Wykraczając poza ramy gatunkowe fikcji historycznej, Diaz proponuje wnikliwe spojrzenie na stereotypy zamieszkujące naszą przeszłość i kreśli portret radykalnej cudzoziemskości. Książka nagrodzona Pulitzerem oraz Pen/Falkner Award.


“W oddali” to wyjątkowo czuła, dzika i nostalgiczna opowieść o dojrzewaniu, przywiązaniu i samotności osadzona w nieokreślonej historycznej przeszłości, która wydaje się zarówno znajoma, jak i niepodobna do niczego, z czym mieliśmy do czynienia.

Młody szwedzki imigrant trafia do Kalifornii, samotnie i bez grosza. Chłopiec idzie piechotą na wschód w poszukiwaniu brata, pod prąd wielkiego strumienia emigrantów zdążających na zachód. Gdy Hakan mierzy się z pustynią, górami i bezkresną pustką, zostaje postawiony między groźbą przemocy a wyniszczającą samotnością. Przy zdrowych zmysłach trzyma go jedynie pamięć o zaginionym bracie i nadzieja na odnalezienie towarzystwa.

„W oddali” to niezwykła opowieść o przetrwaniu i ogromnej tęsknocie. Wykraczając poza ramy gatunkowe, Hernan Diaz, nazwany jednym z najbardziej olśniewających talentów współczesnej literatury amerykańskiej, proponuje wnikliwe spojrzenie na stereotypy zamieszkujące naszą przeszłość i kreśli portret radykalnej cudzoziemskości.

***

«W oddali» jest niezwykłym obrazem samotności i niezapomnianej narracji migracyjnej oraz sprytną reinterpretacją oldschoolowego westernu.
„Publishers Weekly”

Wyśmienita: pewna, poruszająca, mistrzowska. Jeden z najgłębszych, najbardziej precyzyjnych obrazów osamotnienia, jaki spotkałam w książkach.
Lauren Groff, autorka „Fatum i furii”

«W oddali» zostanie we mnie już na zawsze. Ta książka to niemalże idealny portret samotności i głębokiej tęsknoty.
The Millions

Hernan Diaz
W oddali
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 kwietnia 2022
 
 


