Polskie pisarki usłyszały i wydobyły z prastarych historii stłumiony kobiecy głos. Spojrzały na mityczne wydarzenia ze swojej perspektywy. Zobaczyły kobiety, które nie poddają się bez oporu.


Czy bogowie muszą być odbiciem najmroczniejszych instynktów, najgorszych cech i najokrutniejszych zachowań ludzkości?

Czy boginie, nimfy, kobiece bohaterki mitów muszą być zabijanymi, gwałconymi, maltretowanymi, upokarzanymi ofiarami wszechmocnych bogów?

Polskie pisarki usłyszały i wydobyły z prastarych historii stłumiony kobiecy głos. Spojrzały na mityczne wydarzenia ze swojej perspektywy. Zobaczyły kobiety, które nie poddają się bez oporu.

W tragicznym położeniu skazanych na porażkę stać je na niezłomność, bunt, furię i wściekłość, dające siłę do walki o siebie. O własną godność, o przemianę losu, o prawo do zemsty, ale też wolność oraz życie i śmierć na własnych zasadach.

Widziane na nowo, oczami pisarek mityczne wydarzenia, filtrowane przez ich emocje i świadomość, stają się niespodziewanie zrozumiałe i bliskie dla współczesnych kobiet. Uniwersalne i przejmująco aktualne.

“Mitologię według kobiet” napisały:

Katarzyna Boni – Gorgona
Elżbieta Cherezińska – Demeter i Kora
Julia Fiedorczuk – Echo
Agnieszka Jelonek – Medea
Renata Lis – Artemida
Weronika Murek – Ifigenia
Grażyna Plebanek – Pazyfae
Joanna Rudniańska – Jokasta
Barbara Sadurska – Eurykleja, Penelopa, Kirke
Dominika Słowik – Kora
Aleksandra Zbroja – Eurydyka
Aleksandra Zielińska – Kasandra

Opracowanie zbiorowe
Ziarno granatu. Mitologia według kobiet
Wydawnictwo Agora
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 

SPIS TREŚCI

Ziarno granatu napisały

Bohaterki Ziarna granatu (wersje tradycyjne)

