Christian Berkel z wielką elegancją plecie, na kanwie całego stulecia historii Niemiec, trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie.
„Jeśli ktoś zapyta, gdzie jest ten wielki, nasycony życiem epos o niemieckich dziejach, możemy odpowiedzieć: wyszedł spod pióra Christiana Berkela. A on sam to nie żaden piszący aktor. To pisarz w całym tego słowa znaczeniu. I to jaki!”
Aby napisać powieść o swojej rodzinie, aktor Christian Berkel chodził do archiwów, czytał korespondencję, odbywał podróże. Na kanwie całego stulecia historii Niemiec osnuł wielką sagę rodzinną – opowieść o niezwykłej miłości.
Christian Berkel z wielką elegancją plecie trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie. Opowiada o trzech pokoleniach, o ich drogach prowadzących od Ascony, przez Berlin, Paryż, Gurs i Moskwę, aż do Buenos Aires. Kończy historią dwojga kochających się ludzi, którzy różnią się od siebie tak, że bardziej już nie można, a jednak przez całe życie nie potrafią od siebie odejść.
„Jabłoń” zyskała status bestsellera „Der Spiegel”.
„Przez wiele lat uciekałem od mojej historii. Potem wymyśliłem ją na nowo” – Christian Berkel
Christian Berkel, urodzony w 1957 roku w Berlinie Zachodnim, należy do najbardziej znanych niemieckich aktorów filmowych i teatralnych. Zagrał w wielu europejskich produkcjach filmowych i w hollywoodzkich blockbusterach. Za swoje kreacje aktorskie otrzymał m.in. nagrodę „Bambi”, „Złotą Kamerę” i „Deutscher Fernsehpreis” (Nagrodę Telewizji Niemieckiej). Grał w nominowanym do Oscara filmie „Upadek”, w „Eksperymencie” Olivera Hirschbiegla, „Czarnej księdze” Paula Verhoevena i „Bękartach wojny” Quentina Tarantino.
Jabłoń
Przekład: Barbara Ostrowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 24 marca 2021
Cisza.
Drzewo z trzaskiem runęło na ziemię. Ktoś coś krzyknął. Mężczyźni ponownie włączyli elektryczną piłę. Wizg rozciągał się w czasie i nabrzmiewał, piła zatapiała zęby w następnej sośnie. Nie miałem odwagi się odwrócić. Serce mi się ścisnęło. Niemalże słyszałem, jak z wolna wyrywają się z ziemi korzenie stuletniego olbrzyma, jak w upadku załamuje się jego opór.
Siedziałem na czerwonym klinkierowym słupie u wejścia do naszego nowego domu. Po drugiej stronie ulicy ciągnęły się w porannym słońcu jeden za drugim świeżo pomalowane płoty, a za nimi pośród podmiejskiej sielanki ujadały psy. Za moimi plecami, w wysokiej po kolana trawie zaczarowanego ogrodu, o jakim marzy każde dziecko, leżało osiem martwych sosen. Osiem. Liczyłem. Zostało już tylko jedno małe, krzywe drzewo. Nie miało pójść na ścięcie. Ojciec mi obiecał. W cmentarnej ciszy ostrożnie obejrzałem się za siebie.
Straciłem równowagę. Upadek jak z horroru. Z całej siły starałem się utrzymać kierunek przeciwny do ruchu wskazówek zegara. Spadając czy też opadając, nim moja sześcioletnia głowa uderzyła o kamienne płyty, wciąż widziałem to drzewo w jego niepozornym pięknie. Promienie słońca przezierały przez liście, owoce połyskiwały. Jeszcze stało. Samo. Wcale nie zagubione. Przekorne. Moja jabłoń.
– Co, znowu odwiedzamy mamusię?
A cóż to tę kwiaciarkę obchodzi? I ten nieskrywany wyrzut w głosie. Co ona może wiedzieć? Tu, w Spandau, każdy zna każdego. Nie, to nie do zniesienia. Szybko zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu.
