Na pograniczu ukraińsko-polskim życie toczy się wolnym, niespotykanym gdzie indziej rytmem. Odwiedzając wioski i miasteczka, zaglądając do miejsc niegdyś zasiedlonych, a dziś pochłoniętych przez przyrodę, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał.


Ten mikroświat, przecięty dzisiaj granicznymi drutami, podzielony na dwa państwa, przed laty funkcjonował jako jeden organizm, nasycony mieszanką języków, smaków i zapachów. Wszystkie uleciały wraz z wojenną zawieruchą.

To nie jest ckliwa opowieść o bezpowrotnie utraconej krainie. Autor przemierza opisywany region w poszukiwaniu dawnego i w zrozumieniu obecnego. Rozmawia z Ukraińcami i Polakami, zadaje pytania o przeszłość i teraźniejszość.

Przelewa na karty książki relacje wypełnione bólem i niewiarą, radością i nadzieją. Zapuszcza się raz na ukraińską, raz na polską stronę przygranicza, gdzie krok po kroku, z reporterską precyzją, odnajduje zapomniane bądź głęboko ukryte – fizycznie i w ludzkiej pamięci.

Wielowątkowy przekaz ukazuje codzienność fragmentu II Rzeczypospolitej, terror sowiecko-niemiecki, wynikłe z niego etniczne dramaty oraz przetasowania terytorialne. Ale jest też w tym reportażu sugestywne “tu i teraz” – XXI wiek w enklawie Karpat, w podzielonych granicą Bieszczadach.

Krzysztof Potaczała – dziennikarz, reporter. Publikuje w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Do tej pory wydał: “KSU – rejestracja buntu”, “Bieszczady w PRL-u” (trzy tomy), “To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów”, “Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła, wygnanie i powroty” oraz “Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu”. Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Krzysztof Potaczała
Tak blisko, tak daleko. Bieszczady po drugiej stronie granicy
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 23 czerwca 2022
 
 


Rozdział I
Na brzegu rzeki granicznej

– Już do niczego się nie nadaję. Niby mam ochotę żyć, ale brakuje sił. – Katarzyna Fedyczkanycz, lat osiemdziesiąt trzy, uśmiecha się cierpko i z wnętrza izby spogląda w maleńkie okno z białą firanką, z którego roztacza się widok na pobliskie wzgórza. – Rano otwieram oczy i dziwię się, że wciąż jestem na tym świecie. Czyżbym miała jeszcze coś do zrobienia?
Ledwo wstaje ze zbitego z desek łóżka. Zgarbiona, sunie bosymi stopami po sczerniałej drewnianej podłodze. Tydzień będzie, gdy idąc po opał, upadła i stłukła żebra. Przy każdym ruchu wykrzywia z bólu twarz, lecz do lekarza się nie wybierze.
– Na co mi to, mam próchno zamiast kości – stwierdza i macha z rezygnacją ręką.
Ale musi rozpalić w piecu, ugotować, uprać. Nikt za nią tego nie zrobi.
Na drugim łóżku w ciemnym kącie starej chaty leży opatulona w koce córka Katarzyny.
– Hani minął czterdziesty piąty rok życia, od urodzenia chora umysłowo – mówi gospodyni. – Nawet krowy nie umie wydoić. Starsza córka musi co rano przychodzić z drugiego końca wsi, choć sama ma dużo roboty. Jej mąż, pijanica, nie pomaga. Niech go czort porwie.
Na ścianach święte obrazy, makatki z motywami przyrodniczymi i kalendarz z papieżem Benedyktem XVI. Na stole przykrytym jasnym obrusem w kwiaty lichtarzyk i świeczki. Obok tranzystor – jedyny kontakt z Polską. Katarzyna codziennie słucha Radia Maryja. Raz odmawia różaniec, raz Koronkę do Miłosierdzia. Tylko gadania o polityce w radiu nie lubi.
– Kłócą się, a z kłótni zawsze kłopoty. Kiedyś przez to Rydzyk z Wałęsą się pokłócili.
Dawniej chodziła modlić się do cerkwi. Wolałaby do kościoła, ale kaplicę rzymskokatolicką, i tak od dawna nieczynną, komuniści wysadzili w powietrze jeszcze w 1970 roku.
– Zniszczyli ostatni polski ślad, a z niepokruszonych cegieł zbudowali strażnicę graniczną. Wie pan, co czerwonoarmiści zrobili po wkroczeniu do Sianek w trzydziestym dziewiątym? Wyciągnęli z grobu pod kaplicą zabalsamowane zwłoki córki właścicieli wsi, powiesili na płocie i do nich strzelali. Później jeszcze wlekli ciało po zagrodach, żeby wszyscy się napatrzyli. Sama nie widziałam, ale mi starsi opowiedzieli. Wtedy we wsi padł na Polaków blady strach.
Według innej relacji „zabalsamowane i świetnie zachowane zwłoki kobiece w kompletnym ubraniu zawiesili na ogrodzeniu kaplicy i strzelali do nich, by pomścić krzywdy ludu. Następnie przymocowali je do drąga, z którym biegali po wsi strasząc ludzi”. Najpewniej było to ciało Józefy Stroińskiej, właścicielki dworu w latach trzydziestych.
Mieszkańcy zapamiętali też, że Sowieci z innej trumny lub trumien wysypali szczątki, następnie wrzucili je do Sanu, a jedną z czaszek zatknęli na pręcie ogrodzenia… Wydawało się, że więcej szczęścia będą mieć Klara i Franciszek Stroińscy, rodzice nieszczęsnej Józefy, których kości zostały po polskiej stronie. W latach osiemdziesiątych nieznani „poszukiwacze skarbów” sprofanowali ich groby. Odsunęli kamienne płyty i rozkopali mogiły, choć pozostało tajemnicą, czy cokolwiek w nich znaleźli. A jeśli tak, czy wzięli precjoza na pamiątkę, czy sprzedali na czarnym rynku.

***

Katarzyna z trudem podchodzi do pokaźnych rozmiarów pieca pociągniętego wapnem z domieszką niebieskiego barwnika. Zagląda do poczerniałych garnków, wącha zawartość. W jednym mleko, w drugim ziemniaki. Na śniadanie, na obiad i na kolację.
– Wystarczy, żeby żyć… Nie takiej biedy już zaznałam.
Urodziła się w Siankach 15 września 1923 roku. Ojciec Stefan Hładysz służył w polskich legionach. Z pochodzenia był Rusinem, ale kochał polską kulturę. Jeszcze za młodu zmienił nazwisko – odjął pierwszą literę i od tej pory nazywał się Ładysz, jak słynny śpiewak operowy. Pod koniec lat dwudziestych, twierdzi córka, witał w Siankach Józefa Piłsudskiego. Niewielu dzisiaj daje wiarę, że naczelnik w istocie odwiedził przygraniczną wioskę. Nie ma na to dowodów; nie zachowała się żadna relacja pisemna, także w przedwojennej prasie, która skrupulatnie śledziła każdy krok marszałka. Jest tylko ustna, przekazana w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku badaczom regionu przez tubylca. Mało prawdopodobna, ale dlaczego jej nie przedstawić? Nawet jeśli znajdą się tacy, którzy uznają, że to wierutna bzdura.
Naczelnik przeważnie wypoczywał w położonych na Podolu Zaleszczykach, lecz pewnego dnia, jak wynika z przekazu, przybył właśnie do bieszczadzkich Sianek. To było ponoć największe święto we wsi od lat. Rozmawiał z lokalnymi władzami i nauczycielami, a widząc powszechną biedę, nakazał, by wszystkie dzieci, niezależnie od wyznania i pochodzenia, otrzymywały bezpłatne posiłki. Tak też się stało i ponoć trwało z niewielkimi przerwami aż do wybuchu wojny.
Tamtego dnia razem z dziećmi z polskiej i ukraińskiej szkoły (funkcjonowały osobno) marszałek miał wybrać się na pieszą wycieczkę na górujący nad Przełęczą Użocką Opołonek, aż do Skały Dobosza, osiemnastowiecznego zbójnika. Ołeksa Dobosz (Dowbusz) grabił bogaczy od Huculszczyzny po Bieszczady, a zgromadzone przez niego kosztowności podobno do dziś leżą ukryte głęboko w górskich jarach i jaskiniach.
Jedna z legend głosi, że śmiałkowie, którzy zanadto zbliżyli się do skarbów, ginęli w tajemniczych okolicznościach, a ich kości rozwlekały po lasach dzikie zwierzęta. Inna, przekazywana z pokolenia na pokolenie, opowiada, że w skałach po stronie zakarpackiej znajdują się piwnice pełne skarbów, broni i beczek z winem. Gdy na Wielkanoc w cerkwiach biją dzwony, zatarasowane kamiennymi głazami wejście otwiera się i na krótko uchyla strzeżonej przez resztę roku tajemnicy.
Jest też inny przekaz związany z tym miejscem. Głosi, że między wzniesieniami Piniaszkowego i Opołonka, na polanie Prokuriwśkie pochowano niegdyś dwunastu braci zbójników zgładzonych przez miejscowych wieśniaków. Ci ostatni zrobili to w odwecie za liczne grabieże i przemoc, których doświadczali ze strony nienasyconych łupieżców. Po latach ludzie wykreowali kolejną opowieść, mówiącą o tym, że na słynnej polanie zbójnicy zamordowali posłów do parlamentu wiedeńskiego. Ich trupy znalazła przypadkowo starsza kobieta i samodzielnie pochowała.
Obydwie legendy do dziś są żywe, zostały też spisane i opublikowane w wydawnictwach krajoznawczych.