Zyta Rudzka
WSTĘP

Demeter / Elżbieta Cherezińska
Znałaś tylko Korę

Echo / Julia Fiedorczuk
Widzę cię

Artemida / Renata Lis
Srebrzysta

Eurydyka / Aleksandra Zbroja
Nie wracaj

Medea / Agnieszka Jelonek
Dzikuska, czyli jak Grecy wynaleźli barbarzyństwo

Pazyfae / Grażyna Plebanek
Pieśni królowej

Gorgona / Katarzyna Boni
Zabawka bogów

Eurykleja, Penelopa, Kirke / Barbara Sadurska
Świat, który wymyśliłam dla Odysa

Kasandra / Aleksandra Zielińska
Tylko ja ocaleję, aby wam o tym donieść

Jokasta / Joanna Rudniańska
Rapsodia na temat

Ifigenia / Weronika Murek
Od piątej do siódmej

Kora / Dominika Słowik
Letniczka

Zyta Rudzka
WSTĘP

Czytanie Greków konfrontuje nas z otchłannością życia.
Mądrze i odważnie. Bez cenzury, woalu, filtru.
Mythos to egzystencja pure. Obcuję ze światem surowym, niesformatowanym fałszywą pociechą i innymi wypełniaczami dla poprawy nastroju.
Mity greckie odsłaniają współczesną barbarię. Antyczna agresja i mityczna obojętność wobec mordowanych, maltretowanych, wypędzonych – to świat dzisiejszy.
I bogowie nie mają talentu do życia.
Władcy Parnasu napędzają się gniewem, rywalizacją, odwetem. Gwałtowni, nieprzewidywalni. Mylą mądrość z przebiegłością.
Logika taniego sprytu uruchamia się również w uwodzeniu. Uwodzą podstępnie. Wymuszają seks, wykorzystując pozycję władzy. Czyżby nie ufali mocy swojego boskiego Erosa?
Oczywiście, to bogowie – mają prawo żyć ekstremalnie, na swoich warunkach. Od jednej granicznej emocji do drugiej. Od kaprysu do kaprysu. Jednak ta brawura i okrutna nonszalancja pokazują boską siłę, która jest słaba. Demoluje życie innych.
Boska bliskość rani. Oczywiście, nie odmawiam bogom ludzkich odruchów. To mężczyźni wrażliwi. Ale zazwyczaj tylko na swoim punkcie.
Na Parnasie kochają toksycznie. Nie potrafią stworzyć dobrych relacji. Bogom źle wychodzi rola męża, ojca, syna. Zdrada, poniżanie, szyderstwo – na tym trudno zbudować dobre związki. Albo kochają albo niszczą. A najczęściej wszystko razem, za jednym zamachem.
Boskie serce to pięta Achillesa. Doskonale rozumiem, że będąc bogiem, trudno nie przejawiać narcystycznych cech osobowości. Jednak wyniosłość nie sprzyja poczuciu szczęścia. Gubi ich samych. Pycha nie pozwala im zobaczyć, że w spiętrzaniu okrutnych wydarzeń mają duży udział. Wymigują się klątwą. Przeznaczeniem. Złym losem.
Boska władza nie jest wszechwładna. Nie sięga strefy własnej popędliwości. Bogowie pragną władać całym światem, a nie potrafią panować nad sobą. Mają nikły dostęp do własnych emocji, uczuć, reakcji. Wszystko jest właściwie poza kontrolą. Nie potrafią dorosnąć, zatem wziąć odpowiedzialności za swoje działania.
Spod kakofonii maczystowskich rozkazów, wrzasków i monologów wyraźnie słyszę kobiecy wielogłos. To nie jest chór biernych, zniewolonych, pokonanych. Greczynki się nie poddają. Walczą. To walka nierówna, zazwyczaj skazana na porażkę, ale jednak niezłomna, i w tym piękna.
Na Parnasie nie ma kogo kochać. Kobiety są skazane na przemocowe związki. Ojcowie, bracia, kochankowie, mężowie, wreszcie władcy – są agresywni, obojętni, niedostępni emocjonalnie. Rozgrywają kobietami pragnienie władzy, posiadania, podbojów.
Boginie są zabijane, gwałcone, maltretowane, upokarzane, poniżane. Nadają się do seksu i do rodzenia. Z wyroków boskich mają wprawę w grzebaniu swoich dzieci.
Przekazy starogreckie pokazują bogactwo doświadczania kobiecości. Jest cielesność, zmysłowość, intelektualne wyzwania, macierzyństwo, praca, dbanie o dom. Każdy portret to obraz kobiecej krzywdy – negowanej, uciszanej.
W starożytnej Grecji mężczyźni potrzebowali mitów, by się wielbić i samoutwierdzać we władzy, kobiety – by się wyzwolić ze świata z męskiego rozdania. Przekazy o kobiecych traumach pozwalały dozbroić się wewnętrznie, poczuć wspólnotę losu.
Mythos to przekazy, które podważają powierzchowny ogląd rzeczywistości. Odsłaniają mętną naturę ludzką. Chcą zrozumieć świat, a nie świat pudrować. Czułością na przykład.
Antyk ofiarował nam opowieści odważnie, drapieżne, okrutne, naruszające tabu. Jednocześnie silnie zmetaforyzowane, symboliczne, zatem uruchamiające wyobraźnię – i tu właśnie instruktywne.
Mity greckie są przejmująco aktualne. Nie tracą mocy i znaczenia.
Z języka antyku czerpie literatura, które nie mizdrzy się do czytelnika. Nie dostarcza fałszywej pociechy, bezpiecznej ględźby i innych benzodiazepin przetwórstwa literackiego. Wywleka ze strefy komfortu. Cuci z dobrego samopoczucia.
Z ku pokrzepienia serca chyba nic dobrego wynikło.
Pisanie to przecież ruch oporu, przeciwko śmierci, cierpieniu, obojętności świata. Nie składamy broni. Niech bogowie schodzą z Parnasu.

DEMETER

Elżbieta Cherezińska

ZNAŁAŚ TYLKO KORĘ

Stoi nad brzegiem morza, olbrzymia i piękna. Jej głowa sięga ponad korony tamaryszków porastających wydmy. Za szerokimi plecami zachodzi słońce, kładzie miękkie cienie na policzkach i alabastrowej kolumnie szyi. Pierś bogini unosi spokojny oddech przypływu i odpływu. Wieczorny wiatr porusza lśniącą materią szaty. Oczy mienią się złotym blaskiem chryzoprazu. Doskonała aż do zachłyśnięcia, wieczna. Nawet maki w wieńcu na jej skroniach wydają się nieśmiertelne.

