Anna Politkowska była podziwianą na całym świecie, nieustraszoną i wielokrotnie nagradzaną rosyjską dziennikarką pochodzenia ukraińskiego, która została zamordowana w 2006 roku.


Bardziej niż kiedykolwiek aktualna i ważna w dzisiejszym krajobrazie politycznym „Rosja Putina” jest zarówno porywającym portretem kraju pogrążonego w kryzysie, jak i świadectwem tej niezwykłej reporterki.

Począwszy od despotycznego ucisku Putina stosowanego wobec zwykłych obywateli i szerzącej się korupcji na najwyższych szczeblach władzy, a skończywszy na mafijnych układach, skandalach na prowincji i upadku inteligencji,

Politkowska w ostrych słowach potępia prezydenta i jego rządy, ujawniając wstrząsający stan rzeczy: żołnierzy umierających z niedożywienia, rodziców zmuszanych do dawania łapówek, by odzyskać ciała zmarłych synów, poborowych wynajmowanych jako niewolników.

Za prawdę, którą szerzyła między innymi w tej książce, Politkowska zapłaciła najwyższą cenę.

Anna Stiepanowna Politkowska, z domu Mazepa (ur. 30 sierpnia 1958 w Nowym Jorku, zm. 7 października 2006 w Moskwie) – rosyjska dziennikarka niezależna pochodzenia ukraińskiego, znana z krytycznego stosunku do administracji Putina oraz prowadzonej przez niego wojny w Czeczenii. Jej książka Putin’s Russia (Rosja Putina) była po raz pierwszy wydana w 2004 roku w Wielkiej Brytanii. Za swoją rzetelną pracę była od 1999 wielokrotnie nagradzana w Rosji i za granicą. Otrzymała z rąk Ryszarda Kapuścińskiego nagrodę Lettre Ulysses 2003. Swoimi reportażami zdobyła rozgłos w mediach międzynarodowych. Jej książki zostały przetłumaczone na wiele języków.
7 października 2006 znaleziono ją zastrzeloną w windzie jej bloku przy ulicy Leśnej 8/12 koło Dworca Białoruskiego w centrum Moskwy. Na miejscu znaleziono porzucony pistolet i łuski. Wcześniej wielokrotnie grożono jej śmiercią.

Anna Politkowska
Rosja Putina
Przekład: Tristan Korecki
Wydawnictwo Mova
Premiera: 27 lipca 2022
 
 

WSTĘP

Ta książka traktuje o Władimirze Putinie – nie w taki jednak sposób, w jaki jest on zazwyczaj postrzegany na Zachodzie. Czyli nie przez różowe okulary.
Dlaczego niełatwo jest utrzymać „różowy” punkt widzenia, mając bezpośrednio do czynienia z rosyjską rzeczywistością? Dlatego, że Putin – jako produkt najbardziej mrocznej służby wywiadowczej swego kraju – nie zdołał się wznieść ponad środowisko, z którego się wywodzi, i przestać zachowywać się jak podpułkownik sowieckiego KGB. W dalszym ciągu się trudzi, koniecznie chcąc policzyć się ze swymi kochającymi wolność krajanami; uporczywie dławi swobodę – tak samo jak we wcześniejszych latach swej kariery.
Książka ta mówi również o tym, że nie każdy w Rosji jest gotów znosić jego zachowanie. Nie chcemy już dłużej być niewolnikami, nawet gdyby taki akurat stan rzeczy najbardziej pasował Zachodowi. Domagamy się dla siebie prawa do bycia wolnymi ludźmi!
Książka nie stanowi analizy polityki prowadzonej przez Putina. Nie jestem analitykiem politycznym. Jestem po prostu jedną z istot ludzkich, twarzą w tłumie – w Moskwie, w Czeczenii, Petersburgu i gdziekolwiek indziej. To zapis moich reakcji emocjonalnych spisanych na marginesie życia – życia, jakie prowadzi się w dzisiejszej Rosji. Za wcześnie jeszcze na zdystansowanie się od tego wszystkiego, co skądinąd jest koniecznością, jeśli się chce dokonać beznamiętnej analizy jakiegoś zjawiska. Ja zaś żyję w teraźniejszości i notuję to, co widzę.

ARMIA W MOIM KRAJU I JEJ MATKI

W Rosji armia stanowi zamknięty system nieróżniący się od więzienia. Nikt nie dostanie się ani do tej armii, ani do więzienia, jeśli odpowiednie władze nie zażyczą sobie, aby się właśnie tam znalazł. A kiedy ktoś już tam trafi, będzie wiódł życie niewolnika.
Każda armia na świecie próbuje prowadzić swoje działania bez rozgłosu i może dlatego mówimy o generałach tak, jak gdyby należeli do jakiegoś plemienia o zasięgu międzynarodowym, którego członków charakteryzuje osobowość identyczna na całej planecie – niezależnie od tego, komu akurat, jakiemu prezydentowi czy państwu służą.
Istnieją jednak pewne cechy szczególne, wyróżniające armię rosyjską, a raczej stosunki panujące między nią a ludnością cywilną. Otóż władze cywilne nie mają żadnej kontroli nad tym, co wyprawia wojsko. Szeregowiec należy do najniższej kasty w wojskowej hierarchii. Jest nikim. Niczym. Za betonowymi murami wojskowych koszar oficer może zrobić żołnierzowi, co mu się żywnie podoba. Podobnie oficer wyższy szarżą może zrobić swemu niższemu stopniem koledze, co tylko zechce.
