Lata 50. w kinie amerykańskim to James Dean, Marylin Monroe i Audrey Hepburn. To także okres antykomunistycznego terroru wprowadzanego przez Josepha McCarthy’ego. Ofiarami listy senatora stały się takie postaci, jak Charlie Chaplin czy Arthur Miller. Powieść Laury Kalpakian „Oszuści” przenosi nas w tamte burzliwe czasy i pokazuje, że nie wszyscy godzili się na cenzurę.


Roxanne Granville pochodzi z rodziny magnatów filmowych, rządzących Los Angeles. Młoda kobieta osiąga wszystko, czego zapragnie. To ona rozdaje karty i nie przywykła słyszeć w odpowiedzi słowa „nie”. Zmienia się to jednak, kiedy zostaje wyklęta przez swojego dziadka.

Roxanne nie zamierza się jednak poddać. Otwiera własną agencję reprezentującą młodych scenarzystów. Ich teksty są wywrotowe, genialne, lecz i nielegalne – wpisane na czarną listę McCarthy’ego. Jednak to, że sam senator przekreślił te tytuły, nie oznacza, że Roxanne Granville też postawi na nich krzyżyk. Wręcz przeciwnie – ma zamiar o nie walczyć. Okaże się to jednak dla niej groźne. A kiedy nawiąże romans z Terrencem Dexterem, czarnoskórym dziennikarzem, zaryzykuje jeszcze więcej…

Czy uda jej się obejść surowe i niesprawiedliwe prawo, czy też stanie się kolejną ofiarą systemu McCarthy’ego?

Jedno jest pewne – Roxanne to nietuzinkowa bohaterka! Nie ugnie się pod naciskiem mężczyzn i nie uzna różnic rasowych jako przeszkody w relacji.

***

Co za książka! Wciągająca, pełna blichtru złotej ery Hollywood, cudowna opowieść o idealizmie, odwadze i cenie miłości. Każda strona dała mi wiele radości!
Diana Gabaldon

Fascynująca podróż przez intrygi i hipokryzję Hollywood lat 50. I do tego ta nieustraszona heroina romansów, która śmie łamać zasady. Ekscytująca, dynamiczna i nowatorska książka.
C. W. Gortner

Powieść „Oszuści” otrzymała tytuł najlepszej książki tygodnia dzienników „New York Post” i „Seattle Times”.

Laura Kalpakian
Oszuści
Przekład: Robert Ginalski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 24 marca 2021
 
 


