„Manuskrypt niedokończony” to znakomity thriller Francka Thillieza ze skomplikowaną, mroczną fabułą, w której przeplatają się różne historie. Trzyma czytelnika w niepewności do samego końca.


Gdy w okolicach Grenoble młody człowiek zakończył samochodową ucieczkę przed policją na ostrym górskim zakręcie, nikt nie spodziewał się, że to zdarzenie stanie się początkiem skomplikowanego śledztwa. Stało się tak ponieważ w bagażniku rozbitego pojazdu znaleziono ciało zamordowanej kobiety. Zapis z monitoringu stacji benzynowej, na której wcześniej był tankowany ten pojazd, ujawnił ciekawy fakt: auto stało się łupem przypadkowego złodzieja, który dokonał zuchwałej kradzieży spod dystrybutora, a właściciel pojazdu, prawdopodobnie morderca, zniknął bez śladu.

Śledztwo podejmuje Vic, policjant z wydziału zabójstw, posiadający niezwykłą zdolność zapamiętywania, który musi zmagać się z niełatwą sprawą makabrycznego znaleziska z bagażnika rozbitego samochodu. Czy fenomenalna pamięć wystarczy w sytuacji, gdy tropów brak?

Z kolei Léane Morgan i Enaël Miraure to jedna i ta sama osoba. Była nauczycielka, która została gwiazdą literatury sensacyjnej, pisze pod pseudonimem i trzyma w tajemnicy swoje życie prywatne. Jej małżeństwo zakończyło się rozwodem, córka Sarah przed czterema laty zniknęła bez śladu a były mąż Jullian obsesyjnie wierzy, że dziewczyna żyje i poszukuje jej na własną rękę. Gdy Léane otrzymuje wiadomość, że eksmąż został napadnięty, znajduje się w szpitalu i na dodatek stracił pamięć – jej życie staje na głowie. Co łączy te dwie historie?

Napięcie, oczekiwanie na coś, co ma się wydarzyć, fałszywe tropy, niepokój, niedokończone sprawy z przeszłości – to wszystko znalazło się w powieści Francka Thillieza. Nie jest to zwyczajny, prosty thriller – autor traktuje fabułę jak rozgrywkę szachową z czytelnikiem – zaskakuje niekonwencjonalnymi posunięciami, w nietypowy sposób korzysta ze starego pomysłu książki w książce, co rusz zwodzi czytelnika, by ten stracił orientację. W trakcie lektury co rusz pojawiają się nowe pytania: Co jest czym i kto jest kim, czy to bohater książki pisanej przez autorkę – postać z powieści Thillieza czy odwrotnie i jaki jest właściwie związek między fabułami wymyślanymi przez Léane Morgan z wydarzeniami z jej prawdziwego życia. No i pytanie najważniejsze – kto zabija i dlaczego?

Ta mocna, surowa i mroczna powieść to prawdziwy labirynt, księga w księdze, świadcząca o prawdziwym talencie autora do konstruowania zawiłych, wciągających opowieści, zmuszających czytelnika do uważnej lektury i dogłębnej analizy zdarzeń, powiązań i motywacji postaci, o ile oczywiście ma on chęć do podjęcia rozgrywki z autorem. Trzeba z góry powiedzieć: łatwo nie będzie wyplątać się z tego świata iluzji, ale zdecydowanie warto spróbować, dlatego, że równie nieszablonowe książki zdarzają się pośród thrillerów bardzo rzadko.Robert Wiśniewski

Franck Thilliez, Manuskrypt niedokończony, Przekład: Monika Szewc-Osiecka, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 27 lipca 2022
 
 

Franck Thilliez
Manuskrypt niedokończony
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 lipca 2022
 
 

Przedmowa

„Jedno słowo na począ­tek: mie­czyk”.

