Niekwestionowany mistrz powieści szpiegowskiej powraca z zupełnie nowym thrillerem o narodzinach imperium Putina.


Październik 1990 roku. Z bazy Zapadnaja Lica na dalekiej północy ZSRR wypływa najpotężniejszy okręt podwodny Dymitr Doński, dowodzony przez asa floty morskiej kapitana Golicyna.

Jednostka ma na pokładzie ogromny arsenał atomowy, który może zachwiać równowagą sił światowych mocarstw. To mocno niepokoi Waszyngton i Londyn. Sojusznicy podnoszą stopień gotowości i analizują sytuację.

W ZSRR panują głasnost i pierestrojka, a u władzy jest Michaił Gorbaczow, który zapowiedział koniec zimnej wojny.

Amerykanie i Brytyjczycy za wszelką cenę muszą ustalić motywy Rosjan. Wszystkie drogi prowadzą do Helsinek.

Do gry wkracza MI6, który wysyła tam swojego najlepszego agenta, Martina.

Rozpoczyna się gra wywiadów, a w tle upada Związek Radziecki i rodzi się nowe imperium – podwaliny państwa rosyjskiego Putina.

Vincent V. Severski
Plac Senacki 6 PM
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 maja 2022
 
 


1
2021

Martin prze­szedł na eme­ry­turę przed pięt­na­stu laty, a od dzie­się­ciu miesz­kał w małym Stor­lien po szwedz­kiej stro­nie, dwa kilo­me­try od nor­we­skiej gra­nicy. Co drugi czwar­tek jeź­dził do Tron­dheim, jedy­nego praw­dzi­wego mia­sta w pro­mie­niu stu kilo­me­trów.
O dzie­sią­tej wsia­dał do czter­dzie­sto­let­niego citroëna cx, wkła­dał kasetę do radio­od­twa­rza­cza i słu­cha­jąc muzyki, sunął powoli na zachód. Prze­jazd E14 wraz z dojaz­dami zaj­mo­wał mu zwy­kle około dwóch godzin, chyba że czwar­tek poprze­dzał albo wypa­dał w dni wolne. Wtedy rezy­gno­wał z wyjazdu, bo na zakupy do tań­szej Szwe­cji cią­gnęły kara­wany Nor­we­gów i prze­jazd mógł trwać dwa razy dłu­żej.
Do Tron­dheim jeź­dził, bo tęsk­nił za mia­stem, które było jego natu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Stor­lien było tylko osadą spor­tów nar­ciar­skich i oży­wało na kilka mie­sięcy w roku. Tron­dheim, mimo dwu­stu tysięcy miesz­kań­ców, nie miało cha­rak­teru miej­skiej metro­po­lii, a poza let­nim sezo­nem spra­wiało nawet wra­że­nie wymar­łego. Mar­tin nie miał jed­nak żad­nego wyboru, więc żeby uza­sad­nić swoje wyjazdy, zna­lazł dobry powód. Lubił ryby i owoce morza.
Zjeź­dził nie­mal cały świat i gdzie­kol­wiek był, pró­bo­wał lokal­nych spe­cja­łów. Jadł kiszo­nego rekina na Islan­dii, rybę fugu w Japo­nii, mary­no­wa­nego jesio­tra w Astra­cha­niu, tre­pangi w Szan­ghaju, rybę Świę­tego Pio­tra nad Jezio­rem Gali­lej­skim, Jans­sons fre­stelse w Szwe­cji, więc ofi­cjal­nym powo­dem czwart­ko­wych podróży do Tron­dheim stał się targ Ravn­kloa, na przy­stani Szpon Kruka. Nad brze­giem rzeki Nide­lvy, gdzie od lat przy­bi­jały kutry rybac­kie i statki pasa­żer­skie. Nie było to Fisher­man’s Wharf w San Fran­ci­sco, ale zawsze coś. Pach­niało morzem i to Mar­ti­nowi wystar­czało.
Stor­lien zakry­wały chmury i pano­wał w nim lekki mróz. Pró­szył śnieg, więc wyciągi jesz­cze cho­dziły, ale w Tron­dheim był piękny sło­neczny dzień, dzie­więć stopni na plu­sie, i poja­wiły się pierw­sze pąki. Wio­sna na nor­we­skim wybrzeżu przy­cho­dziła dużo wcze­śniej niż w górach po szwedz­kiej stro­nie. Tak miało być i w tym roku, a był to pierw­szy czwar­tek kwiet­nia po pan­de­mii.
Mar­tin zaszcze­pił się już kilka tygo­dni wcze­śniej, ale posta­no­wił pozo­stać na kwa­ran­tan­nie do czasu, aż wła­dze ofi­cjal­nie ogło­szą zakoń­cze­nie pan­de­mii, co wła­śnie się stało. Toteż po roku samo­izo­la­cji posta­no­wił po raz pierw­szy wybrać się do Tron­dheim i zro­bić zakupy w Ravn­kloi.
Bawiła go myśl, że zarzą­dza sobą w tak naiwny spo­sób, jakby nie mógł wyzbyć się zawo­do­wych nawy­ków, ale czuł, że te pro­ste posta­no­wie­nia, jakie sobie wyzna­czał, pod­trzy­my­wały jego spraw­ność inte­lek­tu­alną i wypeł­niały czas, któ­rego miał w nad­mia­rze.
Samo­chód zwy­kle zosta­wiał przed tar­giem i jeśli pogoda pozwo­liła, pod­pie­ra­jąc się laską, szedł na spa­cer. Zawsze tą samą drogą, sze­roką Mun­ke­ga­tan do gotyc­kiej kate­dry Nida­ros i z powro­tem. W jedną stronę po jed­nej, a w drugą po dru­giej stro­nie ulicy.
Sia­dał na ławce przed kate­drą i przez kil­ka­na­ście minut w pamięci wymie­niał każ­dego z pięć­dzie­się­ciu sied­miu apo­sto­łów, świę­tych sto­ją­cych na fasa­dzie, zaczy­na­jąc od pro­ro­ków Abra­hama, Samu­ela i Iza­ja­sza, a koń­cząc na Świę­tym Fran­ciszku z Asyżu. Uczył się tych rzeźb przez pra­wie dwa lata, aż w końcu opa­no­wał je bez­błęd­nie. Mimo że był ate­istą, każ­dego świę­tego czy apo­stoła poznał oso­bi­ście i mógł ze szcze­gó­łami opo­wie­dzieć jego histo­rię. Satys­fak­cję spra­wiała mu świa­do­mość, że prze­ciętny chrze­ści­ja­nin potra­fił roz­po­znać led­wie kilku ze swo­ich prze­wod­ni­ków.
Kiedy pierw­szy raz zoba­czył kate­drę Nida­ros, odniósł wra­że­nie, jakby był w pobliżu rodzin­nego Can­ter­bury, i to uczu­cie towa­rzy­szyło mu za każ­dym razem, gdy sia­dał na tej ławeczce. To było miłe dozna­nie. Wpraw­dzie nie miał w sobie kro­pli angiel­skiej krwi, ale czuł się czę­ścią histo­rii Wiel­kiej Bry­ta­nii.