DEMETER zdjęła wieniec, maki zwiędły w upale. Pomarszczone płatki przylgnęły do poczerniałych słupków. Rzuciła wieniec w morze i przyglądała się, jak czerwone kwiaty odżywają, przeskakując z fali na falę. Włosy bogini, ciężkie od wtartych o poranku olejków, teraz zwijały się w grube sploty. Zsunęła sandały, pozwoliła, by łagodna fala obmyła jej stopy. Morze tego wieczora było purpurowe, nie spieszyło się z odpływem. Słońce zaszło, lekki chłód dotknął cieniem jej pleców. Demeter odetchnęła. Przez chwilę patrzyła na palce stóp zapadające się w szorstkim piasku, na kostki zanurzone w wodzie. Uniosła poły sukni, by jej nie zmoczyć.
Czas się zatrzymał – pomyślała i w tej wieczornej godzinie sprawiło jej to niewysłowioną przyjemność. Daleko, na wodach zatoki, kołysały się łodzie rybaków; żylaści mężczyźni zarzucali sieci na nocny połów. W powietrzu czuć było sól, tę samą, która osiadła na jej włosach. Od lądu, ciepłą falą, płynęła woń ziół. Demeter usłyszała pojedyncze dźwięki cytry i głośniejszy od nich dziewczęcy śmiech; odwróciła głowę. Służba rozpięła namiot między cyprysami, na niewielkim wzniesieniu. Najlepszy widok na zatokę – pomyślała i uśmiechnęła się mimowolnie, widząc jasną sylwetkę Kory, która pochylała się ku przyjaciółce. Jej córka nie odłożyła cytry, nie przerwała ćwiczeń, ale najwyraźniej nie mogła powstrzymać się od jakiegoś żartu. Znów śmiech jak dzwonki. Obgadują nauczyciela, warkocze służki albo bawi je muzyka cykad – pomyślała Demeter i bezwiednie ruszyła w ich stronę. W zapadającym zmierzchu, jedna po drugiej, lampy zaczęły rozjaśniać wnętrze otwartego namiotu. Kora trącała struny z uwagą, dźwięk niski, gdy płomyk rozbłysnął u jej stóp, potem wysoki – dla lampy zawieszanej przez dziewczę na gałęzi cyprysa. Demeter uśmiechnęła się, pomyślała, że tak właśnie powinna brzmieć pieśń o tym wieczorze, że jej pierwszy akord to muzyka zapalanych lamp. Brzegiem morza, krok za krokiem szła w stronę córki; patrzyła, jak jedna z okeanid otuliła chustą białe ramiona Kory, i widziała uśmiech Kory, słodkie podziękowanie za ten gest. Przelotne, trwające mgnienie, a przecież i ona, matka, poczuła wdzięczność. Od pierwszej chwili, gdy wzięła nowo narodzoną Korę w ramiona, gdy gładka skóra dziecka dotknęła jej skóry, czuła, że ona i córka są jednym. Kłos i ziarno, co było pierwsze? Teraz, idąc w zmierzchu brzegiem purpurowego morza ku jasności córki, wiedziała już więcej niż w dniu jej narodzin – wiedziała, że bez niej nie była pełnią siebie. Zwano ją Demeter, boginią plonów, ale dopiero z Korą przy boku sama stała się plonem.
Kiedyż ona wyrosła z dziecinnych koszulek? – pomyślała, patrząc z oddali na suknię opinającą pączki piersi. – Mogłabym nosić ją na ręku przez całą wieczność.
– Matko! – Głos Kory kipiał tęsknotą, jakby nie widziały się latami. – Jesteś!
Dziewczyna odłożyła cytrę, zerwała się i biegła ku niej zwinna jak łania. Chusta spadła jej z pleców i porwana wiatrem wzleciała wysoko. Demeter otworzyła ramiona, Kora, ciepła i wonna, wpadła w nie i przylgnęła do matki.
– Jak minął twój dzień? – spytała Demeter, kładąc jej dłoń na czole.
Kora nie odpowiedziała, tuliła się do niej jeszcze mocniej. A potem nagle wyswobodziła się z jej ramion, wyprostowała, poprawiła niesforne pasmo włosów.
– Kiedy tak urosłaś, dziewczyno? – spytała ze śmiechem matka, widząc, że są równe wzrostem.
– Nie wiem – odpowiedziała Kora. Jej głos zabrzmiał obco, co wydało się dziwne po wybuchu radości sprzed chwili. Dziewczyna odwróciła głowę, jakby chciała spojrzeć w głąb ciemnej już zatoki.
Demeter dostrzegła tajemnicę: cień w oku Kory, jak mroczne ziarno. W tym samym momencie poczuła lodowatą falę chłodu, która uderzyła stamtąd, zza wody. Pojęła wszystko w jednej chwili: Kora nie jest już dzieckiem. Uderzył w nią lęk, że córka też czuje to zimno płynące zza purpurowego morza.
Chusta upadła w wodę, Demeter siłą woli przyzwała ją. Fala, posłuszna bogini, wyrzuciła cieniutkie płótno na brzeg. Mokra, pokryta piaskiem szmata.
– Ćwiczyłaś grę? – zapytała Demeter, chcąc za wszelką cenę odwrócić uwagę córki od wody; starała się, by jej głos brzmiał lekko, choć drżały jej usta.
– Widzisz to? – Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Kora wyciągnęła białe ramię i wskazała na południe, tam, skąd przypłynął lodowaty oddech.
– Nie – skłamała Demeter, choć obie patrzyły na czarne okręty płynące po morzu ciemnym jak wino. – Ćwiczyłaś grę? – powtórzyła z naciskiem.
– Tak, tak – przytaknęła córka i odwróciła się plecami do morza. Spostrzegła skotłowaną przez fale chustę, podniosła ją szybko i przytuliła się do matki. – Cały dzień ćwiczyłam – powiedziała, otaczając Demeter ramieniem. Chusta zostawiła mokre, brudne ślady na ich sukniach.

KORA tuli się do matki i powtarza:
– Cały dzień ćwiczyłam.
Zaciska palce na mokrej chuście. Nic innego nie robię – myśli i sama nie wiedząc dlaczego, czuje podchodzącą do gardła złość. Nie lubi cytry. Twarde struny, obce jelita. Czasem wyobraża sobie zwierzęta, z których je wypruto, i wtedy żaden dźwięk nie chce jej wyjść spod palców. Śpiew pośmiertny, ponure tony wydobyte z trzewi, okropność. A jednak nie zamieni cytry na harfę, choć matka pytała, czy nie wolałaby harfy ze złotą ramą. Nie, nie. Tak samo jak odpycha ją od cytry, tak ją do niej ciągnie. Nie potrafi tego wyjaśnić. Dzisiaj jej przyjaciółka, Okyrroe, jedna z okeanid, spytała: „A gdyby tak grać na kwiatach?”. Śmiały się z tego i wymyślały, jaki dźwięk mogą wydawać drżące dzwonki, a jaki wygięte kielichy orchidei. „Moja słodka matka grałaby na makach” – odpowiedziała okeanidzie i obie wyobraziły sobie, że to byłaby najpiękniejsza pieśń, a potem wymyśliły, że muzyka i zapach byłyby jednym, i to rozpaliło ich wyobraźnię, a zaraz później, o zmierzchu, Kora wpadła na to, że dźwięk to światło, i zagrała pieśń wieczoru, pieśń lamp, i to było tak piękne, że poczuła, jak wypełnia ją smutek. I zezłościła się na okeanidę, że klaszcze i uśmiecha się, podczas gdy pieśń lamp była smutna, jak można tego nie słyszeć? Dobrze, że przyszła matka, Demeter zawsze wie, jak wybawić Korę od lęku, nigdy się nie spóźnia, jest, kiedy powinna być. Więc dlaczego dzisiaj objęcia matki nie uwalniają piersi Kory od niepokoju, który niczym ciemność położył się na niej? Kora nienawidzi ciemności, boi się jej, choć boginie niczego nie powinny się bać.