Pomyślicie zapewne: „Nieee, na pewno nie może być aż tak źle…”.
Cóż, no tak – rzeczywiście, nie zawsze jest tak źle. Czasami dzieje się lepiej, lecz wyłącznie dlatego, że jakiś pojedynczy człowiek o ludzkich odruchach przywołał swych podwładnych do porządku. Jedynie w takich chwilach pojawia się promyk nadziei.
„A co z rosyjskimi przywódcami? – może się ktoś zaciekawić. – Przecież prezydent jest z mocy swego urzędu głównodowodzącym armii, zwierzchnikiem sił zbrojnych, a zatem osobiście odpowiada za to, co się tam dzieje, czyż nie?”
Niestety nasi przywódcy, kiedy już uda im się objąć urząd na Kremlu, nie podejmują żadnych wysiłków w kierunku powściągnięcia panującego w armii bezprawia; już raczej należy się po nich spodziewać, że nadadzą jeszcze większe prerogatywy oficerom. W zależności od tego, czy dany przywódca polityczny odpowiednio dogodzi armii, wojsko albo będzie go popierać, albo podważać jego pozycję. Jedyne próby zhumanizowania rosyjskiej armii zostały podjęte za Jelcyna, w ramach programu propagowania swobód demokratycznych. Ale rezultaty tych usiłowań nie przetrwały długo, w Rosji bowiem utrzymanie się przy władzy jest ważniejsze niż ratowanie życia żołnierzom. Dlatego właśnie pod naporem oburzenia płynącego ze Sztabu Generalnego Jelcyn wywiesił w końcu białą flagę i uległ dowództwu.
Putin natomiast nigdy nawet nie próbował nic z tym zrobić. Sam jest oficerem. I na tym koniec. Kiedy się pojawił na ekranie rosyjskiego politycznego radaru, bardziej w charakterze potencjalnej głowy państwa niż niepopularnego dyrektora powszechnie znienawidzonej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), zaczął składać deklaracje w tonie takim, że oto wojsko, którego znaczenie zostało pomniejszone za czasów Jelcyna, czeka teraz odrodzenie, a do odnowy brakuje mu jedynie drugiej wojny w Czeczenii. Źródło wszystkiego, co zdarzyło się od tamtej pory na obszarze Kaukazu Północnego, można odnaleźć w tamtych właśnie słowach.
Kiedy rozpoczęła się druga wojna czeczeńska, wojsku dano wolną rękę, toteż w wyborach prezydenckich w roku 2000 armia jak jeden mąż zagłosowała za Putinem. Ten konflikt okazał się dla niej okolicznością wysoce korzystną – źródłem przyspieszonych awansów, coraz to większej liczby medali, no i wykuwania na gorąco prędkich karier. Generałowie w służbie czynnej kładą podwaliny pod swoją karierę polityczną i zostają katapultowani wprost do środowiska elit politycznych. Dla Putina odrodzenie armii jest dobrym uczynkiem po okresie upokorzeń doznanych za Jelcyna i po klęsce w pierwszej wojnie czeczeńskiej.
Jak konkretnie Putin dopomógł swojej armii, przekonamy się dzięki historiom, które za chwilę opowiem. Czy chciałoby się żyć w kraju, w którym z czyichś podatków utrzymuje się tego rodzaju instytucję, można osądzić samemu. Jak by się czuł ktoś, czyj syn ukończył osiemnaście lat i został powołany do wojska jako „ludzki materiał”? Jaki poziom zadowolenia można osiągnąć, mając do czynienia z armią, z której co tydzień tłumnie dezerterują żołnierze – czasem nawet całymi oddziałami lub kompaniami? Co można pomyśleć o wojsku, w którym w jednym tylko roku (2002) ponad pięciuset ludzi – a więc cały batalion – zginęło nie wskutek działań wojennych, lecz w wyniku pobicia?! O wojsku, w którym oficerowie rozkradli dosłownie wszystko, od dziesięciorublowych banknotów przysyłanych szeregowcom przez rodziców aż po całe kolumny czołgów?! O wojsku, w którym oficerowie jednoczą się w nienawiści ku rodzicom żołnierzy tylko dlatego, że kiedy okoliczności stają się po prostu nazbyt hańbiące, pałające gniewem matki bardzo często protestują przeciw mordowaniu swoich synów i domagają się kary lub odwetu?…

NUMER U-729343. ZAPOMNIANY NA POLU BITWY

Jest 18 listopada 2002 roku. Nina Iwanowna Lewurda, nauczycielka na emeryturze po 25 latach pracy, jest masywną, wolno poruszającą się kobietą, starą, zmęczoną, z całym szeregiem poważnych schorzeń. Czeka teraz od wielu godzin, podobnie jak wielokrotnie w poprzednich latach, w niesympatycznej poczekalni sądu rejonowego w dzielnicy Krasnaja Priesnia w Moskwie.