Z kwiatami w ręce skręciłem w wąską uliczkę między blokami. A jednak już wtedy pomyślano o tym, żeby te kloce zgrupować wokół trawnika. Rodzice wynajęli tu mieszkanie, gdy sprzedali dom we Frohnau, aby większość roku spędzać w Hiszpanii. Ojciec spełnił przyrzeczenie, które złożył mojej matce kilkadziesiąt lat wcześniej, w latach pięćdziesiątych, kiedy wróciła z Argentyny i nie potrafiła się odnaleźć w Niemczech. Ten kraj nie był już jej ojczyzną, nie mógł się ponownie nią stać.
– Wchodź szybko.
Matka stała w drzwiach, miała na sobie tylko szlafrok. Zanim zdążyłem jej wcisnąć kwiaty do ręki, wciągnęła mnie do przedpokoju. Od moich ostatnich odwiedzin minęło kilka tygodni. Jesień przeszła w deszcze i śniegi. Zrobiło się zimno.
– Mam ci coś do powiedzenia.
W malutkim salonie odwróciła się i odrzuciła w tył głowę.
– Wyszłam za mąż.
Nad osiedlem przeleciał z hukiem samolot. Ojciec zmarł dziewięć lat temu, 24 grudnia 2001 roku.
– Dlaczego nic mi nie mówiłaś? – spytałem.
Spojrzała na mnie badawczo, odczekała chwilę.
– Nic się nie martw, on też już umarł.
– Jak… ale…
– Na wątrobę.
– Ach.
– Tak samo jak twój ojciec, on też zszedł na wątrobę, ale już dawno temu, w wojennych czasach. Zupełnie nagle upadł. Martwy. Z Carlem było podobnie. Twojego ojca poznał na wojnie. Razem byli w Rosji w obozie.
– Jak to… kto umarł w Rosji?
– Jak to kto? Twój ojciec.
– Nie.
– Nie? – zaśmiała się, nie wierząc własnym uszom. – Ja chyba wiem lepiej, był przecież moim mężem, nawet jeśli za Adolfa nie mogliśmy się pobrać.
– Nie, nie mógł umrzeć podczas wojny, bo przecież bym się nie urodził… albo on nie byłby moim ojcem.
– Oczywiście, że był twoim ojcem. Jeszcze by tego brakowało, żeby nie był! Co ty wygadujesz? Na lepszy pomysł nie wpadłeś?
– Przecież urodziłem się w 1957 roku, on nie mógł zginąć na wojnie, to znaczy – nie mógł umrzeć, a dwanaście lat po wojnie mnie spłodzić…
Patrzyła na mnie rozeźlona.
– Chyba masz coś nie tak z głową. – Nie spuszczała ze mnie zmętniałego wzroku. – Co za bzdury, no nie! To teraz posłuchaj, Carl zostawił mi w spadku bardzo dużo pieniędzy, chciał mnie zabezpieczyć, wiesz, no i dlatego, że wciąż miał przeze mnie kłopoty ze swoją rodziną.
– Dlaczego?
– No bo on był z Benzów – zrobiła przerwę i popatrzyła na mnie znacząco.
– Benzów?
– Tak. Daimler-Benz.
Nazwa sturlała się jej z języka niczym ośmiocylindrowiec.
– Ale dlaczego miał przez ciebie problemy ze swoją rodziną?
– Ty rzeczywiście czasem ciężko kapujesz. No jak to dlaczego? Oni oczywiście obawiali się łowczyń spadków. Poza tym Carl był znacznie młodszy ode mnie. To im naturalnie też nie pasowało.
– Ile miał lat?
– Tak dokładnie to nie pamiętam. Czterdzieści siedem? Co nieco już zapominam, wiesz? Może czterdzieści sześć, czyli pod pięćdziesiątkę albo pięćdziesiąt parę… no tak.
– Myślałem, że był razem z tatą w niewoli u Rosjan?
– Przecież ci mówiłam. Znowu nie słuchałeś?
– Nie, tylko że nie mógł być wtedy pod pięćdziesiątkę… no bo skoro razem z tatą był w rosyjskim obozie…
Miałem nadzieję, że się podda, chociaż wiedziałem, że nie potrafi. Dawniej sprzeczności też jej nie przeszkadzały. Mimo to spróbowałem.
– Właściwie powinien był być wtedy mniej więcej w twoim wieku.