DEMETER jest bogata. A gdy patrzy na Korę, jest najbogatsza ze wszystkich. Miłość wypełnia ją po czubki palców. Widzi siebie w córce, to jest nieśmiertelność. Uśmiecha się tkliwie, patrząc na ludzi, którzy tylko przez rodzicielstwo doznają boskości. Wszechogarniającą miłość przelewa na świat, dzieli się nią, jak dobrobytem w trwającej naprzemiennie i nieustannie porze kwitnienia i plonów. Pola są jej pałacem, spichrze skarbcem, ziarno szlachetnym kamieniem, pełen kłos klejnotem. Zaproszenia Zeusa respektuje, zjawia się, gdy bóg bogów prosi, bo na tym stoi porządek świata, co nie zmienia prawdy, że Olimp ją nuży. Nie jest jedyna i to ją bawi skrycie. Podpatruje podczas uczt, jak młoda Artemida tęsknie spogląda na swój łuk, jak Atena porusza smukłymi palcami, które nie znoszą bezczynności. Zauważa garbiącego się Hefajstosa, Hadesa mrużącego ciemne oczy nienawykłe do blasku, nie wspominając o Aresie, który raz po raz zrywa się od stołu, jakby zapomniał, po co zaproszono go na ucztę. Wiele jej sióstr i braci woli zwykłe boskie życie od celebrowania boskości. Czasem nawet Zeus wydaje się nieobecny duchem, jakby pragnął być z kim innym, gdzie indziej. Ale do kolejnych uczt daleko i Demeter może znów przemierzać pola, patrząc na czarną ziemię, w którą ludzie wrzucili już ziarno. Wielbiono ją jako panią zbiorów, a ona sama najbardziej kochała tę chwilę, czas pęczniejącego w łonie ziemi nasienia. Dla ludzi to niecierpliwe wyczekiwanie. Dla niej – rozpierające piersi przygotowanie cudu. Wypełniające jej jestestwo poczucie mocy, że oto, jak co roku, spełni pokładane w niej nadzieje. Że znów będzie Demeter Wiarygodną. Demeter Spełniającą. Rozdającą Kłosy.
Tak, zapamiętywała się w pracy, wędrowała od świtu do zmierzchu i znów, znów i jeszcze.
– Jakbym myślała, że bez mego oka nie wzejdzie! – zaśmiała się, siadając na głazie w cieniu oliwnego gaju. Krzewiny cząbru zakołysały się na wietrze. Jedne z nich już suche i bezlistne, inne pokryte świeżym, wonnym kwieciem. Oto natura pod władaniem Pani Demeter! Czas ciągłej obfitości. Nim ziarno skiełkuje, rodzi oliwka, a gdy ona uwalnia się od owoców, kobiety już zbierają pełne kosze warzyw, dzieci łapią figi, zbyt dojrzałe, by dłużej utrzymać się na drzewie. W wysokiej trawie zaszeleściła jaszczurka. Krzyknął ptak, gdzieś w oddali pasterz wołał dziewczynę, zamiast ukochanej bekiem odpowiedziała mu zagubiona owca. Demeter pogładziła szorstką krawędź głazu i jej myśli popłynęły ku Korze: powinnam nauczyć ją, jak budzić do życia ziarna. A potem spojrzała na swoje ubrudzone pyłem zaoranej ziemi stopy, poruszyła palcami, uśmiechnęła się. W przyszłym roku – pomyślała. – Niech jeszcze pobawi się z okeanidami. Obowiązki podjęte zbyt szybko stają się brzemieniem.