Od targu Ravn­kloa do Nida­ros było nieco ponad osiem­set metrów, więc żeby przejść tę odle­głość w obie strony o lasce, Mar­tin potrze­bo­wał czter­dzie­stu pię­ciu minut. Kilka lat wcze­śniej miał artro­sko­pię lewego kolana, a rok póź­niej otrzy­mał endo­pro­tezę pra­wego stawu bio­dro­wego, więc bóle ustą­piły, ale wcale nie zaczął cho­dzić szyb­ciej.
Dosko­nale wie­dział, że cele­bro­wa­nie czwart­ko­wych zaku­pów w Ravn­kloi było mocno nacią­gane, cho­ciażby dla­tego, że okre­śle­nie targ dla tego miej­sca było mocno prze­sa­dzone. Po pro­stu był to sklep z rybami i sko­ru­pia­kami z Morza Nor­we­skiego, w któ­rym przy kilku sto­li­kach można było spró­bo­wać pro­stych potraw i obej­rzeć wysta­wione obok mor­skie dzi­wa­dła.
Umó­wił się z Ray­mon­dem, że kiedy znie­sione zostaną ostat­nie ogra­ni­cze­nia, przy­leci do Tron­dheim pierw­szym samo­lo­tem i przy­go­tują sobie ucztę, jakiej dotąd nie mieli. Obaj dawno skoń­czyli sie­dem­dzie­siąt lat, więc Mar­tin uwa­żał, że należy im się szcze­gólna nagroda za zdy­scy­pli­no­wa­nie i wytrzy­ma­łość w cza­sie pan­de­mii.
Samo­lot Ray­monda z Lon­dynu lądo­wał na lot­ni­sku Værnes o szes­na­stej, kiedy więc Mar­tin wszedł do Ravn­kloi, miał jesz­cze w zapa­sie dwie godziny.
Zamknął za sobą drzwi, ścią­gnął czapkę, zatrzy­mał się i zacią­gnął głę­boko powie­trzem. W Tron­dheim zawsze czuć było morze, ale w Ravn­kloi docho­dziła woń wędzo­nych ryb i kre­we­tek i dopiero teraz naprawdę pach­niało Nor­we­gią.
– Mar­tin! Good to see you my friend! – usły­szał zna­jomy niski głos z sil­nym obcym akcen­tem.
Spoj­rzał w prawo i za ladami wypeł­nio­nymi barw­nymi owo­cami morza zoba­czył uśmiech­nię­tego Hasana. Mar­tin pod­niósł rękę na powi­ta­nie.
– Jak się czu­jesz, Wim? – zapy­tał Hasan.
– Udało mi się unik­nąć wirusa. Zaszcze­pi­łem się już i jestem chyba bez­pieczny. – Mar­tin podał Hasa­nowi rękę. – Wra­cam do codzien­no­ści.
– Czyli co… Czwartki wra­cają?
– Tak. Tak jak wcze­śniej.
– Masz listę, Wim?
– Mam. – Wycią­gnął z kie­szeni kartkę i wrę­czył ją Hasa­nowi. – Mniej wię­cej to, co zawsze. Ale tym razem mam szcze­gólną prośbę. Dzi­siaj przy­jeż­dża mój przy­ja­ciel, jego żona zmarła rok temu na wirusa i chcę go ugo­ścić. Potrze­buję naj­więk­szego homara, jaki uro­dził się w naszych wodach. Rozu­miesz, Hasan. Sprawa wyjąt­kowa. Wiem, że to nie sezon, ale może coś jed­nak masz.
Hasan zro­bił poważną minę i spoj­rzał takim wzro­kiem, że Mar­tin od razu wie­dział, że ma. Ruszył już w stronę basenu, gdzie zwy­kle trzy­mali żywe homary, gdy Hasan chwy­cił go za rękaw i pocią­gnął za sobą.
Weszli na zaple­cze, gdzie znaj­do­wał się drugi basen. Hasan zapa­lił świa­tło.
– Mają po trzy i pół kilo­grama – oświad­czył z wyraź­nym zado­wo­le­niem. – Z noc­nego połowu. Miały iść dzi­siaj na licy­ta­cję, ale sprze­dam ci jed­nego, skoro masz wyjąt­kową sytu­ację. Poświę­cimy go w podzię­ko­wa­niu dla Allaha za to, że nas oszczę­dził i poko­na­li­śmy cho­robę. Należy się two­jemu przy­ja­cie­lowi. – Uśmiech­nął się, a równo przy­cięte cien­kie wąsy pod­je­chały w górę. – Duży jest. – Stuk­nął pal­cem w szybę, jakby chciał dać znać sta­wo­no­gom, że trzeba się dobrze zapre­zen­to­wać.
Mar­tin popra­wił oku­lary i opie­ra­jąc się na lasce, pochy­lił się nad base­nem. Dwa szaro-gra­na­towe wiel­kie homary ze szczyp­cami skrę­po­wa­nymi czer­wo­nymi gum­kami sie­działy na dnie. Poru­szały tylko ner­wowo czuł­kami, jakby wie­działy, jaki czeka je los.
– Piękne okazy! Pew­nie są tak stare jak ja – rzu­cił z prze­ką­sem Mar­tin. – Chyba już na nie czas…
– Dorodne samce. Mocne pan­ce­rze i oba lewo­ręczne. Dam ci dobrą cenę. Bie­rzesz?
– Biorę – odparł zde­cy­do­wa­nie Mar­tin, cho­ciaż wie­dział, że Hasan weź­mie od niego jak od boga­tego biz­nes­mena i dużo wię­cej, niż o tej porze roku zapła­ci­liby restau­ra­to­rzy. Chciał jed­nak zro­bić przy­jem­ność Ray­mon­dowi, i sobie też. Cena nie miała zna­cze­nia. Tylko taki homar może god­nie uczcić zakoń­cze­nie pan­de­mii i żałobę Ray­monda, pomy­ślał.
– Masz odpo­wiedni gar­nek? – zapy­tał Hasan. – Duży jest ten zbój.
– Mam. Przy­go­tuj go, żeby wytrzy­mał do wie­czora. Mięk­kie są czy twarde?
– Twarde, mówi­łem, wytrzyma dłu­żej. Dam ci pojem­nik, oddasz go następ­nym razem. Pamię­taj, żeby homara zahi­ber­no­wać wcze­śniej. Mogę go też dla cie­bie zabić, jeśli chcesz.
– Oczy­wi­ście, pamię­tam. Niech będzie żywy, bo może zjemy go póź­niej.
– To co? – rzu­cił wyraź­nie zado­wo­lony Hasan i skie­ro­wał się do wyj­ścia. – Zjesz zupę? Nalać?
– Jasne! Tę, co zawsze.
– Usiądź, Wim. Zaraz ci podamy, a ja przy­go­tuję twoje zakupy.
W sali sprze­daży przy­było klien­tów. Nie­któ­rzy prze­glą­dali towar w lodów­kach, kilka osób zajęło miej­sca w restau­ra­cji. Mar­tin odsta­wił laskę, zdjął kurtkę i usiadł w kącie przy oknie.
Przy sto­liku obok sie­dzieli atrak­cyjna blon­dynka i przy­stojny bru­net, a naprze­ciwko nich dwójka nasto­let­nich dzieci.
Dopiero teraz przy­po­mniał sobie, że powi­nien spraw­dzić tele­fon. Ni­gdy nie uży­wał cze­goś takiego jak smart­fon i trak­to­wał to urzą­dze­nie podejrz­li­wie. Uży­wał sta­rej nokii 3310 bez inter­netu. Pod­niósł wyżej pro­gre­sywne oku­lary i zmru­żył prawe oko, żeby lepiej widzieć małe literki. Pół godziny wcze­śniej przy­szedł SMS od Ray­monda, który infor­mo­wał, że wła­śnie wsiada do samo­lotu. Mar­tin spraw­dził czas. Miał pół­to­rej godziny.