– Ale nie był. Był trzydzieści lat młodszy. Koniec kropka. No więc, posłuchaj, przelał na moje konto dwa miliony euro. A ja tych pieniędzy nie potrzebuję, chciałam je podarować tobie i twojej siostrze. – Zadowolona patrzyła na mnie promiennym wzrokiem.
– O, to bardzo miło z twojej strony, ale może jednak zechcesz je zatrzymać?
– Po co? Mam dosyć, a za długo żyć też nie chcę. Znam już wszystko na wylot, no i nie mam ochoty się nudzić. – Aha, zanim pójdziemy do banku po pieniądze, chciałabym jeszcze pojechać do Intercontinentalu. – Spojrzałem na nią pytająco.
– Carl i ja spędziliśmy tam noc poślubną, a następnego dnia rano caaałkiem po prooostu zostawiłam tam ślubną suknię. Pewnie wciąż wisi u nich w szafie. Chciałabym ją jednak mieć.
Przyszedłem z notesem pełnym zapisków, siedzę naprzeciwko mojej matki, chcę ją wypytać o ojca – a ona mi tu opowiada o swoim ślubie z Carlem Benzem.
Zrozumiałem, że czas, który chcę odszukać, nie został zapomniany. On się na moich oczach zaczął rozsypywać. Z jej życia pozostały tylko fragmenty. Poszczególne motywy pojawiały się w różnych wariantach, łączone na nowo, jakby ktoś pociął obraz na części, niektóre pogubił, a inne poskładał w nową całość. Jakby w zapominaniu powstawała nowa kartografia duszy.
A mój ojciec, z którym dzieliła życie już jako trzynastolatka – mój ojciec znikł, zmarły dawno temu w Rosji, zastąpiony przez Carla Benza.
Ojciec od marca 1945 roku do końca 1950 był w niewoli rosyjskiej. Czy lata rozłąki zamieniła teraz na jego śmierć? Jeśli wtedy myślała, że poległ, jeśli zaczęła akceptować jego odejście, podobnie jak czyniło wiele kobiet w tamtych czasach, to ta śmierć stała się dla niej na długo rzeczywistością. Czy jej zanikająca pamięć teraz do tego wróciła?
Filia kasy oszczędnościowej znajdowała się tylko parę minut drogi od domu. Moja matka pewnym krokiem podeszła do jednego z doradców bankowych. Położyła na ladzie wielką pustą torbę.
– Dzień dobry, czy mogę prosić o stan mojego konta? Sala Nohl – powiedziała statecznym, niemal uroczystym tonem. Po śmierci mojego ojca wróciła do panieńskiego nazwiska.
– Bardzo chętnie, łaskawa pani.
Urzędnik uprzejmie skinął głową. Matka uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo. Przez krótką chwilę poczułem się niepewnie. Właściwie to nie może być prawda. A może jednak?
– 3766 euro i 88 centów, łaskawa pani.
Podniosła wzrok.
– Nie, drugie konto.
Doradca jakby nie zrozumiał. Zwróciła się w moją stronę i z westchnieniem potrząsnęła głową, jakby przepraszała za nieudolność pracownika, który musi się jeszcze trochę douczyć, lecz ona wielkodusznie pominie to tym razem milczeniem.
– Łaskawa pani, bardzo mi przykro, ale ma pani u nas tylko to jedno konto.
– Ach tak, tylko to jedno, tak?
Kiwała niepewnie głową, coraz bardziej blednąc na twarzy. – Dobrze, wobec tego przyjdę jutro, jak będzie pański szef.
Biedak spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
– Bardzo proszę, łaskawa pani.
Ostrożnie wyprowadziłem ją na zewnątrz.
Na ulicy zatrzymała się po kilku krokach. Popatrzyła na mnie z przestrachem.
– Przecież to wszystko nie mogło mi się przyśnić.