KORA najpierw biegnie wzdłuż klifu, gdzie na policzkach czuje chłodną bryzę, ale okeanidy, córy wód, z bliskości morza czerpią siłę i doganiają dziewczynę zbyt szybko. Unosi dłoń i przyklęka, udając, że wiąże sandał. Zatrzymują się honorowo. Nagły, boczny powiew wiatru unosi niebieskie i zielone szarfy ich sukien i plącze je złośliwym żartem. Dziewczęta zaczynają rozdzielać długie pasma materii, a wtedy Kora znów podrywa się do biegu. Rusza w głąb lądu, ku opadającym łąkom. Ogląda się za siebie tylko raz, widzi zaskoczone oczy okeanid i dłoń najwyższej z nich, Okyrroe, gwałtownie rozrywającą materiał sukni, który wiąże ją z siostrami.
– Nie oszukuj! – piszczy Okyrroe i czerwone plamy zalewają jej policzki.
– Goń mnie! – śmieje się Kora i wpada na miękkie połacie łąki. Okeanidy, niczym stadko motyli, biegną za nią, a poszarpane welony sukni unoszą się za nimi. Piękne szelmy! – myśli o przyjaciółkach i sprężyście, skok za skokiem, oddala się od dziewcząt. Teraz ona ma przewagę ziemi pod stopami, im oddalenie od morza odbiera szybkość. Dobiegnę tam – rozkazuje sobie Kora, patrząc na ukwieconą nieckę łąki – i wygrana jest moja.
– Co za cuda! – szepcze, gdy wpada między kwiaty.
Przystaje, serce w jej piersi uderza gwałtownie, jakby wciąż chciało biec. Fiołki. Niewiarygodnie miękkie kobierce fiołków. Krokusy, zmysłowe kolby pachnących do utraty tchu hiacyntów.
– Koro! – wołają okeanidy z daleka. – Koro, nie dogonimy cię!
– Wygrałam! – odkrzykuje im, nawet się nie odwracając. Myśli już nie o wyścigu, lecz o tej łące pełnej cudów. Kielichy tulipanów rozsuwają płatki i pokazują bezwstydne, gotowe do zapylenia pręciki.
– Co to ma być? – Głos Okyrroe jest piskliwy i choć wciąż odległy, psuje czar chwili.
Korze przypomina się poprzedni wieczór, gdy wymyślały dźwięki kwiatów. Ach, to była pieśń na pojedyncze głosy, a tutaj, na tej niezrównanej łące, rozbrzmiewa cały koncert!
Kora pochyla się, dotyka palcami koralowych płatków tulipana, a one ocierają się o jej dłoń. Muska czubek hiacynta wybarwionego jak niebo po zachodzie słońca, a kwiat oddaje jej zapach, jakby unosiła się nad nim wonna mgła.
– Ach – szepcze i oblizuje spierzchnięte wargi; czuje na nich słodycz. Zrywa jędrną łodygę, aż palce moczy przejrzysty sok. Hiacynt w jej dłoniach pachnie jeszcze mocniej. Przyciska go do piersi i wtedy dostrzega pąki róż. Rusza w ich stronę, a one – dla niej – zaczynają się rozchylać, może chcą pokazać, że są gotowe, by je zerwać. W pąkach wydają się ciemne niczym wino, teraz otwierają przed nią swe gładkie, czerwone jak krew wnętrze. Zechcesz? Weź – zdają się szeptać poruszane lekkim wiatrem. Pochyla się ku różom, wyciąga rękę, ale wpycha się w nią żółty kielich tulipana, jakby mówił: – Najpierw weź mnie. Rozchyla usta, zrywa go i dokłada do hiacynta, a potem zbiera róże, dziękują zapachem, odsłaniając przed nią rąbek swych tajemnic. Spomiędzy zielonych ździebeł traw wyrastają smukłe krokusy, skromne a doskonale zbudowane, jakby nie było w nich uchwytnej granicy między łodyżką a kielichem. Korze wydaje się, że gdy zbiera je w bukiet, dźwięczą jak dzwonki. Nie rozchylają przed nią płatków, jak inne, ale ich pręciki muszą trzepotać we wnętrzach.
Ziemia lekko drży, pewnie okeanidy już zbiegają po zboczu, i Kora nagle pragnie mieć tę łąkę tylko dla siebie.
– Zbiorę najpiękniejszy bukiet! – krzyczy.
– Koro, nie!
W wołaniu przyjaciółek słyszy lęk. Śmieje się i rusza przed siebie. Róże, hiacynt, krokusy. Schyla się po pełną garść fiołków, jakiż kolor ich płatków głęboki. Irys! Wysmukły, wysoki, wyzywający, lepki sok na jej palcach, gdy chwyta jego łodygę w dłoń. I wtedy czuje wibrującą w powietrzu woń. Namacalną i jednocześnie nieziemską. Tak silną, że gdyby otworzyła usta, mogłaby ją ugryźć.
– Co tak pachnie? – szepcze do siebie i zostaje z rozchylonymi wargami, by chłonąć zapach.
– Koro, nie… – jęczy nadbiegająca piskliwa Okyrroe albo któraś z jej sióstr.
– Ta łąka nie może… – woła zdyszana Kiane, jedyna najada w stadku okeanid.
Ich głosy są jak nieznośne brzęczenie much – myśli zniecierpliwiona Kora. – Nie potrafią zebrać bukietu tak pięknego jak mój i lamentują.
Idzie za zapachem, który ją wzywa, za wonią, której nie potrafi się oprzeć. Rozchyla kępę tulipanów i zamiera. Kwiaty, które zerwała przed chwilą, wypadają jej z rąk. Chmura przysłania tarczę słońca. Kora przyklęka, jakby chciała oddać cześć naturze, która stworzyła tak doskonałe piękno. Z ziemi wyłania się bukiet narcyzów. Sto kwiatów wyrastających z jednej cebulki. Sto nieskazitelnych białych kwiatów, a każdy z nich ma idealnie wykrojone płatki, rozchylające się wokół ciemniejszego, obramowanego czerwonym szlaczkiem przykoronka. W cieniu, jaki ogarnia łąkę, lśnią jeszcze intensywniej niż chwilę wcześniej, gdy je dojrzała pierwszy raz. Jak gdyby światło szło przez ich korzenie i eksplodowało z płatków.
Jest tak piękny, aż bezwstydny – przebiega jej przez głowę i czuje dreszcz na tę zuchwałą myśl. Oto bukiet, który da mi zwycięstwo – myśli zachłannie – bukiet godny bogini.
– Koro, nie… to nie czas na kwiaty… nie powinno ich tu być – szepcze Kiane, ale Kora jednym ruchem zrywa cały pęk, bojąc się, że dziewczęta odbiorą jej zwycięstwo. Woń narcyzów oszałamia. To nie skromna muzyka cytry, to gwałtowny deszcz dźwięków nadludzkiej orkiestry.
Zanurza twarz w setce narcyzów wyrastających z jednego korzenia, a jej ciałem wstrząsa dreszcz.
– Twoja matka nie pozwala zrywać narcyzów. – W głosie Kiane jest rozpacz, ale Kora ma to gdzieś. Oto jest królową kwiatów i do niej należy całe ich bogactwo.
Gwałtowny grzmot wstrząsa ziemią, ale nienawykłe do lęku serce boginki nie przejmuje się nim. Burza – przemyka przez głowę Kory pochłoniętej adoracją lśniących płatków, które oddają jej stulistny skarbiec wonnych soków.
– Niech grzmi.
Nigdy wcześniej nie czuła się tak jak w tej chwili. Oszołomiona. Poruszona, aż coś pulsuje w dole jej brzucha. Grzmot narasta, ziemia pod jej stopami drży, Kora odchyla głowę i śmieje się pełną piersią, jednocześnie widząc siebie samą jakby z góry. Wydaje się sobie kwiatem narcyza, z otwartymi szeroko ustami przykoronka.
Kopyta karych koni wpadają z impetem w ten obraz. Kopyta rozgniatają róże, krokusy, niebieską kolbę hiacynta, kopyta, spod których tryska kwietny sok. Śmiech więźnie jej w gardle, potężne ramię wyciąga się ku niej, chwyta je z ulgą, bo wie, że oto ziemia się rozstąpiła, ale ktoś przybył jej na ratunek, może ojciec, Zeus, może on. Wybawiciel podrywa ją z ziemi lekko jak zerwany kwiat. Czuje chłód, oddech pachnący dymem wypalonych ognisk i ból wykręconych ramion. Krzyczy pierwszy raz i już wie, że wybawca unosi ją wysoko, końskie kopyta odbijają się od ziemi, plecy boleśnie uderzają o burtę powozu. Próbuje się poruszyć i wtedy widzi, jak owija wokół jej ramion złoty bat.
– Zostaw mnie! – krzyczy jeszcze raz. – Nie możesz, nie wolno ci.
– Mam zgodę – stwierdza porywacz, a ona nie jest pewna, czy dobrze rozpoznaje ten głos.
– Nie moją – protestuje, szarpiąc się.
Z każdym ruchem złoty rzemień wbija się w ciało Kory i krępuje ją coraz mocniej. Pochyla głowę i widzi, że unoszą się nad łąką.
– Nie dogonimy cię! – woła Okyrroe, machając rękami, i Korze wydaje się, że słyszy w jej głosie mściwość przegranej.
Sylwetki okeanid zielonych i niebieskich, w zwiewnych, poszarpanych sukniach, są coraz mniejsze, ale Kora dostrzega, że niektóre z nich nawet nie patrzą w górę. Jedna poprawia drugiej rozplątane warkocze, trzecia przykucnęła, by zawiązać sandał. Płacze tylko mała najada, Kiane; wyciąga ręce w stronę wzlatującego powozu i łka:
– Tych kwiatów nie powinno tu być!
Wiem. – Gorycz podchodzi Korze do gardła i niemal ją dławi. – Demeter zakazywała trujących woni narcyzów.
Krzyczy rozpaczliwie drugi, trzeci i czwarty raz. Powóz mknie prosto w gęste chmury. Ich chłód uderza ją w twarz, na odlew.
– Nikt cię nie usłyszy – spokojnie mówi porywacz, który chwilę temu wydawał się zbawcą. I wtedy poznaje jego głos. Zaczyna wrzeszczeć jeszcze głośniej, do utraty tchu.

