Pierwsze polskie wydanie książki wybitnego francuskiego pisarza, słodko-gorzkiej opowieści o wielkich namiętnościach.


Kiedy lady Diane L. dowiaduje się, że jej letni pawilon ma zostać zrównany z ziemią, postanawia do tego nie dopuścić.

Ta osiemdziesięcioletnia wdowa po angielskim arystokracie, traktowana przez otoczenie niczym dobro narodowe, skrywa wiele sekretów, które mogą zniszczyć wizerunek eleganckiej starszej pani. Po latach milczenia postanawia otworzyć się przed wiernym towarzyszem – podczas przechadzki opowiada mu swoją szokującą historię.

Kim naprawdę była? Jak wyglądało jej życie? I, co najważniejsze, kogo tak naprawdę w tym życiu kochała? Odpowiedzi na te pytania kryją się w “Lady L.” – słodko-gorzkiej opowieści o wielkich namiętnościach.

Romain Gary to jeden z pseudonimów literackich Romana Kacewa. Pochodzący z żydowskiej rodziny autor w dzieciństwie przebył długą drogę z Rosji do Francji, gdzie został pilotem, a z czasem dyplomatą, reżyserem i pisarzem. W 1980 r. popełnił samobójstwo. Pozostawił po sobie takie powieści jak “Korzenie nieba”, “Obietnica poranka” czy “Życie przed sobą”. “Lady L.” to druga – po “Latawcach” – niepublikowana dotąd w Polsce książka tego pisarza ukazująca się nakładem Prószyński Media.

Romain Gary
Lady L.
Przekład: Beata Geppert
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 maja 2022
 
 


ROZDZIAŁ I


Okno było otwarte. Na błękitnym tle nieba bukiet tulipanów w świetle lata przywodził jej na myśl Matisse’a, którego przedwczesna śmierć zabrała w wieku osiemdziesięciu lat; nawet leżące wokół wazonu żółte płatki zdawały się posłuszne pędzlowi mistrza. Lady L. uważała, że natura zaczyna tracić oddech. Wielcy malarze wszystko jej odebrali: Turner ukradł światło, Boudin – powietrze i niebo, Monet – ziemię i wodę; rozwłóczone po wszystkich murach świata Włochy, Paryż i Grecja stały się już tylko banalnymi kliszami; czego nie namalowano, to zostało obfotografowane; cała ziemia coraz bardziej przypominała zużyty wygląd dziewcząt rozbieranych przez zbyt wiele rąk. Ale może to ona zbyt długo już żyła. Tego dnia Anglia świętowała jej osiemdziesiąte urodziny, stoliczek był zasypany telegramami i wiadomościami, z których kilka nadeszło z pałacu Buckingham; co roku było tak samo, każdy jak na złość stawiał kropkę nad i. Z wyrzutem spoglądała na żółte tulipany, zastanawiając się, jakim sposobem trafiły do jej ulubionego wazonu. Lady L. nie znosiła żółci, koloru zdrady, podejrzliwości, os, epidemii i starości. Patrzyła surowo na tulipany, po czym nagle nabrała podejrzeń. Ale nie, to niemożliwe. Nikt nie wiedział. Zwykła nieuwaga ogrodnika.
Cały poranek spędziła w fotelu przy otwartym oknie, na wprost pawilonu, z głową opartą na poduszeczce, z którą nigdy się nie rozstawała i którą we wszystkie podróże zabierała ze sobą. Haftowany wzór przedstawiał zwierzęta czule do siebie przytulone w czarodziejskim spokoju Edenu; lubiła zwłaszcza lwa bratającego się z jagnięciem i lamparta miłośnie wylizującego ucho sarenki; cóż, samo życie. Naiwna kreska podkreślała głęboki i jakże zadowalający idiotyzm scenki. Sześćdziesiąt lat kontaktów z wielką sztuką wzbudziło w niej niechęć do arcydzieł; coraz częściej ulegała skłonności do chromolitografii, pocztówek i wiktoriańskich obrazków ukazujących pełne życzliwości pieski, które ratują tonące niemowlęta, różowowąse kocięta i kochanków w blasku księżyca, którzy tak sympatycznie pozwalają odetchnąć od geniuszu i jego górnolotnej, męczącej pretensjonalności. Dłoń Lady L. spoczywała na zrobionej z kości słoniowej gałce laski, bez której zresztą spokojnie mogłaby się obyć, lecz laska nadawała jej jakże niezgodny z jej naturą, lecz jakże oczekiwany od niej wygląd starszej damy; starość to jeszcze jedna konwencja, której teraz musiała przestrzegać. Jej oczy uśmiechały się do złoconej kopuły pawilonu odcinającej się nad kasztanowcami na tle dobrze wychowanego angielskiego nieba z grzecznymi obłokami i bladoniebieską barwą, która przywodziła na myśl sukienki małych dziewczynek bez cienia osobowości i wyobraźni; nieba, które wyglądało, jakby je ubrał krawiec rodziny królewskiej, tak idealnie było neutralne i comme il faut.