Oprócz sądu pani Nina nie ma do kogo się zwrócić. Jest matką bez syna, a nawet gorzej: bez prawdy o swoim synu. Porucznik Paweł Lewurda urodził się w roku 1975. Dla armii jest numerem U-729343. Zginął w Czeczenii na samym początku tamtejszej drugiej wojny; wojny, która – zgodnie ze słowami Putina – przyczyniła się do odrodzenia wojska. Jakie to było odrodzenie, przekonamy się z opowieści o ostatnich miesiącach życia „numeru U-729343”. Nie sam fakt jego śmierci na wojnie, lecz tej śmierci okoliczności i wydarzenia, które nastąpiły potem, zmusiły Ninę do biegania po sądach w ciągu ostatnich jedenastu miesięcy. Przyświecał jej tylko jeden cel: uzyskanie od państwa prawnie precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego jej syna pozostawiono na polu walki. A także – w niejakim związku z powyższym – dlaczego od chwili jego śmierci Ministerstwo Obrony traktuje ją w tak okropny sposób.
Jako dziecko Paweł Lewurda marzył o karierze wojskowej. Nie jest to dzisiaj bynajmniej powszechne. Chłopcy z biednych rodzin, owszem, starają się o miejsca w akademiach wojskowych, ale ich celem jest zdobycie dyplomu, a następnie wystąpienie z wojska. Płynące z urzędu prezydenckiego niekończące się samochwalcze sprawozdania na temat coraz to większej konkurencji wśród kandydatów na miejsca w instytutach wojskowych są najprawdziwszą prawdą, ale mniej ma to wspólnego ze wzrostem prestiżu armii, więcej zaś ze skrajną nędzą tych, którzy starają się o przyjęcie na takie studia. To również wyjaśnia katastrofalny niedobór młodszych rangą oficerów w jednostkach wojskowych. Kiedy młodszy oficer staje się absolwentem uczelni wojskowej, po prostu nie melduje się w garnizonie, do którego dostał przydział. Staje się nagle „poważnie chory” i przysyła zaświadczenia stwierdzające u niego cały wachlarz niespodziewanych przypadłości. Takie certyfikaty nie jest trudno załatwić w kraju tak skorumpowanym jak Rosja.
Ale Paweł był inny. On naprawdę chciał zostać oficerem. Rodzice próbowali mu to wyperswadować, bo wiedzieli, jaki to ciężki kawałek chleba. Ojciec chłopca, Piotr Lewurda, sam przecież był oficerem, toteż jego rodzina żyła przerzucana z jednego odległego garnizonu do drugiego.
Niezależnie jednak od tego na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko zaczęło się rozpadać w ślad za radzieckim imperium. Absolwent szkoły musiałby chyba być szalony – każdy to przyzna – gdyby miał podjąć decyzję o zapisaniu się na akademię wojskową, która nie potrafiła nawet wykarmić własnych studentów!
A jednak Paweł upierał się przy karierze swoich marzeń i wyjechał na studia daleko, do Dalekowschodniej Wyższej Ogólnowojskowej Szkoły Dowódczej w Błagowieszczeńsku. W roku 1996 uzyskał stopień oficerski i wysłano go do odbycia służby w okolicach Petersburga. Dwa lata później wrzucono go na skwierczącą patelnię: trafił do 58. Armii.
W Rosji 58. Armia cieszy się złą sławą. Jest synonimem degeneracji sił zbrojnych. Oczywiście działo się to jeszcze przed Putinem, który jednak ponosi wielką odpowiedzialność przede wszystkim za to, że anarchia w środowisku oficerskim pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą, a ponadto za to, że oficerów skutecznie stawia się ponad prawem. Praktycznie pozostają bezkarni, jakiekolwiek popełnialiby zbrodnie.
Poza tym 58. Armia była armią generała Władimira Szamanowa. Ten utytułowany Bohater Federacji Rosyjskiej, który walczył w obu wojnach w Czeczenii, zyskał ponurą sławę ze względu na wyjątkową brutalność wobec ludności cywilnej. Obecnie jest na emeryturze. Przeszedłszy w stan spoczynku, został wybrany na gubernatora obwodu uljanowskiego, w czym pomogła mu rola odegrana w II wojnie czeczeńskiej, kiedy to nie schodził z telewizyjnego ekranu. Codziennie informował wtedy swój naród, że „Czeczeńcy to bandyci”, którzy ze wszech miar zasłużyli na zagładę. W tym generał cieszył się całkowitym poparciem Putina.
Sztab 58. Armii znajduje się we Władykaukazie, stolicy Republiki Osetii Północnej-Alanii, graniczącej z Czeczenią i Inguszetią. Oddziały tej armii walczyły w pierwszej wojnie czeczeńskiej i w dalszym ciągu prowadzą działania na tym terenie. Jej korpusy oficerskie w ślad za swoim generałem także wsławiły się wyjątkową brutalnością zarówno wobec ludności czeczeńskiej, jak i w wobec własnych żołnierzy czy młodszych oficerów. Rostów nad Donem jest z kolei siedzibą Sztabu Generalnego Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego*, któremu 58. Armia podlega. Większa część archiwum rostowskiego Komitetu Matek Żołnierzy składa się z akt odnoszących się do dezercji szeregowych w wyniku ich pobicia przez oficerów 58. Armii, która jest równie słynna z rażących przypadków kradzieży zapasów z własnych magazynów, a także zdrad występujących na masową skalę. Armia ta broń rozkradzioną z magazynów sprzedaje komendantom polowym czeczeńskiego ruchu oporu. Czyli pomaga swoim wrogom.
