Ekscytujący, wzruszający i niesamowicie autentyczny thrillerowy debiut Marcina Mellera. „Czerwona ziemia” zaskoczy wszystkich.


Rok 1996. Wiktor Tilszer, młody dziennikarz, przemierza Afrykę wzdłuż i wszerz, przeżywając prawdopodobnie najpiękniejszą i jednocześnie najbardziej ryzykowną przygodę swojego życia.

Rok 2020. Marcin Tilszer, syn uznanego reportera, rusza śladami ojca do Ugandy, jednak nigdy nie dociera do Gulu, z którego 25 lat wcześniej jego ojciec ledwo uszedł z życiem…

Wiktor musi porzucić dziennikarskie śledztwo, nad którym pracuje jego redakcja, i ruszyć na poszukiwania syna. W Afryce to, co niemożliwe okazuje się prawdopodobne, a czasem nawet pewne, tropy prowadzą donikąd, zaś podjęte przed laty decyzje niosą za sobą nieoczekiwane konsekwencje…

„Czerwona ziemia” to trzymająca w napięciu aż do ostatniej strony, nieodkładalna powieść sensacyjna o ojcowskiej miłości, błędach przeszłości i ich konsekwencjach. Ależ to się czyta! Przygotujcie się na największą przygodę tego roku.

***

To powieść sensacyjno-przygodowa o ojcu, który próbuje odkupić swoje winy wobec syna. Ale też opowieść o wielkiej miłości, tęsknocie i Afryce. Mam nadzieję, że zarwiecie noc albo dwie.
Marcin Meller

Marcin Meller
Czerwona ziemia
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 


– Ty tak na serio? – Agata była nawet spokojna. – Pojutrze? Czyś ty kompletnie oszalał? A jakieś badania, szczepienia? Żółta febra, cholerna malaria? Czy ty masz piętnaście lat? Zapomniałeś o atakach paniki? Chcesz znowu wylądować na SOR-ze pod kroplówką? Ambulans sobie w tej Ugandzie kupisz? Prywatny szpital?

– Jest jak jest, nie dam rady się zaszczepić, nie ma czasu. Na malarię będę brał leki. Pójdę jutro do lekarki, sprawdzę, jak jeszcze mogę się zabezpieczyć. Ale muszę lecieć i to zaraz.

– Jezu, ty debilu…

– Agata, naprawdę muszę, nie mam wyjścia. Nie mam. Kurwa. Wyjścia – wycedził.

– Może faktycznie objawi się za dwa dni. No to jak bałwan polecę w tę i z powrotem. Ale po tym wszystkim, jeżeli coś faktycznie mu się stanie, a ja nie polecę, nie wybaczę sobie do końca życia. Zrozum. – Chciał skończyć tę rozmowę, uciec od jej spojrzenia, nie patrzeć na jej zbolałą twarz. – Pamiętasz jak chciałem wysłać cię z Lilką za granicę, kiedy nam grozili?

Kiwnęła głową. Kiedy sprawa gangsterów, których opisywali w „Reflektorze”, zrobiła się poważna i zapytał ją, czy nie pojechałaby z córką do kuzynki do Paryża, zaśmiała mu się twarz. Zdawała sobie sprawę z zagrożenia, nie lekceważyła go, ale przecież jej rodzice tuż po studiach zakładali rebeliancką Solidarność
na swych uczelnianych wydziałach, ojca internowano w stanie wojennym, matka zaangażowała w podziemną działalność. A ona miała bać się jakichś gangsterów? Rodzice wspominali, jak w jej wózku wozili paczki nielegalnego „Tygodnika Mazowsze”. Trochę ją to śmieszyło, ale bardziej była dumna. To po nich odziedziczyła zadziorność. I może właśnie dlatego się w niej zakochał. W pannie, która niemiłosiernie opierdoliła go, gdy cofając na Śniadeckich, lekko stuknął swoim nowym volvo w jej stuletniego opla. Rozpoznała go, więc wygłosiła wykład na temat buców z telewizji, którzy myślą, że wszystko im wolno.
Podpisał wszystkie papiery dla policji i ubezpieczyciela, i był gotów oświadczyć, że strzelał do niej seriami z cekaemu, byle dała się zaprosić na przeprosinową kawę. Od tej pory miał wielką słabość do ulicy Śniadeckich.