Rozmawiałem z lekarzami, jak najdokładniej opisywałem swoje spostrzeżenia, także najwcześniejsze oznaki rozpoczynającego się rozpadu osobowości, i dowiedziałem się czegoś, co wiedziałem już od początku. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko towarzyszyć jej w tej nieuchronnej drodze, nim wejdzie do tunelu, którym krok po kroku będzie odchodziła w ciemność bez wspomnień. Psychiatra radził mi odwiedzać matkę jak najczęściej. Regularne rozmowy, kontakty towarzyskie mogłyby złagodzić przebieg choroby. Niełatwo mi te odwiedziny przychodziły. Potrzebowałem trochę czasu, by wniknąć myślami w jej świat. Uporządkować w sobie te obrazy udawało mi się zwykle dopiero później, gdy znowu byłem sam na sam z sobą i brzmieniem jej głosu.
Niektórzy czują jeszcze smak ciasta, które ich matka w niedzielę stawiała na stole, jakiegoś specjalnego posiłku, swojego ulubionego dania, którego zapach niezawodnie otwiera drzwi do zamkniętych pokojów dzieciństwa. Inni pamiętają jej perfumy, objęcia, czuwanie przy łóżku, kiedy chorowali, jej chód, ruchy, zarys pleców, kiedy gasiła światło i wychodziła z pokoju, pocałunek, który rozwiewał strach przed zaśnięciem, jej śmiech i współczujące łzy albo jej cichą, dającą oparcie obecność. W moim wypadku były to słowa. Słowa zamieniające się w obrazy, które stawały się moimi własnymi. Podłogą, ścianami, oknami i drzwiami mojego świata. Nic w moim dzieciństwie nie rozstrajało mnie bardziej niż milczenie matki. A teraz? Czy powoli prześliźnie się do świata, w którym wspólnego języka już nie będzie?
Psychiatra wyjaśnił mi, że nawet w szaleństwie pozostaje zachowany kontakt z rzeczywistością, tyle że niełatwo ją rozpoznać. „Jeśli na porannym obchodzie paranoik opowiada lekarzom, że pielęgniarz przez całą noc maltretował go elektromagnetycznym promieniowaniem, to można przypuszczać, że ów pielęgniarz poprzedniego wieczoru pewnie nie był dla pacjenta zbyt miły”. Ale sądząc z obserwacji, z moją matką nie jest jeszcze tak źle. Zapytałem o diagnozę. Uśmiechnął się, wzruszając ramionami. „Co panu da etykietka?”. Nie nalegałem. Cóż miałbym począć ze słowem, którego znaczenia nie potrafiłem ocenić? Przy pożegnaniu położył mi dłoń na ramieniu. Przez moment miałem wrażenie, jakbym go znał od zawsze. „Niech pan nie traci odwagi”.
W domu przeglądałem albumy ze zdjęciami, szukając śladów jej wcześniejszego życia. Od jakiegoś czasu nagrywałem nasze rozmowy. Teraz przesłuchiwałem nagrania i początkowe przerażenie ustępowało niespokojnej ciekawości. Zarazem czułem się jak podglądacz, intruz. Fotografie, tak teraz mi drogie, zawierały esencję jej życia, monetę spadającą w bezdeń ciemnej studni. Czy w zapominaniu naprawdę mogłem odkryć formę pamiętania? Do jakiego mrocznego lochu mnie to zaprowadzi? I co kryje się po drugiej stronie? Czy kształtujące przeżycia z przeszłości mogą trafiać na jeszcze głębiej położone pokłady, aby się zagęścić w nową rzeczywistość? Czy w zapominaniu odsłoniły się luki w dziejach naszej rodziny? Czy oficjalna wersja naszej historii była tylko udomowionym wspomnieniem, interpretacją ze skreśleniami i uzupełnieniami, jakich dokonujemy wszyscy, kiedy z niepasujących do siebie części egzystencji, z mnóstwa rzeczy nieprzetrawionych, usiłujemy uformować jakąś zrozumiałą całość? Przy każdych odwiedzinach ostrożnie dopytywałem, głębiej drążyłem. Im więcej czasu upłynęło od wydarzeń, tym lepiej moja matka zdawała je sobie przypominać. Historia moich rodziców zaczynała się mgliście rysować przed moimi oczami, magiczne migawkowe zdjęcia zanurzone w wywoływaczu utraconego czasu.