DEMETER usłyszała daleki krzyk i dzban z wodą, którą podlewała ziarna, wypadł jej z rąk. Serce matki uderzyło szybciej niż serce bogini.
– Kora! – zawołała. Echo odbiło jej głos od pobliskiej skały. Kora! Kora – Kora.
Demeter-matka zadrżała, słysząc głuche prześmiewcze powtórzenie, Demeter-bogini pomyślała trzeźwo: córze Zeusa nic nie może się stać, ani na ziemi, ani w niebie. Jest pod opieką okeanid. Krzyknęła w trakcie zabawy z nimi.
W tej samej chwili zza skał, które odbiły imię Kory, dało się słyszeć granie myśliwskich rogów. Wypadły psy tropiące, a za nimi orszak Artemidy. Boska łowczyni, pani zwierząt, ze złotym łukiem w muskularnej ręce, biegła równym krokiem, otoczona przez nimfy. Zauważyły Demeter, lecz nie zatrzymały się, tylko skierowały ku ciemniejącym za polem lasom. Demeter zagrodziła im drogę. Psy zawróciły i, skomląc, plątały się przy kolanach swojej pani.
– Widziałaś Korę? – spytała Demeter młodszej bogini.
– Nie – odpowiedziała Artemida dźwięcznie. W zieleni jej oczu pulsowały łąki i niezmierzony bezmiar dziewiczej puszczy.
– Nie słyszałaś jej krzyku? – Głos Demeter zadrżał.
– Nie. Tylko echo odbite od skały – odrzekła łowczyni. – Ale to był twój głos, pani. Spłoszył mi psy.
– Wybacz – przeprosiła odruchowo Demeter, zrozumiała, że lęk, który rozsiewa, jest na wyrost. Zawstydziła się i cofnęła, robiąc przejście orszakowi łowczyni. Ta cmoknęła, psy podjęły trop i z ujadaniem ruszyły przed siebie. Artemida uniosła łuk, skinęła Demeter głową i sprężystym krokiem odeszła.
– Gdybyś zobaczyła Korę – powiedziała do jej pleców Demeter – przekaż, że jej szukam.
Mijając ją, nimfy z orszaku łowczyni kornie spuszczały głowy.
Stała na skraju zaoranego pola, myśląc o krzyku, który usłyszała. Przesłyszała się? Nie, nie mogła się przesłyszeć. Stado jaskółek przeleciało po jaskrawoniebieskim niebie. Demeter zadarła głowę, patrząc na ich białe brzuszki i czarne, ostre skrzydła. Zniżyły lot.
– Widziałyście Korę, moją córkę? – zapytała ptaków.
Poderwały się znów, z trzepotem skrzydeł umknęły jak czarna chmura pchnięta przez oddech wiatru. Niepokój jeszcze mocniej ścisnął serce matki. Dlaczego uciekają przede mną?
Z wysokiego nieba jak wypuszczona z łuku strzała runął jastrząb. Odetchnęła, bo zrozumiała, że przestraszyły się nie jej pytań, lecz drapieżcy. Zatrzymała jastrzębia stanowczym ruchem dłoni.
– Zostaw je, są pod opieką bogini – zakazała jastrzębiowi łowów. – Jaskółki mają bezpiecznie wrócić do domów.
Jastrząb dwukrotnie zakołował nad jej głową.
– Widziałeś Korę, moją córkę? – spytała go łagodnie.
Nakrapiane skrzydła drapieżcy uderzyły powietrze, ciemne oko na chwilę spotkało się z jej okiem. Pisnął rozdzierająco, choć to ptak, co potrafi krzyczeć.
– Widziałeś ją… – pojęła i lęk chwycił ją za gardło.
Jastrząb nie odpowiedział, zakołował i wzbił się, uciekając w stronę lasu. W tej samej chwili zza skał, z daleka dobiegł kolejny rozpaczliwy krzyk.
– Kora! – wrzasnęła Demeter.
Nimfy w orszaku opuszczającej pole Artemidy aż się skuliły. Jedna z nich odwróciła głowę i spojrzała na Demeter z bólem, ale powietrze przeciął gwizd łowczyni i jej służka pokornie ruszyła za panią.
Demeter zawyła. Tylko przyroda nie kłamie. Serce matki zabiło gwałtownie w piersi bogini. Zerwała z włosów lśniący złotem diadem i rzuciła go w pył ziemi, której rok w rok hojnie dawała ziarno. Na strzępy rozerwała misternie tkany welon. Zarzuciła na plecy szary płaszcz wieśniaczki, głowę skryła w cieniu jego kaptura. Ruszyła w drogę szukać córki. Krzykowi dziecka nie może odpowiadać tylko echo.
– Znajdę cię – szepnęła, wchodząc w ponury cień lasu. – Gdziekolwiek jesteś, Koro, ja cię odnajdę.