Lady L. zawsze uważała, że angielskie niebo to ciep­łe kluski. Patrząc na nie, trudno było sobie wyobrazić jakąkolwiek ukrytą emocję, złość lub poryw serca; nawet podczas najgorszych ulew brakowało mu dramatyzmu, najgwałtowniejsze burze zaledwie podlewały trawnik, a pioruny umiejętnie omijały dzieci i uczęszczane drogi; było sobą jedynie w drobnym, regularnym deszczyku, w monotonii dyskretnych i dystyngowanych mgieł; było niebem jak parasol o wykwintnych manierach, a jeśli pozwalało sobie na jakikolwiek wybuch, to jedynie dlatego, że wszędzie stały piorunochrony. Tylko jednego jeszcze wymagała od tego nieba – aby użyczało swojego pogodnego tła złoconej kopule, bo wtedy ona mogła siedzieć godzinami przy oknie, patrząc, wspominając, snując marzenia.
Pawilon zbudowano w stylu orientalnym, modnym w latach jej młodości. Zgromadziła w nim wszystkie swoje wschodnie pamiątki, które zbierała z tak wyrafinowanie złym gustem i lekceważeniem dla prawdziwej sztuki, że jednym z wielkich momentów w jej długiej karierze w służbie ironii był dzień, kiedy Pierre Loti, w ramach nadzwyczajnej łaski przyjęty w jej świątyni, rozpłakał się ze wzruszenia.
– Chyba nigdy się nie zmienię – powiedziała nagle na głos. – Jestem w jakimś stopniu anarchistką. Oczywiście, w wieku osiemdziesięciu lat to trochę krępujące. A do tego romantyczką, co też nie pomaga.
Światło mieniło się na jej twarzy, na której wiek uwidaczniał się tylko w postaci suchej skóry o barwie kości słoniowej, na twarzy, do której nie potrafiła przywyknąć i która codziennie ją zaskakiwała. Światło też jakby się zestarzało. Przez pięćdziesiąt lat zachowywało cały swój blask, a teraz gasło, traciło połysk, szarzało. Ona i ono dobrze jednak do siebie pasowali. Jej cienkie, delikatne wargi jeszcze nie przypominały wyschniętych owadów w pajęczynie zmarszczek, tylko oczy nieco się zwęziły, a błysk rozbawienia zastąpił w nich bardziej gorący i sekretny żar. Słynęła ze swojego umysłu nie mniej niż z urody: jej ironia zawsze trafiała celu, nikogo nie raniąc, posługiwała się nią z elegancją mistrzów białej broni, którzy potrafią wykazać swoją wyższość, nie upokarzając przeciwnika. Zabawy te stawały się jednak coraz rzadsze: przeżyła wszystko, co zasługiwało na to, by się stać jej celem. Młodzi ludzie patrzyli na nią z zachwytem: wiedzieli, że kiedyś była kobietą. Odczuwała to dość boleśnie, lecz trzeba umieć być teraz, tak jak się było kiedyś w przeszłości. Nie było to zresztą stulecie, w którym naprawdę kochano kobiety. Ale przecież ta twarz, która tak długo była jej twarzą… Nie rozpoznawała jej. Czasem budziła w niej śmiech. To naprawdę było aż nazbyt zabawne. Trzeba przyznać, że tego nie przewidziała; przez tak długi czas była podziwiana i uwielbiana… Nigdy nie przyjęła do wiadomości, że to może się przydarzyć właśnie jej, że czas może się posunąć do czegoś takiego. Co za potwór! Niczego nie szanuje. Nie użalała się, ale była zirytowana. Za każdym razem, kiedy spoglądała w lustro – czasem jednak trzeba – wzruszała ramionami. To było zbyt absurdalne. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jest już tylko „przemiłą starszą damą” – tak, po tych wszystkich latach, które straciła na byciu damą, teraz dodatkowo musi być starszą damą. „Wciąż widać, że kiedyś była piękna”. Gdy słyszała te zdradzieckie szepty, z trudem hamowała się przed wypowiedzeniem bardzo francuskiego słowa, które cisnęło się jej na usta, i udawała, że niczego nie usłyszała. To, co nosi pompatyczną nazwę „szacownego wieku”, każe żyć w atmosferze prostactwa, którą każda oznaka szacunku tylko podkreśla: przynoszą ci laskę, choć o nią nie prosiłaś, podają ci ramię za każdym razem, gdy chcesz zrobić krok, na twój widok od razu zamykają okna, szepczą: „Uwaga, stopień”, jakbyś była ślepa, mówią do ciebie fałszywie radosnym tonem, jakby przewidywali, że jutro umrzesz, i próbowali to przed tobą ukryć. Wiedziała, że jej ciemne oczy, delikatny, choć wyraźnie zarysowany nos – zawsze mówiono, że jej nos jest „arystokratyczny” – uśmiech, ów słynny uśmiech Lady L., kazały wszystkim głowom odwracać się na jej widok; doskonale wiedziała, że w życiu, jak w sztuce, styl jest ostatecznym schronieniem tych, którzy nie mają już niczego do zaoferowania, a jej uroda może jeszcze zainspirować malarza, lecz już nie kochanka. Osiemdziesiąt lat! Niewiarygodne.
– A zresztą, zut! – powiedziała. – Za dwadzieścia lat problem przestanie istnieć.
Po pięćdziesięciu latach spędzonych w Anglii nadal myślała po francusku.
Na prawo widziała wejście główne do zamku z jego kolumnadą i wachlarzowymi schodami, które z wdziękiem schodziły do trawnika; Vanbrugh bez wątpienia był geniuszem zwalistej architektury; wszystko, co zaprojektował, ciążyło ku ziemi, jakby chciało ją ukarać za grzechy. Lady L. nie znosiła purytanów i nawet się zastanawiała, czy nie pomalować zamku na różowo, lecz jeśli czegokolwiek nauczyła się w Anglii, to tego, że trzeba umieć się powstrzymać, zwłaszcza gdy człowiek może sobie na wszystko pozwolić, tak więc ściany Glendale House pozostały szare. Zadowoliła się urządzeniem czterystu pokojów we włoskim stylu iluzjonistycznym, a jej obrazy Tiepola, Fragonarda i Bouchera dzielnie walczyły z nudą wielkich sal w amfiladzie, gdzie wszystko zdawało się czekać na przyjazd pociągu.
Główną aleją powoli nadjechał rolls-royce, stanął przed schodami i z samochodu, ze skórzaną teczką pod pachą, wynurzył się James, najstarszy z jej wnuków, poczekawszy, aż szofer otworzy mu drzwi.
Lady L. nie cierpiała skórzanych teczek, bankierów, rodzinnych spotkań i urodzin, nie znosiła tego, co jest comme il faut, uładzone, konwencjonalne i sztywne, ale na to wszystko zgodziła się świadomie i w swej decyzji pozostała konsekwentna. Przez całe życie prowadziła nieubłaganą kampanię terrorystyczną, która zakończyła się sukcesem: jej wnuk Roland był ministrem, Anthony miał wkrótce zostać konsekrowany na biskupa, Richard służył w stopniu podpułkownika w królewskim regimencie, James kierował losami Bank of England, a „tamta”, jej rywalka, do niczego nie żywiła takiej nienawiści jak do policji i wojska, z wyjątkiem Kościoła i bogaczy.
To cię nauczy, pomyślała, spoglądając w kierunku pawilonu.