Tylko przerębel – pęknięta gwiazda w lodzie – przerywał zlewającą się z białym niebem białą równinę. Żadnego wiatru, życia ani odgłosu.
Z wody wynurzyły się dwie dłonie i chwyciły krawędzie kanciastego otworu. Dopiero po pewnym czasie palce namacały grubsze ściany przerębla, podobne do ścian miniaturowego kanionu, aż wreszcie odnalazły drogę na powierzchnię. Sięgnąwszy poza krawędź otworu, wczepiły się w śnieg i pociągnęły. Pojawiła się głowa. Pływak otworzył oczy i spojrzał przed siebie, na równą połać bez horyzontu. Długie siwe włosy i brodę przetykały kosmyki w kolorze słomy. Nawet jeżeli brakowało mu tchu, to para wydechów była niewidoczna na bezbarwnym tle. Łokcie i klatkę piersiową oparł na płytkim śniegu i odwrócił się.
Kilkunastu rozdrażnionych brodatych mężczyzn w futrach i olejakach obserwowało go z pokładu szkunera uwięzionego przez lód kilkaset metrów dalej. Jeden z brodaczy krzyknął coś, co samotny człowiek odebrał jako niewyraźny pomruk. Śmiechy. Pływak prychnął, strząsając kroplę z czubka nosa. W kontraście z soczystą, konkretną realnością tego wydechu (oraz chrzęstu śniegu pod łokciami i chlupotania wody na krawędzi przerębla) słabe odgłosy ze statku zdawały się wyciekać ze snu. Nie zważając na przytłumione krzyki załogi, wciąż uczepiony krawędzi lodu, odwrócił się od szkunera i ponownie ujrzał przed sobą białą pustkę. Jedyną żywą rzeczą, jaką widział, były jego własne dłonie.
Wydostał się z przerębla, podniósł siekierę, którą wcześniej rozrąbał lód, i zastygł, spoglądając zmrużonymi oczami na jasne niebo bez słońca. Wyglądał jak stary, silny Chrystus.
Otarł czoło wierzchem dłoni i schylił się po strzelbę. Dopiero wówczas jego kolosalne rozmiary, wcześniej nierozpoznawalne w pustym bezkresie, stały się widoczne. Strzelba w jego rękach zdawała się nie większa niż zabawkowy karabinek; chociaż trzymał ją za lufę, kolba nie dotykała ziemi. Dopiero w zestawieniu ze strzelbą można było zauważyć, że siekiera na ramieniu mężczyzny to duży topór. Gdyby brodacz był choć trochę większy, nie dałoby się już nazwać go człowiekiem.
Nagi mężczyzna spojrzał na ślady, które zostawił w drodze do kąpieli, a następnie ruszył po nich w stronę statku.
Tydzień wcześniej, wbrew radom większości załogi i kilku wygadanych pasażerów, młody i niedoświadczony kapitan Nieskazitelnego wprowadził szkuner w cieśninę, gdzie dryfujące kry, zbite razem przez burzę śnieżną i falę mrozu, która po niej nadeszła, uwięziły statek. Ponieważ zaczynał się kwiecień, a burza jedynie przerwała roztopy, które zaczęły się już kilka tygodni wcześniej, najgorszymi skutkami tej sytuacji okazały się surowe racjonowanie pożywienia, nuda i irytacja załogi, głęboki niepokój przedstawiciela San Francisco Cooling Company oraz zszargana reputacja kapitana Whistlera. Gdyby dopiero wiosna uwolniła statek, wystawiłaby też na szwank jego misję: szkuner miał zabrać z Alaski ładunek łososia i futer, następnie, wyczarterowany przez Cooling Company, miał dostarczyć lód do San Francisco, na Wyspy Sandwich, może nawet do Chin i Japonii. Jeśli nie liczyć załogi, większość ludzi na pokładzie stanowili poszukiwacze. Opłacili oni podróż własną pracą, wysadzając i odrąbując z lodowców wielkie bloki, które następnie przenoszono na szkuner i umieszczano w wyłożonej słomą ładowni, słabo izolowanej skórami i brezentem. Rejs na południe po coraz cieplejszych wodach uszczupli ładunek. Ktoś zwrócił uwagę, jak osobliwe jest uwięzienie statku lodowego w lodzie. Nikt się nie zaśmiał i więcej o tej osobliwości nie wspominano.