Tak się zaczyna książka mojego ojca Caleba Tra­sk­mana. Jej ręko­pis zna­la­złem w pudle na stry­chu: ojciec miał taki paskudny zwy­czaj, że wszystko tam skła­do­wał. Plik kar­tek for­matu A4 od roku leżał w tej rupie­ciarni, nagrza­nej od dacho­wego okna, przez które tam­tego lata wpa­dało piękne pół­nocne świa­tło. Ojciec ni­gdy nikomu nie zdra­dził ist­nie­nia tego ręko­pisu; musiał nad nim pra­co­wać w swo­jej ogrom­nej willi z wido­kiem na morze, w ciągu tych dzie­się­ciu mie­sięcy, kiedy moja matka odcho­dziła w szpi­talu, gdzie stop­niowo wynisz­czała ją cho­roba Alzhe­imera.
Powieść – wów­czas bez tytułu – była nie­do­koń­czona. W mojej oce­nie jed­nak do dopeł­nie­nia pra­wie pię­ciu­set­stro­ni­co­wego manu­skryptu bra­ko­wało zale­d­wie dzie­się­ciu stron. Niby nic, ale dla gatunku lite­rac­kiego, któ­rego mój ojciec był jed­nym z naj­słyn­niej­szych przed­sta­wi­cieli – praw­dziwa kata­strofa. Thril­lery Caleba Tra­sk­mana wywo­ły­wały dresz­cze u setek tysięcy czy­tel­ni­ków, a plik, który trzy­ma­łem w dłoni, był bez wąt­pie­nia jedną z jego naj­lep­szych powie­ści. Naj­bar­dziej zawiłą, zagma­twaną, prze­ra­ża­jącą, jak to tylko moż­liwe. I jedną z naj­mrocz­niej­szych. Histo­ria pisarki Léane, kobiety ule­pio­nej z tej samej gliny co mój ojciec, zachwy­ciła mnie i przy­po­mnia­łem sobie, jak bar­dzo jego książki odzwier­cie­dlały jego naj­głęb­sze lęki i naj­gor­sze obse­sje. Myślę, że doświad­czał spo­koju tylko wtedy, gdy prze­le­wał swoje stra­chy na papier. A stra­chów jest w tej książce wiele, słowo Tra­sk­mana.
Co więc z tym wybit­nym zakoń­cze­niem? – zapy­ta­cie. Co, u dia­bła, z fina­łem, w któ­rym wszystko miało się roz­wią­zać? Dla­czego Caleb Tra­sk­man, król intrygi i mistrzow­skich roz­strzy­gnięć, pozo­sta­wił nas bez odpo­wie­dzi? Dla­czego nie dokoń­czył swo­jej siód­mej książki?
Był­bym skłonny uwie­rzyć, że skoń­czył z pisa­niem z powodu śmierci matki, porzu­cił ręko­pis ze świa­do­mo­ścią, że trzy mie­siące póź­niej strzeli sobie w głowę z poli­cyj­nej broni. Albo że nie wie­dział, jak domknąć tę histo­rię. Tak, był­bym gotów w to uwie­rzyć, gdyby pewne wątki tej powie­ści nie mówiły cze­goś wręcz prze­ciw­nego, gdyby nie suge­ro­wały, że mój ojciec od samego początku wie­dział, że jej nie skoń­czy. Tak jakby ów brak zakoń­cze­nia był inte­gralną czę­ścią intrygi, „tajem­nicy Caleba Tra­sk­mana”. Jego ostat­nim przed­śmiert­nym popi­sem.
Czy­tel­nicy o naj­bar­dziej kar­te­zjań­skich umy­słach zapy­tają jed­nak, po co się zabie­rać do pisa­nia książki, która nie ma końca? Po co poświę­cać rok życia na budowę domu, jeśli nie zamie­rza się poło­żyć na nim dachu? Teraz, gdy o tym piszę, pyta­nie to wciąż jest nie­roz­wią­zaną zagadką. Zagadką, która odnosi się raczej do życia pry­wat­nego.
Kiedy Évelyne Laconte, wydaw­czyni, u któ­rej opu­bli­ko­wał wszyst­kie książki, dowie­działa się o ist­nie­niu tego ręko­pisu, ska­kała pod sufit. Ale gdy go prze­czy­tała i odkryła, że koń­czy się on sztuczką pozba­wioną osta­tecz­nego efektu, wpa­dła w głę­boką roz­pacz. Było nie do pomy­śle­nia, by wydać pośmiertne dzieło Caleba Tra­sk­mana bez bły­sko­tli­wego zakoń­cze­nia – choć sądzę, że i tak na książkę rzu­ci­łoby się wielu czy­tel­ni­ków.
Nastą­pił więc etap szu­ka­nia roz­wią­zań, wymiany myśli, by roz­wią­zać łami­główkę, którą pozo­sta­wił po sobie mój ojciec. Burze mózgów w pary­skich biu­rach trwały kilka tygo­dni. Na każ­dym zebra­niu sia­da­li­śmy w dzie­siątkę wokół stołu, po raz kolejny czy­ta­li­śmy ręko­pis, wgry­za­li­śmy się w każdą stronę, usi­łu­jąc zro­zu­mieć, dla­czego Caleb pod­kre­ślił palin­dromy i dla­czego z tej książki ema­nuje jego obse­sja liczb.
W takich chwi­lach nie­zro­zu­mie­nia i zwąt­pie­nia patrzy­li­śmy na sie­bie bez słowa. Długo wal­czy­li­śmy z frazą otwie­ra­jącą powieść: „Jedno słowo na począ­tek: mie­czyk”. Skąd to zda­nie? Co ono wła­ści­wie ozna­cza? Wierz­cie mi, nie ma dziś w wydaw­nic­twie ani jed­nego pra­cow­nika, który nie wie­działby, że mie­czyk to rybka żyjąca w słod­kich tro­pi­kal­nych wodach, a jej nazwa pocho­dzi od kształtu płe­twy ogo­no­wej. To wiele wyja­śnia, nie­praw­daż?
A potem Évelyne, która znała autora od ponad trzy­dzie­stu lat, zapro­po­no­wała pewne roz­wią­za­nie. Roz­wią­za­nie przez duże „R”. Wresz­cie zna­la­zła klucz, roz­gry­zła mania­kalny mecha­nizm pokrę­co­nego umy­słu mojego ojca. W sumie jeśli się dobrze zasta­no­wić, takie zakoń­cze­nie było oczy­wi­ste i już na samym początku (a także na końcu) mie­li­śmy przed oczami wszyst­kie jego ele­menty. Ale na oczy­wi­ste roz­wią­za­nie bar­dzo trudno wpaść, jeśli zostało odpo­wied­nio zaka­mu­flo­wane; na tym wła­śnie pole­gał geniusz Caleba Tra­sk­mana.
Trzeba było je napi­sać. Wtedy wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wały się na mnie. Nie mam talentu mojego ojca, ale jako jego godna odrośl kilka lat wcze­śniej opu­bli­ko­wa­łem dwa skromne kry­mi­nały. Pod koniec tej książki zazna­czy­łem miej­sce, w któ­rym prze­ją­łem pióro. Zauwa­ży­cie też, że zosta­wi­li­śmy w tek­ście pod­kre­śle­nia autora: doty­czą one kilku słów i innych waż­nych ele­men­tów intrygi. Macie przed sobą tekst, który ubie­głego lata tra­fił do moich rąk.
Pozo­staje kilka pro­ble­mów, któ­rych pod­czas pisa­nia zakoń­cze­nia nie udało nam się roz­wi­kłać i któ­rych roz­wią­za­nie musie­li­śmy zna­leźć sami. Trudno odgad­nąć, dokąd dokład­nie mój ojciec zamie­rzał dojść i jak chciał zakoń­czyć swoją opo­wieść. W obli­czu luk, któ­rych w ory­gi­nal­nej histo­rii nie dało się wypeł­nić, musie­li­śmy arbi­tral­nie podej­mo­wać decy­zje i doko­ny­wać wybo­rów – być może autor postą­piłby ina­czej. Aby zro­zu­mieć, jak zło­żone było to zada­nie, wyobraź­cie sobie, że macie nama­lo­wać obli­cze Gio­con­dzie, która nie ma twa­rzy. Mam nadzieję, że moje zakoń­cze­nie mimo wszystko zaspo­koi wasze ocze­ki­wa­nia. Zro­bi­łem wszystko, żeby tak było.
Bo aby rze­czy­wi­ście usza­no­wać pracę Caleba i do ostat­niego słowa utrzy­mać ducha tej książki, trzeba było wła­śnie takiego zakoń­cze­nia. Jeżeli będzie­cie uważ­nie czy­tać, z pew­no­ścią sami odkry­je­cie roz­wią­za­nie.
Ach, i jesz­cze jedno. Zwra­cam się teraz do naj­gor­liw­szych czy­tel­ni­ków Caleba, któ­rzy scep­tycz­nie przyjmą już samą przed­mowę. Domy­ślam się waszego spo­sobu rozu­mo­wa­nia: sądzi­cie, że to, co teraz czy­ta­cie, pisze sam Caleb Tra­sk­man – rze­czy­wi­ście byłby do tego zdolny. Prze­cież przed­mowa należy do histo­rii, a to ozna­cza, że zakoń­cze­nie rów­nież napi­sał Caleb, tra­we­stu­jąc wła­sny styl. Macie do tego prawo i ni­gdy nie zdo­łam udo­wod­nić, że tak nie jest. Ale osta­tecz­nie to bez zna­cze­nia. Powieść to gra ilu­zji, wszystko jest tak samo prawdą, jak i fał­szem, a histo­ria zaczyna ist­nieć w chwili, gdy ją czy­ta­cie.
Książka, któ­rej lek­turę zamier­za­cie zacząć (ale czy już jej nie zaczę­li­ście?), nosi tytuł Nie­do­koń­czony ręko­pis. To mój pomysł. Wszy­scy człon­ko­wie redak­cji go zaak­cep­to­wali, bo po praw­dzie – nie mieli wyboru.