Stałem pod jej drzwiami w Spandau. Zadzwoniłem i niespokojnie czekałem. Przytłaczająca cisza. Szare i brudne wydawało się tutaj wszystko, chociaż osiedlowe uliczki utrzymywano w pedantycznym porządku. Powietrze przesycała wilgoć, na horyzoncie znowu zebrało się kilka burzowych chmur. A jeśli nikt mi nie otworzy? Może umarła? Może leży martwa w korytarzu albo padła jak długa na laminatowej podłodze w pokoju? Zadzwoniłem jeszcze raz. Czasami tylko głośno słuchała muzyki albo wyłączała dzwonek, żeby mieć spokój. Już sięgałem po komórkę, kiedy usłyszałem jej kroki. Nigdy nie była typem sportowym. Pamiętam z dzieciństwa, że na wakacjach całymi dniami siedziała pod parasolem słonecznym na plaży i patrzyła na morze. Ciało miała ociężałe i obrzmiałe. Nie wiedziałem, dlaczego. Wstyd mi było, kiedy na nią patrzyłem, bo pragnąłem mieć piękną, godną pożądania matkę, której wszyscy by mi zazdrościli, taką, która się elegancko ubiera, o ciemnych włosach, tak jak na zdjęciach z młodości. Ale od lat objadała się słodyczami, za sosami na maśle wręcz przepadała, płacąc za ten brak umiaru rosnącym poziomem cukru we krwi, jak się później dowiedziałem. Cukrzyca wieku podeszłego, brzmiało rozpoznanie, od kilku lat musiała trzy razy dziennie wstrzykiwać sobie insulinę. Jednym z najgorszych jej nawyków, dziwactwem, które wciąż na nowo mnie złościło i prześladowało przez całe dzieciństwo, były te jej wciąż zmieniane peruki, atrybut pewnej siebie kobiety lat sześćdziesiątych, jak głosiły reklamy. Któregoś razu wróciłem z przedszkola wcześniej, a tu otwiera mi jakaś obca osoba o włosach w kolorze byczej krwi, takim samym jak drzwi wejściowe. Patrzyłem na nią przerażony. Kto to jest? Gdzie mama? Pomyliłem numer domu czy co, a może rodzice już tu nie mieszkają? I co ja teraz zrobię? Dopiero brzmienie jej głosu przywróciło mnie do rzeczywistości.
Zza drzwi usłyszałem swoje imię. Głos wciąż jeszcze miała tak przenikliwy jak dawniej. Bojaźliwy, świdrujący, kiedy nie wiedziała, kto stoi za drzwiami, albo akurat się spieszyła, a ciemny i cichy, gdy się złościła, dźwięczny jak dzwon i melodyjny, gdy opowiadała którąś ze swoich niezliczonych historyjek. Drzwi się otworzyły. Moja matka na starość znów wypiękniała. W ciemnych spodniach i fiołkowym bliźniaku stała przede mną krucha i delikatna. Znowu zaczęła zwracać uwagę na to, w co się ubiera. Na przywitanie pocałowałem ją w oba policzki. Nagle odczułem potrzebę, by wziąć ją opiekuńczo w objęcia. Niepewnie położyłem rękę na jej ramieniu. Wzdrygnęła się, gdy jej dotknąłem, czy może usztywniła? Zrobiła unik? Czy mój dotyk był jej niemiły?
W salonie pochyliła się nad stolikiem do kawy. Palcami wygładziła małą prostokątną brokatową serwetkę. Za stołem stała pod ścianą szeroka, obita złotym aksamitem sofa. Jej wygięte na zewnątrz mahoniowe nogi zwężały się ku dołowi i kończyły trochę za małymi złotymi łapami. „Empir, z pałacu”, wyjaśniała matka każdemu gościowi poufałym tonem. Więcej nie miała zwyczaju mówić. Znalezione i wynalezione mieszała z przeżytym i wymyślonym. Niekiedy poprzestawała na aluzjach, kiedy indziej znów z lubością rozpływała się w szczegółowych opisach. O tym, że ciemny stół to imitacja, wspominała tylko po to, żeby podkreślić, że zna się na rzeczy. „Ale pasuje”, dodawała kategorycznym tonem. Tylko szaleniec by się z nią nie zgodził. Wszystko w tej ciasnocie przepełnionego dwupokojowego mieszkania pasowało. To było jej pied-à-terre, odkąd wyjechała z Berlina, aby ostatnich dwadzieścia lat życia ojca spędzić razem z nim w białym domu na księżycowym pustkowiu Andaluzji. W samym środku parku krajobrazowego Cabo de Gata, Przylądku Kota, usiłowała uciec od wspomnień. Na prawo od tarasu spojrzenie gubiło się w rozległym, wymiecionym do czysta pejzażu, w dole albo połyskiwało, albo szalało morze. Pustynia nad oceanem.