– Zrobiłbym dla was wszystko, wiesz o tym. Dla niego też. Muszę lecieć po Marcina.

*

Samolot podchodził do lądowania. Wiktor ze zdenerwowania nie mógł opanować dreszczy. Niepokój o syna mieszał się z dawno wypartym poczuciem winy związanym z tym, co stało się Ugandzie wieki temu. Z tym, co zrobił. A jednocześnie, choć nie chciał się do tego przyznać, czuł ekscytację, że oto po dwudziestu czterech latach wraca do miejsca, gdzie zostawił kawałek siebie. Kotłowało mu się w głowie.

Koła samolotu uderzyły o betonowy pas. Zebrał swoje rzeczy jak w malignie. Po wyjściu z rękawa wypełnił dokument na okoliczność eboli, która przywleczona z Demokratycznej Republiki Konga pojawiła się ostatnio w Ugandzie, i pokazał książeczkę szczepień z podrasowaną przez znajomego grafika datą szczepień. Kupił wizę, przeszedł przez odprawę i stanął w kolejce po kartę telefoniczną. Wysłał ugandyjski numer Agacie, Darkowi i Wojtkowi. Z polskiego napisał do Moniki. Kwadrans później wychodził na rozsłoneczniony plac przed terminalem. Szybko wypatrzył hotelowego kierowcę z kartką „Mr Tilssher”.

Od chwili, gdy zdecydował się lecieć, zastanawiał się, co poczuje, co rozpozna, jadąc z lotniska. Najpierw przy drodze wyrosły wiejskie domy, zamożniejsze murowane i biedniejsze, będące właściwie szałasami z blachy falistej, skąpane w intensywnej rozświetlonej zieleni. W miarę, jak zbliżali się do miasta, pojawiało się coraz więcej przydrożnych sklepów i straganów. Mijali piramidy misek i wiader, instalacje z wyrabianych na miejscu mebli, kobiety w kolorowych sukniach z gigantycznymi kiściami bananów na głowach, kopce ananasów, grille, na których dymiły szaszłyki, dziewczynki z bańkami owsianki. Kampala przywitała go śmigającymi po ulicach boda boda, motocyklowymi taksówkami, których nie było ćwierć wieku wcześniej, karawanami pasażerskich minibusów, nieustającym dźwiękiem klaksonów i tłumami ludzi przemieszczających się we wszystkich kierunkach, niezważających, czy poruszają się chodnikiem, czy też już ulicą. Wszędzie okaleczeni żebracy i bawiące się dzieci. Wiktor miał w głowie mętlik, nie poznawał niczego, żadnej ulicy ani budynku, nawet kiedy wjechali do ścisłego centrum. Jednocześnie, kiedy tylko minęli rogatki miasta, odniósł wrażenie, że wyjechał stąd nie dwadzieścia cztery lata, ale dwadzieścia cztery godziny temu. Ot, poleciał do Europy załatwić parę spraw, a tak naprawdę w ogóle nie wyjeżdżał, bo to było jego miejsce, znał to światło, ten zapach, te kolory, tych ludzi, ten chaos, znał ten świat.