Prolog
Sty­czeń 2014

Zima. Nie­na­sy­cona, zacie­kła, nie­ustę­pliwa. Znie­chę­cała nie­dziel­nych bie­ga­czy i już teraz wymia­tała lodo­wa­tym skrzy­dłem wszyst­kie nowo­roczne posta­no­wie­nia. Sarah jed­nak trak­to­wała te oko­licz­no­ści jako dodat­kową moty­wa­cję do tre­ningu. Miała nadzieję zabły­snąć w zbli­ża­ją­cych się mistrzo­stwach depar­ta­mentu w bie­gach śred­nio­dy­stan­so­wych.
Sie­dem­na­sto­let­nia lice­alistka o jasnych wło­sach upchnię­tych pod nie­bie­sko-zie­loną weł­nianą czapką, w ręka­wicz­kach do bie­ga­nia i z ledową opa­ską na ramie­niu, zaj­rzała do gabi­netu.
– Mamuś, wycho­dzę!
Nikt jej nie odpo­wie­dział. Jej matka pew­nym kro­kiem prze­mie­rzała wydmy albo spa­ce­ro­wała brze­giem morza w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji do następ­nej książki. Ojciec, szef pra­cowni reno­wa­cji zabyt­ków, ni­gdy nie wra­cał przed dzie­więt­na­stą, a ostat­nio nawet przed dwu­dzie­stą drugą. Coraz czę­ściej się zda­rzało, że rodzice się mijali, led­wie na sie­bie patrzyli, jedli kola­cję, sie­dząc naprze­ciwko sie­bie w mil­cze­niu jak dwie złote rybki. Dla­tego Sarah nie zamie­rzała wycho­dzić za mąż. Nie była w sta­nie wytrzy­mać z jed­nym face­tem przez trzy mie­siące – a co dopiero żyć dzie­więt­na­ście lat w jed­nym akwa­rium.
Natchnie­nie stało w pew­nej odle­gło­ści od wydm wzno­szą­cych się nad zatoką Authie, w naj­da­lej wysu­nię­tym na połu­dnie punk­cie Berck-sur-Mer. Sarah uwa­żała tę nazwę za idio­tyczną, ale to wła­śnie tu, w willi kupio­nej dzie­sięć lat wcze­śniej za nie­wiel­kie pie­nią­dze jako ruina – która wtedy nosiła nazwę Róża Wia­trów – jej matka, wów­czas nauczy­cielka, napi­sała swoją pierw­szą gło­śną powieść. Do budynku poło­żo­nego trzy­sta metrów od biało-czer­wo­nej latarni strze­gą­cej wybrzeża pro­wa­dziła wybrzu­szona asfal­towa droga. Zbu­do­wana w stylu anglo­nor­mandz­kim willa wyzna­czała w pewien spo­sób koniec kró­le­stwa ludzi i począ­tek kró­le­stwa przy­rody. Jej jedy­nymi gośćmi były mewy sre­brzy­ste i śmieszki, które przy­sia­dały wysoko na łup­ko­wym dachu, nie­ustan­nie sma­ga­nym nio­są­cymi pia­sek wia­trami. Sarah nie zno­siła pia­chu: jak zaraza wci­skał się w każdą szcze­linę, chło­stał okna, bru­dził samo­chody.
Zro­biła sobie sel­fie – z roze­śmia­nymi oczami przy­wo­dzą­cymi na myśl dwa jeziora nie­bie­skiego świa­tła – dopi­sała wia­do­mość „Poszłam bie­gać” i wysłała mamie, po czym odło­żyła tele­fon na stół w salo­nie i wyszła, zamy­ka­jąc drzwi na klucz. Młoda spor­t­smenka minęła szopę dla żaglo­wo­zów i ruszyła ścieżką przez wydmy, a następ­nie chod­ni­kiem łączą­cym zatokę Authie z espla­nadą.
Latem roiło się tu od spa­ce­ro­wi­czów, więk­szość z nich przy­cho­dziła podzi­wiać kolo­nię fok, od zawsze rezy­du­ją­cych na tym tere­nie. Ale teraz, dwu­dzie­stego trze­ciego stycz­nia dwa tysiące czter­na­stego roku o godzi­nie sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści, ciem­ność, którą led­wie roz­ja­śniały latar­nie, zalud­niały tylko duchy sprze­daw­ców gofrów i nie­uchwytne widma lataw­ców.
Sarah nie miała nic prze­ciwko zimnu, ale nie­na­wi­dziła mar­twego sezonu i miała tylko jedno pra­gnie­nie: opu­ścić Opa­lowe Wybrzeże. Poło­żone na końcu świata mia­sta, przez więk­szą część roku bez życia, przy­po­mi­nały mor­skie cmen­ta­rze. Pocho­wane za meta­lo­wymi role­tami bary i restau­ra­cje, ludzie poza­my­kani w swo­ich domach, pijący alko­hol albo smę­cący przy komin­kach, ucze­pieni czar­nej spód­nicy zimy. Istna umie­ral­nia. Jej rodzice – a w szcze­gól­no­ści matka, otrzy­mu­jąca sowite wpływy z praw autor­skich – przy­mie­rzali się do zakupu miesz­ka­nia w samym sercu Paryża. Zamiana trzy­stu­me­tro­wej willi poło­żo­nej wśród wydm na trzy­po­ko­jowe lokum z wido­kiem na wieżę Eif­fla bar­dzo jej odpo­wia­dała. Poza tym cho­dziło nie tyle o sprze­daż Natchnie­nia, ile o miej­scówkę w sto­licy. Bez widoku na Morze Pół­nocne matka nie byłaby w sta­nie pisać swo­ich mrocz­nych histo­rii o mor­der­stwach i porwa­niach. Z domem łączyła ją szcze­gólna więź, jak sta­rego mary­na­rza z jego łodzią: była prze­ko­nana, że willa przy­nosi jej szczę­ście. Żało­sne lite­rac­kie zabo­bony.
W ciągu pół godziny Sarah minęła tylko kilka cieni ludzi cią­gnię­tych przez cie­nie psów. Z nabrzeża led­wie było widać znu­żone białe bał­wany. Berck dry­fo­wało ku mor­skim głę­bi­nom niczym mar­twy wie­lo­ryb. Kiedy jej twarz pokryła się war­stwą szronu, dziew­czyna posta­no­wiła zawró­cić: jasne, była zmo­ty­wo­wana, ale nie sza­lona.
Prze­bie­gła pod murem L’Hôpital mari­time – zna­ko­mita sce­ne­ria dla filmu grozy – i minęła latar­nię z jej cyklo­pim okiem. Na kem­pingu stało, o dziwo, jakieś dzie­sięć kam­pe­rów, wci­śnię­tych mię­dzy han­gary na łodzie a zwały pia­sku. Migo­cące świa­tła wewnątrz świad­czyły o obec­no­ści nie­złom­nych przy­by­szów, któ­rzy mimo mroź­nych tem­pe­ra­tur dotarli na wybrzeże. Widziała, jak opa­tu­leni w piżamy nudzą się przed tele­wi­zo­rami albo upi­jają się czer­wo­nym winem przy nie­koń­czą­cych się par­tiach kart.
W nie­bie­ska­wym bla­sku latarń dobie­gła do brzegu zatoki Authie. Następ­nie, zdana na wła­sną latarkę, poko­nała sto mozol­nych metrów po wil­got­nym pia­sku i wresz­cie w gęstej mgle ujrzała przy­ćmione świa­tła willi – świa­dec­two życia pul­su­ją­cego w tym pia­sko­wym pie­kle. Mimo kilku warstw odzieży ostry zachodni wiatr kąsał ją aż do kości. Myślami była już przy roz­ko­szach kąpieli, z tłem dźwię­ko­wym w postaci pio­senki Happy Phar­rella Wil­liamsa pły­ną­cej ze słu­cha­wek.
Wyjęła klucz z miej­sca, w któ­rym go wcze­śniej scho­wała, i wło­żyła go do zamka, ale drzwi były otwarte.
– Mamo, wró­ci­łam!
Nie zauwa­żyła cie­nia, który czaił się za nią z unie­sioną ręką.
Nagły ból głowy. A potem kom­pletna ciem­ność.
Pół roku póź­niej do skrzynki na listy willi Natchnie­nie ktoś wrzu­cił kosmyk zło­żony z pię­ciu­set dwu­na­stu – ni mniej, ni wię­cej – wło­sów. Poli­cja ziden­ty­fi­ko­wała je jako nale­żące do Sary i powią­zała zda­rze­nie ze spo­so­bem dzia­ła­nia wciąż prze­by­wa­ją­cego na wol­no­ści prze­stępcy, który miał dotąd na kon­cie cztery porwa­nia. Na koper­cie znaj­do­wał się stem­pel z Valence, mia­sta w depar­ta­men­cie Drôme, poło­żo­nego osiem­set kilo­me­trów od adresu prze­zna­cze­nia. Léane i Jul­lian Mor­ga­no­wie ni­gdy już nie zoba­czyli córki.