Nagi pływak byłby jeszcze wyższy, gdyby nie jego krzywe nogi. Stąpając na zewnętrznych krawędziach stóp, jak gdyby szedł po ostrych kamieniach, ze strzelbą na plecach i toporem w lewej dłoni, powoli wrócił na statek, w trzech zwinnych ruchach wdrapał się na burtę i przeskoczył przez reling na pokład.
Ludzie, teraz milczący, udawali, że odwracają wzrok, ale nie mogli się oprzeć chęci zerknięcia na niego kątem oka. Chociaż jego koc leżał kilka kroków dalej, tam gdzie go zostawił, brodacz stał w miejscu, patrząc ponad nadburciem i ponad głowami towarzyszy, jak gdyby był sam i jakby woda na jego ciele powoli nie zamarzała. Był jedynym siwowłosym człowiekiem na pokładzie. Wysuszone, lecz muskularne ciało sprawiało niezwykłe wrażenie krzepkiego wycieńczenia. W końcu olbrzym owinął się w samodział, który zakrył jego sylwetkę wraz z głową na kształt mnisiej szaty z kapturem, podszedł do luku i znikł pod pokładem.
– Czyli twierdzisz, że ta zmokła kaczka to jastrząb? – odezwał się jeden z poszukiwaczy, po czym splunął za pokład i się zaśmiał.
O ile pierwszy śmiech, który rozbrzmiał, gdy wysoki pływak znajdował się jeszcze na lodzie, stanowił grupowy ryk, teraz rozległy się tylko pomruki. Zaledwie garstka ludzi nieśmiało zachichotała, podczas gdy większość udawała, że nie usłyszała uwagi poszukiwacza ani nie widziała, jak splunął.
– Daj spokój, Munro – powiedział proszącym tonem jeden z jego towarzyszy i łagodnie pociągnął go za rękę.
– No co, on nawet chodzi jak kaczka – upierał się Munro, strząsnąwszy dłoń kolegi. – Kwa, kwa, żółta kaczko! Kwa, kwa, żółta kaczko! – skandował i dreptał po pokładzie, naśladując dziwaczny chód pływaka.
Tym razem tylko jeden czy dwóch kamratów Munra zachichotało pod nosem. Kilku poszukiwaczy zebrało się przy dogasającym ognisku na rufie, które paru ludzi usiłowało podtrzymać. Początkowo kapitan Whistler zabronił palenia ognia na pokładzie, ale kiedy pojawiła się groźba, że utkną w lodzie na pewien czas, upokorzonemu szyprowi nie starczyło autorytetu, by egzekwować zakaz.
Starsi ludzie należeli do grupy powracającej do kopalń, które zmuszeni byli opuścić we wrześniu, gdy pył zaczął twardnieć na kamień. Najmłodszy z nich, jedyny na pokładzie osobnik bez brody, nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. Zamierzał dołączyć do innej grupy poszukiwaczy, którzy mieli nadzieję wzbogacić się na Północy. Alaska była czymś nowym, huczało od szalonych plotek na jej temat.
Z drugiej strony statku dobiegły podniecone okrzyki.
Munro jedną ręką trzymał za szyję chudego mężczyznę, a w drugiej ściskał flaszkę.
– Pan Bartlett stawia wszystkim kolejkę – oznajmił, a Bartlett skrzywił się z bólu. – Ze swojej prywatnej piwniczki.
Munro wziął solidny łyk, uwolnił swoją ofiarę i puścił butelkę w obieg.