Znam osobiście wielu młodszych oficerów, którzy zadali sobie nadzwyczajny wręcz trud, aby uniknąć służenia w 58. Armii. Lewurda zdecydował jednak inaczej. Pozostał w żołnierskich szeregach, pisał listy, które ciężko było czytać, przyjeżdżał do domu na przepustki, a wtedy rodzice widzieli, że ich syn coraz bardziej posępnieje. Niezależnie jednak od tego, jak często nakłaniali go, żeby odszedł z wojska, odpowiadał: „Jak mus, to mus”. Paweł Lewurda był najwyraźniej kimś, kto zasługiwał na miano młodego Rosjanina o szczególnym poczuciu obowiązku względem Ojczyzny, wielkiego patrioty. W istocie rzeczy miał nadzieję na prawdziwe odrodzenie rosyjskiej armii – nie takie w stylu putinowskim.
W roku 2000 Paweł Lewurda znów miał sposobność odmówić pójścia na wojnę na Kaukazie Północnym. I niewielu mogłoby mieć do niego o to pretensje. Licznym młodszym oficerom udawało się znaleźć sposób na uzyskanie natychmiastowego zwolnienia. Paweł jednak, jak wyjaśniał rodzicom, nie mógł opuścić swoich żołnierzy.
W dniu 13 stycznia 2000 roku pojechał na wojnę jako podkomendy 15. zmotoryzowanego gwardyjskiego pułku piechoty należącego do 2. (Tamańskiej) Dywizji Gwardyjskiej (jednostka wojskowa 73881) w obwodzie moskiewskim. Pani Nina 15 stycznia usłyszała w telefonie głos syna po raz ostatni. Podpisał specjalny kontrakt na operację w Czeczenii i…
Było aż nazbyt oczywiste, co zwiastowało owo straszliwe „i”.
– Płakałam. Zrobiłam przecież co w mojej mocy, żeby zmienić jego nastawienie – wspomina pani Nina. – Ale Paweł powiedział, że żadnego odwrotu być nie może. Poprosiłam krewniaczkę, która mieszka w Moskwie, żeby pojechała do Dywizji Tamańskiej i spróbowała mu to wyperswadować. Kiedy dotarła do jednostki, okazało się, że minęła się z nim zaledwie o kilka godzin: wyleciał już do Mozdoku.
To małe północnoosetyjskie miasteczko leży na granicy z Czeczenią. Kiedy rozpoczęła się wojna, stało się główną bazą Zjednoczonej Grupy Sił i Oddziałów, które zmobilizowano do przeprowadzenia putinowskiej „operacji antyterrorystycznej”.
W ten sposób w dniu 18 stycznia 2000 roku numer U-729343 znalazł się w Czeczenii.
W tej chwili jestem na południowo-zachodnich przedmieściach Groznego – pisał Paweł w swoim pierwszym (i jedynym) liście do rodziców, wysłanym z wojny. Nosi on datę 24 stycznia 2000. – Miasto jest zablokowane ze wszystkich kierunków, toczą się tu zażarte walki. Ogień nie ustaje ani na chwilę. Miasto stoi w płomieniach, niebo jest całkowicie czarne. Czasami w pobliżu spadnie łuska od moździerza albo myśliwiec pośle pocisk tuż koło ucha. Artyleria nie daje sobie nawet chwili wytchnienia. Straty w batalionie są przerażające. Wszyscy oficerowie z mojej kompanii zostali wyłączeni z działań. Oficer, który dowodził tą jednostką przede mną, wyleciał w powietrze na jednej z naszych własnych min pułapek. Kiedy poszedłem do dowódcy kompanii, nonszalancko złapał karabin i posłał serię w ziemię o parę centymetrów ode mnie. Miałem najzwyklejsze szczęście, że mnie nie trafił. Wszyscy się śmiali. Mówili: „Pasza, przed tobą pięciu oficerów dowodziło tą jednostką, a ty o mało nie wytrwałbyś i pięciu minut!”. Chłopaki tutaj są w porządku, ale nie mają silnej woli. Oficerowie są kontraktowi, a żołnierze, chociaż bardzo młodzi – z paroma wyjątkami – jakoś wytrzymują. Śpimy wszyscy w namiocie na ziemi. Jest tu mnóstwo pcheł. Dają nam do żarcia byle ścierwo. W tym zakresie nic się nie zmieniło. Co nas czeka, nie wiemy. Albo przypuścimy szturm na coś tam, albo będziemy tak tu siedzieć, póki nie zidiociejemy, albo też wywiozą nas stąd z powrotem do Moskwy. Albo Bóg wie co jeszcze. Nie jestem chory, ale czuję się bardzo przygnębiony. To na razie wszystko. Ściskam, całusy. Pasza.
Trudno taki list nazwać dodającym otuchy rodzicom. W warunkach wojny traci się zdolność uspokajania ludzi i zapomina się, że pewne rzeczy mogą szokować kogoś, kto znajduje się daleko, skoro samemu przeżyło się sto razy gorsze rzeczy.
Jak się później wyjaśniło, list Pawła miał istotnie w zamierzeniu służyć podniesieniu rodziców na duchu. Kiedy go pisał, nie leżał tak naprawdę w namiocie, rozważając, co ich wszystkich czeka. Co najmniej od 21 stycznia był czynnie włączony w toczące się „zażarte walki”, najpierw objąwszy dowództwo kompanii moździerzowej, a wkrótce potem całej kompanii. Pozostali oficerowie rzeczywiście byli „wyłączeni z działań” i nie było nikogo innego, kto mógłby przejąć dowodzenie.