Rozej­rzał się po sali. Rodzina przy sto­liku obok roz­ma­wiała, ale z ust jej człon­ków nie wydo­by­wały się żadne dźwięki. Odru­chowo doci­snął apa­rat słu­chowy w pra­wym uchu, ale nic się nie zmie­niło. Pomy­ślał, że powi­nien był zało­żyć swój nowy apa­rat, a ten zanieść do ser­wisu, skoro jest w Tron­dheim. Obie­cał sobie, że zrobi to za tydzień, jak będzie odwo­ził Ray­monda na lot­ni­sko.
Wyjął apa­rat, doci­snął pokrywę bate­rii i wło­żył z powro­tem do ucha.
Rodzina przy sto­liku obok roz­ma­wiała po rosyj­sku. Zaczął się przy­słu­chi­wać. Po chwili Hasan posta­wił przed nim talerz nor­we­skiej zupy ryb­nej z kawał­kami dor­sza i kre­wet­kami, a w koszyczku dwa kawałki bułki czosn­ko­wej.
Męż­czy­zna i kobieta zasta­na­wiali się gło­śno, czy zamó­wić łoso­sia, czy hali­buta, z ziem­nia­kami czy z fryt­kami, dzieci twardo obsta­wały przy ham­bur­ge­rach z dor­sza. To byli kul­tu­ralni ludzie, mówili czy­sto, ład­nym i gra­ma­tycz­nym rosyj­skim. Mar­tin z przy­jem­no­ścią słu­chał na żywo mięk­kiego i śpiew­nego języka. Codzien­nie oglą­dał rosyj­skie pro­gramy tele­wi­zyjne i filmy, ale sły­szeć żywy rosyj­ski to coś innego. Naj­chęt­niej przy­siadłby się do nich i poroz­ma­wiał o tym, jak cudow­nie morze żywi czło­wieka, albo cho­ciażby o lodo­ła­ma­czu Kra­sin, o czym­kol­wiek, byle ode­zwać się do kogoś po rosyj­sku.
Zupa była gorąca, więc mie­sza­jąc łyżką, cze­kał, aż prze­sty­gnie, i przy­słu­chi­wał się Rosja­nom. Spoj­rzał przez okno. Przed wej­ściem stał zapar­ko­wany land rover na rosyj­skich tabli­cach.
Pięć­dzie­siąt jeden to Mur­mańsk – pomy­ślał zado­wo­lony, odczy­tu­jąc kod. Wciąż pamię­tam.
Po chwili Hasan obsłu­żył Rosjan, któ­rzy przy­stą­pili do jedze­nia.
Mar­tin skoń­czył zupę i przez chwilę jesz­cze pod­słu­chi­wał sąsia­dów, któ­rzy wychwa­lali jedze­nie.
Hasan dał mu znak, że zakupy spa­ko­wane cze­kają przy kasie. Pod­niósł się i miał wło­żyć kurtkę, gdy odwró­cił się i zapy­tał płyn­nym rosyj­skim:
– Prze­pra­szam bar­dzo, że prze­szka­dzam. Pań­stwo z Mur­mań­ska?
– Tak – odparła kobieta z uśmie­chem.
– Spo­koj­nej drogi – rzu­cił i też się uśmiech­nął. Poki­wał do dzieci, które pozdro­wiły go pod­nie­sio­nymi dłońmi.
– A pan? – zapy­tał męż­czy­zna.
– Ja… z Moskwy – skła­mał i szybko dodał: – Do zoba­cze­nia.
Odwró­cił się i ruszył w stronę kasy.
Wie­dział dosko­nale, że nie powi­nien zwra­cać na sie­bie uwagi, ale nie mógł się powstrzy­mać. Minęło ponad dzie­sięć lat, kiedy ostatni raz roz­ma­wiał po rosyj­sku. Wła­ści­wie prze­stał się już bać, że może mu to gro­zić śmier­cią. W moim wieku, po pan­de­mii – pomy­ślał z lek­kim roz­ba­wie­niem. Nowi Rosja­nie… Uśmie­chali się zwy­czaj­nie, miło, a nawet szcze­rze. Zmie­nili się – doszedł do wnio­sku Mar­tin.
W kasie zapła­cił astro­no­miczny rachu­nek, a Hasan zaniósł mu kar­ton z zaku­pami do samo­chodu. Wró­cił do sklepu i przy­niósł pojem­nik, w któ­rym miał podró­żo­wać homar. Mar­tin obie­cał zwró­cić go za tydzień, kiedy będzie odwo­ził przy­ja­ciela na lot­ni­sko, poże­gnał się z Hasa­nem i wsiadł do swo­jego citroëna.
Do przy­lotu Ray­monda zostało czter­dzie­ści minut, czyli mniej wię­cej tyle, ile potrze­bo­wał, żeby doje­chać do lot­ni­ska Værnes.
Poczeka, jak­bym się spóź­nił – pomy­ślał Mar­tin. Ma dzia­dek teraz czas. No bo dokąd pój­dzie sta­ruch?
Doje­chał jed­nak po godzi­nie, gdyż za mia­stem prze­bu­do­wy­wano drogę i utwo­rzyły się korki. Ray­mond zadzwo­nił, gdy tylko wysiadł z samo­lotu, i oświad­czył, że będzie cze­kał grzecz­nie przed wej­ściem, więc żeby się nie spie­szył, bo wła­śnie poznał atrak­cyjną dziew­czynę.
Kiedy Mar­tin pod­je­chał pod ter­mi­nal, Ray­mond stał już na zewnątrz. Palił papie­rosa i roz­ma­wiał z ele­gancką, drobną i krótko obciętą blon­dynką w gru­bych oku­la­rach.
Wró­cił ostry Ray – pomy­ślał Mar­tin z lek­kim roz­ba­wie­niem, roz­glą­da­jąc się za miej­scem do zapar­ko­wa­nia. Jak zwy­kle musi być blon­dynka, jakby nie było innych farb do wło­sów; nie może się chłop powstrzy­mać. Skur­czył się chyba jesz­cze o pół metra, a mło­dzi są teraz jak wieże, i ten jego obrzy­dliwy nałóg pale­nia papie­ro­sów. Myśla­łem, że rzu­cił po śmierci Giny, jak obie­cy­wał.
Mar­tin wysiadł z samo­chodu. Wypro­sto­wał się mak­sy­mal­nie, wypiął pierś i bez laski ruszył w stronę Ray­monda i kobiety.
– Naresz­cie, przy­ja­cielu! – rzu­cił, ale głos utkwił mu w gar­dle i nie powie­dział jak zawsze: „Dobrze wyglą­dasz”.
Wychu­dzone, zapad­nięte policzki i szara cera na wiecz­nie rumia­nej nie­gdyś twa­rzy zro­biły na nim przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Wyglą­dał gorzej, niż Mar­tin się spo­dzie­wał. Tylko te same oczy, pobu­dzone alko­ho­lem, błysz­czały żywo i wesoło. Ray ciężko prze­żył śmierć Giny, a on razem z nim. Mar­tin patrzył na nowe wcie­le­nie przy­ja­ciela i poczuł, że czas gwał­tow­nie przy­spie­szył.
– Drogi Mar­ti­nie, poznaj panią Caro­line Crow­ford – prze­rwał mu Ray­mond.
Czter­dzie­sto­latka w zie­lo­nym płasz­czu wycią­gnęła dłoń w ręka­wiczce.
– Caro­line Crow­ford – przed­sta­wiła się z praw­dzi­wie rzad­kim już angiel­skim uśmie­chem.