– Czy to prawda? – zapytał młodzik, zwracając się do towarzyszy. – Te opowieści. To, co mówią o Hawku1? To prawda?
– Które? – odpowiedział pytaniem jeden z poszukiwaczy. – O tym, jak zatłukł braciszków na śmierć? Czy o czarnym niedźwiedziu w górach?
– Masz na myśli lwa – wtrącił bezzębny jegomość. – To był lew. Zabił go gołymi rękami.
Podsłuchujący kilka kroków dalej człowiek w wystrzępionym dwurzędowym płaszczu dorzucił:
– On był kiedyś wodzem. Wśród plemion. Stąd ma to imię.
Rozmowa stopniowo przykuwała uwagę ludzi na pokładzie i w końcu większość z nich zebrała się wokół ogniska na rufie. Każdy miał do opowiedzenia historię.
– Unia zaproponowała mu terytorium na własność, jakby stan, z jego własnymi prawami i wszystkim. Byle tylko trzymać go z dala.
– Chodzi tak dziwnie, bo wypalili mu znaki na stopach.
– Ma w kanionach armię ludzi mieszkających wśród skał, którzy czekają na jego powrót.
– Zdradziła go jego własna banda, więc wybił ich do nogi.
Opowieści mnożyły się i wkrótce toczono równolegle kilka rozmów, rozbrzmiewających coraz głośniej, w miarę jak relacjonowane czyny stawały się coraz śmielsze i dziwniejsze.
– Kłamstwa! – wrzasnął Munro, podchodząc do grupy. Był pijany. – Wierutne kłamstwa! Nie widzicie, jak on wygląda? Stary tchórz. W każdej chwili załatwię całe stado takich jastrzębi. Wystrzelam je jak gołębie! Bach, bach, bach! – Strzelał w niebo z niewidzialnej strzelby. – Kiedy chcecie. Dajcie mi tu tego… tego szefa gangu, tego… tego wodza. W każdej chwili! Same kłamstwa!
Pokrywa luku skrzypnęła i się otworzyła. Wszyscy zamilkli. Pływak, jak kulawy kolos, mozolnie wyszedł i postąpił kilka ciężkich kroków w stronę grupy. Teraz miał na sobie rajtuzy z niewyprawionej skóry, wyświechtaną bluzę, kilka warstw bliżej nieokreślonych wełnianych opończy, a wszystko to przykrywał płaszcz ze skór i futer rysi, kojotów, bobrów, niedźwiedzi, karibu, węży, lisów, piesków preriowych, koati, pum i innych, nieznanych stworzeń. Tu i tam dyndały pysk, łapa, ogon. Na plecach, niczym kaptur, zwisała głowa dużej pumy płowej. Różnorodność zwierząt, z których sporządzono płaszcz, jak również różne stopnie rozkładu skór dawały pojęcie o tym, jak długo szyto strój, a także o zasięgu podróży jego właściciela. W obu dłoniach wielkolud trzymał po rozłupanym polanie.
– Tak – powiedział, nie patrząc na nikogo w szczególności. – Większość z tych rzeczy to kłamstwa.
Wszyscy pospiesznie oddalili się od niewidocznej linii łączącej Munra i olbrzyma w futrach. Dłoń Munra zawisła nad kaburą. Stał tak, z oniemiałą solennością typową dla bardzo pijanych i bardzo przestraszonych ludzi.
Olbrzym westchnął. Sprawiał wrażenie bezgranicznie zmęczonego.
Munro się nie poruszył. Pływak westchnął raz jeszcze i nagle, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć, grzmotnął jednym polanem o drugie z ogłuszającym hukiem. Munro runął na pokład i zwinął się w kłębek, pozostali albo się skulili, albo unieśli ręce do czół. Huk rozbrzmiał, odbił się echem i rozpłynął na równinie, a ludzie zaczęli się rozglądać. Munro nadal leżał. Po chwili ostrożnie podniósł głowę i wstał. Czerwony, nie potrafiąc oderwać wzroku od własnych butów, znikł za plecami kamratów, a potem w czeluściach statku.