Rodzina czekała w sąsiednim pokoju wokół obrzydliwego tortu urodzinowego i trzeba było dalej prowadzić tę grę. Zebrało się ich co najmniej trzydzieścioro, zastanawiali się, czemu tak nagle ich opuściła, bez żadnych wyjaśnień, i co właściwie może robić sama w zielonym salonie z papugami. Lecz naturalnie ona nigdy nie była sama.
Wstała więc, by dołączyć do wnuków i prawnuków. Kochała tylko jednego, najmłodszego, który miał piękne oczy, ciemne i bezczelne, kręcone włosy z płowymi refleksami i jakąś żywotność, rodzącą się męskość, które ją zachwycały – podobieństwo było wprost uderzające. Podobno dziedziczenie często tak właśnie się objawia, przeskakując przez jedno lub dwa pokolenia. Była pewna, że chłopak dokona rzeczy straszliwych, kiedy dorośnie, z pewnością miał w sobie zadatki na ekstremistę. Być może podarowała Anglii przyszłego Hitlera lub Lenina, który rozwali cały system. Pokładała w nim wszystkie swoje nadzieje. O kimś, kto ma takie oczy, na pewno będzie głośno. Jeśli chodzi o pozostałych smarkaczy, których imiona zawsze myliła, to mieli jeszcze mleko pod nosem i nic więcej nie dało się o nich powiedzieć. Jej syn rzadko bywał w Anglii; jego zdaniem należało korzystać ze świata, póki jeszcze był dekadencki.
Wszyscy jej przyjaciele zmarli młodo. Gaston, francuski kucharz, głupio odszedł w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Ludzie coraz wcześniej umierali. Pomyślała o zaskakującej liczbie bliskich, których przeżyła. Psy, koty, ptaki – liczyła je na pęczki. Życie zwierzęcia jest tak strasznie krótkie; od dawna przestała trzymać jakiegokolwiek pupila, zniechęcona tym, że żyje dłużej od nich; zostawiła sobie tylko Percy’ego. To było zbyt okropne. Człowiek przywiązuje się do zwierzaka, zaczyna go rozumieć i kochać, a on go zostawia. Nienawidziła rozstań i przywiązywała się już tylko do przedmiotów. Kilka z najbardziej zadowalających przyjaźni przeżyła z rzeczami, one przynajmniej człowieka nie porzucają. Potrzebowała towarzystwa.
Otworzyła drzwi i weszła do szarego salonu: nazywano go „szarym”, gdyż taki był początkowo jego kolor, lecz ponad czterdzieści lat temu ozdobiła go biało-złotymi boazeriami, wśród których spacerowały eteryczne, iluzjonistyczne postacie z włoskich komedii, a ich leciutkie piruety zwycięsko walczyły z wyniosłym, ponurym chłodem pokoju.
Pierwszym, który ją przywitał z ledwo widocznym wyrzutem w spojrzeniu – czekano na nią od godziny – był naturalnie Percy, jej rycerz przyboczny, Cicisbeo, jak się mówiło w jej czasach; mimo jego niezwykłej dyskrecji gorliwe oddanie, jakie nieustannie jej deklarował, bywało niekiedy uciążliwe. Sir Percy Rodiner, od dwudziestu lat poeta-laureat angielskiego dworu, a więc oficjalny piewca Korony, ostatni z bardów Imperium – sto dwadzieścia oficjalnych ód, trzy tomiki okolicznościowych wierszy z okazji królewskich narodzin, koronacji, zgonów, wszelkiego rodzaju zwycięstw – wraz z sir Johnem Masefieldem dzielnie stał w pierwszym szeregu brytyjskiego bel canta, od bitwy jutlandzkiej po El-Alamejn, i zdołał osiągnąć coś zgoła odrażającego: pogodził poezję z cnotą i został przyjęty do klubu Boodle’s bez bodaj jednego głosu sprzeciwu. W każdym razie przeżył wszystkie jej pozostałe zwierzęta domowe, przywykła do niego i byłaby szczerze zmartwiona, gdyby go zabrakło. Miał zresztą tylko siedemdziesiąt lat, ale wyglądał zdecydowanie na więcej. Fizycznie trochę przypominał Lloyda George’a: taka sama biała grzywa, takie samo szlachetne czoło i równie delikatne rysy twarzy, lecz podobieństwo na tym się kończyło. Tamten był Walijczykiem, naprawdę kochał kobiety i potrafił źle je traktować, a biedny Percy – Lady L. była szczerze o tym przekonana – nadal mógł być prawiczkiem. Parokrotnie próbowała go zdeprawować przy pomocy czarujących dziewcząt z półświatka, które zaliczała do swoich znajomych, ale za każdym razem uciekał do Szwajcarii.