***

Przed wojną Sianki były kilkakrotnie większe niż obecnie. Jeszcze w latach 1904–1906 dotarła tu linia kolejowa ze Lwowa i podążyła przez Turkę i Przełęcz Użocką do Użhorodu, a stamtąd do Budapesztu. To właśnie kolej i zbudowana w Siankach stacja zapoczątkowały rozwój miejscowości – do tej pory niczym się niewyróżniającej, podobnej w swej nędzy do szeregu innych, choć z doskonałymi warunkami turystycznymi. Nikt tych uroków w tamtym czasie nie dostrzegał, dopiero podróżni oglądający z okien pociągu malownicze tereny zrozumieli, że nieopodal granicy z Czechosłowacją można zbudować kurort lub chociaż jego namiastkę.
Od zamysłu do konkretu miną jeszcze lata, choć bardziej światli obywatele co rusz będą przypominać o niewykorzystanych możliwościach Sianek. Z czasem przełoży się to na liczniejsze osadnictwo i zainteresowanie okolicą, z którą wcześniej nie wiązano poważnych planów ekonomicznych. Kiedy inżynierowie z dalszych stron przybywali, by wykonać wstępne plany pod inwestycje turystyczne, ich oczom ukazywały się dwa światy. W jednym ludzie mieszkali w krytych strzechą bojkowskich chyżach, nierzadko kurnych lub jedynie z otworami dymowymi na strych; drudzy, mniej liczni, żyli w budynkach murowanych lub też drewnianych, ale pokrytych gontem i z kominami.
Z racji położenia w Siankach mieścił się urząd celny, posterunek policji i straży granicznej, ale najbardziej rozpoznawalny był dwór na lewym brzegu Sanu. W jego pobliżu na lekkim wzniesieniu stała zbudowana przed pierwszą wojną wspomniana już kaplica, gdzie w niedzielne poranki klęczeli pod krzyżem właściciele majątku. Byli to już następcy Franciszka Stroińskiego i jego żony Klary, nazwanej po latach hrabiną, których groby – najpierw odsłonięte z pokrzyw i łopianów, później zaś odnowione – staną się miejscem „pielgrzymek” tysięcy turystów. Ale dojdzie do tego dopiero wiele lat po podziale Sianek na dwie części, położone po dwóch stronach granicy i przecięte w tym rejonie wąskim niby tasiemka Sanem.
W 1921 roku we wsi mieszkało niespełna osiemset osób, jakiś czas później – już tysiąc, a w połowie trzeciej dekady XX wieku liczba ta urosła do półtora tysiąca (dla porównania – w 2021 roku żyło tu niespełna sześćset osób). Wtedy miejscowość była już letniskiem i zimowiskiem, a Rusini, Polacy i Żydzi – w takiej kolejności, jeśli chodzi o liczebność nacji – stworzyli mocny fundament przyszłości Sianek, mimo że pensjonaty i schroniska budowali głównie przyjezdni, w tym znani ze swej solidności huculscy cieśle. Ich zręczne ręce i szeroka wiedza w zakresie budownictwa drewnianego znane były w całej II Rzeczypospolitej. Wszędzie tam, gdzie w obszarach górskich wznoszono budynki pod turystykę, a także większe prywatne domy piętrowe z poddaszem, mieli swój udział Huculi. Tak było też przed pierwszą wojną.
Rusini, Polacy, Żydzi. Trzy języki, trzy wyznania. W pewnym stopniu zwarta społeczna tkanka, od wieków nawzajem poznana, osadzona na tej samej ziemi, ale też odrębna. Nie tylko poprzez swoje obrzędy, tradycję czy sposób modlitwy.
Pierwsi trudnili się zwykle rolnictwem i hodowlą, drudzy najczęściej pracowali w tartakach, w lesie i na kolei, Żydzi zaś, jak gdzie indziej, trzymali w rękach handel i rzemiosło. W miejscowej zadymionej karczmie brodaty Szmul poił gości gorzałką i karmił, a w sklepach ze szwarcem, mydłem i powidłem – tak ciemnych i ciasnych, że nie różniły się zanadto od szopek na drewno – Jankiel precyzyjnie odmierzał na wadze sól, wydzielał do słoików naftę i skrzętnie notował w tłustym kajecie nazwiska dłużników. Przy najbardziej opornych do regulowania zaległości stawiał maczanym w czerwonej farbce ołówkiem grubą kropę. Oznaczała, że nie będzie już następnego zakupu na borg.
Każda grupa narodowościowa miała świątynię i przeważnie nikt nikomu bez wyraźnej przyczyny nie wadził. Zdarzały się jednak sąsiedzkie waśnie, a nawet tragedie.
– Kiedyś pewien Rusin pobił na śmierć starego Żyda, bo ten go oszukał przy sprzedaży konia – opowiada Katarzyna Fedyczkanycz. – Czy na pewno z takiej przyczyny, nikt już nie potwierdzi. Mnie tę historię opowiedziała dawno temu ciotka i tak ją przekazuję.
Bywało, że Polak z Rusinem dali sobie po gębie, ale w dzień Pański swary ustawały, jakby jedni i drudzy obawiali się kary boskiej.
– Religia była świętością – mówi dalej staruszka – więc rzymski katolik ściągał czapkę przed cerkwią, a grekokatolik i prawosławny przed kościołem. Nie robił tego tylko mojżeszowy, ale nic dziwnego. My, chrześcijanie, również nie zwracaliśmy uwagi na żydowski dom modlitwy. Mieścił się w niewielkim drewnianym budynku, w którym była też mykwa, ich łaźnia rytualna. Dzieciaki nieraz próbowały zaglądać ukradkiem, co się tam dzieje, czym denerwowali najbardziej pobożnych Żydów. Skarżyli się potem policji na rozpuszczoną gawiedź.

FOTOGRAFIA

Na tle pokrytych kiczkami słomy chyż stoją kobieta i dziecko. Zdjęcie zrobiono z dalszej perspektywy, fotografowi nie przyszło do głowy, żeby podejść bliżej, a może z jakiegoś powodu nie mógł? Chaty przycupnęły nisko przy ziemi, ta najbliższa jest nawet lekko pochylona w jedną stronę, jak gdyby jej żywot dobiegał końca. Kobieta trzyma chyba dziewczynkę za rękę. Obydwie patrzą zaciekawione w stronę obiektywu; być może są szczęśliwe, że to akurat im przyszło pozować jakiemuś wędrownemu artyście. Nie w pełni wyraźny kadr dobrze ukazuje zabudowę, ale kim są ci ludzie? Ich twarze to tylko ciemne plamy, w żaden sposób niemożliwe do rozpoznania. Tamtego wczesnojesiennego dnia – jak można przypuszczać z widoku i odzienia – uwieczniono je na fotografii, lecz na zawsze pozostały anonimowe. Zapewne mieszkały w którejś z tych położonych na wzgórku chałup. Czy przeżyły międzywojnie, a potem wojnę? Czy kiedykolwiek widziały to zdjęcie?