Tytan jeszcze przez chwilę trzymał polana w powietrzu, jakby wciąż dźwięczały, następnie ruszył przez rozstępujący się tłumek do gasnącego ogniska. Spod płaszcza wyjął pakuły i nasmołowane płótno. Rzucił to wszystko w płomienie, dodał polano, drugim rozgarnął węgle i również cisnął je w ogień, posyłając snop iskier w ciemniejące niebo. Kiedy żarzący się wir zgasł, olbrzym ogrzał dłonie nad ogniskiem. Zamknąwszy oczy, nachylił się nieco nad płomieniami. W miedzianym blasku wyglądał młodziej i zdawał się uśmiechać z zadowoleniem, choć mógł to być tylko grymas, jaki wywołuje na twarzy silne gorąco. Mężczyźni zaczęli się od niego odsuwać z typowym połączeniem szacunku i lęku.
– Zostańcie przy ogniu – polecił cicho.
Nigdy wcześniej się do nich nie odzywał. Zawahali się i zatrzymali, jakby rozważali równie przerażające skutki posłuszeństwa i odmowy.
– Większość tych rzeczy to kłamstwa – powtórzył brodacz. – Nie wszystkie. Większość. Choćby moje imię – rzekł, siadając na beczce.
Łokcie wsparł na kolanach, czoło złożył na dłoniach, wziął głęboki wdech, wreszcie wyprostował się, znużony, ale władczy. Poszukiwacze i żeglarze pozostali na miejscach z opuszczonymi głowami. Z tłumu wyłonił się młodzik, tocząc beczułkę. Postawił ją śmiało w pobliżu wysokiego mężczyzny i usiadł. Możliwe, że rosły brodacz skinął z aprobatą, choć ten przelotny, nieuchwytny gest mógł być też przypadkowym ruchem głowy.
– Hakån – powiedział wpatrzony w ogień. Pierwszą samogłoskę wymówił jak krótkie „a”, które natychmiast przeszło w „o”, następnie w długie „a”, nie była to jednak sekwencja oddzielnych dźwięków; wszystkie trzy zlały się w jeden. – Hakån Söderström. Nazwiska nigdy nie potrzebowałem. Nigdy go nie używałem. Imienia nikt nie potrafił wymówić. Kiedy tu przyjechałem, nie znałem angielskiego. Ludzie pytali, jak mam na imię. Odpowiadałem: Hakån. – Położył dłoń na piersi. – A wtedy oni pytali: Co takiego potrafisz, jastrzębiu2? Kiedy w końcu nauczyłem się języka i wyjaśniałem, zostałem Hawkiem.
Hakån zdawał się mówić do ognia, ale nie przeszkadzało mu, że inni słuchają. Siedział tylko młodzik. Niektórzy zostali na swoich miejscach, inni wycofali się w stronę dziobu albo zeszli pod pokład. W końcu do ogniska podeszło z sześciu ludzi z beczkami, skrzynkami i tobołkami do siedzenia. Ktoś wyjął prymkę tytoniu i scyzoryk, starannie odciął kawałek, obejrzał, jakby badał klejnot, po czym włożył do ust. Tymczasem słuchacze gromadzili się wokół Hakåna, przysiadali na zaimprowizowanych siedziskach, gotowi się zerwać, gdyby nastrój kolosa zmienił się na wrogi. Jeden z poszukiwaczy wyjął chleb i łososia, ktoś inny miał ziemniaki i olej rybny. Jedzenie zaczęło krążyć. Hakån odmówił. Jedzący ludzie sadowili się wygodniej. Nikt się nie odzywał. Nieba nadal nie dało się odróżnić od lądu, lecz jedno i drugie poszarzało.
W końcu, poprawiwszy ogień, Hakån zaczął opowiadać. Robiąc długie pauzy, miał mówić, czasem prawie niedosłyszalnie, aż do wschodu słońca, wciąż zwracając się do ognia, jak gdyby każde słowo należało spalić natychmiast po wypowiedzeniu. Niekiedy jednak wydawało się, że mówi do młodzika.