– Moja droga Diane…
To imię dobrze do niej pasowało… Dicky je wybrał po długim wahaniu między Éléonore a Isabelle. Éléonore brzmiało jednak trochę ponuro, może z powodu Edgara Poego, a Isabelle nieodparcie przywodziło na myśl brudną koszulę królowej o tym samym imieniu. W końcu zdecydował się na Diane, gdyż brzmiało tak czysto.
– Zaczynaliśmy się niepokoić.
Lady L. czasami zastanawiała się, czy Percy aby nie molestuje małych dziewczynek w parkach, czy nie jest zboczeńcem znakomicie ukrywającym swoje brudne sprawki albo homoseksualistą, który daje się chędożyć lokajowi lub biczować jakiejś prostytutce gdzieś w Soho, ale był to z jej strony tylko przejaw naiwnego romantyzmu, który przetrwał najgorsze próby; dawno temu jej nadzieje zgasły wobec oczywistości jego budzącej wymioty integralności moralnej, emanującej z Percy’ego niczym jakieś zgubne promieniowanie. Był człowiekiem godnym szacunku i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakim cudem zalęgła się w nim poezja. Był zresztą jedynym znanym jej człowiekiem o spojrzeniu wiernego psa mimo niebieskich oczu. A jednak lubiła go. Przy nim mogła odrzucić maskę starszej damy i konwenanse szacownego wieku, aby się objawić z całą impertynencją i świeżością swoich dwudziestu lat; czas człowieka nie postarza, lecz narzuca różnego rodzaju przebrania. Lady L. często się zastanawiała, co zrobi, kiedy będzie naprawdę stara, kiedyś w przyszłości. Nie miała wrażenia, że to się może jej przydarzyć, ale kto wie, życie chowa wiele sztuczek w zanadrzu. Zostało jej jeszcze kilka dobrych lat, później na pewno coś się wydarzy, lecz nie wiedziała co. Kiedy nadejdzie starość, jedynym wyjściem będzie wycofanie się do swojego cudownego ogrodu w Bordigherze i szukanie pociechy w kwiatach.
Przyjęła filiżankę herbaty. Cała rodzina skupiła się wokół niej, co było dość przerażające. Nigdy nie przywykła do myśli, że od niej pochodzi całe to stado – ponad trzydzieści łebków. Patrząc na nich, nawet nie mogła powiedzieć: „Ja tego nie chciałam”. Przeciwnie, chciała, świadomie i dobrowolnie, to było dzieło jej życia. Nie mogła jednak pojąć, jakim cudem tyle miłosnego szaleństwa, czułości, rozkoszy, oszołomienia i namiętności mogło doprowadzić do pojawienia się osób tak bezbarwnych i sztywnych. Było to wręcz niewiarygodne i dość krępujące. Stawiało w wątpliwość i dyskredytowało miłość. Jakże cudownie by było móc im wszystko powiedzieć, pomyślała, popijając herbatę małymi łyczkami i spoglądając na nich z ironią. Jakże by było zabawnie zobaczyć tę pewność siebie widoczną na ich twarzach nagle rozsypującą się w zgrozie i przerażeniu. Wystarczyłoby kilka słów, by cały wygodny świat zawalił się na ich dobrze urodzone głowy. Było to bardzo kuszące. To nie obawa przed skandalem ją powstrzymywała. Zadrżała i ciaśniej owinęła ramiona indyjskim szalem. Lubiła delikatną i ciepłą pieszczotę kaszmiru na szyi. Miała wrażenie, że jej życie od dawna jest już tylko kolejnymi szalami – setkami i setkami wełnianych i jedwabnych uścisków. Zwłaszcza kaszmir był zdolny do ogromnej czułości.
Nagle zorientowała się, że Percy coś do niej mówi. Stał z filiżanką herbaty w ręce, w otoczeniu pełnych aprobaty i dyskretnie rozbawionych twarzy. Ten człowiek miał niezwykły talent do komunałów, potrafił wręcz wznieść się na taki poziom banału, że jego przemowy stanowiły zachwycające wyzwanie dla oryginalności.