2
1990

Jesień 1990 roku na pół­noc­nym Atlan­tyku była spo­koj­niej­sza niż zwy­kle o tej porze. Mię­dzy Wyspami Bry­tyj­skimi i Islan­dią miały się zetrzeć dwie potężne for­ma­cje atmos­fe­ryczne, wyż znad pół­noc­nej Rosji i Skan­dy­na­wii i niż znad Gren­lan­dii nacie­rały na sie­bie, lecz oba były sto­sun­kowo płyt­kie.
Front prze­su­wał się ze wschodu na zachód. Zdję­cia sate­li­tarne i ana­lizy mete­oro­lo­gów z ame­ry­kań­skiego Naro­do­wego Cen­trum Hura­ga­nów zapo­wia­dały wiatr o pręd­ko­ści ponad czter­dzie­stu metrów na sekundę i silne opady mar­z­ną­cego desz­czu. Fale w rejo­nie Islan­dii mogły docho­dzić do pięt­na­stu metrów, więc wszyst­kie jed­nostki o mniej­szej dziel­no­ści schro­niły się w por­tach i na osło­nię­tych kotwi­co­wi­skach. Załogi nor­we­skich i bry­tyj­skich plat­form wiert­ni­czych zaczęły się przy­go­to­wy­wać na potężne ude­rze­nie.
Na Oce­anie Lodo­wa­tym pano­wała cisza. Jak zawsze o tej porze roku morza były spo­kojne, więc coraz szyb­ciej zama­rzały. Koman­dor James Sorc­lift, dowódca bry­tyj­skiego pod­wod­nego okrętu ato­mo­wego HMS Tren­chant, za tydzień koń­czył dwu­mie­sięczny dyżur u gra­nic radziec­kiego bastionu i zasta­na­wiał się, czy zdąży wró­cić przed hura­ga­nem do bazy w Clyde.
Za kilka dni w posia­dło­ści Sorc­li­ftów w Her­merh pod Edyn­bur­giem roz­po­czy­nały się uro­czy­sto­ści stu­le­cia uro­dzin jego ojca admi­rała Geo­rge’a Sorc­li­fta. Zale­żało mu, by zdą­żyć na czas, bo ojciec czuł się coraz gorzej, a James był jedy­nym z trzech synów Geo­rge’a, który słu­żył w mary­narce.
Mimo pięć­dzie­się­ciu jeden lat ucho­dził za naj­lep­szego dowódcę ato­mo­wego okrętu pod­wod­nego w służ­bie Jej Kró­lew­skiej Mości. Był to jed­nak jego ostatni patrol na nowo­cze­snym Tren­chant. Za mie­siąc koń­czył służbę w Royal Navy i prze­cho­dził do MI6, ale admi­rał nie był o tym poin­for­mo­wany. Z powodu pro­za­icz­nej, ale szybko postę­pu­ją­cej cukrzycy na koman­do­rze koń­czyła się pra­wie trzy­stu­let­nia histo­ria służby rodu Sorc­li­ftów w Royal Navy. Admi­rał, gdyby się o tym dowie­dział, mógł nie prze­żyć i nie docze­kać swo­ich set­nych uro­dzin, a był dopiero dru­gim w mor­skim rodzie Sorc­li­ftów, który umie­rał na lądzie. Jego jedyny wnuk Jona­than, syn Jamesa, był gita­rzy­stą baso­wym w kapeli Ghost i wła­śnie wyszedł z ośrodka odwy­ko­wego.
Koman­dor stał obok ope­ra­tora i obser­wo­wał na sona­rze prze­pły­wa­jące wie­lo­ryby, kiedy szy­frant poin­for­mo­wał, że przy­szła pilna depe­sza.
– Wycho­dzimy na pery­sko­pową. Antena w górę – roz­ka­zał.
Pół godziny póź­niej popro­sił do swo­jej kabiny pierw­szego i dru­giego ofi­cera.
– Otrzy­ma­li­śmy gorącą szy­frówkę z dowódz­twa – zaczął koman­dor wyraź­nie poru­szony. – Nie wra­camy do bazy. Mamy nowe zada­nie do reali­za­cji i być może nie­prędko wró­cimy. Wywiad poin­for­mo­wał, że bazę w Zapad­niej Licy opu­ścił Dymitr Doń­ski. Dowo­dzi sam prince Goli­cyn. Idzie w naszym kie­runku, a my jeste­śmy naj­bli­żej pozy­cji „Bear”. Dowódz­two nie wyklu­cza, że Rosja­nie chcą wyko­rzy­stać hura­gan, by minąć hydro­fony i wyjść na Atlan­tyk. Jeżeli się zatrzyma lub zmieni kurs albo zosta­nie w bastio­nie, wró­cimy do domu, ale jeżeli nie…
– Dymitr idzie na Atlan­tyk? – zapy­tał zasko­czony drugi ofi­cer. – Teraz, w cza­sie hura­ganu? Chyba dwa lata nie opusz­czał bastionu, o ile pamię­tam. O co cho­dzi? Bar­dzo dziwne. I to pod dowódz­twem samego Goli­cyna? O co cho­dzi? Rozu­miesz to, James?
– Za chwilę poin­for­muję załogę – oświad­czył koman­dor. – Spraw­dzi­łem, Dymitr był na Atlan­tyku szes­na­ście mie­sięcy temu i nie krył się. Testo­wali wtedy sys­temy napo­wie­trza­nia, ale teraz… to tro­chę dziwne. Przy­go­tuj­cie okręt. Możemy mieć dłu­gie zanu­rze­nie.
– Będzie miał obstawę? – ode­zwał się pierw­szy ofi­cer.
– Nie mamy infor­ma­cji, ale musimy się z tym liczyć. To prze­cież Taj­fun.
– Pew­nie któ­ryś akuła też się pojawi.
– Tak, i to byłoby cie­kawe. Wciąż mało o niej wiemy.
– Dymitr zawróci – zasta­na­wiał się na głos pierw­szy ofi­cer. – Chcą nas tylko poma­cać, jak już wiele razy wcze­śniej. Wyj­ście na Atlan­tyk teraz byłoby bez sensu.
– Z sen­sem czy bez, przy­go­to­wu­jemy się do misji. Zaczy­namy. Zaj­miemy pozy­cję „Bear” tak bli­sko, jak to moż­liwe.
Koman­dor został sam w kabi­nie. Miał złe prze­czu­cie. Przez chwilę zasta­na­wiał się, czy nie nalać sobie kie­liszka brandy, ale zre­zy­gno­wał. Podob­nie jak pierw­szy ofi­cer, podej­rze­wał, że Rosja­nie kolejny raz testują ich nerwy, bo wyj­ście Dymi­tra Doń­skiego na Atlan­tyk zakra­wa­łoby teraz na pro­wo­ka­cję. Szcze­gól­nie w cza­sie hura­ganu. Niczego jed­nak nie można było wyklu­czyć. Rosja­nie wciąż inten­syw­nie roz­bu­do­wy­wali swoją flotę.