Część pierw­sza
Córka Impe­rium

1953

Roz­dział pierw­szy
Czy będzie padało? Mimo że niebo zasnuły czarne chmury, uno­szę woalkę kape­lu­sza i wkła­dam ciemne oku­lary, żeby nikt nie mógł spoj­rzeć mi w oczy, kiedy słu­chamy mono­ton­nego wychwa­la­nia osią­gnięć Julii Gre­ene, jakby wła­śnie ukoń­czyła stu­dia, a nie umarła. Spada kilka zbłą­ka­nych kro­pli desz­czu, co wystar­cza, by kobiety szczel­niej otu­liły się eto­lami z norek, a wiele osób z zasko­cze­niem popa­try­wało w górę. W tym morzu cele­bry­tów – naj­ja­śniej­szych gwiazd wiel­kiego ekranu, pro­du­cen­tów, reży­se­rów i sze­fów wytwórni fil­mo­wych – nikt nie wie­rzy, że może się roz­pa­dać, chyba że reży­ser zarzą­dzi: „Strzela grom!”. My, rodzina, sie­dzimy w pierw­szym rzę­dzie przed maho­niową trumną przy­stro­joną orchi­de­ami. Obok mnie Leon zacho­wuje sto­icki spo­kój, na jego twa­rzy nie widać śladu wyrzu­tów sumie­nia. Czy żałuje, że zła­mał Julii serce? Czy w ogóle obcho­dzi go, że umarła samot­nie, w Paryżu? Na samą tę myśl znów zbiera mi się na płacz, ale nie pozwa­lam sobie na luk­sus zala­nia się łzami, ponie­waż głos w gło­wie upo­mina mnie: „Pamię­taj, że jesteś Roxanne1 Gra­nville, nosisz imię roman­tycz­nej boha­terki wiel­kiej sztuki”. Przy­po­mi­nam sobie, że to Julia wysłała mnie do L’Oiseau d’Or, pary­skiej pry­wat­nej szkoły dla dziew­cząt, która przy­go­to­wuje do życia w wiel­kim świe­cie córki obrzy­dli­wie boga­tych, gdzie nauczono nas, by za nic nie przy­zna­wać się do żad­nych sła­bo­ści z wyjąt­kiem nie­to­le­ro­wa­nia bez­gu­ścia. Takiego jak ta wul­garna cere­mo­nia poże­gnalna. Ot, choćby ta jaskrawa sterta nie­sa­mo­wi­cie krzy­kli­wych wień­ców. Wyglą­dają, jakby zamó­wił je nie­fra­so­bliwy, nie­li­czący się z kosz­tami sce­no­graf. Julia, twardo trzy­ma­jąca się swo­ich zasad, wyśmia­łaby całą tę pre­ten­sjo­nal­ność, ale rozu­mia­łaby, że nie może być ina­czej. Prze­cież to Hol­ly­wood.
Nie do śmie­chu byłoby jej nato­miast na widok nie­któ­rych twa­rzy, bo nie podzie­lała fana­tycz­nego anty­ko­mu­ni­zmu swo­jego męża. John Wayne, Ward Bond, Gary Cooper, Hedda Hop­per, Cecil B. DeMille, Gin­ger Rogers oraz wierni sprzy­mie­rzeńcy Leona z Soju­szu Fil­mow­ców na rzecz Zacho­wa­nia Ame­ry­kań­skich Ide­ałów zja­wili się w kom­ple­cie, sty­lowo posępni. Wszy­scy oni dosko­nale zdają sobie sprawę, że w tym żałob­nym przed­sta­wie­niu gramy jed­no­cze­śnie podwójne role – widzów i akto­rów. Nawet pogrzeb stwa­rza oka­zję do ode­gra­nia sztuki.
Oprócz tej gale­rii sław zja­wili się dygni­ta­rze z kil­ku­na­stu insty­tu­cji dotu­ją­cych dzia­łal­ność kul­tu­ralną, które Julia szczo­drze finan­so­wała. Ich kobiety wyglą­dają jak kosz­towne bom­bo­nierki. Są tu nasi uro­czy sąsie­dzi Fred Asta­ire i jego żona, a także kochany Buster Keaton z tymi wiecz­nie smut­nymi oczami. Z Empire Pic­tu­res sta­wili się wszy­scy, nie tylko sze­fo­wie pro­duk­cji, mache­rzy od finan­sów i cała kan­ce­la­ria prawna Melvina Granta, ale także gar­de­ro­biani, maki­ja­żystki, sce­no­gra­fo­wie, aż po sto­ją­cych na samym dole dra­biny oświe­tle­niow­ców i cie­śli. Ludzie z Empire kochali Julię. W cza­sie prze­si­le­nia zimo­wego zawsze wyda­wała kolo­salne przy­ję­cia bożo­na­ro­dze­niowe i nale­gała, żeby od Gwiazdki do Nowego Roku wytwór­nia była zamknięta. Płatne waka­cje dla każ­dego! Kiedy w 1949 roku wyje­chała wraz ze mną z Kali­for­nii, Leon zerwał z tą tra­dy­cją. Jego poczy­na­nia kła­dły się dłu­gim cie­niem na set­kach pra­cow­ni­ków Empire. Obie­ca­łam sobie, że zanim ten kosz­marny tydzień się skoń­czy, wyjdę z tego cie­nia. Oby tylko wystar­czyło mi siły. Julia stale mi powta­rzała: „Im wię­cej korzy­stasz z siły, tym wię­cej ci jej zostaje”. Mam nadzieję, że to prawda.
Leon ujmuje moją dłoń w czar­nej ręka­wiczce i ści­ska ją, jak­bym znowu miała trzy latka, jak­bym była dziec­kiem, któ­remu trzeba dodać otu­chy. Nie wycho­wy­wali mnie moi rodzice, zastę­po­wali ich dziad­ko­wie, na któ­rych mówię Leon i Julia, ponie­waż tak się do sie­bie zwra­cali. Bab­cia i dzia­dek… takie okre­śle­nia są dobre jako nazwy dla holow­ni­ków. A Leon i Julia to peł­no­mor­skie jachty – silne oso­bo­wo­ści, ele­ganccy, obyci w świe­cie, uparci i cza­ru­jący (choć wielu uważa ich za mani­pu­la­to­rów). Tego samego nie da się powie­dzieć o kobie­cie po mojej lewej ręce – Flo­rence, moja matka, sie­dzi obok swo­jego zapi­ja­czo­nego trze­ciego męża Wal­tera. Z zaże­no­wa­niem sły­szę, jak za naszymi ple­cami mój szwa­gier Gor­don nie­sku­tecz­nie tłumi bek­nię­cie. Sie­dzi w towa­rzy­stwie mojej sio­stry Irene i Jona­thana. Jona­than i ja przy­jaź­nimy się od małego – ot, brat i sio­stra bez wspól­nych rodzi­ców.
W zasa­dzie byłam sie­rotą, miesz­ka­łam z dziad­kami, odkąd mój ojciec Row­land Gra­nville wró­cił do rodzin­nej Anglii i na sceny West Endu, a matka ulot­niła się z tre­se­rem zwie­rząt z RPA, któ­rego poznała na pla­nie fil­mo­wym. Mia­łam wtedy jakieś trzy lata. Szcze­rze mówiąc, nie odczu­łam braku Flo­rence. I wtedy, i teraz jed­nym spoj­rze­niem potra­fiła wzbu­dzić we mnie nie­na­wiść do samej sie­bie. Wła­śnie dla­tego usia­dła po mojej lewej ręce. Bo na pra­wym policzku od uro­dze­nia mam zna­mię, jakby ze zbyt­nim zapa­łem nało­żono mi róż od skroni po kość policz­kową. Łatwo mogę je zama­sko­wać maki­ja­żem, chyba że się zde­ner­wuję – wtedy jest to baro­metr moich uczuć. O tej ska­zie nie potra­fię zapo­mnieć na dobre, nie w mie­ście, w któ­rym przede wszyst­kim liczy się piękno fizyczne. Choć z dru­giej strony, czy ist­nieje inny rodzaj piękna?
Zauwa­żam dużą grupę Murzy­nów, trzy­ma­ją­cych się z daleka od nas. Poznaję kilku kucha­rzy ze sto­łówki w wytwórni Empire, paru tam­tej­szych dozor­ców oraz słu­żą­cych z Sum­mit Drive; rzecz jasna, jest także Cla­rence. Ten nie­sa­mo­wi­cie wysoki, chudy, sto­icki, lako­niczny męż­czy­zna o przy­pró­szo­nych siwi­zną wło­sach pro­wa­dzi dom mojego dziadka tak, jak dyry­gent pro­wa­dzi orkie­strę sym­fo­niczną. Sto­jąca obok niego duża kobieta może być jego żoną, cho­ciaż nic mi nie wia­domo, żeby Cla­rence miał żonę. Nagle docho­dzę do wnio­sku, że to dziwne. Znam Cla­rence’a od dwu­dzie­stu dwóch lat, przez całe życie, a nie wiem, czy jest żonaty. Pozo­sta­łych – męż­czyzn w śred­nim wieku ze sto­sow­nie poważ­nymi minami i z kape­lu­szami w rękach – nie poznaję. Wśród nich jest star­szy pan na wózku inwa­lidz­kim, obok któ­rego stoi wysoki młody czło­wiek i trzyma nad jego głową para­sol, jakby ochrona sta­ruszka była jego świę­tym obo­wiąz­kiem. Gdy deszcz ustaje, składa para­sol, ale na­dal zacho­wuje czuj­ność.
Zaczy­nam dygo­tać. Leon obej­muje mnie i przy­ciąga do sie­bie, a wtedy naprawdę dopada mnie lęk, że się roz­pła­czę. Tak bar­dzo go kocham, ale wciąż mam do niego pre­ten­sje. Czy był z tą zdzirą Denise Dell, kiedy Jer­rold Davies zadzwo­nił z infor­ma­cją o śmierci Julii? Dobrze cho­ciaż, że Denise i Elsie, jej matka raj­fura, miały na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby się tu nie poka­zy­wać.
Jak Leon mógł wybrać Denise, mając Julię? Przez czter­dzie­ści lat Julia była nie tylko jego żoną, lecz także wspól­niczką w two­rze­niu, utrzy­my­wa­niu i roz­wi­ja­niu Empire Pic­tu­res. Czy­tała i recen­zo­wała sce­na­riu­sze, poma­gała w dobo­rze obsady, pół­gło­sem udzie­lała rad na pla­nie i bez końca oglą­dała w naszej sali pro­jek­cyj­nej nudne mate­riały z dni zdję­cio­wych, pod­czas gdy ja spa­łam na jej kola­nach. Kto oprócz Julii Gre­ene, z jej nie­sa­mo­witą ener­gią i uro­kiem, zdo­łałby w 1937 roku namó­wić Geo­rge’a Ger­sh­wina do skom­po­no­wa­nia muzyki do bła­hej kome­dii Maxa Lesliego? Ow­szem, Geo­rge zgo­dził się napi­sać ścieżkę do The Gol­dwyn Fol­lies, ale Empire to dużo mniej­sze stu­dio i nie mogło zapła­cić tyle co Sam Gol­dwyn. A jed­nak Geo­rge z przy­jem­no­ścią zro­bił to dla Julii.
Zamy­kam oczy i wra­cam wspo­mnie­niami do dzie­ciń­stwa spę­dzo­nego na Sum­mit Drive, kiedy to Geo­rge i Ira Ger­sh­wi­no­wie nale­żeli nie tylko do po pro­stu sław­nych, ale do legen­dar­nych bywal­ców napa­wa­ją­cych się gościn­no­ścią Gre­ene’ów. Akto­rzy, sce­na­rzy­ści, reży­se­rzy, pro­du­cenci, kom­po­zy­to­rzy, mon­ta­ży­ści, ope­ra­to­rzy, sce­no­gra­fo­wie i kostiu­mo­lo­dzy, a do tego grono naj­więk­szych w mie­ście filan­tro­pów – wszy­scy oni przy­cho­dzili na przy­ję­cia połą­czone z meczami kry­kieta i tenisa, na późne kola­cje przy świe­cach na tara­sie, wie­czory muzyczne, pokazy fil­mowe w sali pro­jek­cyj­nej, wystawne szu­ka­nie jajek wiel­ka­noc­nych dla dzieci, coroczne zabawy syl­we­strowe, intymne kola­cyjki, leniwe lun­che nad base­nem, a… no i na Boże Naro­dze­nie! Cokol­wiek Julia robiła, nada­wała temu blask. Ale nie mogę teraz o tym myśleć, bo się roz­pła­czę. A nie powin­nam pła­kać.
Zer­kam w bok. Leon ma pełen god­no­ści, nie­mal kró­lew­ski pro­fil, teraz jed­nak nie postrze­gam go już tak, jak dziecko patrzy na uko­cha­nego dziadka, tylko jak doro­sła kobieta oce­nia­jąca męż­czy­znę, który ją roz­cza­ro­wał. Mój sza­cu­nek dla niego znikł i tak jak na plaży pod­czas odpływu, na wierzch wyszły roz­ma­ite śmieci, odpadki i brudy… bagno, o któ­rego ist­nie­niu nie mamy poję­cia, pły­wa­jąc na powierzchni przej­rzy­stej wody.
Pomimo jego roman­sów, mał­żeń­stwo Leona i Julii prze­trwało. Julia zawsze wie­rzyła, że praw­dziwą kochanką męża jest wytwór­nia Empire Pic­tu­res, ale jej zachwy­ca­jąca kolek­cja biżu­te­rii sta­no­wiła dowód jego licz­nych zdrad – oraz wyrzu­tów sumie­nia. Jed­nakże zwią­zek Leona z Denise Dell nie skoń­czył się tak jak wszyst­kie. Denise wysy­sała z niego czas i ener­gię, a na koniec skra­dła jego lojal­ność i miłość. W trak­cie trwa­nia tego romansu – a trwał i trwał, i trwał – Julia i Leon mie­wali dłu­gie okresy, kiedy wrza­ski mie­szały się z przy­się­gami i groź­bami. Potem ich złość prze­cho­dziła w ozię­błe mil­cze­nie. Julia prze­nio­sła się do wła­snych apar­ta­men­tów w dru­gim skrzy­dle rezy­den­cji. Zresztą Leon i tak rzadko bywał w domu. Gdy cho­dzi­łam do ostat­niej klasy liceum, mająca trzy­dzie­ści pięć pokoi posia­dłość przy Sum­mit Drive pogrą­żyła się w ciszy, prze­ro­dziła się w kokon nie­szczę­ścia, z któ­rego nie wyfru­nął żaden motyl. Julia skry­wała zgorzk­nie­nie, rzu­ca­jąc lek­ce­wa­żąco: „Stary a głupi”. Tyle że ten stary głu­piec zła­mał jej serce. Oca­lić mogła jedy­nie swoją dumę. Zno­siła to, aż w 1949 roku miała dość i wyje­chała ze mną do Paryża. Mogła­bym napi­sać książkę o tym mie­ście i wie­czor­kach towa­rzy­skich Julii w każdy czwar­tek w naszym apar­ta­men­cie w ósmej dziel­nicy, przy Parc Mon­ceau. A także o cho­dze­niu do małych, zady­mio­nych boîtes, gdzie słu­cha­ły­śmy gry Sid­neya Becheta, albo o L’Oiseau d’Or, skoro już o tym mowa. (Byłam jedyną uczen­nicą, która jeź­dziła do szkoły rowe­rem, na co les gran­des dames patrzyły krzy­wym okiem!). Z rado­ścią zosta­ła­bym w Paryżu, nie­stety Julia uparła się, że ame­ry­kań­ska dziew­czyna powinna ode­brać ame­ry­kań­skie wykształ­ce­nie, poszłam więc do Mills Col­lege w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Tam na początku tego mie­siąca ode­bra­łam tele­fon od Jer­rolda Daviesa, który z dru­giej strony Atlan­tyku poin­for­mo­wał mnie, że moja babka zmarła na atak serca.
Jer­rold nie zja­wił się jed­nak dziś na pogrze­bie. Nawet nie może wró­cić do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W 1950 roku, wezwany do sta­wie­nia się przed Komi­sją do spraw Dzia­łal­no­ści Anty­ame­ry­kań­skiej, uciekł do Paryża, gdzie na kośla­wej półce w jego miesz­ka­niu na rive gau­che stoi Oscar za naj­lep­szy film, któ­rego otrzy­mał za The Ice Age. Sta­tu­etka służy mu teraz jako sto­jak na kape­lu­sze. W 1951 roku do Mek­syku uciekł Simon Stras­sman. Zdaje się, że unie­waż­nili jego pasz­port. Nel­son Hily­ard nie żyje, popeł­nił samo­bój­stwo. Ze sta­rej gwar­dii sce­na­rzy­stów Empire, któ­rzy umi­lali mi dzie­ciń­stwo, jest tu tylko Max Leslie; stoi mię­dzy swoją zasmu­coną żoną Marian a wie­lo­let­nią sekre­tarką Thelmą Bige­low.
– Chodź, psz­czółko. Wra­cajmy do domu. – Leon ujmuje moje dło­nie, pomaga mi wstać. – Nie mamy tu już nic do roboty.
Bie­rze mnie pod rękę, ruszamy do samo­cho­dów i w tym momen­cie na wzgó­rze bie­gnie armia kie­row­ców w libe­riach, uzbro­jo­nych, niczym pie­chu­rzy, w para­sole, by osło­nić nas przed lekką mżawką. Nic nie jest w sta­nie roz­pę­dzić rze­szy obser­wu­ją­cych nas fanów, mimo iż poli­cja utwo­rzyła kor­don mający trzy­mać ich z daleka. Takich jak my przed prasą nic nie uchroni. Ośle­pia nas błysk fle­szy, a Leon macha­niem ręki odga­nia foto­gra­fów.
– Uśmiech­nij się, Gin­ger!
– Fred!
– Panno Stan­wyck, tutaj!
– Hej, Coop!
Prze­my­ka­jąc obok nich, odwra­camy wzrok. Wiemy, że prasa jest i zawsze będzie bez­li­to­sna. Jej rela­cje ze świa­tem fil­mo­wym są takie jak mię­dzy żar­łocz­nymi kani­ba­lami, wza­jem­nie żeru­ją­cymi na sobie.
Nasz kie­rowca pro­wa­dzi nas do rol­lsa, zamyka za nami drzwi, uru­cha­mia sil­nik i odjeż­dża. Z wes­tchnie­niem ulgi opa­damy na kom­for­towe sie­dze­nia. Jona­than pusz­cza w obieg swoją pier­siówkę. Irene, chłodna i pełna uroku blon­dynka, pociąga z niej na swój dys­tyn­go­wany spo­sób. Gor­don woli łyk­nąć Pepto-Bismol, śro­dek na tra­wie­nie. Leon nie chce pić. Ja upi­jam łyk, a Wal­ter osu­sza pier­siówkę do dna i podaje ją Flo­rence, która nie zauważa, że jest pusta. Wszy­scy oprócz mnie otwie­rają pła­skie papie­ro­śnice, wyj­mują fajki i je przy­pa­lają.
Leon bie­rze mnie za rękę.
– Jestem z cie­bie dumny, psz­czółko. Byłaś bar­dzo dzielna. Julia też by była z cie­bie dumna. Dla niej, dla mnie i dla Empire Pic­tu­res jesteś skar­bem.
On zawsze tak gada, jakby Empire Pic­tu­res było żywą istotą, która może uznać kogoś za skarb… albo prze­ciw­nie, za zero. Stale mi przy­po­mina, że jestem córką impe­rium, i cho­ciaż doce­niam pły­nące z tego korzy­ści, to męczy mnie zwią­zana z tym odpo­wie­dzial­ność. Uwal­niam dłoń, opusz­czam szybę i oddy­cham. Głę­boko.