Nie przebywał również na „przedmieściach” Groznego.
W dniu 19 lutego, wspomagając grupy rozpoznania swojego batalionu w próbie przełamania okrążenia i „osłaniania odwrotu swoich towarzyszy” (jak to sformułowano w oficjalnej pochwale, przedstawiając Pawła do odznaczenia Orderem Męstwa), którzy wycofywali się z wioski Uszkałoj w rejonie itum-kalińskim, porucznik Lewurda został ciężko ranny i zmarł wskutek „obfitego krwotoku wywołanego wieloma ranami postrzałowymi”.
Tak więc śmierć dosięgła go w Uszkałoju. Zimą roku 2000 zażarte walki osiągnęły tam kulminację – trwała desperacka wojna partyzancka prowadzona w górskich lasach, na wąskich ścieżynach. Ale gdzie było ciało Pawła?
Do rodziny nie dotarła trumna ze zwłokami syna Niny Lewurdy, aby można je pochować. Jego szczątki – jak odkryła pani Nina – zostały zagubione przez państwo: przez to samo państwo, któremu Paweł tak desperacko lojalnie próbował służyć.
Przyjąwszy na siebie role prokuratora wojskowego i oficera śledczego, pani Nina wywiedziała się, że 19 lutego – a więc w dniu będącym oficjalną datą śmierci jej syna – „towarzysze”, których odwrót osłaniał, faktycznie wydostali się z okrążenia. Zwyczajnie Pawła wraz z sześcioma innymi żołnierzami, którzy ich ocalili, przedostawszy się przez okrążenie, porzucili w miejscu ciężkich walk. Ci, których opuścili, w większości byli ranni, ale żyli. Wołali o pomoc, błagali, żeby ich nie zostawiać, jak później zaświadczali mieszkańcy odległej górskiej wioski. Wieśniacy sami opatrzyli niektórych rannych, lecz nic więcej nie mogli zrobić. W Uszkałoju nie ma szpitala, nie ma nawet lekarza czy choćby pielęgniarki.
Pawła Lewurdę pozostawiono na polu walki i następnie zapomniano o nim. Zapomniano, że leży tam jego ciało. Zapomniano, że miał rodzinę, która będzie czekać na jego powrót. Ci, co ocaleli, zwyczajnie przestali myśleć o tych, którzy oddali życie po to, aby oni mogli żyć.
To, co się stało z Pawłem Lewurdą po jego śmierci, jest typowe dla naszej armii. Ten haniebny epizod to skrótowe ujęcie jej sposobu myślenia. Dla tej armii człowiek jest niczym. Nikt nie nadąża za ruchami oddziałów; brakuje jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności względem rodzin żołnierzy.
O Pawle Lewurdzie pamiętano tylko 24 lutego, kiedy to – zgodnie z informacjami przekazanymi przez naczelne dowództwo w Czeczenii – Uszkałoj został całkowicie oczyszczony z czeczeńskich bojowników i „przeszedł pod kontrolę” sił federalnych. (Wyjaśnienie to spreparowano później dla wykazania, że „nie było obiektywnych możliwości” odzyskania ciała Pawła).
Faktycznie 24 lutego armia zabrała z Uszkałoja ciała tylko sześciu spośród siedmiu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez okrążenia. Nie znaleziono wtedy Pawła Lewurdy, więc znowu o nim zapomniano.
Matka Pawła wróciła do domu rozhisteryzowana. Jedyny komunikat, jakim dysponowała, to urzędowe pismo z datą 7 lutego. „Gorąca linia” Ministerstwa Obrony nie zdała się na wiele. Rozmowa z oficerami dyżurnymi przypominała mówienie do komputera o bólu, który ją bezlitośnie gnębi. „Porucznik Paweł Pietrowicz Lewurda nie figuruje w wykazie zmarłych lub zaginionych” – niezmiennie brzmiała odpowiedź.
Pani Nina miesiącami słuchała „przekazującej pełne informacje” gorącej linii. Wprost nie do wiary, że nawet gdy własnym staraniem zlokalizowała szczątki Pawła, nawet gdy uzyskała oficjalne powiadomienia o jego śmierci, oficerowie dowodzący nie raczyli choćby zaktualizować w bazie danych informacji na jego temat.
Wracając jednak do naszej opowieści… W dniu 20 maja, trzy miesiące po walkach w Uszkałoju, miejscowa milicja odkryła „miejsce pochówku mężczyzny, którego zwłoki nosiły oznaki gwałtownej śmierci”. Ale dopiero 6 lipca, po kolejnym półtoramiesięcznym codziennym wydzwanianiu przez panią Ninę na gorącą linię i na numer miejscowego komisariatu wojskowego, wypełniono stosowny formularz „Zgłoszenie zaginięcia – zadanie nr 464”, wpisując w nim majowe znalezienie zwłok.
W końcu, 19 lipca, formularz dotarł do pionu dochodzeniowego w Briańsku, miejscu zamieszkania rodziny Pawła. Pani Nina, gorączkowo obchodząc wszystkie możliwe biura, zgłosiła zaginięcie syna w miejscowym komisariacie milicji. Z takim skutkiem, że 2 sierpnia śledczy Abramoczkin, zwykły milicjant, wybrał się z wizytą do rodziców Pawła.