1
Cztery lata póź­niej, gru­dzień 2017

Chwilę po opusz­cze­niu sta­cji ben­zy­no­wej Quen­tin się­gnął po smart­fon – ostatni krzyk mody – leżący na desce roz­dziel­czej. Pró­bo­wał go odblo­ko­wać, ale urzą­dze­nie wyma­gało iden­ty­fi­ka­cji odci­skiem palca. Wyłą­czył je więc – nie ma mowy, żeby go namie­rzyli za sprawą geo­lo­ka­li­za­cji – rzu­cił na fotel pasa­żera i prze­krę­cił włącz­nik radia. Zamiast muzyki kla­sycz­nej sączą­cej się z odtwa­rza­cza CD z gło­śni­ków popły­nęły cierp­kie nuty utworu Nique les clo­nes w wyko­na­niu Nek­feu.
Widzę już tylko klony, to się zaczęło w szkole.
Kto ci pomoże z tego wyjść?
Każdy tu gra, marząc o milionach.
A ja wyro­słem jak róża w gąsz­czu pokrzyw.
Róża w gąsz­czu pokrzyw. Tak wła­śnie się czuł w tym mie­ście. Chło­pak inny niż wszy­scy, zaradny, który chce zro­bić maturę zawo­dową i pra­co­wać jako mecha­nik, napra­wiać samo­chody. Mógł speł­nić swoje marze­nie, grze­biąc pod maskami fer­rari, porsche, audi R8 albo nawet sie­dząc za ich kół­kiem jak boss. Ale to mia­sto go dopa­dło, połknęło i prze­tra­wiło jak pokrzywę, zmie­niło w klon tych szu­mo­win. Nie miał nawet prawa jazdy. Bieda jest jak ośmior­nica: gdy oblepi czło­wieka swo­imi mac­kami i zaleje atra­men­tem, nie spo­sób uciec.
Quen­tin otarł pot z czoła, roz­piął suwak bom­berki i spoj­rzał w lusterko. Droga była pusta, tylko zakręty, noc i czarna ściana gór. Mimo tego, co wła­śnie zro­bił, czuł się dobrze, zado­wo­lony, wolny. Lubił ten kra­jo­braz końca świata, daleko od betonu, hałasu, krzy­ków żon bitych przez sąsia­dów z pię­tra. Wkrótce poże­gna gra­ni­towe kolosy i wróci do nędz­nego bloku w Échirolle, by całymi dniami kimać, palić jointy, grać na kon­soli – aż do następ­nego razu. Oto żało­sny spek­takl jego życia w trzech aktach.
Spoj­rzał na bank­noty poroz­rzu­cane na fotelu pasa­żera pod berettą i smart­fo­nem. Jasne, żadna for­tuna, ale nadej­dzie taki dzień, kiedy będzie miał wystar­cza­jąco dużo oszczęd­no­ści. I wyje­dzie – tak jak jego ojciec, ale z innych powo­dów. Pogła­dził krzy­żyk, który zwi­sał na zło­tym łań­cuszku z lusterka, i uśmiech­nął się. Bóg nad nim czuwa.
Za jed­nym z ostrych zakrę­tów zalała go nie­bie­skawa poświata kogu­tów. W bla­sku wła­snych reflek­to­rów zoba­czył męż­czy­znę w poma­rań­czo­wej kami­zelce, macha­ją­cego pod­świe­tlaną pałką. Przy par­kingu stała cię­ża­rówka, którą prze­szu­ki­wał owcza­rek bel­gij­ski wraz z opie­ku­nem.
Fran­cu­scy cel­nicy. Quen­tin zaklął. Po skoń­czo­nej akcji zje­chał z auto­strady na gór­skie ser­pen­tyny wła­śnie po to, żeby unik­nąć takich kło­po­tów. Zdjął nogę z gazu. Co te dzbany robią o tej godzi­nie w samym środku Parku Regio­nal­nego Char­treuse? Cel­nicy to praw­dziwa zaraza, nie wystar­czy im kon­trola toż­sa­mo­ści, prze­trze­pują czło­wieka od góry do dołu i wci­skają te swoje pyski na czte­rech łapach do kabin i bagaż­ni­ków. Przez chwilę zamie­rzał zawró­cić, ale na tak wąskiej dro­dze – wio­dą­cej wąwo­zem, z barier­kami po obu stro­nach – ucieczka zaję­łaby mu całe wieki. Poza tym cel­nik już go oczy­wi­ście zoba­czył i kazał mu zje­chać na pobo­cze.
Oddy­chaj, nie zdradź się, myśl… Pię­ciu typów, trzy samo­chody, w tym dwa wzmoc­nione peu­ge­oty 308. Młody męż­czy­zna miał tę prze­wagę, że mógł dzia­łać z zasko­cze­nia, więc pod­jął decy­zję; tak czy ina­czej, nie miał wyboru. Udał, że zwal­nia i zamie­rza zapar­ko­wać, a kiedy gość pod­szedł do odsu­nię­tej szyby po stro­nie pasa­żera, wci­snął prawy pedał. Usły­szał krzyki i zoba­czył, jak dwóch funk­cjo­na­riu­szy rzuca się do samo­chodu.
Wal­czył o życie, o wol­ność. Od Gre­no­ble dzie­liło go dzie­sięć kilo­me­trów usia­nych ostrymi zakrę­tami. Żad­nego zjazdu po dro­dze, pozo­sta­wało wci­snąć gaz do dechy i mieć nadzieję, że prze­żyje w asfal­to­wym pie­kle. Jego kar­to­teka była już pokaźna, więc zatrzy­ma­nie drogo by go kosz­to­wało. Nie miał nic do stra­ce­nia.
Kamienne pust­ko­wie wypeł­nił odgłos syreny. Quen­tin płyn­nie zmie­niał biegi, jak w grze kom­pu­te­ro­wej. Takie samo uczu­cie, a dodat­kowo bilet do pie­kła. Za pierw­szym razem pra­wie spadł w prze­paść, gdy led­wie unik­nął zde­rze­nia z barierką. Tylne opony zapisz­czały, wóz wyko­nał kilka zyg­za­ków, ale utrzy­mał się na nawierzchni. Quen­tin wła­śnie zdo­był nad pości­giem jakieś pięć­dzie­siąt metrów prze­wagi i ryk­nął z wście­kło­ści jak jego wir­tu­alny kie­rowca na torze wyści­go­wym Nürburgring.
Kiedy trzy zakręty dalej kostu­cha ska­so­wała jego bilet, ostat­nią myśl skie­ro­wał ku matce. Nie zapiął pasów, więc w momen­cie zde­rze­nia z beto­nową barierą połową ciała wyle­ciał przez przed­nią szybę, tak że wylą­do­wała na masce, a drugą połowę zatrzy­mała poduszka powietrzna. Samo­chód jechał jesz­cze dzie­sięć metrów, wznie­ca­jąc snopy iskier, i zatrzy­mał się na kra­wę­dzi wąwozu. Nagła zmiana pręd­ko­ści z trzy­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę do zera nie była bar­dzo gwał­towna i deli­katny łań­cu­szek wciąż wisiał na lusterku, ale Quen­tin osta­tecz­nie wypadł na zewnątrz i prze­le­ciał ponad czter­dzie­ści metrów jak wyrzu­cona zapałka. Jako pierw­sza o skałę roz­trza­skała się jego czaszka, następ­nie wsku­tek ude­rze­nia eks­plo­do­wały narządy wewnętrzne. Serce ode­rwało się od aorty, pękła jedna nerka. Jego osiem­na­sto­let­nie życie, wspo­mnie­nia, śmiech i łzy – wszystko to zostało obró­cone w proch w mniej niż jedną sekundę na ano­ni­mo­wej gór­skiej dro­dze mię­dzy Chambéry a Gre­no­ble. Samo­chód prze­żył, jeśli nie liczyć roz­trza­ska­nych szyb i wgnie­cio­nego lewego boku.
Marc Norez, kie­rowca peu­ge­ota 308 i od dwu­dzie­stu dwóch lat kon­tro­ler celny, wezwał poli­cję i stra­ża­ków. Wie­czór, który miał być spo­kojny, obró­cił się w kosz­mar. Przed pości­giem na wyso­ko­ści blo­kady zdą­żył zoba­czyć twarz ucie­ki­niera. Z mło­dego czło­wieka została tylko maleńka postać bez głowy, led­wie widoczna mimo sil­nego świa­tła latarki. Masa­kra. Dla­czego gość ucie­kał? Czego się bał? Co robił o tak póź­nej porze na tej odlud­nej dro­dze?
Norez przez pięć minut roz­ma­wiał z kolegą z auta, po czym dołą­czył do pozo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy wła­śnie przy­je­chali. Mali­nois i jego pan wysie­dli z samo­chodu. Pies od razu wyraź­nie się oży­wił. Jak strzała popę­dził do nie­tknię­tego bagaż­nika, zaczął szcze­kać i dra­pać lakier samo­chodu. Jeden z ofi­ce­rów, trzy­ma­jąc w dłoni pisto­let, naci­snął guzik otwie­ra­jący bagaż­nik. Odsko­czył: jego oczom uka­zały się zwłoki kobiety. Kobieta nie miała twa­rzy.