1. Mowa o Roxane, boha­terce sztuki Edmonda Rostanda Cyrano de Ber­ge­rac (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza).

Roz­dział drugi
Naza­jutrz cała rodzina poje­chała ben­tleyem do kan­ce­la­rii praw­nej, miesz­czą­cej się w obskur­nej dziel­nicy mia­sta. Rynsz­to­kami pły­nęły śmieci. Irene i Gor­don zała­my­wali ręce nad powszech­nym upad­kiem, a Flo­rence na głos zasta­na­wiała się, dla­czego Julia wybrała praw­nika, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał.
– Nazywa się Wil­kie – wyce­dził Leon przez zaci­śnięte zęby.
– Dla­czego nie wzięła Melvina Granta? – spy­tała Flo­rence. – Od wie­ków był waszym praw­ni­kiem.
Leon nie odpo­wie­dział. Ja też się nie odzy­wa­łam, mimo że dosko­nale wie­dzia­łam, dla­czego Julia komu innemu powie­rzyła pro­wa­dze­nie swo­ich inte­re­sów. Melvin Grant bro­niłby Leona, nawet gdyby ozna­czało to zara­zem obronę Denise Dell.
Nasz kie­rowca pod­je­chał pod odra­pany trzy­pię­trowy budy­nek. Na ulicy pełno było zapar­ko­wa­nych nie­pra­wi­dłowo samo­cho­dów; szo­fe­rzy w libe­riach stali obok swo­ich limu­zyn, paląc papie­rosy.
– Chyba się spóź­ni­li­śmy – zauwa­żył Gor­don. – Zdaje się, że wszy­scy są już na miej­scu.
– Bez nas i tak nie zaczną, prawda? – odparł Leon.
Na chod­niku od razu osa­czyli nas żebrzący pijacz­ko­wie, ale cof­nęli się na widok wysia­da­ją­cego z ben­tleya Leona. Dostoj­nie wypro­sto­wana syl­wetka, sze­ro­kie czoło, oku­lary w rogo­wej opra­wie, szorst­kie siwe włosy i ele­ganc­kie gar­ni­tury spra­wiały, że Leon zawsze ema­no­wał wła­dzą. Pode­szli­śmy gęsiego do drzwi, ostroż­nie omi­ja­jąc smarki, zaschniętą gumę do żucia i nie­do­pałki papie­ro­sów. Flo­rence i Irene otu­liły się futrami po szyję. Ja nie zno­szę futer, jestem za młoda, by wyglą­dać jak wypchane zwie­rzę. Ale tak jak wszy­scy mam na sobie pro­stą czerń – czarny płaszcz, czarny kostium od Diora, czarne ręka­wiczki, czarny kape­lusz i torebkę.
Przy win­dzie stary Murzyn odsu­nął meta­lową kratę.
– Wy do biura pana Wil­kiego, tak? Dzi­siaj scho­dzi się tam ele­ganc­kie towa­rzy­stwo – powie­dział, wci­ska­jąc guziki sęka­tymi, wyko­śla­wio­nymi przez artre­tyzm pal­cami. Gdy zatrzy­ma­li­śmy się na trze­cim pię­trze, wska­zał drzwi z tabliczką: „Arthur Wil­kie, adwo­kat”.
W progu powi­tała nas sekre­tarka mece­nasa, przy­wię­dła kobieta, która przed­sta­wiła się jako pani Wil­kie i zapro­po­no­wała, że weź­mie nasze płasz­cze, ale nikt nie sko­rzy­stał. Zapy­tała, czy napi­jemy się kawy albo her­baty, lecz rów­nież wszy­scy odmó­wi­li­śmy. Zapro­wa­dziła nas brud­nym kory­ta­rzem do sali kon­fe­ren­cyj­nej, gdzie fru­wały duchy stu tysięcy nie­do­pał­ków papie­ro­sów, a w poran­nym świe­tle uno­siły się dro­binki kurzu. Posa­dzono nas przy dłu­gim stole, na zare­zer­wo­wa­nych dla naszej szóstki miej­scach. Zna­łam oso­bi­ście albo z widze­nia więk­szość tych oty­łych paniusi i panów z róż­nych fun­da­cji sztuki w Los Ange­les, które Julia od dawna wspie­rała. Rzecz jasna, nie zna­łam pię­ciu dobrze ubra­nych Murzy­nów, cho­ciaż widzia­łam ich na pogrze­bie. Sie­dzieli z boku, a ich twa­rze były jak maski dys­kre­cji. Star­szemu panu na wózku towa­rzy­szył młody męż­czy­zna, który wczo­raj pomy­ślał o zabra­niu para­sola. Dziś nie nosił ciem­nych oku­la­rów. Jego pięk­nie wyrzeź­bioną twarz można by wybi­jać na meda­lio­nach. Ja i on byli­śmy tu naj­młodsi; nasze spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się prze­lot­nie, po czym wszy­scy zwró­cili wzrok na adwo­kata, który zaczął od sztam­po­wych kon­do­len­cji.
Mece­nas Wil­kie był niski, zanie­dbany i ner­wowy; zwię­dły goź­dzik w kla­pie jego mary­narki wyglą­dał żało­śnie. Traj­ko­tał piskli­wym gło­sem, który nie wzbu­dzał zaufa­nia. Pośpiesz­nie wyja­śnił tylko tyle, ile było nie­zbędne do zro­zu­mie­nia sytu­acji mająt­ko­wej pani Gre­ene. Przed wyjaz­dem do Paryża pod­jęła ona kroki w celu oddzie­le­nia więk­szo­ści swo­ich akty­wów od majątku męża.
– Cho­dzi o jej udziały w Empire Pic­tu­res, posia­dłość przy Sum­mit Drive oraz inne nie­ru­cho­mo­ści, któ­rych współ­wła­ści­cie­lem jest pan Gre­ene, takie jak dom nad jezio­rem Tahoe, rezy­den­cja w Malibu…
Leon odkaszl­nął tak, jak tylko on to potra­fił.
Wil­kie szybko zakoń­czył wymie­nia­nie wspól­nego majątku i oznaj­mił:
– Te nie­ru­cho­mo­ści nie są przed­mio­tem dys­ku­sji. Dzi­siaj doko­nu­jemy podziału oso­bi­stego majątku pani Gre­ene.
Zgod­nie z jej życze­niem wyra­żo­nym w testa­men­cie, pierw­szy zapis doty­czył mebli i anty­ków z jej pary­skiego apar­ta­mentu przy Parc Mon­ceau oraz wiszą­cego tam na ścia­nie Matisse’a. Prze­ka­zała je Jer­rol­dowi Davie­sowi, żeby „sfi­nan­so­wał za to swój kolejny film” – odczy­tał z doku­mentu mece­nas Wil­kie, po czym oświad­czył, że skon­tak­tuje się z panem Davie­sem w Paryżu.
Stłu­mi­łam uśmiech. Nawet zza grobu Julia dała Leonowi prztyczka w nos. Mimo to nie spusz­czał oczu z bzy­czą­cej koło żalu­zji muchy. Kiedy jed­nak odczy­tano następny punkt testa­mentu – olbrzy­mią daro­wi­znę dla Kra­jo­wego Sto­wa­rzy­sze­nia na rzecz Popie­ra­nia Lud­no­ści Kolo­ro­wej, NAACP – i Leon, i wszy­scy ci spece od sztuki jak jeden mąż z prze­ra­że­niem wcią­gnęli powie­trze i wle­pili wzrok w Murzy­nów. Leon zaniósł się kasz­lem, jakby miał się udu­sić. Gor­don spoj­rzał na niego i bąk­nął coś w rodzaju „Czy wie­dzia­łeś…”, lecz Leon zigno­ro­wał go i odwró­cił się do mnie z tym samym pyta­niem.
Zaprze­czy­łam ruchem głowy.
– Ależ skąd – odpar­łam szep­tem. – Nie mia­łam poję­cia.
I rze­czy­wi­ście, nic o tym nie wie­dzia­łam. Julia nie podzie­lała zaja­dłych anty­ko­mu­ni­stycz­nych prze­ko­nań Leona, ale NAACP? To już prze­sada!
Star­szy pan na wózku inwa­lidz­kim przed­sta­wił się jako August Branch. Był łysy, miał okrą­głą twarz, pękaty brzuch i nosił muszkę. Z sil­nym akcen­tem połu­dniowca podzię­ko­wał Wil­kiemu i długo wychwa­lał szczo­drość Julii przez lata. Jeśli zauwa­żył, że Leon się wzdry­gnął, nie dał tego po sobie poznać.
– Wie­lo­let­nie wspie­ra­nie naszej sprawy przez panią Gre­ene było wprost nie­oce­nione. W imie­niu NAACP oraz jako wydawca „Chal­len­gera” pra­gnę was zapew­nić: dzięki daro­wiź­nie, którą dziś otrzy­mu­jemy, wygramy walkę z rasi­zmem. – Sto­jący obok młody czło­wiek nachy­lił się do niego i powie­dział coś szep­tem, na co Branch ski­nął głową. – Dzię­kuję, Ter­rence. Panie i pano­wie, przy­po­mniano mi wła­śnie, że redak­cyjne ter­miny gonią. Nie­stety musimy was opu­ścić. Prasa ma swoje prawa. Komu w drogę, temu czas.
Jego dele­ga­cja wstała. Wycho­dząc, wszy­scy zło­żyli posępne kon­do­len­cje Leonowi. Ten ponuro ski­nął im głową. Obyło się bez poda­wa­nia rąk.
Po ich wyj­ściu roz­le­gły się ogólne pomruki obu­rze­nia, poka­sły­wa­nie oraz pstry­ka­nie zapal­ni­czek, a tym­cza­sem Wil­kie wymie­niał kolejne, znacz­nie mniej­sze zapisy pie­niężne na rzecz roz­ma­itych fun­da­cji zwią­za­nych ze sztuką, które Julia wspie­rała i któ­rym mat­ko­wała. Reszta przy­pa­dła mnie. Część była ulo­ko­wana w fun­du­szu powier­ni­czym, do któ­rego nie mia­łam dostępu przed ukoń­cze­niem trzy­dziestki, a część mia­łam otrzy­mać w postaci jed­no­ra­zo­wej wypłaty – kwota przy­pra­wiła mnie o zawrót głowy. Kolek­cję biżu­te­rii Julia podzie­liła mię­dzy mnie i Irene, ale to mnie przy­padł pier­ścień z bry­lan­tem, bry­lan­towy naszyj­nik i bran­so­letka, rubi­nowy wisio­rek i kol­czyki oraz długi sznur ide­al­nie dobra­nych pereł. Moja matka Flo­rence dostała futra Julii. Zało­ży­łam, że ten kolejny dziwny zapis to następny przty­czek w nos, skoro Flo­rence od 1946 roku miesz­kała na Baha­mach. W ten spo­sób Julia zapewne odpła­ciła jej za to, że tak paskud­nie trak­to­wała mnie z powodu zna­mie­nia.