KORA piekielnie się boi. Oto kraina umarłych, miejsce stworzone dla śmiertelników, którym skończył się czas wyznaczony przez Mojry. Oni już nie chodzą po ziemi, snują się wokół bladzi jak cienie. Widzę coś – myśli w panice – czego nie widział żaden żywy.
Gdy to do niej dociera, z przerażenia podnoszą jej się włosy na ciele. Zaciska powieki z całych sił, nie chce patrzeć na obrzydliwe, śmierdzące trupami wody Styksu. Wciąż ma cień nadziei, że Demeter ją z tego wyciągnie. Albo Zeus, ojciec. Powtarza sobie, że jeśli niczego nie zobaczy, niczego nie dotknie, to powrót do żywych wciąż będzie możliwy. Jestem nieśmiertelna – powtarza w myślach – nie można pogrzebać żywcem bogini.
A jednak to, co się zdarzyło od chwili porwania, podsuwa jej najgorsze myśli.
Hades. On to zrobił. Jej stryj. Władca miejsca niestworzonego dla żywych. I nie uczynił tego w tajemnicy, gdzieżby! Porwał ją z łąki, jego rydwan wydobył się z rozpadliny w ziemi. A przecież gdyby chciał zachować ten gwałt w sekrecie, powinien był zawrócić konie i zniknąć z nią w królestwie podziemi. Lecz nie, on skrępował ją złotym biczem, przywiązał do siebie i rozpędziwszy rydwan, wzbił się z nią ponad ziemię, a potem szaleńczym rajdem przez wszystkie krainy tryumfalnie obwiózł swą brankę! Jakby chciał jej pokazać, że zabiera ją daleko od domu, jakby chciał się jej tym przemierzanym światem pochwalić. Krzyczała, wzywając pomocy. Płakała upokorzona. Zdawało się jej, że mijali w przestworzach jakichś bogów, łzy rozmazywały jej obraz. Jeśli tak było, nikt nie odpowiedział.
Do Kory dotarło, co znaczy, że bogowie potrafią odwracać wzrok. Zostawił ją tu, w tej ciemnej, budzącej grozę norze, mówiąc: „Królestwo podziemi u twych stóp, pani”. I zniknął.
Teraz Kora drży z przerażenia. Myśli tylko o matce. Przyzywa Demeter, powtarzając jej imię jak wezwanie, modlitwę, jak zaklęcie. I boi się, co będzie, gdy Hades wróci. Co wtedy? Co dalej? Słudzy Hadesa wnoszą ciężkie skrzynie i stawiają u jej stóp. Dygocze, obejmuje białymi ramionami kolana. Słyszy klucze przekręcane w zamkach, chrzęst zasuw, jęk uchylanych pokryw. W końcu nie ma już siły dłużej zaciskać powiek. Otwiera oczy i widzi odemknięte skrzynie. W ich czeluściach piętrzą się góry skarbów.