2


Księ­ży­cowa biel świa­teł, noc przy­cza­jona za drze­wami jak gad w każ­dej chwili gotów do skoku i czarne, ząb­ko­wane pasmo gór na trze­cim pla­nie przy­wo­dziły Vicowi Altra­nowi na myśl obraz Pierre’a Sein­tu­riera. Altran, funk­cjo­na­riusz poli­cji kry­mi­nal­nej, nie znał tego arty­sty ani jego dzieł, po pro­stu przed czte­rema laty tra­fił gdzieś – naj­pew­niej w jakiejś gale­rii w Gre­no­ble – na rysu­nek pod­pi­sany jego nazwi­skiem. Jego mózg odna­lazł tę infor­ma­cję niczym mecha­niczna dźwi­gnia szafy gra­ją­cej i zupeł­nie poza jego kon­trolą wyświe­tlił w jego świa­do­mo­ści.
Vic już od dziecka gro­ma­dził bez­u­ży­teczne wspo­mnie­nia. Pięć lat wcze­śniej przez ponad czter­na­ście tygo­dni utrzy­my­wał się na pierw­szym miej­scu w pew­nym tele­tur­nieju na France 2, co uczy­niło z niego gwiazdę bry­gady i dziel­nicy. Wygrał rów­no­war­tość dzie­się­ciu milio­nów euro w książ­kach, słow­ni­kach i grach, od któ­rych ni­gdy nie potra­fił się ode­rwać i które zaj­mo­wały w jego garażu wię­cej miej­sca niż samo­chód. Potra­fił odpo­wia­dać na absur­dalne pyta­nia typu: „Jaka była liczba ruchów w meczu sza­cho­wym roze­gra­nym przez Kar­powa i Kaspa­rowa w Moskwie dzie­wią­tego listo­pada tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku?”, czy podać dokładną defi­ni­cję słowa vin­cu­lum. Mówił, że w dniu swo­jej porażki, naza­jutrz po czter­dzie­stych uro­dzi­nach, tra­fił na sil­niej­szego, ale więk­szość jego przy­ja­ciół i kole­gów wie­działa, że był znu­żony tym medial­nym spek­ta­klem i wolał wró­cić do życia poli­cjanta.
Na miej­scu tra­ge­dii krzą­tało się już pięt­na­stu ludzi opa­tu­lo­nych w kom­bi­ne­zony, w czep­kach na gło­wach. Stra­żacy, cel­nicy, pra­cow­nicy zakładu pogrze­bo­wego, tech­nicy kry­mi­na­li­styki i kole­dzy z poli­cji kry­mi­nal­nej w Gre­no­ble – Ethan Dupuis i Joce­lyn Man­ge­ma­tin. Przy­wi­tał się z nimi po imie­niu, po czym zauwa­żył swo­jego part­nera Vadima Morela, który udzie­lał wska­zó­wek foto­gra­fowi.
Morel poczę­sto­wał go mocną kawą z ter­mosu, który zawsze ze sobą zabie­rał, zwłasz­cza w okre­sie, gdy z zimna bie­lały gór­skie szczyty i palce. Z kub­kami w dło­niach i nosami wci­śnię­tymi za sza­liki męż­czyźni pode­szli do murku. Z daleka można ich było pomy­lić – obaj byli bru­ne­tami śred­niego wzro­stu i z podob­nym, śred­nim prze­bie­giem lat na licz­niku, dla­tego zresztą nazy­wano ich „V&V” – ale Vadim Morel nie bez kozery zyskał ksywkę „Pan Kar­to­fel”: miał grube wargi, odsta­jące uszy i oczy wiel­kie jak spodki, które wyglą­dały jak wycięte z papieru i przy­kle­jone zbyt bli­sko nosa.
– Cel­nicy stali cztery kilo­me­try stąd, przy Saint-Hilare. Ruty­nowa kon­trola. Kie­rowca sza­rego forda ude­rzył w barierę i skoń­czył w wąwo­zie. – Morel podał mu dowód oso­bi­sty.
Quen­tin Rose, osiem­na­ście lat, zamiesz­kały w Échirolles. Jesz­cze jedna twarz, która trafi do men­tal­nego kata­logu Vica. Oddał kole­dze doku­ment i spoj­rzał ponad balu­stradą. W ciem­no­ściach poni­żej zoba­czył tech­ni­ków, któ­rzy uwi­jali się w bla­sku świa­teł.
– Jak oni tam zeszli?
– Kawa­łek dalej jest ścieżka.
Pode­szli do samo­chodu o przy­ciem­nia­nych szy­bach, przed­nie drzwi z pra­wej strony były otwarte. Morel wska­zał na przed­mioty w zapie­czę­to­wa­nych toreb­kach leżące na fotelu.
– Były na pod­ło­dze po stro­nie pasa­żera. Tro­chę forsy, beretta i smart­fon z roz­trza­ska­nym ekra­nem. Ale naj­waż­niej­sze jest w bagaż­niku.
W bagaż­niku uszko­dzo­nego samo­chodu znaj­do­wały się zwłoki kobiety, czę­ściowo owi­nięte w zie­loną plan­dekę. Siła ude­rze­nia rzu­ciła je w głąb. Głowa znaj­do­wała się w prze­zro­czy­stym worku folio­wym, ści­śnię­tym grubą nie­bie­ską gumą dookoła szyi, zwró­cona w kie­runku pada­ją­cego z zewnątrz bla­sku reflek­to­rów. Obdarta ze skóry twarz przy­po­mi­nała roz­pa­loną czer­woną lawę, a puste oczo­doły zda­wały się cze­kać na oczy. Obok leżały butelki z deter­gen­tami, wybie­lacz, wia­dra, szmaty, łopata i dwa worki z palo­nym wap­nem.
Vic uniósł plan­dekę. Kobieta miała odcięte dło­nie. Przed­ra­miona aż do łokci owi­nięto folią, którą – ina­czej niż w przy­padku głowy – przy­trzy­my­wała taśma kle­jąca.
– Fuj. Mogłeś mnie uprze­dzić.
Vadim Morel uniósł kubek w geście toa­stu.
– Wyglą­dasz, jak­byś wstał lewą nogą. Roz­wód?
– Natha­lie chce zatrzy­mać Mam­maM2. Czu­jesz? To mój pies, a ona zamie­rza go dorzu­cić do tych wszyst­kich rze­czy, które już posta­no­wiła mi ukraść. Masa­kra, po pięt­na­stu latach mał­żeń­stwa!
– Daj takiej palec, a weź­mie całą rękę. Bez sko­ja­rzeń. À pro­pos, jeśli szu­kasz dłoni, to są tam, w rogu.
Vic się prze­su­nął, żeby nie zasła­niać świa­tła. Obok miej­sca na lewa­rek, przy pra­wej bur­cie samo­chodu, zauwa­żył gruby paku­nek, rów­nież owi­nięty taśmą kle­jącą. Worek przy­po­mi­na­jący torebki do mro­że­nia żyw­no­ści.