Jedyną osobą, jaką zastał u nich w domu, była inna Nina, czternastoletnia siostrzenica Pawła. Śledczy Abramoczkin zadał jej kilka pytań na temat Pawła, dowiedział się, jakie rzeczy osobiste miał przy sobie, przy czym ogromnie go zdziwiło odkrycie, że rozmawia z członkiem rodziny żołnierza. W związku z przydzieleniem mu tej rutynowej czynności dochodzeniowej właśnie śledczy Abramoczkin – nie zaś urzędnik Ministerstwa Obrony – poinformował matkę bohatera o oficjalnym zaklasyfikowania jej syna jako zaginionego bez śladu, jak również o wygaśnięciu jego uprawnień do wszelkich form zaopatrzenia i przydziałów z dniem 20 lutego. Abramoczkin przyznał się również, że itum-kalińska milicja zwróciła się do niego z prośbą, aby udał się do rodziców Pawła w Briańsku celem wywiedzenia się od nich o „adres pocztowy stałego miejsca rozlokowania jednostki wojskowej nr 73881, w której służył Lewurda P. P.”, co miało umożliwić skontaktowanie się z jej oficerem dowodzącym w celu ustalenia okoliczności śmierci człowieka, który sądząc po opisie jego matki, przypominał, jak się okazało, jednego z oficerów tejże jednostki!
Przytoczony cytat pochodzi z urzędowej korespondencji. Mówi nam wiele zarówno o panującej w rosyjskiej armii rzeczywistości, jak i o charakterze wojny, jaką Putin toczy na Kaukazie. W tej armii prawa ręka nie ma pojęcia, co czyni lewa, tak że w sumie łatwiej jest wysłać list do rodziców w odległe miejsce, niż skontaktować się telefonicznie z siedzibą naczelnego dowództwa w Chankale (bazie wojskowej pod Groznym).
Śledczy Abramoczkin, widząc, w jakim stanie jest rodzina, zdecydowanie zalecił pani Ninie Lewurdzie, aby jak najszybciej udała się do Rostowa nad Donem. Usłyszał bowiem, że do głównej tamtejszej kostnicy wojskowej zabrano szczątki nieznanego żołnierza z Uszkałoja celem zidentyfikowania ich przez pułkownika Władimira Szczerbakowa, szefa 124. Wojskowego Laboratorium Medycyny Sądowej, człowieka w Rosji dobrze znanego i cieszącego się szacunkiem. Należy przy tym zauważyć, że pułkownik Szczerbakow wykonuje tę pracę nie na rozkaz oficerów, generałów lub sztabu, lecz dlatego, że serce tak mu dyktuje.
Abramoczkin doradził zarazem Ninie Lewurdzie, żeby zbyt wiele sobie po tym nie obiecywała, gdyż – jak my to mówimy – „w Rosji wszystko się może zdarzyć” i pomyłki dotyczące zwłok są na porządku dziennym. Briański Komitet Matek Żołnierzy starał się tymczasem wspomagać Lewurdów w rodzinnej gehennie; jedynie dzięki jego wsparciu, a także za dzięki wysiłkom śledczego Abramoczkina elitarny 15. Pułk Gwardyjski i jeszcze bardziej elitarna Tamańska Dywizja Gwardyjska ostatecznie „załapały”, że tamte siódme zwłoki, pozostawione na polu walki przez „towarzyszy”, to rzeczywiście mógł być Paweł Lewurda.
– Do Rostowa przyjechaliśmy dwudziestego sierpnia – mówi mi pani Nina. – Poszłam prosto do laboratorium. Przy wejściu nie było żadnej straży czy ochrony. Weszłam więc i zajrzałam do pierwszej sali, na jaką natrafiłam. Zobaczyłam tam na stole do badań, na takim stojaku, głowę oddzieloną od ciała. Ściślej mówiąc, była to czaszka. Od razu wiedziałam, że to głowa Pawła, chociaż obok znajdowały się także inne czaszki.
Czy istnieje jakiś sposób oszacowania lub zrekompensowania cierpień, jakich musiała doświadczyć ta matka?…
Naturalnie takiego sposobu nie ma. A czy można mieć pretensje do lekarza sądowego, że trzyma czaszki na stole sekcyjnym?!
No cóż… Stajemy się wszyscy narodem gruboskórnym, bezmyślnym, prostackim, a w związku z tym amoralnym!
Pani Ninie po ujrzeniu czaszki syna, którą rzeczywiście prawidłowo rozpoznała, podano środki uspokajające. Dokładnie w tej samej chwili wysłannik jednostki Pawła wpadł do laboratorium, żeby się z nią zobaczyć. Otrzymawszy adres jednostki od pogrążonych w żałobie rodziców, śledczy Abramoczkin zdążył wysłać telegram i oficer dowodzący natychmiast posłał do Rostowa swego przedstawiciela, aby zajął się wszystkimi formalnościami.
Wysłannik ów pokazał pani Ninie „zawiadomienie”. Spojrzała na nie i zemdlała. W zawiadomieniu podpułkownik gwardii A. Dragunow, pełniący obowiązki oficera dowodzącego jednostką 73881, oraz podpułkownik gwardii A. Poczatenko, szef sztabu tejże jednostki, prosił o poinformowanie „ob. ob. Lewurdów” o tym, że „ich syn podczas pełnienia misji wojskowej, wierny swej wojskowej przysiędze, wykazując się wytrwałością i odwagą, poległ na polu walki”. Jednostka zatem próbowała zatrzeć ślady swej żałosnej „niepamięci”.