– Tak szlachetne życie – oświadczył. – Nasza brutalna i wulgarna epoka zasługuje, by je poznać i doznać oświecenia. Moja droga Diane, za zgodą pani bliskich, a nawet na ich prośbę, z okazji pani urodzin błagam o zezwolenie na napisanie pani biografii.
Ależby była zabawa, pomyślała po francusku.
– Chyba to zbyt wcześnie, nie sądzi pan, Percy? – zapytała. – Poczekajmy trochę. Może mi się jeszcze przydarzy coś interesującego. Życie pozbawione jakichkolwiek historii, jak moje, byłoby śmiertelnie nudne.
Rozległy się uprzejme okrzyki protestu. Pochyliła się do swojego prawnuka Andrew i pogładziła go po policzku. Miał naprawdę przepiękne oczy. Czarne, trochę kpiące, gwałtowne… Będą przez niego cierpieć, pomyślała z satysfakcją.
– Ma oczy swojego pradziadka – powiedziała z westchnieniem. – Podobieństwo jest uderzające.
Matka chłopca – Lady L. zauważyła jej niebywały, ozdobiony ptaszkami i kwiatkami niebieski kapelusz, który w samej księżniczce Margaret mógłby wzbudzić dreszcz zazdrości – wydała się zaskoczona.
– Sądziłam, że książę miał niebieskie oczy.
Lady L. nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niej plecami. Kolejna, pomyślała, zagryzając wargi i patrząc na jakąś brzydulę; jeśli pamięć jej nie myliła, była małżonką jej wnuka Anthony’ego – tego, który został duchownym. Przyglądała się jej kapeluszowi: wyglądał jak ciastko z kremem.
– Jaki piękny tort urodzinowy – powiedziała, jeszcze przez ułamek sekundy patrząc na kapelusz, zanim przeniosła wzrok na stojący na srebrnej tacy wyrób cukierniczy.
Trzeba było jeszcze zamienić kilka słów z rodzinnym nieudacznikiem, Richardem, podpułkownikiem w królewskim regimencie. Po zaliczeniu Religii i Armii zostały tylko Rząd i Bank of England, obróciła się więc w ich stronę. Roland do perfekcji opanował jakże angielską sztukę całkowitego przechodzenia niezauważalnie, by tym bardziej się wyróżnić. Od wielu lat stał na czele skromnego ministerstwa, lecz wreszcie jego brak jakiejkolwiek błyskotliwości i osobowości, nijaki wygląd i doskonale bezbarwny charakter zwróciły na niego uwagę premiera – mówiono o nim jako o następcy Edena na czele Foreign Office; Partia Konserwatywna wolała go nawet od Raba Butlera, widząc w nim rywala MacMillana. Jego przeciętność należała do tego rodzaju, od jakich w Anglii oczekuje się rzeczy wielkich. Lady L. uważała za niebywałe, że autentyczny arystokrata może ubiegać się o władzę; człowiek z ludu, który pragnie wejść do rządu, jest czymś naturalnym, ale za szokujące uznawała, że najstarszy syn księcia Glendale’a może się zniżyć do czegoś takiego. Rządzenie to zajęcie intendenta, jest rzeczą normalną, że lud wybiera sobie służbę, w końcu na tym polega demokracja. Zapytała go, co słychać u jego żony i dzieci, udając, że nie pamięta o ich obecności, a Roland cierpliwie przekazał jej wszystkie te absolutnie nieciekawe informacje, jako że był to dla nich jedyny możliwy temat do rozmowy.