W górskich wioskach wizyta człowieka ze sprzętem fotograficznym musiała być w tamtym czasie wydarzeniem, choć same Sianki stanowiły pewną odrębność. Przez stację kolejową przewijały się setki podróżnych z obu stron granicy, funkcjonowały tartak parowy, młyn wodny, zakłady rzemieślnicze. Wioską zaczęli się interesować przedsiębiorcy turystyczni, a w ślad za nimi podążała prasa lwowska i ta lokalna – z Sambora czy Turki. Uważano, że można tu stworzyć niemałej urody letnisko, i podawano za wzór podobne miejscowości po stronie zakarpackiej.
Coś rzeczywiście zaczęło się dziać. Jeszcze w latach dwudziestych przystosowano część kwater dla przyjezdnych, którzy jako pierwsi chcieli doświadczyć uroków górsko-lesistej okolicy. Mimo że nie istniały jeszcze żadne wytyczone szlaki piesze, turyści wyprawiali się w góry i podziwiali z ich szczytów panoramę Bieszczadów. Walory krajoznawcze były niepodważalne, lecz w ogóle nie popularyzowano tych klimatycznych i zdrowotnych, mimo że były od dawna znane. Zwrócił na to uwagę doktor A. Rosenberg w cyklu artykułów zachwalających zaniedbany dotąd skrawek Rzeczypospolitej. Pisał, że nie tylko same Sianki, ale i pozostałe miejscowości położone wzdłuż linii kolejowej na południe od Sambora są doskonałymi terenami do ratowania zdrowia fizycznego i skołatanych nerwów, tyle że nikt do tego nie zachęca. Najbardziej dziwił się w tym względzie kolegom lekarzom: „Niejednokrotnie zdarzało mi się w praktyce, że przypadkowo zagnany tu urzędowo czy za interesami, cierpiący na bronchit albo astmę, odczuł po kilku dniach ulgę. I chociaż bezpośrednia przyczyna między polepszeniem a klimatem rzucała się w oko, przecież wątpił, boć… o tem nie piszą i nie polecają”.
Takiej świadomości nie mieli ani odwiedzający miejscowość, ani tym bardziej tutejsi. Na co dzień ciężko pracowali i nie zaprzątali sobie głowy tak drugorzędnymi dla nich kwestiami. Ale w Turce tamtejsza elita rozumiała, że marnują się hektary, z których można by czerpać pieniądze. Dalej na wschodzie Polski od dawna to robiono, a tutaj ciąg­le nie rozumiano, że w obliczu zapaści gospodarki leśnej, upadających tartaków i likwidacji kolejek wąskotorowych trzeba się przestawić na inne dziedziny.
Całkiem niedaleko, też w karpackiej krainie, wydobywano ropę naftową, z ziemi wyrastały kolejne szyby. W Siankach i najbliższej okolicy nie odkryto złóż, choć odwierty prowadzono kilkakrotnie, w dziewiętnastym stuleciu i później. Istniało tu jednak inne bogactwo naturalne, widoczne gołym okiem, a ciągle mało dostrzegalne. „Jeżeli zawodzi i bankrutuje dziś przemysł drzewny, to winniśmy eksploatować powietrze – grzmiał doktor Jacek Jedliński na obradach Towarzystwa Przyjaciół Powiatu Turczańskiego. – Należałoby szerokim sferom ludzi z warstw średnich całej Polski udostępnić nasze piękne okolice, o których bodajże dotąd nie wiedzą. Cudze chwalicie, swego nie znacie – oto najtrafniejsze ujęcie obecnej naszej sytuacji (…). Ożywienie ruchu przyjezdnych, latem letników, zimą narciarzy pociągnie za sobą ożywienie w ospałym na ogół tutaj handlu, przemyśle domowym, nie mówiąc o osobnych gałęziach, jak pensjonaty, lecznice, schroniska i hotele”.
W tym samym czasie pewien przybysz z głębi kraju skarżył się redakcji lokalnej gazety, że ziemia turczańska nie jest objęta „pasem turystycznym”, stąd przeszkoda w rozwoju. Pisał w liście, że człowiek, doszedłszy do Sianek i Przełęczy Użockiej, skąd „roztacza się najbardziej malownicza panorama szwajcarska”, bezradnie stoi wobec słupów granicznych i zamykającego dalszą drogę szlabanu.
Latem 1932 roku do Sianek zjechało na wypoczynek aż ze Śląska Cieszyńskiego pięćdziesiąt nauczycielek. Reporterowi „Wiadomości Turczańskich” zdradziły, że znalazły się tutaj za radą lekarzy, którzy zachwalali górski klimat. Nauczycielki harcerki nie kryły radości z pobytu: „Prawdziwy zapach żywicy, zmieszany z aromatem kwiatów, to prawdziwe lekarstwo dla naszego marnego, nauczycielskiego zdrowia. Proszę być pewnym, o ile nam nie obetną nowych procentów z gaży, to w roku następnym z początkiem lipca stajemy obozem w Siankach”. Grupa obozowała we wsi aż sześć tygodni. W przeddzień wyjazdu harcerki urządziły imprezę. Zaprosiły na nią wszystkich chętnych. Tego wieczoru przy dźwiękach wygrywanych przez miejscowych muzykantów bawili się wespół Polacy, Żydzi i Rusini. „Masa niespodzianek, w tem kilka fars i komedyjek, śpiewy i tańce narodowe śląsko-cieszyńskie bawiły doskonale zebraną publiczność”.
W tym samym roku Sianki przyjęły na wypoczynek sześciuset pięćdziesięciu letników w prywatnych kwaterach, a gdyby nie „ciasnota mieszkaniowa” – pisał z przytykiem dziennikarz – byłoby ich jeszcze więcej. We wrześ­niu z pompą oddano do użytku dom wypoczynkowy dla młodzieży szkół średnich. Zbudowano go z drobnych, dziesięciogroszowych datków. Uzbierane w ten sposób sto dwadzieścia tysięcy złotych rozdzielono między Towarzystwo „Dzieci na Wieś” oraz Towarzystwo Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych. „TNSW dodało jeszcze własne fundusze, zakupiło pięciomorgowy szmat lasu na wzgórzu naprzeciw stacji kolejowej i dzięki troskliwej opiece Apolinarego Laskowskiego w ciągu jednego roku wzniesiono piękny dom letniskowy. Budynek jest wygodnie urządzony, posiada na piętrze sypialnie na sto łóżek, na parterze zaś kuchnię, salę jadalną oraz mieszkanie dla kierownika kolonji i służby”.
Na ile poważnie zaczęto traktować Sianki i przyległe tereny, świadczą inne publikacje z tamtego okresu. W jednej z nich podkreślano niespotykany dotąd rozwój turystyki i sportów zimowych na ziemi turczańskiej, ale zwracano przy okazji uwagę, że trzeba iść dalej i rozszerzyć pas turystyczny przy granicy z Czechosłowacją.
Jeśli poziom życia mieszkańców górskich wsi miał się zmienić, a przyjezdni mieli czerpać radość z pobytu w atrakcyjnym krajobrazowo zakątku, to należało przygotować bazę wypoczynkową. Nocowanie w podłych warunkach sanitarnych i żywienie się jedzeniem z niekoniecznie czystego źródła nie mogło – mimo najlepszej zachęty – przyciągnąć wielu amatorów wycieczek.
W takich Zaleszczykach czy Skolem poziom oferty turystycznej był już na przyzwoitym poziomie, stąd miejscowości aspirujące do miana letnio-zimowych kurortów musiały starać się im dorównać. Tym bardziej że prasa podawała: „Charakterystyczne dla terenów narciarskich w Bieszczadach są łagodnie pochylone zbocza, szczególnie piękne w części zachodniej w okolicach Sianek i Przełęczy Użockiej”. Liczono też na rozwój komunikacyjny. Wiosną 1933 roku publicznie wyrażano nadzieję, że wraz z rozpoczętym poszerzaniem pasa turystycznego w okolicy Sianek i Przełęczy Użockiej możliwe będzie uruchomienie stałych kursów pociągu pospiesznego wzdłuż Karpat, tzw. Expressu Podkarpackiego. Pociąg – w zamierzeniu pomysłodawców – miał być nie tylko szybszy od jeżdżących dotychczas, ale też wygodniejszy, by zechcieli z niego korzystać również najbardziej majętni obywatele. W wagonie restauracyjnym mogliby smacznie zjeść, a do posiłku wypić lampkę przedniego wina.
W tym samym roku Henryk Gąsiorowski wydał Przewodnik po Beskidach Wschodnich, a w zasadzie jego pierwszą część, poświęconą Bieszczadom. Tak pisał w nim o zimowych walorach narciarskich Sianek:

Obfituje w nie (…), zwłaszcza na wschód od szosy do Turki, gdzie rozpoczyna się właściwy Bieszczadom bezleśny ich pas pd. [południowy] pokryty gęstą siecią osiedli, poprzegradzanych mnóstwem garbów i wierchów, jakby stworzonych do tego sportu (…). Oznakowano szlaki Sianki–Jaworów przez Szczawinkę i z Jaworowa przez Katarzynkę do Butli (…), przez przełęcz Płośnie do dolnej Libuchory i stąd na Ruski Put. Wreszcie z Libuchory przez Tysową, Jedlinę i Prypir do Husnego. Wszystko to są przejażdżki łatwe, nienużące, po terenie przystępnym i zaludnionym, nie nasuwają więc ani trudności terenowych, ani noclegowych. W każdej niemal wymienionej miejscowości istnieją zorganizowane staraniem T-stwa Krzewienia Narciarstwa w Krakowie punkty noclegowe.