– Były tak zapa­ko­wane?
– Dokład­nie tak, nikt ich nie doty­kał. Głowa i ręce tak samo. Zapa­ko­wane jak jakieś mię­cho. Gość był prze­wi­du­jący i nie chciał sobie zapa­sku­dzić samo­chodu.
– A gdzie oczy i twarz?
– Nie wia­domo. W każ­dym razie w aucie ich nie ma.
Vic uniósł torbę i pod­su­nął pod świa­tło. Dło­nie skie­ro­wane do sie­bie wnę­trzem, wosko­wo­białe palce. Kość łok­ciowa i pro­mie­niowa wyglą­dały jak odcięte ostrym narzę­dziem. Morel wyjął z pude­łeczka gumę do żucia i wetknął ją sobie do ust.
– Czaszka jest z tyłu jakby wgłę­biona. Moż­liwe, że facet zerwał twarz skal­pe­lem, a oczy wyjął łyżeczką, jak w fil­mach. Coś jak Han­ni­bal Lec­ter, koja­rzysz? I pomy­śleć, że drań nie miał nawet dwu­dzie­stu lat.
Vic odło­żył torbę i sku­pił się na zwło­kach. Ofiara wyglą­dała na młodą kobietę: krót­kie blond włosy, wiek z powodu braku twa­rzy i oczu nie­moż­liwy do okre­śle­nia, i ta krew, zakrze­pła jak zasty­gła magma. Mogła mieć około dwu­dziestki. Obec­ność łopaty i palo­nego wapna, które przy­śpie­sza roz­kład sub­stan­cji orga­nicz­nych, wska­zy­wała na to, że Quen­tin Rose zamie­rzał gdzieś zako­pać ciało.
– Nie było przy niej papie­rów?
– Nic. Przy pomyśl­nych wia­trach sek­cja będzie jutro wie­czo­rem. Pato­lo­dzy od dwóch dni są zawa­leni robotą przez wypa­dek tego auto­karu w Cham­ro­usse. A o ewen­tu­al­nych wyni­kach badań DNA wolę nawet nie myśleć. Za dzie­sięć lat przy odro­bi­nie szczę­ścia.
– No tak, Cham­ro­usse…
Ode­zwał się tele­fon Morela.
– Prze­pra­szam, to Poirier, popro­si­łem o spraw­dze­nie tablic. Przy­naj­mniej to zro­bili szybko.
Odszedł, żeby poroz­ma­wiać. Vic chłep­tał kawę, ści­ska­jąc kubek wiel­kimi ręka­wi­cami. Dło­nie, twarz i oczy zdra­dzają toż­sa­mość. Linie papi­larne, kolor tęczó­wek, kształt nosa. Z całą pew­no­ścią cho­dziło o to, by uczy­nić młodą kobietę ano­ni­mową. Czyżby Rose zamie­rzał pozbyć się dłoni w innym miej­scu niż pozo­sta­łych czę­ści ciała? Dokąd jechał? Gdzie w tym nie­koń­czą­cym się cha­osie modrzewi i sosen mógłby pocho­wać swoją ofiarę bez żad­nych świad­ków?
Vic nie cier­piał począt­ków śledz­twa, zbyt wielu ście­żek, które czę­sto przy­pra­wiały go o migrenę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia ta sprawa mogła się zakoń­czyć, jesz­cze zanim się zaczęła, ponie­waż główny podej­rzany – czło­wiek ze zdję­cia w dowo­dzie oso­bi­stym – był mar­twy. Jedyny szko­puł w tym, że skoro ni­gdy nie odpo­wie na ich pyta­nia, będą musieli odpo­wiedzieć na nie sami.
Poli­cjant rozej­rzał się po oko­licy – strze­la­jące roz­bły­ski fle­szy, wzno­szące się kawa­łek dalej sosny, białe linie na zakrę­cie szosy, szef grupy roz­ma­wia­jący z zastępcą pro­ku­ra­tora, któ­rego rów­nież w środku nocy wyrwano z łóżka. W cza­sie rze­czy­wi­stym w jego pamięci powsta­wał ponury obraz, pre­cy­zyjny kadr hor­roru wydarty chwili obec­nej. W ciągu naj­bliż­szej godziny sędzia wyda pozwo­le­nie na zabra­nie ciała, samo­chód zosta­nie odho­lo­wany i zacznie się śledz­two – aku­rat w tygo­dniu ferii świą­tecz­nych. Teo­re­tycz­nie Vic miał zacząć urlop w naj­bliż­szy pią­tek. Pierw­sze ferie spę­dzane wyłącz­nie w towa­rzy­stwie psa, bez córki ani żony, z per­spek­tywą roz­prawy dwu­na­stego stycz­nia, kiedy to on i Natha­lie będą wal­czyć o opiekę nad Cora­lie. Nie można powie­dzieć, żeby drugą połowę życia zaczy­nał pod szczę­śliwą gwiazdą.
Vadim Morel zakoń­czył roz­mowę, pod­biegł do szefa, a następ­nie ski­nął na Vica.
– Na sta­cji paliw na A czter­dzie­ści jeden, mię­dzy Chambéry a Gre­no­ble, jakieś dwa­dzie­ścia kilo­me­trów stąd, doszło do napadu z bro­nią w ręku. Krótko przed dwu­dzie­stą drugą. Przy­je­cha­łem z sze­fem, więc bie­rzemy twoją brykę.
Wsie­dli do samo­chodu. Morel zebrał z fotela pasa­żera plik papie­rów oraz puste puszki po coli i prze­rzu­cił je do tyłu.
– Bur­del jak w two­jej gło­wie. I capi psem. Kiedy się wresz­cie zbie­rzesz, żeby to tro­chę ogar­nąć? Teraz lepiej rozu­miem, dla­czego nie chcesz, żebym do cie­bie wpadł. Bez żony musisz tam mieć Czar­no­byl.
– Odsto­sun­kuj się od mojego miesz­ka­nia, mojej żony i mojego psa i powiedz mi lepiej, co ma jakiś napad do dwóch tru­pów, które spa­dły nam na głowę.
Morel musiał mocno nacią­gnąć pas, by go zapiąć. Wypluł gumę i z torebki wala­ją­cej się nad schow­kiem wyjął mię­tową pastylkę, którą dokład­nie obej­rzał przed wło­że­niem do ust.
– Facet poja­wił się zni­kąd, obra­bo­wał kasę na kil­ka­set euro i zwiał ukra­dzio­nym samo­cho­dem, gro­żąc bro­nią jego wła­ści­cie­lowi, który tan­ko­wał paliwo.
– Niech zgadnę: to był Quen­tin Rose i ukradł sza­rego forda?
– Tak, z tru­pem w środku.