Póź­nym popo­łu­dniem Flo­rence i Wal­ter zła­pią samo­lot i wrócą na Bahamy, a ja nie będę musiała ich oglą­dać aż do ślubu. A tego aku­rat nie mam w pla­nach. Ani teraz, ani w ogóle. Kiedy powie­dzia­łam Julii, że ni­gdy nie wyjdę za mąż, roze­śmiała się.
– Kiedy stra­cisz dla kogoś głowę, Roxanne, chcę przy tym być, zoba­czyć to na wła­sne oczy – powie­działa. – Zako­chasz się po uszy, w porów­na­niu z tobą Cyrano i ory­gi­nalna Roxane będą jak para cyni­ków.
Może i tak, ale czy od razu trzeba brać ślub? Uwiel­biam tek­sty pio­se­nek Iry Ger­sh­wina i nie­śmier­telne cytaty z Casa­blanki. (Już mając dwa­na­ście lat, scenę na lot­ni­sku umia­łam wyre­cy­to­wać słowo w słowo). Moi rodzice w sumie brali ślub sześć razy, rodzice Jona­thana osiem, a przy­naj­mniej o tylu wiemy. Mał­żeń­stwo Julii i Leona prze­trwało, ale nie­wąt­pli­wie nie było zbyt piękne. Moim zda­niem insty­tu­cję mał­żeń­stwa można pole­cać tylko ludziom, któ­rym odpo­wia­dają wspólna hipo­teka i pozy­cja misjo­nar­ska.
Kie­rowca odwiózł nas wszyst­kich na Sum­mit Drive. Irene i Gor­don wsie­dli do swo­jego zie­lo­no­nie­bie­skiego cadil­laca i poje­chali do domu. Flo­rence, wspie­ra­jąc się na ramie­niu Wal­tera, weszła sze­ro­kimi scho­dami do ich pokoju. Leon i ja spoj­rze­li­śmy po sobie; po raz pierw­szy od mojego powrotu z Karo­liny Pół­noc­nej zosta­li­śmy sami.
Ode­tchnę­łam głę­boko.
– Muszę ci coś powie­dzieć – ode­zwa­łam się.
Zmru­żył ukryte za oku­la­rami oczy.
– Nie dzi­siaj, Roxanne. Cokol­wiek to jest, nie dzi­siaj.
– Dzi­siaj.
Zni­żył głos do pomruku.
– To może zacze­kać.
– Nie cho­dzi mi o Denise Dell, jeśli tego się boisz.
– Ja się niczego nie boję.
– Wobec tego wysłu­chaj mnie. To ważne.
– Za dwa­dzie­ścia minut przyjdę do cie­bie do biblio­teki. – Odwró­cił się i odszedł.
Zdję­łam kape­lusz i ręka­wiczki i ruszy­łam wśród więd­ną­cych wień­ców pogrze­bo­wych, które prze­wie­ziono z cmen­ta­rza do holu na Sum­mit Drive, wyso­kiego na dzie­więć metrów, z mar­mu­rową pod­łogą i oka­za­łego jak lobby wspa­nia­łego hotelu. Mimo ogromu tego pomiesz­cze­nia woń więd­ną­cych kwia­tów uno­siła się niczym fetor. Do naj­bar­dziej krzy­kli­wego wieńca dołą­czona była kar­teczka z napi­sem: „Wice­pre­zy­dent Richard M. Nixon z mał­żonką”. Z kolei ten naszpi­ko­wany różami był od mojego ojca, sir Row­landa Gra­nville’a z Lon­dynu. Po opusz­cze­niu Kali­for­nii ojciec ni­gdy nie zapo­mniał o moich uro­dzi­nach, a na Gwiazdkę zawsze przy­sy­łał mi kosz­towny pre­zent, ale nie widzie­li­śmy się do czasu, aż w dro­dze do Paryża zatrzy­ma­ły­śmy się z Julią w Lon­dy­nie. Grał wtedy Malvo­lia w Wie­czo­rze Trzech Króli. Ten bez­sprzecz­nie nad­zwy­czajny aktor był nie­zwy­kle uro­czy, miły, tro­skliwy, a wręcz szar­mancki dla każ­dej z nas. Lubi­łam go, ale nie potra­fi­łam mu mówić „tatu­siu” i nie zno­si­łam jego zadzie­ra­ją­cej nosa trze­ciej żony. Jej nazwi­sko także zna­la­zło się na kar­teczce – lady (a to ci dopiero!) Gra­nville.
Ruszy­łam oka­za­łymi scho­dami obok mrocz­nych sie­dem­na­sto­wiecz­nych obra­zów w ozdob­nych ramach. Na Sum­mit Drive wszyst­kie trzy­dzie­ści pięć pokoi ume­blo­wano reszt­kami świet­no­ści zruj­no­wa­nych ary­sto­kra­tów, obrazy i meble wyszu­kali w Euro­pie i zwieźli agenci Leona jesz­cze przed wojną. Jako dziecko nie zwra­ca­łam uwagi na ten kró­lew­ski prze­pych. Teraz się w nim duszę, jakby wielka, siwa łapa prze­szło­ści chwy­ciła mnie za gar­dło. W Paryżu prze­szłość i teraź­niej­szość cał­kiem się wymie­szały i chęt­nie żyła­bym tam w dowol­nej z nich. Ale Sum­mit Drive jest jak muzeum, niczym Xanadu z Oby­wa­tela Kane’a, acz­kol­wiek nie aż tak krzy­kliwe.
Z trzy­dzie­stu pię­ciu pokoi naj­bar­dziej lubię biblio­tekę, pełną moich naj­lep­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Pomi­ja­jąc ciemne i cięż­kie fla­mandz­kie gobe­liny na jed­nej ścia­nie, jest jasna i wygodna, z obszer­nymi fote­lami oraz pół­kami z pierw­szymi wyda­niami ksią­żek. Dziad­ko­wie czę­sto prze­sia­dy­wali tutaj pod­czas dzie­cię­cych pod­wie­czor­ków dla lalek, ni­gdy nie oka­zu­jąc znie­cier­pli­wie­nia. To tutaj Leon sadzał mnie na kola­nach i czy­tał mi Przy­gody Tomka Sawy­era, Wyspę skar­bów oraz Ali­cję w Kra­inie Cza­rów. Miał głę­boki, cudowny głos i wspa­niale zawie­szał go w odpo­wied­nich momen­tach. To tutaj jako dziecko przy­słu­chi­wa­łam się dłu­gim nasia­dów­kom Leona nad sce­na­riu­szami z Maxem Lesliem, Simo­nem Stras­sma­nem, Nel­so­nem Hily­ar­dem i Jer­rol­dem Davie­sem. Inni auto­rzy przy­cho­dzili i odcho­dzili, ale ci sta­no­wili trzon sce­na­rzy­stów Empire, to wła­śnie oni w latach trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych wynie­śli wytwór­nię na szczyt sławy, swo­imi tek­stami spra­wia­jąc, że miliony ludzi na całym świe­cie zaśmie­wały się bądź pła­kały.
Te wspa­niałe wie­czory pozo­stały w mojej pamięci jako ogólne wra­że­nia prze­fil­tro­wane przez kłęby dymu cygar i papie­ro­sów, brzęk lodu w szklan­kach, pry­ska­nie wody sodo­wej z syfonu, trzask łupa­nych orzesz­ków pista­cjo­wych oraz dud­nie­nie ich głę­bo­kiego, męskiego śmie­chu, pod­czas gdy z tablicy, na któ­rej spi­sy­wali wspólne uwagi, opa­dał żółty pył z kredy. Wokół walały się żółte notat­niki z pognie­cio­nymi kart­kami peł­nymi słów i boho­ma­zów. Spro­wa­dzili pia­nino dla Nel­sona Hily­arda, by mógł grać przy­go­to­wane naprędce par­ty­tury. Max i Simon zry­wali się z krze­seł i odgry­wali scenki. Zwłasz­cza Simon, pomimo ogrom­nej postury, był zwin­nym paro­dy­stą i wywi­jał z lampą pod­ło­gową w ramio­nach, jakby była boha­terką filmu, namięt­nie wyzna­jąc jej miłość, a my zaśmie­wa­li­śmy się do łez. Byłam urze­czona towa­rzy­stwem sce­na­rzy­stów, któ­rzy bazgrali coś, dys­ku­to­wali, przy­dzie­lali role, nale­wali kolej­nego drinka, prze­wra­cali kartki notat­ni­ków i zaczy­nali od nowa. Ich roz­mowy były pikantne i hała­śliwe. Ci ludzie byli bez­tro­skimi gawę­dzia­rzami, zabaw­nymi jak cho­lera. Palce mieli nie­bie­skie od atra­mentu i brą­zowe od niko­tyny, ale już wtedy, choć byłam jesz­cze dziec­kiem, jasno poka­zali mi, że praca może być rów­no­znaczna z rado­ścią.
Jer­rold Davies, jak przy­stało na reży­sera, miał wyczu­cie czasu, które dla niego było wszyst­kim. Spe­cjal­ność Simona Stras­smana sta­no­wiły wiel­kie, odważne dia­logi, westerny, histo­rie o pira­tach i o bra­wu­rze. Max Leslie pisał lek­kie, dow­cipne kome­die. A Nel­son Hily­ard, chyba naj­bar­dziej bły­sko­tliwy z nich wszyst­kich, sły­nął z głę­bo­kich, czu­łych dia­lo­gów. Gdyby wciąż żył, pisałby dla takich akto­rów jak Monty Clift albo Mar­lon Brando. Filmy two­rzone przez Leona i tych ludzi spra­wiały, że widzo­wie rok za rokiem wra­cali, a poza tym dostały kilka Osca­rów i przy­nio­sły Empire sławę oraz zyski. Pod­czas gdy reszta świata (jak się dowie­dzia­łam póź­niej) cier­piała z powodu wiel­kiego kry­zysu, mnie sta­wiano na bla­cie stołu w biblio­tece, żebym ste­po­wała do melo­dii My God How the Money Rolls In, gra­nej na pia­ni­nie przez Nel­sona, i wszy­scy śpie­wa­li­śmy spro­śne zwrotki.