Przyjęcie można było uznać niemal za skończone. Został jeszcze rytualny portret, co roku wykonywany przez nadwornego fotografa na okładkę „Tatlera” lub „Illustrated London News”, no i pożegnania, ale te będą krótkie. Teraz będzie miała spokój aż do Bożego Narodzenia. Zapaliła papierosa. Uważała za dziwne i zabawne, że może publicznie palić: nie potrafiła przywyknąć do myśli, że teraz jest to powszechnie przyjęte. Jej wnuki nadal paplały, a ona od czasu do czasu z wdziękiem przechylała głowę, jakby słuchała ich słów. Nigdy nie lubiła dzieci, a fakt, że niektóre z nich miały już ponad czterdzieści lat, uważała za coś idiotycznego. Chciała im powiedzieć, żeby poszły się bawić gdzie indziej, odesłać je do ich dziecinnych zajęć: banków, parlamentu, klubów, sztabów generalnych. Dzieci stają się wyjątkowo nieznośne, kiedy dorastają i zaczynają zadręczać innych swoimi „problemami”: podatkami, polityką, pieniędzmi. Teraz już bowiem w obecności kobiet bez skrępowania rozmawiano o pieniądzach. Kiedyś pieniędzmi nikt się nie zajmował: albo się je miało, albo się zaciągało długi. Dzisiaj kobiety coraz częściej uważano za równe mężczyznom – mężczyźni się wyemancypowali. Kobiety przestały sprawować władzę. Nawet prostytucja została zakazana. Nikt już nie umiał się zachować; dobrze, jeśli nie przyprowadzano na kolację Amerykanów. Za czasów jej młodości Amerykanie po prostu nie istnieli, nie zostali jeszcze odkryci. Można było latami czytać „Timesa”, zaledwie od czasu do czasu natykając się na jakiś reportaż podróżnika, który właśnie powrócił ze Stanów Zjednoczonych.
Przygotowano dla niej fotel, ten sam od czterdziestu pięciu lat, stawiany zawsze w tym samym miejscu, pod portretami Dicky’ego, pędzla Lawrence’a, i jej, namalowanym przez Boldiniego. Fotograf już się wokół niej krzątał, wdzięcznie kręcąc swoim zadkiem cherubina. Dzisiaj wszyscy byli homoseksualistami. Bóg jeden wie dlaczego. Nie znosiła tych chomików, za bardzo kochała mężczyzn, by mogło być inaczej. Oczywiście w czasach jej młodości chomiki też istniały, ale się tak nie afiszowały, mniej się wdzięczyły, a ich słodkie tyłeczki wyglądały znacznie skromniej. Spojrzała z dezaprobatą na tę młodą ciotę, zastanawiając się, czy nie powiedzieć mu czegoś niemiłego: ostatecznie to paskudna bezczelność, by przychodzić tu i roztaczać zapach perfum Schiaparelli. Jednak się powstrzymała – ubliżała tylko ludziom ze swojego środowiska. Fotografia ukaże się nazajutrz we wszystkich gazetach. Tak było co roku.
Nosiła jedno z najznakomitszych nazwisk w Anglii; latami szokowała, irytowała, wręcz skandalizowała angielską opinię publiczną swoją ekstrawagancją, a może również urodą. Francuskie pochodzenie do pewnego stopnia usprawiedliwiało doskonałość rysów jej twarzy, która nieco nadmiernie przyciągała uwagę, choć bez przesady; no i dużo podróżowała z uwagi na Dwór i społeczeństwo, które nie lubiło, by ktoś zbytnio je niepokoił. Od dawna wszystko jej wybaczano, w pewnym sensie stanowiła część dziedzictwa narodowego. To, co kiedyś w jej charakterze uważano za ekscentryczne, teraz było wielbione jako przejaw czarującej, nadzwyczaj brytyjskiej oryginalności. Usiadła więc w fotelu, z ręką na gałce laski, w takiej postawie, jakiej od niej oczekiwano, próbując nawet powstrzymać uśmiech, który zawsze trochę ją zdradzał; Rząd stanął po prawej, Kościół po lewej, Bank of England i Armia za nią, a reszta ustawiła się w trzech rzędach w porządku malejącym według znaczenia. Po zrobieniu zdjęcia przyjęła jeszcze jedną filiżankę herbaty: picie herbaty to w zasadzie wszystko, co można robić z Anglikami.
W tej właśnie chwili usłyszała słowa „letni pawilon”, co natychmiast przykuło jej uwagę. To mówił Roland.
– Obawiam się, że tym razem nic nie da się zrobić. Postanowiono przeprowadzić tędy autostradę. Przed przyszłą wiosną trzeba będzie go rozebrać.