3


Kiedy około pierw­szej V&V dotarli do postoju przy auto­stra­dzie, radio­wóz żan­dar­me­rii z Touvet już tam był. Miej­sce wyglą­dało dołu­jąco: cztery zamknięte z powodu napadu dys­try­bu­tory, wymarły par­king i sklep oświe­tlony bla­dymi jarze­niów­kami.
Kie­row­nik, gruby wąsaty jego­mość, wyglą­dał na spo­koj­nego; roz­ma­wiał przez tele­fon w jed­nej ze skle­po­wych ale­jek. Poli­cjanci pode­szli do Patricka Rous­seau, kapi­tana żan­dar­me­rii, który jako pierw­szy został poin­for­mo­wany o napa­dzie. Praw­dziwy czło­wiek gór, w nie­bie­sko-bia­łej parce, szer­szy w barach niż łącz­nik młyna w rugby. Wycią­gnął do nich rękę.
– Pół godziny temu dowie­dzia­łem się tylko, że przy­jadą tu dwaj goście od kry­mi­nal­nych z Gre­no­ble. Wyja­śni­cie, o co cho­dzi?
Vic się­gał mu do pod­bródka, jego drobna dłoń uto­nęła w łapie żan­darma. Postą­pił krok do przodu, gdy tym­cza­sem Morel roz­glą­dał się po oko­licy.
– Zosta­li­śmy wezwani przez cel­ni­ków: pro­wa­dzili pościg za for­dem, który ude­rzył w barierkę na czter­dzie­stym siód­mym kilo­me­trze D trzy­dzie­ści. Kie­rowca, naj­praw­do­po­dob­niej sprawca tutej­szego napadu, wypadł z samo­chodu i wylą­do­wał na dnie wąwozu.
Patrick Rous­seau stał z zało­żo­nymi ramio­nami, eks­pre­syjny jak fasada kre­ma­to­rium. Wyglą­dał na gościa, który uważa, że jeden łaj­dak mniej to praw­dziwy pre­zent dla ludz­ko­ści na tej ziemi. Kawa­łek dalej roz­le­gło się stęk­nię­cie lodówki albo zamra­żarki. Odgłos roz­pro­szył Vica, ale po chwili poli­cjant zaczął mówić dalej:
– Spraw­dzi­li­śmy tablice i dla­tego jeste­śmy tutaj: szary ford na fał­szy­wych nume­rach JU dwie­ście dwa MO został zgło­szony przez waszą jed­nostkę jako skra­dziony póź­nym wie­czo­rem z tego miej­sca. W bagaż­niku zna­leź­li­śmy nie­zi­den­ty­fi­ko­wane zwłoki mniej wię­cej dwu­dzie­sto­let­niej kobiety. Uszko­dze­nia ciała bez­sprzecz­nie wska­zują, że była mar­twa już przed wypad­kiem.
– Okej, rozu­miem. To wyja­śnia zacho­wa­nie wła­ści­ciela skra­dzio­nego samo­chodu. Odda­lił się pie­szo, na nic nie cze­ka­jąc. Mamy nagra­nie. Chodź­cie.
Zapro­wa­dził ich za ladę. Vic nie mógł się powstrzy­mać od prze­ana­li­zo­wa­nia cen bato­nów cze­ko­la­do­wych, które były o szes­na­ście cen­ty­mów droż­sze niż w hiper­mar­ke­cie naprze­ciw jego domu. Poczuł, że w jego mózgu roz­kręca się karu­zela porów­nań, i w porę się powstrzy­mał. Z powro­tem sku­pił się na moni­to­rze kom­pu­tera. Żan­darm klik­nął w menu i wyświe­tlił pierw­szą scenę.
– Mimo fatal­nej jako­ści mamy jasny obraz tego, co się stało. Wideo jest czarno-białe, choć kolo­rowa kamera kosz­tuje poni­żej stu euro. Zawsze tak jest, kiedy potrzeba nagrań, co?
Morel w mil­cze­niu ski­nął głową.
– Dobra. Naj­pierw kamera przy dys­try­bu­to­rze numer dwa, godzina dwu­dzie­sta pierw­sza czter­dzie­ści dwie. Udało się zatrzy­mać kie­rowcę na bram­kach w Chambéry. Wygląda na to, że nie ma nic wspól­nego ze sprawą, i mówi, że zabrał chło­paka przy wyjeź­dzie z Gre­no­ble. Tam­ten począt­kowo chciał jechać do Chambéry, ale kiedy dotarli do miej­sca obsługi podróż­nych, popro­sił, żeby go tam wysa­dzić, ponie­waż rze­komo w mię­dzy­cza­sie dostał ese­mesa i ktoś miał po niego przy­je­chać.
Oczy Vica reje­stro­wały każdy pik­sel obrazu. Quen­tin Rose w czapce na gło­wie i z twa­rzą scho­waną za sza­li­kiem oddala się od fur­go­netki, chowa się w jakimś kącie i czeka tam bez ruchu. Oka­zyjny napad, stwier­dził poli­cjant: chło­pak nie miał okre­ślo­nego celu i ude­rzył w odlud­nym, bez­piecz­nym miej­scu. Żan­darm wyce­lo­wał pal­cem w ekran.
– Widzi­cie, czeka na naj­do­god­niej­szy moment. Fur­go­netka odje­chała. Prze­cho­dzę do kamery numer cztery, dys­try­bu­tor naj­bar­dziej odda­lony od sklepu. Trzy minuty póź­niej do ręcz­nie obsłu­gi­wa­nego sta­no­wi­ska pod­jeż­dża szary ford.
Vic obser­wo­wał i zapa­mię­ty­wał oba nagra­nia rów­no­le­gle. Rose wcho­dzi do sklepu, w tym samym cza­sie z samo­chodu wysiada kie­rowca forda w czar­nym kasz­kie­cie na gło­wie. Z powodu kąta reje­stra­cji obrazu, cie­płych zimo­wych ubrań i braku świa­tła trudno zauwa­żyć cokol­wiek poza tym, że postać jest odziana w grubą puchówkę. Trza­ska drzwiami, otwiera wlew i spo­koj­nie sięga po pisto­let do tan­ko­wa­nia. Roz­gląda się po oko­licy, nie oka­zu­jąc żad­nej ner­wo­wo­ści. Ani razu nie pod­nosi wzroku do kamery.
Morel patrzy to na jeden, to na drugi ekran.