Hura­gan utrud­niał dzia­ła­nie jed­no­stek nawod­nych i powo­do­wał potężne falo­wa­nie w głę­bi­nach, ale dla takich okrę­tów jak Doń­ski czy Tren­chant nie było to poważną prze­szkodą. Nie po raz pierw­szy misja mogła się prze­dłu­żyć.
Wyglą­dało na to, że obchody stu­le­cia admi­rała odbędą się bez obec­no­ści jego syna, a on nie będzie mógł nawet wysłać depe­szy z życze­niami. Za kilka godzin okaże się, czy zanu­rzy się w głę­bi­nach Atlan­tyku, podą­ża­jąc za Dymi­trem. Nie­wielu dowód­ców miało oka­zję spo­tkać ten naj­po­tęż­niej­szy okręt pod­wodny świata, który swo­imi stu pięć­dzie­się­cioma gło­wi­cami mógł znisz­czyć połowę świata. Miało być to kolejne spo­tka­nie koman­dora Sorc­li­fta z Doń­skim i ostat­nie zada­nie przed odej­ściem ze służby. Nagle setne uro­dziny ojca stały się tylko uciąż­li­wym zda­rze­niem, które psuło koman­do­rowi naj­więk­sze wyzwa­nie jego życia. Sorc­lift co godzinę spraw­dzał mapy pogody na Atlan­tyku, licząc, że Doń­ski zawróci.
Listo­pad 1988 roku był wyjąt­kowo spo­kojny w rela­cjach ame­ry­kań­sko-radziec­kich, wyda­wało się nawet, że oba mocar­stwa zro­biły kolejny krok w stronę utrwa­le­nia pokoju. Reagan i Gor­ba­czow wymie­nili w Moskwie doku­menty raty­fi­ku­jące ogra­ni­cze­nie arse­na­łów rakie­to­wych, a urząd pre­zy­denta objąć miał Geo­rge Bush, umiar­ko­wany repu­bli­ka­nin i były szef CIA. Gor­ba­czow i odwilż w bloku komu­ni­stycz­nym obu­dziły nadzieję na lep­sze czasy. Świa­towe media opa­no­wała gor­by­ma­nia.
W cen­tra­lach wywia­dow­czych daleko było jed­nak do entu­zja­zmu. Armia radziecka wciąż stała w Niem­czech podzie­lo­nych murem i przy­szłość Europy nie była taka oczy­wi­sta. Poli­tyka Gor­ba­czowa wzbu­dzała coraz więk­szą nie­chęć w armii i w par­tii. Jeden nie­ostrożny ruch, a wszystko mogło się zmie­nić w oka­mgnie­niu i zakoń­czyć wiel­kim wybu­chem.
Koman­dor Sorc­lift dosko­nale zda­wał sobie sprawę z sytu­acji na świe­cie, cho­ciaż nie otrzy­my­wał rapor­tów wywia­dow­czych o sytu­acji poli­tycz­nej ani stra­te­gicz­nej. Nawet spe­cjal­nie go to nie inte­re­so­wało. Wystar­czały mu zwy­czajne wia­do­mo­ści i raporty wywiadu NOIC.
Żył w dwóch zamknię­tych i oddzie­lo­nych od sie­bie świa­tach. Żona Maria, trójka dzieci, archi­tek­tura rene­sansu, twór­czość Ste­in­becka i Dic­kensa, ogród za domem, wypie­lę­gno­wane volvo ama­zon i aktywny udział w radzie para­fial­nej szkoc­kiego kościoła epi­sko­pal­nego w Edvar­ton. To był jego świat lądowy. Ale jego praw­dzi­wym domem był HMS Tren­chant.
Gdy wcho­dził na pokład, potężny stwór dosta­wał duszę. Okręt oży­wał, widział, mówił i słu­chał jego myśli, a on sta­wał się jego ojcem, wodzem, dyk­ta­to­rem, intro­wer­ty­kiem, ana­li­ty­kiem bez emo­cji, inte­lek­tu­ali­stą i arty­stą.
Po raz piąty roz­po­czy­nał par­tię sza­chów z kapi­ta­nem pierw­szej rangi Wła­di­mi­rem Michaj­ło­wi­czem Goli­cy­nem, ale po raz pierw­szy mieli spo­tkać się na Atlan­tyku.
Wywiad NOIC i CIA co pewien czas uak­tu­al­niały infor­ma­cję o koman­do­rze Goli­cy­nie, ale Sorc­lift miał wra­że­nie, że nie dowia­duje się z nich niczego war­to­ścio­wego. Żaden szpieg nie zro­zu­mie kogoś takiego jak dowódca ato­mo­wego okrętu pod­wod­nego, który może znisz­czyć kon­ty­nent – uwa­żał Sorc­lift, ale wie­dział też, że jeden dobry szpieg może zato­pić jego okręt.
Roz­po­czy­nała się par­tia sza­chów, w któ­rych Rosja­nie byli mistrzami. Sorc­lift wie­dział, że Goli­cyn też jest infor­mo­wany przez rosyj­ski wywiad, z kim przyj­dzie mu zagrać, i pew­nie wie­dział, że jego syn ma kło­poty z nar­ko­ty­kami, tak jak on wie­dział, że żona Goli­cyna zdra­dza go w Lenin­gra­dzie z żydow­skim kraw­cem.
Minęła dwu­dzie­sta druga. Koman­dor Sorc­lift stał na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia. Przez pery­skop wach­towy obser­wo­wał zorzę polarną i robił zdję­cia do swo­jej kolek­cji.
– Dowódco! – ode­zwał się spo­koj­nym gło­sem ope­ra­tor. – Mamy sygnał. Czter­na­ście mil na połu­dniowy wschód, kie­ru­nek 33,896 i 45,967, zanu­rze­nie sto pięć.
– Dymitr? – zapy­tał Sorc­lift i pod­szedł do mapy.
– Bez wąt­pie­nia.
– Czyli zmie­rza w stronę łań­cu­cha SOSUS – dodał pierw­szy ofi­cer.
– Dokład­nie. Zdą­żymy się do niego zbli­żyć. Zanu­rze­nie sto dwa­dzie­ścia! – wydał spo­koj­nie roz­kaz koman­dor.