Teraz w biblio­tece pano­wała cisza, a pia­nino i tablica dawno znik­nęły.
Ze wsty­dem przy­po­mnia­łam sobie, że w tym pomiesz­cze­niu cze­ka­łam także z dwoma gli­nia­rzami, któ­rzy przy­pro­wa­dzili do domu mnie i Jona­thana, po tym jak nieco wsta­wiona sto­czy­łam się pac­kar­dem do kanionu. No, może nie tyle wsta­wiona, co zalana w pestkę, a przy nas walały się otwarte puszki piwa. Mia­łam wtedy szes­na­ście lat. Kiedy gli­nia­rze poświe­cili latar­kami do kanionu i samo­chodu, Jona­than i ja byli­śmy w szoku, ale nic nam się nie stało. Pac­kard to wielki, ciężki samo­chód i rów­nież nie ucier­piał, cho­ciaż od strony pasa­żera był nie­źle obtarty i pory­so­wany. Jeden z gli­nia­rzy zorien­to­wał się, kim jeste­śmy, więc wsa­dzili nas do radio­wozu i przy­wieźli na Sum­mit Drive. Leon i Julia zeszli do biblio­teki w stro­jach domo­wych (ni­gdy nie nosili cze­goś tak banal­nego jak szla­froki) i pio­ru­no­wali nas wzro­kiem, pod­czas gdy poli­cjanci wyli­czali nasze grze­chy. Gli­nia­rze dostali w łapę i odje­chali. Obyło się bez gor­szą­cych zarzu­tów. Julia odwio­zła Jona­thana do domu jego ojca (rów­nież przy Sum­mit Drive), a ja w biblio­tece musia­łam się zmie­rzyć z gnie­wem Leona. Gdy ze mną skoń­czył, mia­łam okropne wyrzuty sumie­nia, ale przede wszyst­kim zosta­łam uzie­miona w domu na następne pół roku.
Roz­le­gło się puka­nie do drzwi i wszedł Cla­rence, prze­ry­wa­jąc mi wspo­mnie­nia. Niósł tacę z kanap­kami, butelką wina i dzban­kiem her­baty; posta­wił ją na stole obok opra­wio­nych w ramki foto­gra­fii Richarda Nixona i J. Edgara Hoovera, ser­decz­nych przy­ja­ciół i poli­tycz­nych sojusz­ni­ków Leona. Leon szcze­gól­nie podzi­wiał Nixona, podob­nie jak on Kali­for­nij­czyka, i było to uczu­cie obu­stronne. Razem z resztą hol­ly­wo­odz­kich ultra­kon­ser­wa­ty­stów, jak Hedda Hop­per i Gary Cooper, Leon dostał zapro­sze­nie na let­nią kon­wen­cję repu­bli­ka­nów w Chi­cago, a na początku mie­siąca poje­chałby na inau­gu­ra­cję, gdyby nie to, że Julia, zupeł­nie nie w porę, umarła.
– Cla­rence, co się stało z wszyst­kimi, któ­rzy tu pra­co­wali? – spy­ta­łam. – Z wyjąt­kiem cie­bie teraz są tu sami nowi.
– Zostali wymie­nieni – odparł tubal­nym gło­sem. Mówił z powagą rek­tora uni­wer­sy­tetu pod­czas uro­czy­stego wrę­cza­nia dyplo­mów.
– Wiem, że po naszym wyjeź­dzie do Paryża Denise wpro­wa­dziła się tu z matką – oświad­czy­łam dra­ma­tycz­nie. – Czy Denise wyrzu­ciła ich, bo byli lojalni wobec mojej babki?
Sfink­sowa mina Cla­rence’a nie zmie­niła się, ale przez chwilę uważ­nie zasta­na­wiał się nad dobo­rem słów.
– Zde­cy­do­wano się na nowy per­so­nel – odparł. – Ale pan Gre­ene wie, że ja jestem nie­za­stą­piony. – Odwró­cił się i wyszedł.
Zer­k­nę­łam na kanapki. Prawdę mówiąc, umie­ra­łam z głodu, ale kto dora­sta w Hol­ly­wood, od małego wie, że nie wolno dopu­ścić, by coś utkwiło nam mię­dzy zębami, gdy mamy wygło­sić prze­mowę, która zmieni nasze życie, wyko­nać gest tak donio­sły, że nic nie może go spla­mić, czyli zro­bić to, co wła­śnie zamie­rza­łam. Niczym Joan Fon­ta­ine w Jane Eyre, oświad­cza­jąca Orso­nowi Wel­le­sowi, że nie, nie zamieszka z nim i nie zosta­nie jego kochanką! Czy Joan przed wygło­sze­niem takiej kwe­stii zja­dłaby racu­cha? Gdy popi­ja­łam wino, prze­mknęło mi przez głowę, czy wszystko, co dla mnie ważne, zawsze naj­pierw musi wyda­rzyć się w fil­mie. Ta myśl mnie ukłuła, na szczę­ście poja­wie­nie się Leona uwol­niło mnie od dys­kom­fortu dal­szego zagłę­bia­nia się w sie­bie.
– Z czym to nie mogłaś zacze­kać, Roxanne? – Usiadł za biur­kiem nale­żą­cym nie­gdyś do fran­cu­skiego opata.
Odsta­wi­łam kie­li­szek na stół.
– Nie chcę wra­cać do Mills Col­lege.
Przez jego twarz prze­mknęło zasko­cze­nie, ale był mistrzem skry­wa­nia uczuć, więc od razu przy­brał sku­pioną minę.
– Julia byłaby tym bar­dzo roz­cza­ro­wana. Uwa­żała, że kobiety powinny mieć wyż­sze wykształ­ce­nie. Sama wybrała ci tę uczel­nię.
– Julia nie żyje – odpar­łam z nadzieją, że zabrzmi to okrut­nie. – Nie chcę cho­dzić do Mil­lsa i już.
– No trudno. Może coś bli­żej domu? UCLA? Albo USC1?
– Nie pójdę już na uni­wer­sy­tet.
– Może nieco dalej? NYU2? Colum­bia?
– Nie słu­chasz mnie, Leonie. Ja w ogóle nie chcę stu­dio­wać.
– Musisz zdo­być wykształ­ce­nie.
– Po co? Wyobra­żasz mnie sobie, jak uczę lice­ali­stów odmiany fran­cu­skich cza­sow­ni­ków?
– Dziś przed kobie­tami są różne ścieżki kariery.
– Wymień choćby jedną.
Leon zamy­ślił się, przy­glą­da­jąc mi się badaw­czo. Nie przy­wykł do tego, żeby mu się sprze­ci­wiano. I nic dziw­nego. Od trzy­dzie­stu pię­ciu lat pro­wa­dził Empire Pic­tu­res i przez ten czas mało kto zakwe­stio­no­wał jego zda­nie, a jesz­cze mniej osób zro­biło to sku­tecz­nie.
– Wykształ­ce­nie posze­rzy twoje hory­zonty.
Pomy­śla­łam, że to bar­dzo słaba ripo­sta, ale nie powie­dzia­łam tego gło­śno. Mia­łam zada­nie do wyko­na­nia.
– Powin­naś wró­cić na uczel­nię. Moim zda­niem ta fran­cu­ska szkoła przy­go­to­wu­jąca do życia w wiel­kim świe­cie to była strata czasu i pie­nię­dzy. Czy nauczyli cię tam cze­goś poży­tecz­nego?
– Jak sobie radzić z męż­czy­znami. Każda kobieta powinna to umieć.
Widać było, że chciał rzu­cić jakąś kąśliwą uwagę, ale się roz­my­ślił.
– Skoro nie chcesz stu­dio­wać, jak wyobra­żasz sobie swoją przy­szłość?
– Czym­kol­wiek się zajmę, na pewno będzie to tutaj, w branży fil­mo­wej. Do czego innego się nadaję? Na czym jesz­cze się znam? Aktorką na pewno nie zostanę. – Odru­chowo dotknę­łam pra­wego policzka.
– Jesteś piękna, Roxanne. Nikomu nie daj sobie wmó­wić, że jest ina­czej.
Omal się nie roz­pła­ka­łam. Przez całe życie Leon i Julia mówili mi, że jestem piękna. Pomy­śla­łam jed­nak o Bette Davis i obsta­wa­łam przy swoim.
– W tej chwili nie myślę o przy­szło­ści. Inte­re­suje mnie teraź­niej­szość i jestem pewna tylko jed­nego: że nie chcę miesz­kać tu razem z tobą.
– A gdzie chcesz zamiesz­kać? – spy­tał, nie zwra­ca­jąc uwagi na moją uszczy­pli­wość.
– Nie tutaj.
– Tu jest twój dom, Roxanne.
Sie­dzia­łam w fotelu z wyso­kim opar­ciem w takiej pozy­cji, jak przy­stało na wycho­wankę L’Oiseau d’Or. Ale dygo­ta­łam z tłu­mio­nych emo­cji.
– Tak? To dla­czego, odkąd wyje­cha­ły­śmy z Julią do Paryża, mieszka tu Denise Dell? – wybuch­nę­łam.
– Zda­wało mi się, że mie­li­śmy nie mówić o Denise. – Wstał, wyszedł zza biurka i usiadł naprze­ciwko mnie, dosta­tecz­nie bli­sko, by wziąć mnie za rękę. – Roxanne, psz­czółko. Przy­kro mi, że tak to widzisz. Wąt­pię, czy Julia by chciała, żebyś opu­ściła Sum­mit Drive.
– Zostanę tylko pod warun­kiem, że Denise Dell się wypro­wa­dzi. – A tuś mi! Joan Fon­ta­ine nie spra­wi­łaby się lepiej! Ten moment aż się pro­sił o coś eks­tra­wa­ganc­kiego, praw­dziwą bra­wurę, a nie tylko o moje per­fumy o takiej wła­śnie nazwie.
Leon się zadu­mał. Cof­nął rękę.
– Przy­pusz­czam, że jesteś już na tyle doro­sła, żeby doko­ny­wać wła­snych wybo­rów – ode­zwał się w końcu. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wybie­rała mądrze i że nie posta­wisz mnie ani Empire Pic­tu­res w złym świe­tle.
– Nie jesteś pęp­kiem świata. Empire też nie.
– No cóż, Empire jest pęp­kiem świata, do któ­rego nale­żysz, psz­czółko. Ten dom zawsze będzie twój, więc gdy­byś zmie­niła zda­nie, w każ­dej chwili możesz wró­cić…