PERSEFONA w białej dłoni trzyma czarę pełną kamieni wydartych z łona ziemi. Rubiny lśnią czerwienią i zachwyca ją odkrycie, że można barwę krwi zakląć w szlachetnym kamieniu. Szafir jest tonią krystalicznie czystej wody zamkniętą w chłodnym kształcie, który może teraz zacisnąć w dłoni. Chryzopraz połyskuje niczym płomień uwięziony w twardej kropli. U jej stóp skrzynie, każda pełna. Kipią bogactwem, jakiego nie widziała. W tamtym życiu nie było niedosytu, ale skąd miała wiedzieć, że czegoś jej brakowało, skoro nie znała prawdziwych tajemnic skrzących się w podziemiu? Otwiera się przed nią jak wieko każdej kolejnej szkatuły świat sekretny, o którego istnieniu pojęcia nie miała. Czuje dreszcz, bo oto tylko dla niej odkrywane są tajemnice. Widzi ciemny, połyskliwy nurt Styksu, nad nim opary we wszystkich odcieniach fioletu. Ileż ich! Widma, powidoki zmarłych, snują się na jego brzegu i rozpoznaje wśród nich herosów, którzy na długo przed jej narodzeniem odeszli do krainy cieni. Umie nazwać ich po imieniu, a po chwili słyszy nawet szum ich ostatnich słów, drgnienie niespełnionych pragnień, takich, o których nie wiedział nikt na ziemi. Zachłystuje się tą wiedzą i w tej samej chwili dźwięk trąb odciąga jej uwagę od Styksu. Nadchodzi z głębi podziemi niczym toczące się w niskich korytarzach kamienie. Zrazu zdaje się pomrukiem przecinanym raz po raz jękami, ale im bardziej jej ucho się z nim oswaja, tym mocniej ta muzyka ciemna wabi ją ku sobie.
Jest w niej potęga śmierci, moc umierania, mrok wdzierający się w każdy zakamarek jestestwa, pulsujący w jej żyłach doskonałością stu odcieni czerni, o których istnieniu nic a nic nie wiedziała. Jej oddech spowalnia, drobne włoski we wnętrzu ucha poruszają się, by nie uronić ani pół tonu. Ciało raz po raz przenikają dreszcze tak gorące, tak mroczne, tak piękne. Uczestniczę w czymś – myśli z dumą – czego nie doświadczył żaden żywy.

DEMETER szukała Kory dziewięć dni, osiem nocy. Bez jedzenia, bez kropli wody. Za dnia przemierzała lasy, pola, łąki, cieniste zagajniki. Nocami z pochodnią w ręku zaglądała w rozpadliny skalne, pieczary, jaskinie. Sowiooka Atena spotkana na trakcie powiedziała: „Nie, nic mi nie jest wiadomym”, ale odeszła zbyt szybko, by Demeter mogła jej uwierzyć. Atena potrafiła być doskonała w boskiej obojętności.
Posejdon obiecywał, że czegoś się dowie.
– Popytam, dla ciebie Demeter, popytam – powtarzał i ciągnął ją za rękę, zachęcał, by odpoczęła, usiadła w cieniu. – Mówisz, że bawiły się z nią okeanidy? – Gładził ją po plecach, a na jego czole grubymi kryształami perliła się morska sól. – Znam te trzpiotki, każdą jedną, choć nikt inny nie potrafi ich zliczyć. Już ja się z nimi rozmówię, słodka Demeter.
Była zmęczona, gotowa mu uwierzyć. Ale zdradziła go ostra woń parującej skóry i przyspieszony, rwany oddech. Mocne palce, które coraz częściej zbliżały się do jej bioder. Demeter odepchnęła Posejdona gwałtownie. Nie spodziewał się tego, upadł na ziemię, zaskoczony.
– Co robisz?! – warknął, rozcierając kolano.
– Szukam dziecka – odpowiedziała gniewnie i w okamgnieniu zamieniła się w klacz. – Ty tego nie zrozumiesz, skoro sądziłeś, że ulegnę.
Poczuła moc płynącą z czterech kopyt. Wiatr rozwiał jej końską grzywę. Przeskoczyła Posejdona i wzniecając tuman kurzu, zbiegła galopem z zalesionego wzgórza, na które ją zwabił. Nie ma o czym z nim rozmawiać – pomyślała z goryczą. – Byłam naiwna, myśląc, że chce mi pomóc.
Dopadł ją pod postacią ogiera. Krążył wokół niej, zagradzając drogę ucieczki. Widziała jego muskularne, szeroko rozstawione nogi i rozdęte chrapy.
– Zmieniłaś się w klacz, a ogier jest moim zwierzęciem! – zawołał i potrząsnął łbem. – Ty tego chciałaś, złotowłosa Demeter. Sama mnie przywabiłaś.
Pokrył ją, choć kopała, wierzgała i gryzła. Biorąc siłą, powtarzał w kółko, że robi to dla niej. A po wszystkim rżał cicho i trącał ją łbem, jak źrebię szukające pieszczoty. Wróciła do swej postaci, odsunęła go gwałtownie i nie oglądając się za siebie, ruszyła. W biegu przywdziewała płaszcz i pomiętą suknię. Usłyszała tętent kopyt. Pobiegł za nią, wciąż jako ogier, jego skóra lśniła od potu. Demeter pochyliła się, chwyciła z ziemi głownię. Jednym dmuchnięciem roznieciła ogień i odwróciła się raptownie, wyciągając żagiew przed siebie. Zarył kopytami. Zląkł się płomieni.
– Nie chcę cię znać – syknęła.
– Daj spokój – skwitował i cofnął się przed pochodnią. – Wściekłość jest złym doradcą. Z nią nie odnajdziesz Kory.
Zostawiła tchórza, który wolał pod postacią ogiera posiąść ją, niż jej pomóc. Poprawiła płaszcz na ramionach, na zmierzwione włosy znów zarzuciła kaptur. Ruszyła w swoją drogę, Posejdon się mylił. Wiodła ją rozpacz, nie wściekłość. Ból matki, od której oderwano córkę. Ból córki w dwójnasób odczuwany przez matkę.

 
Wesprzyj nas