3
2021

Bez maki­jażu, z krót­kimi blond wło­sami i mod­nymi oku­la­rami w gru­bych okrą­głych opraw­kach Caro­line miała w sobie coś z chłopca, ale spra­wiała wra­że­nie deli­kat­nej. Mimo to uścisk drob­nej dłoni miała mocny.
Mar­tin od razu zorien­to­wał się, że to nie jest zwy­kły lot­ni­skowy pod­ryw Ray­monda, bo i moż­li­wo­ści Raya nie były już takie jak kie­dyś.
Przed laty kobiety czę­ściej cier­piały na awio­fo­bię, więc Ray szybko się nauczył, że dzięki konia­kowi i whi­sky można łatwiej nawią­zać kon­takty. Miał do tego wyjąt­kowy talent, więc flir­tami uprzy­jem­niał sobie chwile ocze­ki­wa­nia na lot­ni­skach. Mar­tin podej­rze­wał, że w grun­cie rze­czy Ray­mond też bał się latać i ukry­wał w ten spo­sób swój stres. Obser­wo­wał go z roz­ba­wie­niem, nawet z uzna­niem, a cza­sami z zazdro­ścią, tym bar­dziej że Ray nie miał w sobie nic z angiel­skiego przy­stoj­niaka. Nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego kobiety zer­kały na niego, ale wybie­rały Raya.
Przez pięć­dzie­siąt lat prze­le­cieli dwa­dzie­ścia razy na Księ­życ i z powro­tem, więc nie dało się poli­czyć, ile takich zda­rzeń było, ale jedno zapa­mię­tali na zawsze. Czwar­tego kwiet­nia czter­dzie­ści pięć lat temu na lot­ni­sku w Rzy­mie Ray poznał swoją żonę Ginę. Uza­leż­nie­nie od flir­to­wa­nia i pier­siówki obcią­gnię­tej brą­zową skórą jed­nak zostało.
Caro­line, ści­ska­jąc dłoń Mar­tina, uśmiech­nęła się w taki spo­sób, że Mar­tin natych­miast zorien­to­wał się, kim jest.
Znał ten typ świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia zmie­sza­nego z uśmiesz­kiem uda­ją­cym znie­kształ­cony kom­pleks. Tak kie­dyś witali się szpie­dzy na Vau­xhall Cross, zanim na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach zaczęli się poja­wiać natu­ra­li­zo­wani Bry­tyj­czycy. Nie potra­fili smir­kać po angiel­sku i kiedy pró­bo­wali się upodob­niać, wypa­dali gro­te­skowo. Tego nie można się było nauczyć, nie wystar­czyło ukoń­czyć Cam­bridge czy Oks­fordu, to trzeba było mieć w genach. Mar­tin wyła­py­wał to natych­miast, cho­ciaż też nie potra­fił smir­kać, bo ni­gdy nie pra­co­wał na Vau­xhall Cross i pra­wie całe życie spę­dził poza Wyspami. Cza­sami wyda­wało mu się, że zna uśmie­chy wszyst­kich naro­dów świata i potrafi okre­ślić pocho­dze­nie czło­wieka, zanim ten się ode­zwie.
Uniósł swoje oku­lary ponad krza­cza­ste brwi i uśmiech­nął się do Caro­line zwy­czaj­nie, kon­ty­nen­tal­nie.
– Mar­tin… – zaczął powoli, ale Caro­line prze­rwała mu zde­cy­do­wa­nie.
– To zaszczyt poznać pana oso­bi­ście – oznaj­miła z nie­wy­szu­ka­nym sza­cun­kiem, ale zabrzmiała miło. – Tyle o panu sły­sza­łam.
– Może wsiądźmy do samo­chodu – włą­czył się Ray­mond i Mar­tin dopiero teraz zauwa­żył, że Ray jest dosyć mocno wlany. – Poroz­ma­wiamy po dro­dze i wyja­śnię ci tę nie­spo­dziankę. – Zga­sił papie­rosa w koszu i chwy­cił swoją kabi­nówkę.
– Chyba jesteś mi to winien – odparł Mar­tin. – Rozu­miem, że pani Caro­line jedzie z nami, czy tak?
– Tak – rzu­cił Ray­mond. – C pro­sił, żebyś ugo­ścił panią Crow­ford u sie­bie, o ile to moż­liwe.
– Nie zostanę dwóch dni – włą­czyła się Caro­line. – Mam nadzieję, że nie spra­wi­łam panu kło­potu tym nie­spo­dzie­wa­nym najaz­dem, ale obie­cuję za chwilę wszystko wytłu­ma­czyć – oznaj­miła, cią­gnąc małą kabi­nówkę do samo­chodu.
– Mogę się tylko domy­ślać, co panią do mnie przy­wio­dło, a w dodatku Ray uczest­ni­czy w tym przed­się­wzię­ciu, że tak się wyrażę. A poza tym trudno mnie zasko­czyć – odpo­wie­dział Mar­tin, otwie­ra­jąc bagaż­nik.
– Nie wąt­pię, w końcu mam zaszczyt z samym Mar­ti­nem Es – dodała Caro­line.
– Niech pani da spo­kój, bar­dzo pro­szę. Nie znamy się prze­cież, ale przy­znam, że jed­nak jestem tro­chę zasko­czony. Domy­ślam się, że to moje zasko­cze­nie należy trak­to­wać jako ele­ment jakie­goś planu. – Zaczął prze­su­wać rze­czy, robiąc miej­sce na bagaże. – Mam tu coś spe­cjal­nego…
– W takim razie ja sia­dam z tyłu – oznaj­mił Ray­mond, wsu­wa­jąc się do samo­chodu. – A wy sobie poga­daj­cie.
Caro­line zdjęła płaszcz i poło­żyła go na tyl­nym sie­dze­niu. Mar­tin też zdjął kurtkę. Ray­mond nie, zacią­gnął nawet zamek i sie­dział w ręka­wicz­kach. Po chwili wyje­chali z terenu lot­ni­ska i skie­ro­wali się w stronę trasy E14. Dopiero teraz zaczęli roz­ma­wiać.
– Oks­ford czy Cam­bridge? – zapy­tał Mar­tin.
– MIT – rzu­ciła od razu Caro­line, jakby cze­kała na to pyta­nie.
– MIT? – Mar­tin spoj­rzał zasko­czony.
– Tak… Mas­sa­chu­setts Insti­tute of Tech­no­logy. – I dodała: – Hydro­dy­na­mika.
– W sam raz do nas – odparł z lek­kim prze­ką­sem. – To już rozu­miem, czym się pani zaj­muje. Okręty pod­wodne. Pro­sto po stu­diach?
– Pra­wie pro­sto po stu­diach, sty­pen­dystka Poli­tech­niki Peters­bur­skiej i nie tylko okręty pod­wodne.
– To może czas, żebym i ja się włą­czył – ode­zwał się z tyl­nego sie­dze­nia Ray­mond, wsu­wa­jąc głowę mię­dzy sie­dze­nia i wyrzu­ca­jąc z sie­bie tyto­niowy smro­dek. – Muszę się uspra­wie­dli­wić i wytłu­ma­czyć, drogi przy­ja­cielu. Jak zwy­kle podzi­wiam twoją cier­pli­wość. W końcu to ja jestem tym koniem tro­jań­skim, choć już nieco leci­wym, roze­schnię­tym i spróch­nia­łym, ale jed­nak spraw­nym. Drogi Mar­ti­nie! – zaczął ofi­cjal­nym tonem. – To jest prośba samego Jamesa. Zacznę od tego wła­śnie, bo to musi być ważne, jak mi się wydaje.