Lady L. odstawiła filiżankę. Od lat rodzina próbowała ją przekonać, by sprzedała pawilon i otaczający go teren: podatki stawały się ponoć coraz wyższe i utrzymanie posiadłości stanowiło coraz większy problem – takie tam dyrdymały. Nigdy nie przywiązywała najmniejszej wagi do tych idiotycznych słów, a każdą dyskusję na ten temat zbywała wzruszeniem ramion, które uważano za „bardzo francuskie”. Tyle że tym razem nie chodziło o rodzinę. Rząd przyjął ustawę wywłaszczeniową, roboty miały się zacząć następną wiosną. Pawilon był skazany na wyburzenie. Oczywiście, dodał uspokajająco Roland, dostaniemy odszkodowanie. Spiorunowała go wzrokiem: odszkodowanie, i co jeszcze! Jedyna racja bytu zostanie jej odebrana, a ten ponury kretyn bredzi o odszkodowaniu.
– Banialuki – oznajmiła twardo. – Nie mam zamiaru ustąpić.
– Niestety, Najmilsza, nie mamy wyjścia. Nie możemy występować przeciwko prawom rządzącym w tym kraju.
Banialuki! Trzeba po prostu zmienić przepisy – do tego zostały stworzone. Mówiła im już sto razy: pawilon ma dla niej ogromną wartość sentymentalną. Ostatecznie Partia Konserwatywna nadal sprawuje rządy, jesteśmy wśród przyjaciół. Mogą załatwić ten drobny problem, nie zawracając jej głowy.
Uznała sprawę za rozwiązaną, przywykła bowiem do tego, że ludzie są jej posłuszni. Przeżyła więc szok, że tym razem sprawy mają się inaczej: rodzina nie chciała ustąpić. Byli pełni szacunku, zrozumienia, grzeczni, ale zdecydowani – teren stanie się własnością państwa. Co by to była za gratka dla Partii Pracy w przeddzień wyborów, gdyby gazety, zawsze polujące na pretekst, aby zaatakować ludzi na świeczniku, oznajmiły, że rodzina jednego z członków rządu, jeden z najznamienitszych rodów w kraju, sprzeciwia się budowie nowej drogi i próbuje storpedować projekt sprzyjający rozwojowi całego regionu. Socjaliści już dostatecznie mocno zaatakowali „klasy uprzywilejowane”, nie należało im pomagać. Pawilon nieodwołalnie miał zostać zburzony.
– Szlachectwo zobowiązuje – oświadczył Roland z tą umiejętnością prawienia komunałów, która czyniła z niego jednego z najlepszych mówców Partii Konserwatywnej.
Przybrał chytrą minę, najwyraźniej chciał przeskoczyć samego siebie.
– Szlachectwo zobowiązuje, zwłaszcza w demokracji.
Zdaniem Lady L. demokracja nie była niczym innym niż sposobem ubierania się, lecz nie był to odpowiedni moment, by ich szokować tym spostrzeżeniem. Zrobiła coś, czego nigdy wcześniej nie robiła – spróbowała wzbudzić w nich litość. Nie potrafiła żyć bez przedmiotów, które zgromadziła w pawilonie; nie było mowy, by się z nimi rozstała. No cóż, skoro nie ma wyjścia, to trzeba będzie je przenieść w inne miejsce.
– Przenieść w inne miejsce? – powtórzyła Lady L.
Nagle poczuła przerażenie bliskie paniki i musiała dokonać niezwykłego wysiłku, by się nie rozpłakać przed tym stadem obcych ludzi. Znowu zapragnęła wszystko im powiedzieć, wykrzyczeć całą prawdę, żeby ich ukarać za zarozumialstwo. Zdołała się jednak pohamować, to nie był wystarczający powód, by w mgnieniu oka zniszczyć dzieło całego życia. Wstała, otuliła ramiona szalem, powiodła po wszystkich wyniosłym wzrokiem i pełna pogardy w milczeniu wyszła z pokoju.
Siedzieli trochę wytrąceni z równowagi, zaskoczeni tym nagłym wyjściem, tym porywczym, zaskakująco młodzieńczym gestem i spojrzeniem, nieco nawet zaniepokojeni, mimo że starali się wyglądać na rozbawionych i pełnych wyrozumiałości.
– Zawsze była nieco ekscentryczna, nieprawdaż? Biedna Najmilsza nie rozumie, że czasy się zmieniły.

 
Wesprzyj nas