1


Hakån Söderström urodził się na farmie na północ od jeziora Tystnaden w Szwecji. Wyjałowiona ziemia uprawiana przez jego rodzinę należała do zamożnego człowieka, którego Söderströmowie nigdy nie spotkali, chociaż regularnie odbierał od nich zbiory za pośrednictwem zarządcy. W miarę jak z roku na rok plony malały, właściciel ziemski stawał się coraz bardziej skąpy, zmuszając dzierżawców do zadowalania się grzybami i jagodami zbieranymi w lesie oraz węgorzami i szczupakami łowionymi w jeziorze (gdzie Hakån, zachęcony przez ojca, zagustował w kąpielach lodowych). Większość rodzin w regionie wiodła podobny żywot, a w miarę jak sąsiedzi opuszczali domy, wynosząc się do Sztokholmu i dalej na południe, Söderströmowie stawali się coraz bardziej odizolowani, aż po kilku latach stracili wszelki kontakt z ludźmi, jeśli nie liczyć zarządcy, który zjawiał się kilka razy do roku, by pobrać należność. Dwaj bracia Hakåna – najmłodszy i najstarszy – zmarli, przy życiu zostali jedynie on i jego starszy o cztery lata brat Linus.
Żyli jak rozbitkowie. Dni mijały bez słowa wypowiedzianego w domu. Tyle czasu, ile tylko się dało, chłopcy spędzali w lesie lub na porzuconych farmach, gdzie Linus opowiadał Hakånowi niezliczone historie – o przygodach, które ponoć przeżył, o wyczynach, zasłyszanych bezpośrednio od bohaterów, którzy ich dokonali, o odległych miejscach, które Linus najwyraźniej znał w najdrobniejszych szczegółach. Z uwagi na odosobnienie, w jakim żyli – oraz fakt, że nie umieli czytać – wszystkie te opowieści mogły się rodzić w bujnej wyobraźni Linusa. Mimo to, bez względu na niewiarygodność historii, Hakån nigdy nie wątpił w prawdziwość słów brata. Może dlatego, że Linus zawsze bezwarunkowo go bronił, nigdy też nie wahał się brać na siebie winy i przyjmować razów za wszelkie drobne uchybienia brata, Hakån ufał mu bez zastrzeżeń. Najpewniej zginąłby bez Linusa, który zawsze dbał o to, by brat miał co jeść, utrzymywał ciepło w domu pod nieobecność rodziców, a gdy brakowało opału i jedzenia, zabawiał go opowieściami.
Wszystko się zmieniło, kiedy klacz się oźrebiła. Podczas jednej z krótkich wizyt zarządca polecił Erikowi, ojcu Hakåna, dopilnować, by wszystko poszło jak należy – już i tak stracili zbyt wiele koni z powodu głodu, a pan ucieszyłby się z przychówku w topniejącym stadzie. Czas płynął, klacz zrobiła się ogromna. Erik się nie zdziwił, gdy urodziła dwoje źrebiąt. Wtedy, chyba pierwszy raz w życiu, postanowił skłamać. Z pomocą chłopców oczyścił miejsce w lesie i zbudował niewielką zagrodę, do której zabrał jednego ze źrebaków, gdy tylko matka przestała go karmić. Kilka tygodni później przyszedł zarządca i zabrał źrebaka, który pozostał przy matce. Erik trzymał jego brata w ukryciu, karmiąc go i pilnując, żeby nabrał sił. Gdy nadeszła odpowiednia pora, sprzedał go młynarzowi z odległego miasteczka, gdzie nikt Erika nie znał. Po powrocie oznajmił synom, że za dwa dni płyną do Ameryki. Pieniądze za źrebaka wystarczą tylko na dwa bilety. Zresztą Erik nie zamierzał uciekać jak przestępca. Matka nie odezwała się ani słowem.
Hakån i Linus, którzy nigdy nie widzieli miasta nawet na zdjęciu, pojechali do Gothenburga z nadzieją, że spędzą tam parę dni, ale ledwo zdążyli na statek do Portsmouth. Na pokładzie podzielili pieniądze, na wypadek gdyby jednemu z nich coś się stało. Na tym etapie podróży Linus opowiadał Hakånowi o cudach czekających na nich w Ameryce. Nie znali angielskiego, więc nazwa miasta, do którego zmierzali, była dla nich jak abstrakcyjny talizman: „Nujårk”.
Do Portsmouth przybyli znacznie później, niż się spodziewano, i wszyscy w wielkim pośpiechu wsiadali do łodzi wiosłowych, którymi dopływano do brzegu. Kiedy tylko Hakån i Linus znaleźli się na nabrzeżu, porwał ich strumień ludzi spieszących główną ulicą. Co pewien czas Linus odwracał się do brata, żeby wytłumaczyć mu coś z otaczających ich dziwów. Obydwaj starali się wszystko chłonąć, a jednocześnie rozglądali się za statkiem mającym odpłynąć po południu. Handlarze, kadzidła, tatuaże, wozy, skrzypkowie, wieże, marynarze, młoty dwuręczne, flagi, para, żebracy, turbany, kozy, mandoliny, żurawie, żonglerzy, kosze, żaglomistrze, szyldy, ulicznice, kominy, gwizdki, organy, tkacze, fajki wodne, uliczni sprzedawcy, papryka, kukiełki, walka na pięści, kalecy, pióra, kuglarze, małpy, żołnierze, kasztany, jedwab, tancerze, kakadu, kaznodzieje, szynki, licytacje, akordeonista, kości do gry, akrobaci, dzwonnice, dywany, owoce, sznury do suszenia. Hakån spojrzał w prawo – Linusa nie było.