– Daj spo­kój, Ray – prze­rwał mu Mar­tin. – Zaczy­naj­cie już, bo rozu­miem, że sprawa jest pilna i ważna, skoro sam C prosi sta­rego eme­ryta i przy­syła w taj­nej misji panią Caro­line Crow­ford od okrę­tów pod­wod­nych.
– Pro­wa­dzę Sek­cję Ósmą w pio­nie R – zaczęła Caro­line. – Nie może pan wie­dzieć, co to jest…
– Nooo… nie mogę wie­dzieć, bo jestem już ponad pięt­na­ście lat poza służbą – rzekł Mar­tin wpa­trzony w drogę. – A ty, Ray, wiesz, co to jest osiem er? – Odwró­cił się do tyłu, ale Ray tylko pokrę­cił głową.
– Nooo… nie wiem. Ja jestem już dwa­na­ście lat na eme­ry­tu­rze.
– Dro­dzy pano­wie – wtrą­ciła Caro­line. – To nie ma naj­mniej­szego zna­cze­nia, jak nazywa się moja jed­nostka. Wkrótce dowie­cie się, z czym przy­je­cha­łam. Powiem jedy­nie, że zaj­mu­jemy się zda­rze­niami, które powinny pozo­stać tajem­nicą. Poroz­ma­wiamy o tym, jak już doje­dziemy do Stor­lien. Nie­cała godzina jazdy, więc chyba wytrzy­ma­cie.
– Widzę, że jest pani dobrze przy­go­to­wana. To się chwali. Ale mówiąc szcze­rze, w SIS wszystko jest tajne. Nie­praw­daż? Hm. Ukoń­czone MIT i hydro­dy­na­mika wska­zują pani zain­te­re­so­wa­nia. A co pani o nas wie? Czyżby C zgo­dził się na udo­stęp­nie­nie naszych akt? Tro­chę trudno mi w to uwie­rzyć – cią­gnął Mar­tin. – Ni­gdy nie było takiej prak­tyki, ale skoro C zgo­dził się, by Ray panią przy­wiódł do mojej kry­jówki, to zna­czy, że mogło się coś zmie­nić. Za moich cza­sów takimi spra­wami zaj­mo­wał się Tim Bur­ton. Zna go pani?
– Tak. Zmarł dwa lata temu – odpo­wie­działa Caro­line.
– Aaaa… Tak! Zupeł­nie zapo­mnia­łem. To się zda­rza w moim wieku. Pamię­ta­łeś, Ray? – Spoj­rzał w lusterko.
– A co? – odparł zdez­o­rien­to­wany Ray­mond.
– Czy pamię­ta­łeś, że Tim Bur­ton zmarł dwa lata temu? – powtó­rzył Mar­tin.
– Oczy­wi­ście. Byłem na pogrze­bie. Mal­colm miał świetne prze­mó­wie­nie. – Ray­mond poki­wał głową z uzna­niem. – Aaaa… zaraz! Nie! To było na pogrze­bie Jamesa Con­nora. Aaaa… już nie pamię­tam, teraz jest dużo pogrze­bów, coraz wię­cej. Czło­wiek stary jest już i…
– Nie ma cze­goś takiego jak sta­rość. Jest wyłącz­nie prze­szłość i przy­szłość, a zmie­niają się tylko pro­por­cje – odparł Mar­tin.
– To zna­czy, że im mniej pamię­tam, to mam lep­szą przy­szłość? – sko­men­to­wał Ray i wszy­scy się uśmiech­nęli. – No tak… pamięć bywa obcią­że­niem – dodał.
– A Mal­colma zna­łem z Bel­gradu – wró­cił do tematu Mar­tin. – W pięć­dzie­sią­tym pią­tym byli­śmy razem w akcji. Dużo pił. To co pani o nas wie? Żeby­śmy nie musieli skle­cać żad­nej nowej legendy? – Mar­tin uśmiech­nął się i przez oku­lary spoj­rzał na Caro­line. Wyglą­dała na zamy­śloną, więc dodał nieco gło­śniej: – Za sta­rzy jeste­śmy na wymy­śla­nie nowych histo­rii i wąt­pliwe jest, żeby­śmy zgod­nie spa­mię­tali jedną wer­sję. A wła­ści­wie to mamy tyle róż­nych goto­wych histo­rii, że zawsze jakaś będzie aktu­al­nie paso­wać. Nie sądzisz, Ray?
– Co? – ode­zwał się na dźwięk swo­jego imie­nia. – Tak, tak – dodał Ray i Mar­tin zoba­czył w lusterku, że pocią­gnął z pier­siówki.
– Jedziemy samo­cho­dem, nie lecisz już samo­lo­tem – zwró­cił się do Raya, ale ten nie zare­ago­wał.
– Powiem szcze­rze. Nie znam pana histo­rii, nie znam pana akt, bo są do wyłącz­nej dys­po­zy­cji C – ode­zwała się Caro­line. – Wiem tylko to, co krąży po fir­mie, i to mi wystar­czy. Także to, co przed wyjaz­dem powie­dział mi C.
– Co powie­dział C, mogę sobie wyobra­zić, ale co mówią o mnie na kory­ta­rzach… To bar­dzo cie­kawe. Czyli jaka jest moja ludowa legenda?
– Zna pan bie­gle rosyj­ski, pol­ski, nie­miecki, fran­cu­ski, nider­landzki, turecki i hisz­pań­ski… Pew­nie o czymś zapo­mnia­łam? Ale to wła­ści­wie wyczer­puje legendę. Kto zna naszą pro­fe­sję, resztę może sobie dopo­wie­dzieć. Czyż nie? – Nim Mar­tin odpo­wie­dział, dodała: – Z jakie­goś powodu wciąż jest pan objęty pro­gra­mem ochron­nym. To wiele mówi. I nikt nie wie, jak się pan naprawdę nazywa. Rysuje się zatem obraz nie­zwy­kłego szpiega. Wyobraź­nia pra­cuje. Zgo­dzi się pan?
– Zga­dzam się. To moż­liwe. Dodam, że znam też serb­ski. I rze­czy­wi­ście, Mar­tin to nie jest moje praw­dziwe imię. No to wszystko jasne. Teraz pozo­stało mi dowie­dzieć się, w jakiej spra­wie pani przy­je­chała. Do czego może się jesz­cze przy­dać taki stary szpieg jak ja? Ale naj­pierw muszę zapy­tać, czy lubi pani owoce morza.
– Oczy­wi­ście.
– To dobrze, bo dzi­siaj na kola­cję będzie coś spe­cjal­nego. Dobrze pani tra­fiła.
– Opo­wiem wtedy, co mnie spro­wa­dza. To też będzie coś spe­cjal­nego. Chcia­łam coś panu poka­zać.
– To Ray też nie wie, o co cho­dzi?
– Nie. Wyko­rzy­sta­li­śmy waszą zna­jo­mość tylko do przy­kry­cia kon­taktu z panem. Oczy­wi­ście można było to zro­bić bez­piecz­nie na wiele innych spo­so­bów, ale Ray­mond też jest nam potrzebny, więc zro­bi­li­śmy to wła­śnie tak.
– Sły­sza­łeś? – rzu­cił Mar­tin i spoj­rzał w lusterko. Ray­mond spał z głową na piersi i wyglą­dał, jakby się jesz­cze skur­czył. – Zasnął. W takim razie poroz­ma­wiajmy bez świad­ków – uśmiech­nął się. – To o co cho­dzi?
– Swego czasu miał pan bar­dzo dobre kon­takty w dowódz­twie Floty Bał­tyc­kiej i odwie­dził nawet bazę w Kronsz­ta­dzie.
– Ele­gancko pani zaczęła. – Mar­tin uśmiech­nął się i poki­wał głową. – W takim razie odpo­wiem rów­nie ele­gancko, jak tajem­ni­czo. To było bar­dzo dawno temu…