Kiedy pani Nina doszła do siebie, przeczytała zawiadomienie uważniej. Nie było wzmianki o tym, kiedy mianowicie jej syn zginął.
– A co z datą śmierci? – zapytała wysłannika.
– Niech pani sama wpisze, jaką pani sobie życzy – rzekł na to.
– Co to znaczy: „niech pani sama wpisze”?! – wykrzyknęła. – Dzień, w którym Pasza się urodził, to jego data urodzenia. Mam chyba prawo znać datę jego śmierci!
Wysłannik wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mnie niech pani nie pyta”, i wręczył jej jeszcze wyciąg z rozkazu sił operacyjnych nakazujący „skreślenie por. Lewurdy z listy członków pułku”. Na tym dokumencie także nie widniała żadna data, nie wskazano też przyczyny skreślenia, widniały na nim za to różne pieczątki i podpisy u dołu. I znów z tępawym spojrzeniem dziecka wysłannik poprosił panią Ninę, by samodzielnie wypełniła puste miejsca, a po powrocie do domu przekazała dokument miejscowemu komisariatowi wojskowemu, co pozwoli wykreślić Pawła z rejestru.
Pani Nina nic nie powiedziała. Jaki sens ma mówienie do kogoś, kto jest pozbawiony serca i mózgu, i duszy?
– Tak przecież będzie łatwiej, prawda? Bo inaczej ja bym musiał jechać z tym aż do Briańska… – ciągnął niepewnie wysłannik.
Oczywiście, że tak będzie łatwiej. Nie ma co zaprzeczać, że tępota, prostactwo mogą ułatwiać życie. Weźmy na przykład ministra obrony Siergieja Iwanowa, kompana naszego pana prezydenta jeszcze z czasów, gdy Putin pracował w FSB w Petersburgu. Minister pojawia się co tydzień w telewizji, gdzie ogłasza biuletyny wojenne prezydenta. Głosem modulowanym na modłę Goebbelsa w kronikach filmowych z II wojny światowej mówi, że nikt nas nie zmusi, byśmy „padli na kolana przed terrorystami”, i że jego zamiarem jest doprowadzenie wojny w Czeczenii do „zwycięskiego rozstrzygnięcia”, które przecież musi nastąpić. Od ministra Iwanowa nie usłyszymy nigdy nic o losie żołnierzy i oficerów, dzięki którym i on, i pan prezydent nie padają na kolana przed terrorystami. To w pełni neoradziecka linia polityczna: zgodnie z nią istoty ludzkie nie istnieją niezależnie, lecz są trybikami w maszynerii, której ma być ślepo posłuszna w realizacji każdego politycznego wybryku, jaki sobie wydumają ludzie stojący u steru. Trybiki nie mają żadnych praw. Nawet prawa do zachowania godności w chwili śmierci.
Nie być prostakiem – o ileż więcej trudu to kosztuje, ile trzeba zachodu! Dla mnie oznacza to widzenie nie tylko „głównej linii partii i rządu”, ale też szczegółów jej realizacji. W niniejszym przykładzie szczegóły te wyglądają tak, że 31 sierpnia 2000 roku numer U-729343 został ostatecznie pochowany w mieście Iwanowo, do którego przenieśli się rodzice Pawła, chcąc uciec od mrocznych wspomnień wiążących się z Briańskiem. Rostowscy lekarze sądowi zwrócili pani Ninie głowę Pawła. Niestety – z jego szczątków, jak się zdaje, tylko głowa do nich dotarła.
O Ninie Lewurdzie słyszało wielu ludzi w Rosji, powierzywszy bowiem ziemi to, co zostało z jej syna, dziewiątego dnia po pogrzebie wyruszyła do siedziby dowództwa 15. pułku w obwodzie moskiewskim. Kiedy wyjeżdżała tam z Iwanowa, zamierzała jedynie spojrzeć w oczy dowódcom Pawła i wyczytać w tych oczach – patrzących przecież na matkę ich oficera – choć odrobinę wyrzutów sumienia za to wszystko, co „zapomnieli” zrobić.
– Nie oczekiwałam od nich oczywiście przeprosin – mówi pani Nina – ale rzeczywiście myślałam, że w ich twarzach dojrzę chociaż trochę współczucia!
Kiedy jednak dotarła do Dywizji Tamańskiej, nikt się z nią nie chciał widzieć. Oficer dowodzący był zwyczajnie niedostępny. Pani Nina przez trzy dni czekała na spotkanie z nim, czekała bez jedzenia, szklanki herbaty, snu – i nikt się nią nie zainteresował. Starsi oficerowie biegali tam i z powrotem niczym karaluchy, udając, że jej nie widzą. I wtedy właśnie pani Nina poprzysięgła sobie, że pozwie państwo, że wytoczy sprawę Ministerstwu Obrony i samemu ministrowi Iwanowowi za cierpienia moralne, jakich jej przysporzyli. Ale nie w związku ze śmiercią jej syna – poległ przecież w trakcie pełnienia obowiązków – lecz za to, co zdarzyło się potem. Tłumacząc to z zawiłego prawniczego żargonu na zwykły język: chciała wiedzieć, kto za to odpowiada.
Co się zatem działo dalej? Po pierwsze, w komisariacie wojskowym w Iwanowie wręczono rodzinie Order Męstwa przyznany pośmiertnie synowi pani Niny. Po drugie, armia wzięła odwet: Ministerstwo Obrony i Dywizja Tamańska wkroczyły na wojenną ścieżkę przeciwko matce, która poważyła się dać wyraz gniewowi.