– To dla­czego zmu­si­łeś ją do wyjazdu? Zła­ma­łeś Julii serce! Moje zresztą też. Zła­ma­łeś jej ducha. – Roz­pła­ka­łam się i zakrztu­si­łam.
– Dobrze wiesz, że to Julia ode mnie ode­szła. A ty poje­cha­łaś z nią.
– A jaki miała wybór? Zostać tu i patrzeć, jak się obno­sisz z dziew­czyną młod­szą od cie­bie o czter­dzie­ści lat?
– Julia też miała swoje tajem­nice. Też mnie zdra­dzała.
– Ni­gdy nie była ci nie­wierna.
– A finan­so­wa­nie komu­ni­stycz­nej orga­ni­za­cji z moich pie­nię­dzy? NAACP! W NAACP roi się od czer­wo­nych agi­ta­to­rów pro­wo­ku­ją­cych inne rasy. Dla mnie to nie­wy­ba­czalne sprze­nie­wie­rza­nie się wszel­kim zasa­dom! Ci Murzyni dziś rano śmiali się ze mnie! Takie pie­nią­dze! I ten Matisse dla Jer­rolda Daviesa! Jer­rold to komuch, który uciekł do Fran­cji, bo bał się zezna­wać przed komi­sją Kon­gresu. A Julia wypro­du­ko­wała jego Les Com­ra­des. Film jaw­nie komu­ni­styczny!
– Jej nazwi­ska nie ma w napi­sach – zauwa­ży­łam, choć dosko­nale pamię­ta­łam, jak Julia śmiała się na myśl, że kiedy Leon dowie się o jej udziale z arty­kułu w „Variety”, wpad­nie w szew­ską pasję, i rze­czy­wi­ście tak się stało. Zamó­wił nawet roz­mowę mię­dzy­na­ro­dową z Pary­żem tylko po to, żeby mógł się na nią wydrzeć. Słu­chała go i odpo­wia­dała mono­sy­la­bami, jed­no­cze­śnie piłu­jąc paznok­cie. Podzi­wia­łam jej opa­no­wa­nie. – Nie mam jej tego za złe – powie­dzia­łam sta­now­czo. – Była wście­kła, kiedy wywa­li­łeś Simona, Jer­rolda, Nel­sona i całą resztę.
– Julia dosko­nale wie­działa, że w czter­dzie­stym siód­mym pod­pi­sa­łem Oświad­cze­nie z Hotelu Wal­dorf, razem z sze­fami innych wytwórni. Zło­ży­li­śmy przy­rze­cze­nie, że nie zatrud­nimy nowych ani nie zatrzy­mamy na kon­trak­tach żad­nych zna­nych komu­ni­stów. Ci, któ­rych wyrzu­ci­łem, odmó­wili współ­pracy, kiedy Kon­gres Sta­nów Zjed­no­czo­nych… sam Kon­gres!… kazał im zezna­wać pod przy­sięgą na temat swo­jej przy­na­leż­no­ści.
– A dla­czego nie wolno im wie­rzyć, w co chcą, nawet w komu­nizm? Podobno to wolny kraj.
– To wspa­niały kraj, więc musimy zacho­wać ten stan rze­czy. Komu­ni­ści chcą nas znisz­czyć, pod­wa­żyć ame­ry­kań­ski sys­tem war­to­ści i zamie­rzają wyko­rzy­stać do tego prze­mysł fil­mowy. Poza tym Simon to pijak, a Nel­son był homo. Jeżeli się zabił, to wła­śnie dla­tego.
– Ow­szem, Leonie, zabił się! Byłam z Julią w Paryżu, kiedy zadzwo­niła Kath­leen i nam powie­działa! To było straszne! Strze­lił sobie w głowę w swo­jej sypialni, Leonie! Zna­la­zła go żona!
Leon zapa­no­wał nad wyra­zem twa­rzy. „Strzela grom”. Gdy­bym była reży­se­rem bez wła­snego zda­nia, nie­udacz­nym pro­du­cen­tem albo mar­nym akto­rzyną, to w tej chwili naprawdę bym się bała.
– Nie życzę sobie roz­ma­wiać z tobą o prze­szło­ści, Roxanne. Chcesz opu­ścić dom. Dobrze mówię?
– Tak. – Powstrzy­ma­łam łzy.
– Czy jesteś też gotowa zre­zy­gno­wać z kie­szon­ko­wego, które dosta­jesz ode mnie? Bo jeśli opu­ścisz dom i nie pój­dziesz na stu­dia, na pewno prze­stanę ci je wypła­cać. A to sowita sumka.
– Sły­sza­łeś praw­nika. Julia zosta­wiła mi pie­nią­dze.
– Twoje szczę­ście, bo bez nich musia­ła­byś jakoś zara­biać na życie.
Nie odpo­wie­dzia­łam, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że nie potra­fię robić nic uży­tecz­nego i nie jestem uzdol­niona w żad­nej dzie­dzi­nie. Z edu­ka­cji w L’Oiseau d’Or nie wynio­słam nic, co pomaga zna­leźć pracę, chyba że za coś takiego można uznać umie­jęt­ność odci­na­nia szyjki butelki szam­pana nożem, tak jak to robią we fran­cu­skiej Legii Hono­ro­wej. Uwiel­biam czy­tać, ale nie wyobra­żam sobie, że mogła­bym pisać, a moje zaję­cia z angli­styki i fakul­tet z fran­cu­skiego w Mills? Nie roz­śmie­szaj­cie mnie. Mimo to zdo­by­łam się na ripo­stę:
– A co cię to obcho­dzi, skoro nie będę tu miesz­kać ani brać od cie­bie pie­nię­dzy?
Wró­cił do biurka, pod­niósł słu­chawkę tele­fonu, wybrał numer, po czym przez dobre dwa­dzie­ścia minut roz­ma­wiał z Melvi­nem Gran­tem. Wsta­łam i pode­szłam do okna. Nie nauczy­łam się jesz­cze tak dosko­nale pano­wać nad emo­cjami jak on. Albo jak Julia, skoro już o tym mowa. Może to przy­cho­dzi dopiero z cza­sem, wie­kiem i prak­tyką.
Odło­żył słu­chawkę.
– Jak wiesz, mam w Los Ange­les wiele nie­ru­cho­mo­ści. Mię­dzy innymi par­te­rowy domek w Malibu. Możesz w nim zamiesz­kać. Idź do kan­ce­la­rii Melvina Granta, weź od sekre­tarki klu­cze i pod­pisz umowę najmu.
– Dzięki – powie­dzia­łam drżą­cym gło­sem. Już mia­łam wyjść, ale on także wstał, wziął mnie w ramiona i ści­skał tak mocno, jakby już ni­gdy miał mnie nie puścić. Ja rów­nież go przy­tu­li­łam, wdy­cha­jąc tak dobrze znany zapach, który przy­po­mi­nał mi, że byłam kocha­nym, oto­czo­nym tro­skliwą opieką ulu­bio­nym dziec­kiem. Chcia­łam mu powie­dzieć, jak bar­dzo go kocham, jaka jestem smutna i jak bar­dzo pra­gnę­łam, by wszystko poto­czyło się ina­czej. Ale po co, skoro już ni­gdy nie miało być tak jak kie­dyś?
Uwol­ni­łam się z jego objęć, wzię­łam kape­lusz, ręka­wiczki i torebkę i wyszłam do garażu, gdzie pośród kil­ku­na­stu samo­cho­dów, które Leon tam trzy­mał, stało moje MG model T. To srebrne auto dosta­łam w pre­zen­cie na dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny i uwiel­bia­łam je, mimo że było kapry­śne i czę­sto się psuło. Nie chciało zapa­lić, więc prze­ma­wia­łam do niego czule, modląc się, żebym po tak efek­tow­nym wyj­ściu nie musiała wra­cać do tego domu. W końcu sil­nik zamru­czał i ożył, a ja pomknę­łam dłu­gim pod­jaz­dem i krętą drogą ze wzgó­rza. Kiedy minę­łam bramę, doda­łam gazu i poje­cha­łam do biura Melvina Granta w Wil­shire.
– Panna Gra­nville – powi­tała mnie recep­cjo­nistka w kan­ce­la­rii. – Uprze­dzono mnie, że przy­je­dzie pani pod­pi­sać papiery i wziąć klu­cze. Zechce pani zapła­cić teraz czynsz za pierw­szy rok.
Zro­bi­łam wiel­kie oczy.
– To będzie jeden dolar. – Poda­łam jej bank­not, a ona wysta­wiła mi pokwi­to­wa­nie. – Czynsz za tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąty czwarty będzie płatny za rok, pierw­szego stycz­nia. – Wci­snęła mi klucz do ręki.
Poje­cha­łam Bul­wa­rem Zacho­dzą­cego Słońca do Paci­fic Coast High­way. Srebrny Pocisk to trudny w pro­wa­dze­niu angiel­ski samo­chód, ale ma wszystko to, co kocham – szyb­kość, styl, felgi szpry­chowe, cudowny dźwięk sil­nika i wdzięczną syl­wetkę. Auto­stradą ruszy­łam na pół­noc, w kie­runku Malibu, gdzie zje­cha­łam na pobo­cze. Mimo że był sty­czeń, odpię­łam i zło­ży­łam zdej­mo­wany dach, żeby w pełni napa­wać się wol­no­ścią. Pędząc auto­stradą, po lewej ręce mia­łam szare jak del­fin morze; nie­bie­sko­szare fale zała­my­wały się przed bla­dymi pla­żami, two­rząc zmierz­wioną białą pianę. Silny wiatr wyda­wał się kojący i orzeź­wia­jący, więc zerwa­łam z głowy ten głupi kape­lu­sik i wyrzu­ci­łam. Potem, jedna po dru­giej, ścią­gnę­łam czarne ręka­wiczki niczym strip­ti­zerka. Krót­kie włosy owie­wały mi twarz. Ow­szem, byłam osa­mot­niona i smutna z powodu śmierci Julii, osa­mot­niona i smutna, bo ta zdzira Denise ode­brała mi dziadka, ale szczę­śliwa, że naresz­cie jestem sobą, uwol­ni­łam się od prze­szło­ści i jestem gotowa sta­wić czoło przy­szło­ści. Nie myśla­łam jed­nak o tym, jaka będzie i co mi przy­nie­sie ta przy­szłość, na razie mia­łam to gdzieś.