Gdy mijali grupę chińskich marynarzy jedzących lunch, Linus opowiadał bratu o Chinach i tamtejszych tradycjach. Szli dalej, gapiąc się na wszystko szeroko otwartymi oczyma, a gdy Hakån chciał coś pokazać Linusowi, brata nie było. Obejrzał się za siebie, zawrócił, przeszedł od krawężnika do ściany domu, pobiegł na miejsce, w którym wyszli na ląd. Ich łódź odpłynęła. Zdyszany i drżący, wszedł na jakąś skrzynię, zawołał brata po imieniu, popatrzył na tłum. Słonawy posmak na języku przeszedł w odrętwiające mrowienie, które ogarnęło całe ciało. Ledwo trzymając się na nogach, podbiegł do najbliższego pirsu i spytał marynarzy o łódź do Nujårku. Marynarze nie zrozumieli. Po wielu nieudanych próbach powiedział w końcu „Amerika”. Zrozumieli od razu, ale potrząsnęli głowami. Hakån chodził od pirsu do pirsu, pytając o Amerikę. W końcu ktoś odpowiedział „Amerika”, wskazując na łódź wiosłową, a następnie na statek kotwiczący w odległości około trzech kabli3 od brzegu. Hakån zajrzał do łodzi. Linusa tam nie było. Może już popłynął na statek? Marynarz podał Hakånowi rękę i chłopiec wsiadł do łodzi.
Kiedy tylko dotarli do statku, ktoś zażądał od niego pieniędzy, a wziąwszy je, zaprowadził go do ciemnego kąta pod pokładem, gdzie wśród koi, skrzyń, tobołków i beczek, pod kołyszącymi się lampami zawieszonymi na belkach i kółkach, hałaśliwi emigranci usiłowali wywalczyć sobie kawałek najtańszej, cuchnącej kapustą i stajnią części statku przed długim rejsem. Hakån wypatrywał Linusa wśród postaci zniekształconych przez poruszające się światło, przeciskał się między wrzeszczącymi i śpiącymi dziećmi, roześmianymi i zaniedbanymi kobietami oraz krzepkimi i płaczącymi mężczyznami. Z rosnącą rozpaczą pobiegł z powrotem na pokład pełen machających ludzi i uwijających się marynarzy. Goście opuszczali statek. Trap usunięto. Hakån wołał brata. Kotwica poszła w górę; statek ruszył; tłum wiwatował.
Kilka dni po odpłynięciu statku Eileen Brennan, żona górnika, znalazła Hakåna pod pokładem, zagłodzonego i z gorączką. Oboje z mężem opiekowali się nim, jakby był jednym z ich własnych dzieci, łagodnie skłaniając chłopca do jedzenia i pielęgnując go, aż wrócił do zdrowia. Hakån jednak nie chciał mówić.
Po pewnym czasie w końcu wyszedł z taniej kabiny, ale unikał towarzystwa i całymi dniami obserwował horyzont.
Chociaż z Anglii odpłynęli wiosną i wkrótce powinno nadejść lato, z dnia na dzień robiło się zimniej. Tygodnie mijały, a Hakån nadal nie chciał mówić. Mniej więcej w czasie, gdy Eileen dała mu bezkształtny płaszcz, który zszyła z łachmanów, dostrzegli ląd.
Statek wpłynął na niezwykle brunatne wody i zakotwiczył przed jasnym miastem o niskich domach. Hakån lustrował wzrokiem budynki w kolorze wyblakłego różu i ochry, na próżno wypatrując charakterystycznych punktów, które opisywał Linus. Wyładowane skrzyniami łodzie wiosłowe kursowały tam i z powrotem między statkiem a brzegiem o barwie gliny. Nikt nie wyszedł na ląd. Coraz bardziej zaniepokojony Hakån zapytał niepracującego marynarza, czy to Ameryka. To były pierwsze słowa, które wymówił, odkąd w Portsmouth szukał brata. Marynarz odparł, że owszem, to Ameryka. Powstrzymując łzy, chłopiec spytał, czy są w Nowym Jorku. Marynarz patrzył na usta Hakåna, gdy ten powtórzył zbitkę dźwięków, „Nujårk?”. Frustracja chłopca rosła, aż w końcu twarz marynarza rozjaśniła się i nastąpił wybuch śmiechu.
– Nowy Jork? Nie! Nie Nowy Jork – powiedział marynarz. – Buenos Aires. – Znowu wybuchł śmiechem, bijąc się dłonią po kolanie, a drugą potrząsając Hakåna za ramię.
Wieczorem pożeglowali dalej.

 
Wesprzyj nas