Wkrótce Sianki zmieniły oblicze na gładsze, zapowiadane także w przewodniku Gąsiorowskiego. Zbudowano kolejne wille, pensjonaty i najbardziej reprezentacyjne, liczące sto pięćdziesiąt miejsc noclegowych schronisko Ligi Popierania Turystyki. Wzniesiono je za sto osiemdziesiąt tysięcy złotych z funduszy Ministerstwa Komunikacji, Przemyskiego Związku Narciarskiego, Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego oraz Polskiego Związku Narciarskiego. Pierwsi goście zameldowali się w nim 1 marca 1936 roku, w dniu oddania do użytku. Paradoksalnie na koniec zimy, choć w tym rejonie śnieg nierzadko utrzymywał się nawet do kwietnia.
Położony sześćset metrów na północny zachód od stacji kolejowej budynek był, jak podawano w folderze reklamowym, najlepiej wyposażonym pod względem turystycznym w Siankach. Stał na wysokiej kamiennej podmurówce, miał taras, piętro i zagospodarowane poddasze. Przypominał te wznoszone przed wojną w znanych kurortach na Huculszczyźnie – Worochcie, Jaremczy czy Żabiem. Na zachowanych fotografiach widać, że także wnętrza nie są w stylu bieszczadzkim, lecz huculskim. Oddają to zdobienia sufitów, stołów i krzeseł w jadalni, a także huculskie rzeźby i misy. Obiekt miał centralne ogrzewanie, bieżącą wodę i własny agregat prądu, a główną ścianę zdobił majolikowy portret marszałka Józefa Piłsudskiego. Pierwszeństwo w kwaterowaniu zyskiwali członkowie LPT, ale podwoje schroniska otwierały się też dla innych. Również latem budynek rozbrzmiewał gwarem gości. Wyprawiali się oni na górskie wędrówki daleko poza wieś, na dzisiejsze obszary Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w tamtejsze pasmo połonin.
W schronisku palaczem był Wasyl Hładysz. Nie dostał tej posady za nic, lecz za zasługi. Młodzian trafił do wojska akurat w czasie, gdy tworzono tam specjalne oddziały pomocne w akcji propagandowej, która miała przekonać do polskości ruską szlachtę zagrodową. Wasyl był synem ruskiego chłopa, ale związanego mocno z siańskim dworem (właściciel dworu Franciszek Stroiński umarł ponoć na rękach Rusina). Gdy ukończył służbę wojskową, akurat wkrótce po oddaniu do użytku schroniska, natychmiast znalazł pracę. Podobne wyróżnienie otrzymał jeszcze jeden młody Rusin z Sianek.
Trzy lata później Wasyl Hładysz, zapewne krewny Katarzyny Hładysz (Ładysz, po mężu Fedyczkanycz), poszedł na wojnę. Oddział, w którym walczył, szybko został rozbity przez Niemców, a on sam i reszta ocalałych na rozkaz przełożonych zaczęli przedzierać się w rodzinne strony. W czasie przeprawy przez Wisłę pod Szczucinem wpadli w ręce wroga. Pod lufami razem ze schwytanymi kilkudziesięcioma cywilami, w tym kobietami i dziećmi, zagnano ich do pobliskiej szkoły, a budynek podpalono. Z tej pułapki Wasyl wydostał się tuż przed podłożeniem ognia. Wyskoczył przez okno, a wystrzelone za nim kule szczęśliwie go ominęły. Pozostali najpewniej zginęli w płomieniach.
Do domu wrócił późną jesienią 1939 roku, ale już nie do pracy w zajętym przez wojsko radzieckie schronisku. Zajął się naprawą zegarków. Zresztą reperował je i nastawiał na życzenie jeszcze przed wybuchem wojny. Któregoś dnia Sowieci nakazali mu zdemontowanie dużego zegara w kaplicy dworskiej i zawieszenie na wieży ratusza w Turce. Gdy Wasyl w obstawie przyszedł do kaplicy, zobaczył tylko gołą ścianę. Nigdy nikt się nie dowiedział, kto zdjął i schował zegar. Oraz co stało się z nim po wojnie.
Lokalne władze nagłaśniały walory górskiej okolicy, pisano o niej coraz więcej. Wychodzący we Lwowie periodyk „Wschód” (ukazywał się trzy razy w miesiącu) donosił wios­ną i latem 1936 roku o wielkich możliwościach powiatu turczańskiego, zwłaszcza jego miejscowości wypoczynkowych. Nadmieniał, że w powiecie swój początek biorą aż trzy rzeki: San, Dniestr i Stryj, zwracał uwagę na pasmo połonin z najwyższym, liczącym 1407 metrów Pikujem, coraz to nowe oznakowane szlaki do wędrówek (wycieczki pół-, jedno- i dwudniowe, między innymi na Bukowe Berdo, Kińczyk Bukowski, Starostynę i Pikuj) oraz niezłą komunikację kolejową, choć w sezonie letnim i zimowym konieczną do poprawy – na przykład poprzez uruchomienie bezpośredniego połączenia Sianek i pobliskiego Rozłucza z Przemyślem. Nie zapomniano również o tym, że dla przybysza z głębi kraju, a także z zagranicy nader ciekawym doświadczeniem będzie zetknięcie się z tutejszą kulturą. Autor jednego z artykułów podkreślał przenikanie się w rejonie turczańskim wpływów grupy bojkowskiej i łemkowskiej, a jednocześnie istnienie zaścianków szlacheckich, które wciąż zachowują dawne tradycje.
Ale nie zawsze było tak atrakcyjnie, jak widzieli to miejscowi. Pewien krakowski dziennikarz w styczniu 1938 roku wybrał się do zachwalanego „kurortu”, gdzie spędził kilka dni. Po powrocie wysmażył artykuł, którego treść musiała podciąć nogi zarówno włodarzom terenu, jak i gestorom bazy turystycznej. Nie na wszystko mieli wpływ, mimo to reporter ich nie oszczędził.
Wychodzących na peron podróżnych wita przede wszystkim strzępiasta, oleista para wydobywająca się spod kół wagonów i bijąca wprost w drzwi. Wszystko, co ma miejsce potem, jest tylko innymi stanami tej kolejowej pary. (…) Lud czeka na śnieg (…), bowiem ten, który spadł przed tygodniem, zamienił się w twardy beton zjeżdżony deskami narciarzy ze Lwowa, Warszawy, Wilna, Gdyni… Na Kiczerce ludzie łamią nogi. Szczawinka pokryta jest wydmami piasku… Śnieżny raj w Siankach zamienił się w wybetonowane piek­ło. Beton – to także coś, ale zostawmy go polskim drogom.
Jeszcze tkwią w śniegu strzeliste świerki o gałęziach opancerzonych bielą i uginających się pod niezwykłym ciężarem. Śnieg pokrywa hełmem przysadkowate krzaki – leśny drobiazg – a jesienne patyki wydobywające się spod białej pokrywy wyglądają jak szpady tych rycerzy-krzewów. (…)
Sianki stanowią ładny punkt wypadowy na liczne wycieczki znaczące się naprawdę pięknymi drogami leśnymi i kilkukilometrowymi, długimi zjazdami. Z Sianek można podejść na Kińczyk Bukowski, na Halicz, zdobyć Pikuj (…). Z Sianek lub Sokolik można poprowadzić mały rajdzik przez Halicz do Ustrzyk Górnych lub Stuposian. Można wyleźć na Magurę lub Szczawinkę (obydwa zjazdy do Butelki), można wywindować się na Ruski Put. Na turystów-narciarzy ciekawych wyglądu ziem Rzeczypospolitej, na obserwatorów życia chłopskiego i żydowskiego czekają okolice Starego Sambora, Rozłucza, Turki – te tak spaskudzone bezplanowym budownictwem, obliczonym tylko na zysk – letniska i zimowiska Bieszczad.
Bieszczady ze względu na swe warunki terenowe mogłyby się stać jedną z najpiękniejszych w Polsce linią klimatyczno-zimową, lecz (…) pokryte niewykończonymi od lat obskurnymi pensjonacikami, kramikami, małomiasteczkowymi ruderkami (jest to dziwne, że Żydzi – tubylcy górscy – nigdy nie przyjmują stylu budownictwa górskiego obowiązującego tradycyjnie w danej okolicy, lecz stawiają zawsze i wszędzie parterowe domki z małego miasteczka, o ścianach pociągniętych niebieską farbą) (…) przedstawiają dzisiaj mieszaninę stylów – nie do strawienia.
Tym większą przyjemność sprawia pobyt w schronisku L.P.T., najpiękniejszym schronisku w Polsce. Jest ono jedyną ostoją w tej dzikiej mieszaninie stylów. Zbudowane kosztem ok. 170 tys. zł, obwarowane komfortem. Pięknie rzeźbiony sufit w jadalni, rzeźbione krzesła, drewniane świeczniki, huculskie misy i…. Bujda, powiedzmy po prostu. Tym bardziej boli ta bujda, im więcej podoba się człowiekowi wewnętrzny i zewnętrzny wygląd schroniska.
Komfort w prospektach – w rzeczywistości: 1) elektryka – ale motor się zepsuł i wobec tego siedzi się przy świecy, ewentualnie przy lampie (czasem brak nafty), 2) woda bieżąca, ciepła w kuchni, zimna (rano w miednicy), 3) centralne ogrzewanie (w rezultacie wszyscy kaszlą i kichają z powodu jakiegoś zasadniczego błędu w konstrukcji kaloryferów, które grzeją, jak im się chce).
Czy dosyć? Dodajmy do tego jedzenie, o którym goście mówią z lekkim zażenowaniem, dodajmy jeszcze ceny. Ceny! Dzień w dwuosobowym pokoju kosztuje 6 zł od osoby! Jedzenie skąpe i śmiesznie złe. (…) Nie wiadomo właściwie, gdzie się podziewa bezpośredni zarząd tego schroniska. Kto decyduje o kuchni, o motorze elektrycznym i o kaloryferach.
Goście spoglądają na siebie, na rzeźbiony sufit, na suche ziemniaki z kwaśnym mlekiem przygotowane na kolację i czekają na śnieg… (…). Nie dlatego, że byłyby dobre zjazdy, ale dlatego też, by śnieg zakrył tę wstydu godną linię klimatyczną Bieszczad.
W albumie Pawła Kusala Zapomniane Bieszczady można obejrzeć kilkadziesiąt starych pocztówek z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, na których ukazano Sianki. Także w zimie. Wszędzie gruba warstwa śniegu, zadowoleni narciarze, skąpane w białym puchu chaty, zaprzężone do sań konie. Czy fotografów spotkało wyjątkowe szczęście, zjawiali się w kurorcie tylko w czasie takich zim, czy jednak to krakowski dziennikarz miał pecha?
W 1938 roku w Siankach czekały na turystów prawie dwa tysiące miejsc noclegowych. Zimą oprócz tras narciarskich funkcjonowały też niewielka skocznia i tor saneczkowy, a latem dostępne były boiska do siatkówki i koszykówki oraz kort tenisowy. Każdy budynek dla turystów miał też w ofercie coś ekstra. Prowadzony przez Genowefę Stefańską pensjonat Szczawinka (dwadzieścia cztery pokoje, osiemdziesiąt łóżek) zachęcał potencjalnych gości własną restauracją, piekarnią, sklepem spożywczym i smaczną kuchnią „prowadzoną dietetycznie”. Żeby zamówić pobyt, wystarczyło wysłać telegram lub też zadzwonić pod numer telefonu sześć.
Nielicho prezentowała się willa Nasz Dom, urokiem przyciągała też willa Halina. Kto chciał, mógł nocować w skromniej wyposażonych tańszych kwaterach prywatnych. Nie zawsze było w nich stałe wyżywienie, dlatego w folderach reklamowych poświęconych Siankom informowano: „W miejscu kilka restauracyj i kuchen domowych, 4 sklepy spożywcze, bufet kolejowy, piekarnia, 2 wyrąby mięsa, wędliniarnia. Dowóz żywności codziennie w miarę potrzeb zapewniony”.
Nie zapomniano też o kulturze i rozrywce. Istniały dobrze wyposażona biblioteka i wypożyczalnia książek, dostępna była na bieżąco prasa, działał amatorski teatr, a w lokalach organizowano przy orkiestrze zabawy i dansingi.
Na stacji kolejowej w Siankach panował nieustanny ruch. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, a linię do Turki i Lwowa uznawano za wzorową. Oblegany był bufet dworcowy, sześć sklepów spożywczych nie nadążało chwilami z obsługą klientów. Koleje państwowe nieźle zarabiały, ale dla większej zachęty podróżnych wprowadzały zniżki na przejazdy w sezonie wakacyjnym bądź feryjnym. Powiadamiała o tym lokalna prasa, zachwalając podejście kolejarzy do obywateli.
Wyjeżdżający do Sianek lub Sławska na minimum osiem dni uzyskiwali prawo do sześćdziesięciu sześciu procent zniżki. Ponadto posiadacze kart członkowskich Ligi Popierania Turystyki mogli bezpłatnie skorzystać z kursu narciarskiego. W sezonie zimowym 1938/1939 pobyt w hotelach LPT w Sławsku i Siankach w zależności od pokoju kosztował od czterech i pół do sześciu złotych za dobę. Warto odnieść te kwoty do wysokości ówczesnych zarobków i cen. W drugiej połowie lat trzydziestych w Polsce przeciętne zarobki pracującego umysłowo mężczyzny wynosiły dwieście osiemdziesiąt złotych miesięcznie, robotnika zaś niewiele ponad sto złotych miesięcznie. Kobiety zarabiały nawet o połowę mniej. Kilogramowy bochenek chleba kosztował około sześćdziesięciu groszy, kiełbasa wieprzowa – niecałe dwa złote za kilogram, a za męskie półbuty trzeba było zapłacić dwadzieścia pięć złotych.
Z zapisów dokumentalistów wynika, że w tym i poprzednim roku w Siankach wypoczywało jednocześnie półtora tysiąca gości, choć była możliwość przyjęcia naraz nawet trzech tysięcy. Oprócz miejsc w znanych już hotelach, schroniskach i pensjonatach mogli oni bez problemu znaleźć kwaterunek w dwunastu domach tutejszych wieś­niaków. Dali się oni przekonać, że przy niewielkim nakładzie sił mogą zyskać więcej, niż utrzymując się wyłącznie z pracy w gospodarstwie. Nie tylko wzbogacić swój trzos, ale też poprawić warunki mieszkaniowe i sanitarne.