Kiedy podjechali pod hotel Speke, dochodziło południe. Budynek w centrum Kampali był klasycznym przykładem dobrej architektury kolonialnej lat dwudziestych. Wybrał go z trochę absurdalnych powodów. Jakiś czas temu, kiedy do głowy by mu nie przyszło, że niebawem znajdzie się w Kampali, oglądali z Agatą na Netfliksie hiszpański film o kobiecie, której siostra, lekarka zginęła w Demokratycznej Republice Konga. A przynajmniej tak się tej kobiecie wydawało do czasu, kiedy dziennikarze przywieźli z szarpanej od lat wojnami DRK film, na którym widać było siostrę żywą. Bohaterka poleciała więc do sąsiedniej Ugandy, gdzie zatrzymała się w fajnie wyglądającym hotelu. W filmie siostry się odnalazły, choć pokazowego happy endu nie było. Kiedy zdecydował się na wyjazd do Ugandy, uznał to za dobry znak. Chwila googlowania i wiedział, że hotel nazywał się Speke. Centralnie położony, w pobliżu urzędów, wygodny dla wszystkich na ewentualne spotkania.

Stał przy recepcji, czekając, aż przetrawią dane paszportowe, gdy jego wzrok przykuła gazeta na stojaku obok. A dokładnie zdjęcie na pierwszej stronie. Wiceminister spraw wewnętrznych Florence Kategaya zapowiada zdecydowaną walkę ze sprawcami brutalnych napadów na prywatne domy – głosił tytuł artykułu. Recepcjonistka musiała prosić go o podpis trzy razy.

*

– Wodospady Karuma. – Moses wskazał na prawo i zwolnił. Wiktor z podziwem spoglądał na rozszalały w dole Nil Wiktorii. Jakby patrzył na drapieżnika. Zbliżali się powoli do mostu.

– Dawniej miejscowi nazywali ten most lamony jo, to w języku Luo znaczy „pożeracz życia”. Żołnierze Idiego Amina zabili tu tysiące ludzi z plemion Langi i Aczoli, które on uważał za swoich wrogów. Większość po prostu wrzucali do wody. Tutejsi nie potrafią pływać, nawet rybacy. Woda służy do mycia, nie do zabawy. Nie mieli szans. Tonęli, rozbijali się o skały. Zresztą tu najlepszy pływak miałby problemy. Ale to nie wszystko. Amin uważał, że kaleki przynoszą wstyd Ugandzie. Ogłosił, że stworzy dla nich
specjalny ośrodek rehabilitacyjny niedaleko stąd. Zorganizowano kampanię promocyjną, ludzie się zgłaszali. Myśleli, że jadą do raju. A trafiali na ten nieszczęsny most.

Wiktora, który nie mógł oderwać wzroku od topieli, przeszedł dreszcz.

– Co jakiś czas dochodzi tu do wypadków. Zbyt duża prędkość, zepsute hamulce, ktoś zjeżdża z góry, zwłaszcza od strony Gulu, i leci przez barierkę prosto do rzeki. I znika na amen. Zresztą nie tylko ludzie znikają, samochody też.

– Jak to?

– Spójrz, co tam się dzieje. Ta woda porwie ciężarówkę jak zabawkę. Roztrzaska o skały, poniesie parę kilometrów. Było i nie ma.

Wiktor wpatrywał się we wspartą na dwóch potężnych filarach przeprawę. Zawieszona kilka, kilkanaście metrów nad spienioną, gnającą kilkadziesiąt kilometrów na godzinę wodą wydawała się wręcz niestosownie niepozorna. Kładka nad żywiołem. Wzdrygnął się, gdy wjechali na most.

A ten co, do diabła, wyprawia? – Moses spojrzał w lusterko. Wiktor odwrócił się, by zobaczyć, co zaniepokoiło szofera. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zdążył jeszcze pomyśleć, że kierowca ciężarówki musi mieć nierówno pod sufitem, skoro wyprzedza na tak wąskim moście, gdy ciężarówka nagle szarpnęła w lewo, uderzając w ich samochód. Pas bezpieczeństwa wbił się w połamane żebra, Wiktor krzyknął z bólu. I ze strachu, bo podcięty krawężnikiem samochód wystrzelił w powietrze, przechylił się w lewo, ściął barierkę i poleciał prosto w otchłań kipiącego Nilu.

 
Wesprzyj nas