– Niu­niek nie jest pani­ka­rzem, choć ma w bagaż­niku trupa obdar­tego ze skóry. Czy o tej porze nie powinno się pła­cić w kasie przed tan­ko­wa­niem?
– Od dwu­dzie­stej dru­giej, przy wej­ściu jest infor­ma­cja. Dzie­sięć minut póź­niej mie­li­by­śmy go na nagra­niu z kamery skle­po­wej, en face i oświe­tlo­nego jak bożo­na­ro­dze­niowe drzewko.
W kame­rze umiesz­czo­nej wewnątrz sklepu widać teraz, jak Rose zmu­sza kie­row­nika do otwar­cia kasy, celu­jąc do niego z pisto­letu. Po mniej niż trzy­dzie­stu sekun­dach chowa plik bank­no­tów i oddala się w kie­runku forda. Nie­zna­jomy zauważa go, ale za późno: chło­pak już trzyma go na muszce i każe mu się odsu­nąć. Ale męż­czy­zna się nie rusza, wygląda, jakby chciał nego­cjo­wać. Pada strzał wyce­lo­wany w zie­mię. Wła­ści­ciel forda robi dwa kroki w tył. Wciąż do niego celu­jąc, Quen­tin Rose zakręca zbior­nik, wsiada do kabiny i odjeż­dża z piskiem opon. Nie­zna­jomy począt­kowo stoi bez ruchu, a następ­nie znika z zasięgu kamery.
Żan­darm wyłą­czył odtwa­rza­nie.
– Myślimy, że pobiegł w kie­runku prze­ciw­nym do auto­strady. Na prawo od par­kingu jest pas drzew, potem łąki. Pięć­set metrów dalej mamy zjazd z auto­strady, kilka wio­sek i dróg lokal­nych. Bio­rąc pod uwagę jego zacho­wa­nie i fakt, że jeź­dził na fał­szy­wych tabli­cach, nie cze­ka­łem na was i zwró­ci­łem się do tutej­szych żan­dar­mów. Jest ciemno, marne szanse, że go znajdą, ale ni­gdy nic nie wia­domo.
– Dobrze pan zro­bił. Są inni świad­ko­wie?
– W tej chwili nie mamy nikogo. Kie­row­nik był w szoku po napa­dzie i niczego nie zauwa­żył. Przej­rza­łem nagra­nia z pozo­sta­łych kamer. Nie ma tam nic lep­szego ponad to, co widzie­li­ście.
– Czyli twa­rzy brak. Trzeba by mimo wszystko rzu­cić okiem na star­sze nagra­nia, porów­nać modele samo­cho­dów. Może gość tan­ko­wał tu już wcze­śniej na praw­dzi­wych nume­rach.
Vic i dwaj męż­czyźni wyszli i ruszyli do dys­try­bu­tora numer cztery. Żan­darm wska­zał na leżący na ziemi pisto­let do oleju napę­do­wego.
– Może uda się zdjąć DNA z pisto­letu?
– Miał ręka­wiczki, widać to na nagra­niu. Ale o DNA niech się pan nie mar­twi, mamy go pod dostat­kiem w jego for­dzie.
Vic zanu­rzył się w mrok i obser­wo­wał świa­tła domów przy­cup­nię­tych wysoko na gór­skich zbo­czach. Setki sre­brzy­stych odbla­sków życia zawie­szo­nych w prze­strzeni. Zbieg znik­nął wśród tego bez­liku gwiazd. Skąd przy­by­wał z tym zma­sa­kro­wa­nym tru­pem w bagaż­niku i dokąd zmie­rzał? Poli­cjant pomy­ślał o mło­dej ofie­rze pozba­wio­nej dłoni. Może w jed­nym z tych domów są jej rodzice, któ­rzy cze­kają na wie­ści od niej? Może matka pró­bo­wała już się do niej dodzwo­nić, a ojciec wypy­tał kole­żanki. Ni­gdy wię­cej jej nie zoba­czą.
Uświa­do­mił sobie, że liczy te świa­tła, że prze­klęty głos w jego zbzi­ko­wa­nym mózgu za wszelką cenę chce się dowie­dzieć, ile lamp widać z postoju na auto­stra­dzie, przy zjeź­dzie Le Touvet w depar­ta­men­cie Isère, jakby to była infor­ma­cja nie­zbędna do życia. W jego gło­wie krą­żyły też inne liczby, takie jak euro trzy­dzie­ści pięć za baton cze­ko­la­dowy, czyli o szes­na­ście cen­ty­mów wię­cej niż koło niego, pięć­dzie­siąt sie­dem litrów i trzy­dzie­ści trzy cen­ty­li­try, które zoba­czył na cyfro­wym wyświe­tla­czu dys­try­bu­tora numer cztery, godziny otwar­cia i zamknię­cia sklepu. Będzie je wszyst­kie pamię­tał nawet na łożu śmierci, nie bar­dzo wie­dząc, do czego je przy­piąć. Widział też Morela, który roz­ma­wiał z żan­dar­mem i na pewno tłu­ma­czył mu, że jego kolega jest dziwny i mało­mówny, ale że radzi sobie z nim od ponad dzie­się­ciu lat.
Vic wes­tchnął, zadzwo­nił do tech­nika iden­ty­fi­ka­cji kry­mi­nal­nej, który został na miej­scu wypadku, i zapy­tał, czy numer nad­wo­zia jest czy­telny – w przy­padku tego modelu wygra­we­ro­wany z przodu po pra­wej stro­nie, pod przed­nią szybą, uści­ślił – i roz­łą­czył się, gdy otrzy­mał odpo­wiedź. Wró­cił do tam­tych dwóch i ode­zwał się do swo­jego part­nera:
– Numer seryjny nad­wo­zia został starty.
– Ostrożny gość. Odcięta twarz, fał­szywe tablice, brak numeru seryj­nego. I szary ford, jakich mnó­stwo w tym regio­nie. Nie będzie łatwo dojść do niego za pośred­nic­twem auta.
Vic wło­żył dło­nie do kie­szeni.
– Choćby był nie wiem jak ostrożny, tej nocy nie­ocze­ki­wa­nie wpro­si­li­śmy się do jego świata. Mam nadzieję, że będziemy jego naj­pięk­niej­szym gwiazd­ko­wym pre­zen­tem.

 
Wesprzyj nas