Katarzyna Fedyczkanycz opowiada:

– Sianki z miesiąca na miesiąc zyskiwały na popularności. Zimą wąskimi dróżkami jeździły konie zaprzężone w sanie. Siedzenia były wymoszczone słomą lub pokryte kocami, żeby turyści nie marzli w tyłki. Niektórzy życzyli sobie przejażdżkę poza wieś, a właściciele zaprzęgów za odpowiednią opłatą spełniali to życzenie. Z całej Galicji, najczęściej ze Lwowa, przyjeżdżały wytworne damy i eleganccy panowie. Wieczorami urywałam się z domu, żeby popatrzeć, jak tańczą. Dla młodej dziewczyny z ubogiej rodziny były to jedyne chwile wytchnienia. Tato umarł jeszcze w dwudziestym ósmym roku, a mama ciągle chorowała i nie mogła zajmować się gospodarstwem. Prawie wszystkie obowiązki spadły na mnie… Pan patrzy na moje ręce, jedna krzywizna. Jak je nieraz pokręci, to nie wiem, co mam z bólu gryźć.

FOTOGRAFIA

Na tle drewnianej cerkwi stoją dwaj mężczyźni. Nie da się rozpoznać, nawet przy zbliżeniu, po ile mogą mieć lat. Ubrali się w tradycyjne bojkowskie stroje i wyraźnie pozują do obiektywu. Nieco z boku na trawie, w pozycji półleżącej tkwi inny mężczyzna, odziany w szarą marynarkę i kapelusz, a tuż za nim rządkiem siedzi czworo dzieci. Dalej pokryte słomą chyże, część mieszkalna i gospodarcza pod jednym dachem jak w innych bieszczadzkich wioskach. Po lewej las, chyba świerkowy lub świerkowo-jodłowy, po prawej południowy stok porośniętej iglakami Kiczery Siankowskiej, a w głębi zarys połonin. Ta fotografia, wydana w formie pocztówki przez niejakiego Grossmana z Turki, będzie wkrótce kupowana przez turystów i wysyłana z pozdrowieniami w Polskę. Kilkadziesiąt lat później odnajdzie ją na pchlim targu niestrudzony poszukiwacz starych widokówek.

Widoczną we fragmencie cerkiew greckokatolicką pod wezwaniem Świętego Eliasza wzniesiono w 1908 roku na prawym brzegu Sanu. Nie była pierwszą ani ostatnią we wsi. Zbudowano ją dlatego, że wcześniejsza nie mieściła już wszystkich wiernych w szybko rozwijających się Siankach. Jej losy były dość burzliwe. W międzywojniu przechowywano w niej cenne księgi cerkiewne z początku XVIII wieku. Od września 1939 do czerwca 1941 roku, a więc do wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, nie była użytkowana. Pewnej nocy znany z nazwiska tubylec wykradł z niej dzwon i na furze przetransportował do starej świątyni, stojącej na zachodnim brzegu Sanu. Podczas wojny prowizor cerkiewny większość sakraliów wymienił na żywność. Podobno ocalały tylko ikona Matki Bożej, żyrandol i kielich, które przekazano do pobliskiego Jaworowa. Niezbyt długi żywot cerkwi dopełnił się po 1945 roku i utracie Sianek przez Polskę. Lokalne władze radzieckie zażądały, by unici rozebrali świątynię i złożyli w innym miejscu, tyle że w tamtym czasie we wsi mieszkało niewiele rodzin i nie były one w stanie podołać zadaniu. Wkrótce rękawy zakasali żołnierze graniczni. Zdemontowali przybytek do ostatniej belki, zapakowali na ciężarówkę i wywieźli. Można się domyślić, że drewniane elementy posłużyły do budowy obory lub stajni.
Oto przewrotność historii. Nie pierwsza i nie druga okupacja, nie działania wojenne, lecz czas pokojowy doprowadził do zniszczenia cerkwi. Nie lepiej komuniści obeszli się z siańskim kościołem, powstałym prawdopodobnie w 1917 lub 1918 roku. Drewniana neogotycka budowla była filią parafii w Boryni i stała nieco ponad dwieście metrów na południowy zachód od stacji kolejowej. Służyła polskiej mniejszości do wiosny 1940 roku. W czasie wojny świątynię kilkakrotnie splądrowano, a wyposażenie zniszczono. Bryła kościoła zachowała się do 1945 roku, kiedy Sowieci przebudowali go na dom dla oficera wojsk pogranicznych. Rozebrali wieżę, obniżyli dach i wybudowali dodatkowy strop, później jednak nie inwestowali. Ostatecznie lokator przeniósł się do lepszego budynku, ten zaś ciężkim sprzętem zrównano z ziemią. Na fundamentach z kamienia kierownictwo kołchozu zbudowało stodołę.
Podobnych przypadków niszczenia świętych miejsc w nowym pasie sowiecko-polskiej granicy było więcej. Działo się tak głównie po dzisiejszej stronie Rzeczypospolitej, gdzie jeszcze przez blisko trzy lata po zakończeniu wojny Ukraińcy bili się z Polakami, a ogień trawił zabudowę cywilną i sakralną.