Dwa dni póź­niej wró­ci­łam na Sum­mit Drive po swoje rze­czy. Spe­cjal­nie przy­je­cha­łam przed połu­dniem, wie­dząc, że o tej porze Leon będzie w Empire. Zapar­ko­wa­łam na sze­ro­kim koli­stym pod­jeź­dzie, otwo­rzy­łam ogromne drzwi fron­towe i weszłam do środka. Uda­łam się scho­dami na pię­tro i z zasko­cze­niem zoba­czy­łam, jak matka Denise, Elsie O’Dell, wycho­dzi z sypialni. (Denise tak naprawdę nazy­wała się Dora O’Dell, o czym wie­dzia­łam, ponie­waż Julia nabi­jała się z niej z tego powodu). Na mój widok Elsie z prze­ra­że­niem roz­dzia­wiła prze­sad­nie uma­lo­wane usta. Włosy miała ufar­bo­wane na kolor sza­franu. Wyglą­dała jak wik­to­riań­ska kanapa – nic tylko wałki, fałdy i wypu­kło­ści na małych nóż­kach. Już chcia­łam jej przy­ga­dać, ale zre­zy­gno­wa­łam i minę­łam ją bez słowa. Nie zasłu­gi­wała na to, żeby się do niej odzy­wać.
W prze­stron­nej sypialni, która odkąd się­ga­łam pamię­cią, nale­żała do mnie, nie zmie­nił się tylko widok na wie­lo­po­zio­mowe ogrody, basen oraz sztuczne jezioro. Pokój był czy­sty, ale wszyst­kie moje rze­czy spa­ko­wano do pudeł, opi­sa­nych i usta­wio­nych w stosy. Szu­flady i szafy były puste, z łóżka z bal­da­chi­mem zdjęto pościel. No i dobrze. Poszpe­ra­łam w pudłach. Dziew­czyna miesz­ka­jąca tu przed laty wydała mi się nie­mal obca.
Cla­rence zapu­kał do drzwi i wszedł.
– Czy mam pole­cić, żeby to wszystko zawie­ziono do pani nowego domu?
– Chcę tylko swoje ubra­nia, książki, płyty i sprzęt gra­jący. Resztę można wynieść na strych.
– Tak jest, panno Roxanne. Przed wyj­ściem pro­szę mi zosta­wić nowy adres. A wła­śnie, wczo­raj przy­szedł do pani list. – Podał mi kopertę, ski­nął głową i wyszedł.
Adres zwrotny wska­zy­wał, że list nadano w kan­ce­la­rii Wil­kiego. W koper­cie znaj­do­wała się wystu­kana na maszy­nie, pod­pi­sana przez praw­nika notatka, stwier­dza­jąca, że załą­czony list od Julii ma cha­rak­ter ści­śle pry­watny. Wil­kie miał mi go wysłać, a nie wrę­czać przy oka­zji odczy­ty­wa­nia testa­mentu, w obec­no­ści innych. List dato­wano w listo­pa­dzie ubie­głego roku, dwa mie­siące przed jej śmier­cią.