Oto jak się to odbyło. Zaledwie w niecały rok przeprowadzono osiem rozpraw sądowych – pierwszą 26 grudnia 2001 roku, ostatnią zaś 18 listopada 2002 roku – i wszystkie spełzły na niczym. Sąd nawet nie przystąpił do rozpatrywania pozwu pani Niny, jako że w swoim poczuciu bezkarności przedstawiciele Ministerstwa Obrony całkowicie zignorowali rozprawy. I słusznie. Sprawę „Nina Lewurda przeciwko Państwu” prowadził najpierw sędzia Tiuleniew (z sądu rejonowego w Krasnoj Priesni w Moskwie). Postanowił on, że matka „nie ma prawa do informacji” na temat ciała swojego syna, a na Ministerstwie Obrony nie spoczywa obowiązek przekazywania jej tego rodzaju informacji. Pani Nina udała się do Sądu Miejskiego w Moskwie, który w związku z oczywistą absurdalnością poprzedniego orzeczenia sprawę odesłał do ponownego rozpatrzenia przez sąd rejonowy w Krasnoj Priesni. Zastosowana wobec pogrążonej w żałobie matki technika machiny państwowej polegała na systematycznym bojkotowaniu posiedzeń sądu przez oficjalnych przedstawicieli ministra Iwanowa i Dowództwa Sił Lądowych, w których skład wchodziła Dywizja Tamańska i 15. pułk. Najzwyczajniej bezwstydnie nie pojawiali się na rozprawach. Przez to Nina Lewurda stale krążyła między Moskwą a Iwanowem po to tylko, żeby stawać przed pustą ławą oskarżonych i przekonywać się, że znów odbyła podróż nadaremno. Prosta kobieta żyjąca z państwowej emerytury, która jedynie oddala od człowieka widmo głodu, z mężem, który po pogrzebie Pawła zaczął pić, szukając w ten sposób ucieczki od ich wspólnego cierpienia.
Na koniec sędzia Bołonina z sądu rejonowego w Krasnoj Priesni, któremu przekazano sprawę z Sądu Miejskiego w Moskwie, straciła cierpliwość. Na piątej rozprawie, na której pozwani znowu się nie stawili, nałożyła na Ministerstwo Obrony grzywnę w wysokości ośmiu tysięcy rubli – płatnych z kieszeni podatnika, rzecz jasna. Szkoda, że nie z kieszeni ministra Iwanowa na rzecz Niny Lewurdy. Takiego rozwiązania nie przewiduje prawodawstwo rosyjskie, które chroni interesy nie słabych, lecz wszechmocnej władzy.
Po nałożeniu grzywny w końcu przedstawiciele ministerstwa pojawili się na sali rozpraw 18 listopada 2002 roku; ale dziwni to byli przedstawiciele. Nie wiedzieli nic o przedmiotowej sprawie i odmówili przedstawienia się, narzekając przy okazji, że przyczyną wszelkich problemów jest chaos panujący w Ministerstwie Obrony. Ostatecznie postanowiono o kolejnym odroczeniu rozprawy – tym razem do 2 grudnia.
Pani Nina płakała, stojąc w ponurym korytarzu budynku sądu.
– Dlaczego oni to robią? – pytała. – Mogłoby się wydawać, że nic złego się nie stało!
Nic, tylko pozazdrościć takiemu Siergiejowi Iwanowowi, szefowi Ministerstwa Obrony tak bezlitosnego wobec naszego narodu! Dla niego życie jest proste jak drut. Nie musi zawracać sobie głowy szczegółami, jakimiś matkami opłakującymi synów poległych w „wojnie z międzynarodowym terroryzmem”, nad którą on się tak rozpływa. Nie musi słyszeć ich głosów ani czuć ich bólu. Nic mu nie wiadomo o ludzkich istnieniach, które zniszczył, o tysiącach matek i ojców opuszczonych przez system, gdy ich dzieci oddały za niego życie.
– Putin nie może przecież odpowiadać za wszystko! – protestują rodzimi admiratorzy prezydenta.
Oczywiście, że nie może. On jako prezydent odpowiada za metodologię, za podejście do rzeczy. On nadaje im kształt. A w Rosji naśladuje się tego, kto jest na szczycie.
No cóż, opisaliśmy tu jego podejście do armii. On ponosi w pełni winę za brutalność i radykalizm, jakimi przepojone są i armia, i całe państwo. Brutalność jest poważną zarazą, która łacno może przerodzić się w pandemię. Po raz pierwszy zastosowana wobec mieszkańców Czeczenii, obecnie jest używana wobec „naszych”, jak patriotycznie mówi się o rosyjskich obywatelach. Również wobec tych „naszych”, którzy „patriotycznie” zwalczali tych, co doświadczyli jej pierwsi.
– Cóż, dokonał wyboru i poszedł za swym przeznaczeniem – mówi pani Nina, ocierając z łzy. Sędzia Bołonina w todze kroczy obok niej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ale na litość boską, to są przecież istoty ludzkie!
Czy rzeczywiście?… Sama czasami się zastanawiam, czy Putin to naprawdę człowiek, czy też zimny metalowy posąg. Jeśli jest człowiekiem, nie daje tego po sobie poznać.

 
Wesprzyj nas