***

Ludzie cieszą się słońcem i śniegiem, Sianki przeżywają rozkwit, ale to już ostatnie takie chwile. Europa jest podzielona – niektóre państwa chcą nowych terytoriów, innym nie daje się prawa do samostanowienia. Również na pograniczu polsko-czechosłowackim tli się konflikt. Rusińscy działacze narodowi coraz głośniej domagają się dla siebie większych przywilejów, skarżą się na opresje ze strony Polaków. Na rok przed wybuchem drugiej wojny obecna od dawna w Siankach straż graniczna ustępuje miejsca Korpusowi Ochrony Pogranicza. Funkcjonariusze KOP też mają strzec granicy, ale są znacznie mniej przychylnie nastawieni do Rusinów, coraz częściej już okreś­lanych Ukraińcami. Szykanują i zastraszają miejscowych ukraińskich działaczy narodowych. Ci nierzadko trafiają na przesłuchania, a potem do aresztu. Wychodzą stamtąd z siniakami na twarzy, z obitymi plecami.
W tym samym czasie kawałek dalej, już na Zakarpaciu, ukraińscy działacze niepodległościowi ogłaszają powstanie tak zwanej Ukrainy Karpackiej – autonomicznego państewka w granicach Czechosłowacji. Jednocześnie organizuje się zalążek ukraińskich sił zbrojnych pod nazwą Sicz Karpacka. W jej szeregi wstępują ochotnicy nie tylko z polsko-czechosłowackiego pogranicza, ale i z pozostałych części Galicji. Są zdeterminowani bronić nowo ustanowionej enklawy i bić się o więcej.
W marcu 1939 roku Zakarpacie przechodzi w ręce Węgier, mniej tolerancyjnych niż Czechosłowacy. Węgrzy brutalnie rozprawiają się z ochotnikami galicyjskimi ciągnącymi do Siczy. Pod strażą odstawiają schwytanych do Sianek, gdzie już czekają na nich wrogo nastawieni strażnicy KOP. Nie przebierają w środkach, a pewnego dnia leją ich tak, że od ciosów i kopniaków życie tracą czterej młodzi Ukraińcy. We wsi wstrząs, ale nikt oficjalnie nie zwraca się przeciwko polskim oprawcom. Ofiary zostają pogrzebane pod krzyżem obok kościoła, gdzie z czasem miejscowi postawią im niewielki pomnik. Przetrwa tylko kilka lat, do drugiego wejścia Sowietów w 1944 roku, którzy zamienią go w gruz.
Tymczasem istniejącą osiem miesięcy Ukrainę Karpacką zastępuje Karpato-Ukraina, efemeryczny organizm na Rusi Zakarpackiej. Mimo że ma nadzieje na przetrwanie, funkcjonuje jedynie cztery dni. Nie zostaje uznany przez żadne państwo, a najbardziej cieszy się Polska, niechętna dążeniom do niezależnego ukraińskiego bytu. Wiosną 1939 roku przestaje istnieć również Sicz Karpacka. Kilka lat później jej żołnierze zasilą w niemałej części oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Czas nieudanego przed wojną wybicia się na niezależność ukraińscy historycy opisują jako patriotyczny zryw stłumiony wespół przez Węgrów i Polaków. Autorzy książki o rejonie turczańskim z 2002 roku podkreślają bezwzględność funkcjonariuszy KOP, przywołują też rzekome słowa polskiego nauczyciela z Turki do swoich kolegów, że będąc w Siankach, „napił się rusińskiej krwi”.
Zanim Hitler i Stalin zagarną Polskę, w Siankach odbędą się ogólnopolskie zawody automobilowe, powstaną kolejne plany rozbudowy letniska i zimowiska (między innymi o basen kąpielowy i nową trasę zjazdową), na wypoczynek przyjadą setki osób. Życie będzie się toczyć po staremu. Jeszcze w maju 1939 roku „Polska Zbrojna” zamieści na swych łamach list od dzieci z Sianek: „Proszą one tych panów narciarzy, których spotykają zimą u siebie, o pomoc dla szkoły polskiej w Siankach i dla siebie. Chodzi o podręczniki (…) szkolne, książki do biblioteki, odzież, obuwie”. Adresowany do żołnierzy narciarzy list przyjęto ze zrozumieniem. Wsparcie rzeczowe dla uczniów było przygotowywane, ale już do nich nie dotarło.
We wrześniu 1939 roku wioskę-kurort podzieliła granica sowiecko-niemiecka. Wieś jak szereg innych w dolinie górnego Sanu przeszła gehennę. Mieszkańców chałup położonych z prawej strony Sanu Sowieci wygnali z domów i wysiedlili na Wołyń. Tam trafiła też Katarzyna Ładysz.
– Żołnierze nie pozwolili porządnie się spakować, więc każdy brał, co pod ręką. Wrzeszczeli, ponaglali, a już po godzinie prowadzili nas pod kolbami karabinów. Ludzie z lewego brzegu, teraz niemieckiego, jeszcze zostali. Cieszyli się, że dalej mogą siedzieć na swoim, i płakali, że nagle stracili kontakt z krewniakami z drugiej strony rzeki.
Niespełna dwa lata później, po ataku Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 roku, większość wypędzonych wróci z Wołynia do bieszczadzkich Sianek. Zabraknie tylko Żydów – zostaną zamknięci w getcie w Równem i zgładzeni, choć kilkorgu uda się wrócić i przetrwać jakiś czas w samych Siankach. Pomogą im w tym żydowscy poborowi z armii węgierskiej, którzy przez kilka zimowych miesięcy będą stacjonować we wsi i odśnieżać trakty prowadzące w kierunku Turki i Lwowa. Któregoś dnia odejdą dalej na wschód i już nie wrócą, a nieliczni Żydzi bez pomocy z zewnątrz nie zdołają przetrwać.
– Do dziś widzę ich twarze, te młode i stare, bo przez lata żyliśmy obok siebie – wspomina Katarzyna. – Za dziecka u pewnego Żyda w sklepie regularnie robiłam zakupy. Chyba mnie nawet lubił, bo czasami dorzucił za darmo cukierka. To była taka czerwona landrynka wyciągnięta z wielkiego słoja. Zawsze ssałam ją powoli, żeby jak najdłużej zatrzymać w ustach malinowy smak.
Ładyszówna nie skończyła jeszcze osiemnastu lat, kiedy wzięła ślub z Ukraińcem Janem Fedyczkanyczem. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, a do ślubu przymusiło ją życie.
– Kiedy w chacie same kobiety, codzienność staje się nieznośna. Chłop to chłop, ma więcej siły i pomyślunku do pracy w gospodarstwie. No i rodzina zyskuje poważanie. Cóż znaczy wdowa z dziećmi? Prędzej ich ktoś oszuka niż wspomoże.
Urodziła Janowi dwie dziewczynki.
– Młodszą Hanię dźwigałam na plecach aż do jedenastego roku życia. Nie umiała chodzić, nic wkoło siebie sama nie zrobiła. Lecz stał się chyba cud, bo bez pomocy lekarzy, wyłącznie siłą woli Hania postawiła w końcu pierwszy krok. Tylko w głowie jej się nie poukładało. Od początku miała w niej bałagan i tak już zostało. Pan widzi. Śmieje się do siebie cały dzień albo siedzi osowiała. Nie wie, kiedy piątek, kiedy niedziela. Prawie nie mówi. Tylko dużo słucha, najchętniej głosów z radia.
Wiosną 1945 roku rodzina Fedyczkanyczów znowu stanęła przed groźbą wysiedlenia. Sowieci drugi raz w ciągu sześciu lat oczyścili z mieszkańców kilometrowy pas na prawym brzegu Sanu, a na rzece wytyczyli granicę z Polską.
Katarzyna sięga pamięcią do tamtych dni:
– Wojskowi dali nam wybór: albo wybudujemy sobie chałupę na podworskich gruntach, z dala od Sanu, albo będziemy musieli wyjechać. Pochodziliśmy z Sianek, tu nasze źródło, więc zostaliśmy. Cztery ściany skleciliśmy z rozebranych w połosie [strefie przygranicznej – przyp. KP] budynków. Podobnie zrobili inni, byle jak, naprędce, bo nikt nie wierzył, że długo tu zostanie. Ludzie myśleli: skoro już dwa razy nas przepędzano, to nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy. Żyliśmy w ciągłym pogotowiu i w przeświadczeniu, że pewnego dnia znowu trzeba będzie pakować dobytek.
Po polskiej stronie Sianek życie toczyło się do 2 czerwca 1946 roku. Tego dnia o świcie wojsko nakazało mieszkańcom opuścić wieś. Mogli zabrać tylko rzeczy osobiste, żadnych zwierząt, sprzętów, wozów.
– Stałam nad rzeką i patrzyłam na dramat współziomków – szepcze Katarzyna. – Żołnierze wyganiali ludzi na podwórza, a potem podpalali domostwa…
Została jedynie cerkiew pod wezwaniem Świętego Stefana, ale rok później i ona spłonęła. Tak przestały istnieć lewobrzeżne Sianki.
W 1948 roku komuniści zabrali gospodarzom ziemię, bydło i maszyny. Z zagrabionego mienia utworzyli we wsi kołchoz. Ludzie pracowali na państwowym za psi grosz i wylewali litry potu. Ale nikt głośno nie narzekał. Za krytykę można było zgnić w obozie. Jak ten Wasyl czy jak mu tam było, opowiada gospodyni, który pewnego razu ośmielił się podważyć sens istnienia kolektywizacji. W dodatku po kryjomu trzymał w oborze dwie krowy holenderki. Tymczasem władza pozwalała hodować na własny użytek tylko jedną…
Katarzyna przepracowała w kołchozie czterdzieści lat, tak samo jak jej mąż nieboszczyk. Nie był jeszcze stary, trochę po sześćdziesiątce…
– Mógł żyć, ale wiem, że każdy tam na górze ma zapisany wiek i że nie warto kłócić się z Bogiem.
Dłuższą chwilę siedzi zamyślona tym wspomnieniem, lecz potem się ożywia i próbuje wstać z ławki. Kiedy ból nie pozwala, poirytowana krzyczy do Hanki:
– Daj torebkę! Tę z szafy!
Córka przynosi, lecz Katarzyna nie może jej otworzyć, trzęsą się jej ręce. Wreszcie wyciąga zawinięty w papier niewielki metalowy przedmiot. To nieśmiertelnik numer wz. 39.
– Nosił go na szyi w wojnę mój mąż, jak każdy żołnierz. Zmobilizowano go do wojska polskiego jeszcze w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. Ta blaszka jest moją jedyną pamiątką po Janku, nie licząc dwóch zdjęć.
W starej szafie leży jeszcze coś. Hanna kładzie kwadratowy pakunek na stół, matka rozwija.
– Trudno uwierzyć? – pyta retorycznie i demonstruje polską flagę z orłem w koronie. – Dostałam kiedyś od turystów z Polski. Wyciągam ją tylko na specjalne okazje. Dzisiaj taka jest, rodacy do mnie przyjechali…
„My, pierwsza brygada…” – intonuje nieoczekiwanie gospodyni i przypomina, że tę legionową pieśń nucił często jej ojciec.
– On nauczył mnie kochać Polskę. Żal mi tylko, że tak mało jej doświadczyłam.
Kobieta zna w ojczystym języku co najmniej kilkadziesiąt piosenek: żołnierskich, biesiadnych, religijnych. Drugie tyle w języku ukraińskim. Do niedawna występowała na imprezach w Siankach, Turce i Boryni, a ludzie podziwiali, że ma w sobie tyle werwy.
– Głos mam taki sobie, za to mój świętej pamięci ślubny śpiewał tak, że chcieli go wziąć do chóru we Lwowie.
Ostatnia Polka z Sianek ma też dorobek poetycki. Wyjmuje z szuflady kolorowe fotografie i opowiada:
– O, tu recytowałam wiersze w czasie dożynek, a tu na święcie rejonu. Niektóre moje utwory to nawet w gazetach drukowali i jeszcze przysyłali za to pieniądze.
Przez malutkie okienka chatki Katarzyny widać szutrową drogę. Codziennie przechodzi nią mieszkający nieopodal Stepan Wasyłeczko, wójt Sianek.
– Mąż trzymał go w cerkwi do chrztu. Rządzi już czwartą kadencję. Nie jest najgorszy, choć mógłby mnie częściej odwiedzać.
Kiedyś przyszedł zapytać ją o zdrowie, a ona mu na to: „Stepan, już nie daję rady. Oddaj mnie do domu opieki. I Hanię też, bo co biedna sama pocznie”. Wójt pokiwał głową i poszedł. Już miesiąc, jak nie zajrzał do Katarzyny. Zapewne dlatego, że ma na głowie sprawy urzędowe. Od dawna zabiega o otwarcie w Siankach pieszego przejścia granicznego z Polską. Jeździ do Lwowa, pisze do Kijowa. Wysłał nawet list w tej sprawie do swego prezydenta, ale nie dostał odpowiedzi. Na razie wywalczył zgodę na organizację dni dobrosąsiedzkich. „Pierwszego i drugiego lipca mieszkańcy gmin z obu stron granicy spotkają się przy źródle Sanu – zapowiada. – Niepodobna żyć tak blis­ko siebie, a móc oglądać tylko las i połoniny. Mam zresztą większe plany. Do Sianek powinien kursować pociąg z Przemyśla, trzeba odbudować pensjonaty i schroniska, żeby było jak przed wojną”.
Źródło Sanu to dobre miejsce. Przed wojną organizowano przy nim rozmaite uroczystości, święcono wodę, śpiewano i tańczono. Katarzyna jeszcze jako dziewczynka chadzała tam z rodzicami. Na dowód pokazuje czarno-białe zdjęcie. Jest ciągle wyraźne, tylko miejscami popękane. Nastoletnia pyzata blondynka z długim warkoczem, ubrana w tradycyjną ukraińską soroczkę, stoi uśmiechnięta na łące. Za nią, na dalszym planie, jacyś ludzie. Ich postacie są zbyt zamazane, by mogła je rozpoznać, ale to bez wątpienia tutejsi – z Sianek, Beniowej, okolicznych wiosek. Z którego roku pochodzi fotografia? Z 1935 lub 1936, bo dziewczyna wygląda na dwanaście, trzynaście lat.
Owo źródło kiedyś tylko polskiej, potem niemiecko-radzieckiej, następnie radziecko-polskiej, a jeszcze później ukraińsko-polskiej rzeki wypływa – jak ustalili badacze – spod wzgórza Diwcza na wysokości 856 metrów. Kiedyś w tej okolicy stały chaty, na co wskazuje archiwalna fotografia z krzyżem i odzianymi odświętnie wieśniakami, wykonana najpewniej podczas jakiejś uroczystości religijnej. Ale w opracowaniach naukowych i popularnonaukowych mowa jest również o drugim źródle, bijącym w lesie Rubań i położonym na południowy wschód od szczytu Piniaszkowego. Za główny wyciek Sanu – pisze w Płaju Wojciech Krukar, podkarpacki geograf – zostało uznane przez kartografów z Wojskowego Instytutu Geograficznego, a później – na podstawie opracowanych przez WIG map – również przez komisję niemiecko-sowiecką. To źródło leży najwyżej (923 metry) i najbliżej głównego grzbietu karpackiego, niedaleko słupka granicznego 223. Na drzewie nad nim tabliczka: „Wytik ryki San. 950 m”.
Przy którym źródle modliła się i śpiewała młoda Kasia Hładysz-Ładysz? Najpewniej przy tym pod wzgórzem Diwcza. Wskazywałby na to opis Mieczysława Orłowicza, który w pierwszym powojennym przewodniku po Bieszczadach pisze, że San „wypływa w Siankach, między chatami wsi, cokolwiek poniżej Użockiej Przełęczy (859 m)”.
Mieczysław Orłowicz przybył kiedyś do Sianek z grupą przyjaciół. To miała być ich baza wypadowa w głąb Bieszczadów Zachodnich. Pisał:

W latach przedwojennych jako student lwowskiego uniwersytetu byłem prezesem Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie i w tym charakterze prowadziłem przez kilka lat z rzędu cały szereg wycieczek (…) w Karpaty Wschodnie. Zwiedziliśmy (…) wszystkie ważniejsze szczyty Gorgan, Bieszczad Środkowych, pasma Czarnohory, Beskidów Huculskich, zapuszczaliśmy się nawet wielokrotnie do położonych na terenie dzisiejszej Rumunii Karpat Marmaroskich, Alp Rodniańskich i Szwajcarii Bukowińskiej. Jedno tylko pasmo pozostało nam całkowicie obce, tj. Bieszczady Zachodnie od Sianek po Smerek. Powodem tego były fatalne połączenia kolejowe ze Lwowa do Sianek. Zresztą przyznam się szczerze, że nie mieliśmy o tych górach, zaliczanych niesłusznie do Beskidów Środkowych, jako do terenu turystycznego, zbyt dobrego pojęcia.

Od 6 do 9 sierpnia 1933 roku Orłowicz razem z sześcioma kolegami z warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Turystycznego wędrował przez zachodnią część Bieszczadów. Potem sporządził notatki:

Doznałem bardzo miłego rozczarowania. Przekonałem się bowiem, że pasmo to należy niewątpliwie do najbardziej interesujących wśród naszych Beskidów, przypomina pod względem krajobrazu znacznie wyższą Czarnohorę, a przewyższa pod każdym względem o wiele popularniejsze pasmo Bieszczad Wschodnich w okolicy Skolego i Sławska. Gór tych w zimie nie widziałem, sądzę jednakże z konfiguracji terenu i wzniesienia szczytów ponad górną granicę lasów, że stanowią one pierwszorzędne tereny narciarskie. Chociaż wycieczka nasza odbywała się w najpiękniejszej porze tegorocznego lata, w okresie kiedy letniska wzdłuż linji Sambor–Sianki były pełne gości, niezrozumiałym dla nas był fakt, że w ciągu kilkudniowej wędrówki po Bieszczadach Zachodnich (…) nie spotkaliśmy tu ani jednego turysty. W placówce Straży Celnej w Ustrzykach Górnych zapewniano nas, że jesteśmy pierwszymi turystami, jacy zagościli w te strony po latach 5-ciu, i pierwszą wycieczką z Warszawy, jaka zwiedza te góry. Świadczy to o całkowitem niepoznaniu turystycznych wartości omawianego terenu, który czeka jeszcze na swych odkrywców i propagatorów. Czeka on też na brakujące tu jeszcze urządzenia turystyczne (…). Za specjalnie pożądaną uważam budowę schroniska (…), projektowanego przez Przemyskie Towarzystwo Narciarskie, pod szczytem Halicz.

Orłowicz dostrzegł też potencjał turystyczny w lasach, zabudowie i ludziach:

Urok krajobrazu podnoszą wspaniałe bukowe lasy, które zasługiwałyby na baczniejszą uwagę naszych przyrodników. W ruskich wioskach u podnóża gór, zabudowanych pięknemi, słomą krytemi chatami, są jeszcze dość powszechnie noszone piękne stroje ludowe (…). Gorzej przedstawia się sprawa z cerkwiami drewnianemi. Wszystkie, które widziałem po drodze, są niestety kryte blachą i straciły w ten sposób cały urok artystyczny (…). Najsłabszym punktem jest komunikacja kołowa wobec bardzo nędznego stanu dróg wiodących do wiosek.

I jeszcze jeden fragment z wędrówki przez pasmo połonin. Podróżnik jest nimi wyraźnie zauroczony, dostrzega jednak nie tylko sam krajobraz:

Nie chcąc schodzić na nocleg do głęboko położonej wsi Wołosate, skorzystaliśmy z odkrycia prymitywnego szałasu miejscowych bojków tuż poniżej grzbietu i spędziliśmy noc przy ognisku w szałasie. Noc była księżycowa, pogodna, lecz bardzo zimna, to też już o godzinie 5-tej rano rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę (…). Na Tarnicy stanęliśmy w południe. Za najpiękniejszy uważam widok z Halicza, a szczególnie imponująco przedstawia się stąd skalisty Krzemień oraz śmiało zarysowane ostre wierzchołki Połoniny Caryńskiej i Połoniny Wetlińskiej. Drogę po nagich połoninach urozmaicały nam oryginalne melodie, wygrywane na trąbitach przez dwóch pasterzy ruskich, z których jeden pasł owce na grzbiecie Krzemienia, drugi zaś odpowiadał mu gdzieś z dalekiej doliny na wschodzie. Złudzenie, że jesteśmy na Czarnohorze, było tembardziej uzasadnione, bo tylko tam słyszy się jeszcze głos trąbit. Schodząc ku dolinie przez obszerne połoniny Szerokiego Wierchu, ugotowaliśmy na jego zboczach pyszny obiad (…). Dopiero o zachodzie słońca stanęliśmy w Ustrzykach Górnych.

Orłowicz i jego znajomi stanęli wreszcie na szczycie Smereka, a z wioski o tej samej nazwie opłacony chłop zawiózł ich końmi na nocleg do Cisnej. Wrócili do Lwowa i Warszawy z doświadczeniem podróży wyjątkowej, w pewnym sensie dziewiczej. Czterodniowe przejście przez połoniny i późniejsza relacja w prasie otworzyły tę część Bieszczadów dla tych, którzy nie wiedzieli o niej nic oprócz tego, że istnieje na mapie.

 
Wesprzyj nas