Naj­droż­sza Roxanne,

jeśli to czy­tasz, kocha­nie, to zna­czy, że nie żyję. Nie opła­kuj mnie. Od Two­jego wyjazdu tęsk­nię za Tobą codzien­nie, ale w sumie powin­naś ode­brać ame­ry­kań­skie wykształ­ce­nie i urzą­dzić się we wła­snym kraju, zna­leźć sobie satys­fak­cjo­nu­jącą pracę i męż­czy­znę, który wyna­gro­dzi i odwza­jemni Twoją miłość.
Mimo że moje mał­żeń­stwo z Leonem się roz­pa­dało, co przy­spa­rzało Ci cier­pień, to wiedz, że oboje zawsze Cię kocha­li­śmy. Nawet jeśli na jakiś czas prze­sta­li­śmy kochać sie­bie nawza­jem. Ale nasza miłość do Cie­bie ni­gdy nie wyga­śnie. Życie jest krót­kie, a miłość prze­ciw­nie. Dużo wymaga, ale też daje satys­fak­cję, iry­tuje, a cza­sami wku­rza, jed­nak ni­gdy nie wygasa, nie koń­czy się, nie zamiera, nawet w obli­czu śmierci.
Cie­bie i Leona kocham naj­bar­dziej na świe­cie i nie chcę, byście mieli do sie­bie pre­ten­sje z mojego powodu. Piszę to, Roxanne, żebyś bez cie­nia wąt­pli­wo­ści wie­działa, że wyba­czy­łam Leonowi. Może się dzi­wisz, dla­czego nie piszę do niego. Rany, które Leon i ja zada­li­śmy sobie nawza­jem, wciąż są zbyt świeże, zbyt bole­sne, abym mogła mu o tym powie­dzieć. Ale Ty możesz to zro­bić. Kiedy uznasz, że nad­szedł wła­ściwy czas, powiedz mu, pro­szę, że mu wyba­czy­łam. Ty także musisz mu wyba­czyć. Opie­kuj się nim, Roxanne.
Zawsze Was kocha­łam i zawsze będę kochać. A skoro mnie już nie ma, Wy musi­cie kochać sie­bie. Nie cho­waj przeze mnie urazy. Bądź dobra… dla niego i dla sie­bie, mój skar­bie. Jaki­kol­wiek fir­ma­ment wybie­rzesz, będziesz na nim naj­ja­śniej­szą gwiazdą, naj­droż­sza. Byłaś rado­ścią mojego życia.
Twoja kocha­jąca
Julia

Gdy­bym na scho­dach nie zoba­czyła Elsie O’Dell, od razu wsko­czy­ła­bym do samo­chodu, poje­chała pro­sto do Empire Stu­dios, wpa­dła do gabi­netu Leona i wtu­liła się w jego ramiona. Oboje byśmy pła­kali i śmiali się, czy­ta­jąc list, pła­kali i śmiali się z powodu naszej wza­jem­nej miło­ści i miło­ści do Julii. Coś tak pod­no­szą­cego na duchu jak scena z Tego wspa­nia­łego życia albo nawet z jakiejś wzru­sza­ją­cej kome­dii Maxa Lesliego. Ale nie­stety ujrza­łam Elsie O’Dell. W tym kon­kret­nym fil­mie każdy już doko­nał wyboru. Julia może i wyba­czyła Leonowi ból i zdradę, ale ja tego nie potra­fi­łam. Dałam sobie słowo, że nie wrócę na Sum­mit Drive, a nawet nie ode­zwę się do Leona, dopóki Denise się stąd nie wynie­sie. Scho­wa­łam list do torebki i zeszłam na par­ter.
Szu­ka­jąc Cla­rence’a, prze­szłam przez pokój śnia­da­niowy. Sie­działa tam Denise Dell, spod szla­froka błysz­czał blady pół­księ­życ odsło­nię­tej pra­wej piersi. Paliła papie­rosa i czy­tała pisma bran­żowe. Kosmyk olśnie­wa­jąco jasnych wło­sów opa­dał jej na ramię. Spoj­rzała na mnie, po czym wró­ciła do „Variety”, jak­bym nie zasłu­gi­wała na to, by się ze mną przy­wi­tać czy choćby posłać mi zwy­cię­ski uśmiech.

1. UCLA – Uni­wer­sy­tet Kali­for­nij­ski w Los Ange­les; USC – Uni­wer­sy­tet Połu­dnio­wej Kali­for­nii.
2. NYU – Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski.

 
Wesprzyj nas