4
1990

Do Hel­si­nek przy­le­cia­łem pięt­na­stego listo­pada dzie­więć­dzie­sią­tego roku linią Fin­nair z Kairu o czter­na­stej dzie­sięć. Dobrze pamię­tam ten dzień, bo wylot opóź­niony był o dwie godziny. Na lot­ni­sku egip­skie tajne służby aresz­to­wały jakie­goś męż­czy­znę w bia­łym kape­lu­szu.
Tego dnia John Major został pre­mie­rem Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa. Uwa­ża­łem, że to nie był dobry wybór, i nie pomy­li­łem się. Od początku wie­dzia­łem, że dopro­wa­dzi tory­sów do kata­strofy. Wola­łem Douglasa Hurda, szcze­gól­nie ze względu na jego twór­czość lite­racką. Bar­dzo lubi­łem jego powieść The Smile on the Face of the Tiger.
Podob­nie jak mój dzia­dek i ojciec, naj­czę­ściej z powodu braku alter­na­tywy, gło­so­wa­łem na labu­rzy­stów.
Do samo­lotu wsia­dłem w cie­pły, sło­neczny dzień. Wysia­dłem w sza­rym i ponu­rym świe­cie, gdzieś na krańcu Europy, mię­dzy lasami i zamar­z­nię­tymi jezio­rami. Było minus pięć, a ja roz­grzany egip­skim słoń­cem, na cięż­kim kacu i w żół­tej mary­narce z wiel­błą­dziej wełny od Hamida wyglą­da­łem jak egzo­tyczna rybka w błot­nym sta­wie. Nie byłem zły, ale czu­łem, że nie pasuję do tego oto­cze­nia i wszy­scy mi się przy­glą­dają.
Do wyjazdu na lot­ni­sko w Kairze spa­łem może godzinę. Obu­dziły mnie pro­mie­nie słońca nad pira­mi­dami, więc przez resztę dnia moje zmy­sły były tak roz­draż­nione, że świa­tło spra­wiało mi fizyczny ból. Liczy­łem, że odpocznę w samo­lo­cie i wyrów­nam swój bio­rytm, ale cią­głe tur­bu­len­cje i pła­czące gdzieś za głową dziecko nie dawały nawet szansy, by zmru­żyć oko.
Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w Fin­lan­dii i nie­wiele wie­dzia­łem o tym kraju. Mia­łem tro­chę utrwa­lo­nych ste­reo­ty­pów, ale nie wia­domo – dobrych czy złych. Nie zdą­ży­łem nawet nic poczy­tać, bo na spa­ko­wa­nie się dosta­łem led­wie dwa dni. Obej­rza­łem w samo­lo­cie fol­der linii lot­ni­czej Fin­nair i na zdję­ciach kraj spra­wiał baj­kowe wra­że­nie.
W pamięci koła­tały mi się jakieś strzępy infor­ma­cji, że mar­sza­łek Man­ner­heim był sojusz­ni­kiem Hitlera, sły­sza­łem o walecz­no­ści fiń­skich żoł­nie­rzy i że nie ma nud­niej­szych, bar­dziej mało­mów­nych i pozba­wio­nych poczu­cia humoru ludzi niż Fino­wie. Może to z powodu Paava Nur­miego, zwa­nego „Wiel­kim Nie­mową”, jedy­nego Fina, jakiego zna­łem z imie­nia i nazwi­ska oprócz Carla Gustafa Man­ner­heima. Koja­rzy­łem nazwę miej­sco­wo­ści Rova­niemi, skąd pocho­dził Święty Miko­łaj. Wie­dzia­łem, że dzielą gra­nicę z ZSRR, jedzą reni­fery z kaszą i mają najbar­dziej mdłą kuch­nię na świe­cie. Ray­mond twier­dził też, na pod­sta­wie swo­jego lot­ni­skowo-hote­lo­wego doświad­cze­nia, że Finki są mało uro­dziwe, ale szybko oka­zało się, jak bar­dzo się mylił.
Wie­dzia­łem, że muszę uzu­peł­nić wie­dzę o tym kraju, bo Lon­dyn zapo­wie­dział, że praw­do­po­dob­nie zostanę w Hel­sin­kach dłu­żej. Więk­szość nega­tyw­nych ste­reo­ty­pów, z któ­rymi przy­le­cia­łem, nie potwier­dziła się, z wyjąt­kiem tego doty­czą­cego fiń­skiej kuchni. Co do urody Finek, uwa­żam, że Ray­mond z jakie­goś powodu był uprze­dzony, ale ni­gdy nie dał się prze­ko­nać, że jest ina­czej.
Już widok z okna lądu­ją­cego samo­lotu zro­bił na mnie przy­gnę­bia­jące wra­że­nie, a prze­jazd przez mia­sto wręcz depre­syjne. Dzień wcze­śniej skoń­czy­łem czter­dzie­ści trzy lata i czu­łem jesz­cze skutki uro­dzi­no­wej imprezy w kair­skim hotelu Mena, więc moje wra­że­nia nie mogły być szczere.
Ray­mond wie­dział, w jakim sta­nie przy­lecę.
Sie­dział roz­party na kana­pie w lobby hotelu Mar­ski w towa­rzy­stwie dwóch pla­ty­no­wych, dłu­go­no­gich pięk­no­ści i butelki szkoc­kiej, gotów świę­to­wać i łago­dzić moją depre­sję. Liczył, że w ten spo­sób pomoże mi w akli­ma­ty­za­cji. Wie­dział, że nie korzy­stam z przy­god­nych zna­jo­mo­ści, ale lubił popi­sy­wać się swoją spraw­no­ścią towa­rzy­ską. Ray był mistrzem szpie­gow­skiej mimi­kry, którą sto­so­wał rów­nież w teo­rii uwo­dze­nia, nie tylko lot­ni­sko­wej. Miał talent i inte­li­gen­cję Orhana Pamuka, pomy­sło­wość Ody­se­usza i szyb­kość Her­mesa. Gdyby nie róż­nica czter­dzie­stu cen­ty­me­trów wzro­stu, byłby moim czarno-bia­łym alter ego. On pisał sce­na­riusz pod moje dyk­tando, reży­se­ro­wał i suflo­wał, a ja gra­łem. I tak przez całe nasze życie. Nie­ła­two było to zro­zu­mieć, także nam.
O tym, co będę robił w Hel­sin­kach, mia­łem się dowie­dzieć następ­nego dnia.
Z Lon­dynu przy­le­ciało dwóch ofi­ce­rów, któ­rzy mieli przed­sta­wić mi sprawę. Dziwne to było, bo mogłem prze­cież przy­le­cieć do Hel­si­nek przez Lon­dyn, dowie­dzieć się o wszyst­kim na miej­scu i poroz­ma­wiać z Col­ber­giem. Byłoby pro­ściej i taniej, ale szef pod­jął taką decy­zję, więc musia­łem się pod­po­rząd­ko­wać. Cen­trala nie raz mnie zaska­ki­wała, cza­sami nawet bar­dzo, ale rzadko słusz­nie.
Pierw­szą noc spę­dzi­łem w hotelu Mar­ski, który znaj­do­wał się naprze­ciwko domu towa­ro­wego Stock­mann.
Następ­nego dnia ruszy­li­śmy tam na zakupy i uzu­peł­ni­łem zimowe ubra­nie i obu­wie. Kupi­łem wtedy naj­brzyd­sze i naj­lep­sze buty, jakie kie­dy­kol­wiek mia­łem. Zamszowe, brą­zowe, na bia­łym futerku, gru­bej pode­szwie i zapi­nane na zamek z tyłu. Kosz­to­wały zawrotną kwotę tysiąca dwu­stu marek, ale Ray pła­cił gotówką. Na wszystko brał rachunki i mówił, że mamy się nie przej­mo­wać cenami. Oka­zało się póź­niej, że buty w Fin­lan­dii to filo­zo­ficzna, a nie tylko prak­tyczna i este­tyczna część gar­de­roby.
Wie­czo­rem razem z Ray­mon­dem prze­nie­śli­śmy się z hotelu na ulicę Fre­dri­kin­katu numer 24 do dużego apar­ta­mentu w ponu­rej kamie­nicy z lat dwu­dzie­stych. Lokal miał kryp­to­nim „Wie­deń” i został sta­ran­nie wybrany przy pomocy fiń­skich kole­gów. Miał słu­żyć jako nasze cen­trum ope­ra­cyjne, logi­styczne oraz hote­lowe.
Kiedy przy­szli­śmy, Oli­vier i Louis już cze­kali. Przy­le­cieli z Lon­dynu tego samego dnia. Obecny był też Tom Hig­gins, nasz rezy­dent z Hel­si­nek i szef zespołu.

 
Wesprzyj nas