Usiadła teraz w swoim fotelu obok sofy. Znowu przyniosłem ze sobą urządzenie do nagrywania. Plan napisania książki o niej, o naszej rodzinie, o stosunku matki do mojego ojca, w ostatnich latach powoli dojrzał. Początkowo skradał się do mnie niczym kot włóczykij, raz za razem obwąchiwał, aby zaznaczyć zapachem swój rewir, nim się odwróci i sobie pójdzie. Tak, na początku rzeczywiście miałem wrażenie, jakby mi ktoś obsikiwał nogawkę. Przyjaciele i koledzy zachęcali mnie do opisania tych historii. Każdy argumentował po swojemu. Zauważałem, jak zawłaszczają te rekwizyty, epizody, zmieniające się w zależności od osoby, której o nich opowiadałem.
Mnie samemu te historie pozostawały obce, a jednocześnie nie dość obce. Liczne luki nasuwały pytania, którym nie miałem odwagi stawić czoła. Każda powieść rodzinna ma własną gramatykę, tworzy własne znaki, swoją składnię, przez co dla występujących w niej osób jest często mniej czytelna niż dla postronnego obserwatora. Obce rośnie w pobliżu. Bryła korzeniowa wielkością i objętością odpowiada koronie drzewa, z nami jest tak samo. Jako obcy tkwimy korzeniami w tym, co niewidoczne, rozrastamy się pod ziemią i rozprzestrzeniamy. Owoce, czyli to co widzimy, dojrzewające albo zgniłe, żywe albo martwe, odpowiadają temu, czego w przyrodzie widzieć nie możemy, a w rodzinie widzieć nam nie wolno. To tabu. Z lunatyczną pewnością widzi to każde dziecko.
Patrzyłem na jej twarz. Cienkie białe włosy nosiła mocno związane z tyłu w mały koczek. Ostatnich dwadzieścia lat w Hiszpanii dobrze jej zrobiło. Na słońcu jej depresja wyblakła, ona sama schudła, a peruki wyrzuciła do morza. Ten akt wyzwolenia zwrócił mi matkę, której prawie nigdy takiej nie widywałem. Z daleka przypominała delikatną młodą dziewczynę ze zdjęcia z 1932 roku. W wieku trzynastu lat miała ciemnobrązowe włosy, a spojrzenie smutne i poważne. Teraz siedziała naprzeciw mnie, dziewięćdziesięciojednoletnia, z pomarszczoną twarzą, w której dominował łukowaty nos, z dużymi dłońmi wciąż jeszcze ciekawie sięgającymi po wszystko. Ciało, na starość znowu szczupłe, zachowało sprężystość.
Poczułem słodkawy zapach dawnego życia. Przy wejściu wisiał na haku żółty beret mojego ojca. Ojciec miał go na sobie na łożu śmierci. Od tego czasu upłynęło dziewięć lat. Kiedy patrzyłem na ten beret, w powietrzu nadal unosił się zapach ojca, jakby nie opuścił on na dobre pomieszczenia, jakby w każdej chwili mógł zdjąć beret z wieszaka i w milczeniu wyjść jak zwykle na długi spacer. Matka powiodła oczami za moim spojrzeniem.
– Twój ojciec wcale do mnie nie pasował.
Na chwilę oniemiałem. Zdumiało mnie takie zdanie o dwojgu ludziach, którzy przez całe życie, z kilkoma przerwami, nie potrafili od siebie odejść.
– Był więc ktoś inny?
– Właściwie nie.
– Nigdy?
– Powiedziałabym, że właściwie nie.
Znałem inne historie, z innych czasów, ale teraz też nastały inne czasy. Wciąż jeszcze spoglądała na żółte nakrycie głowy.
– Mój ojciec spotkał go w Tiergartenie. I ten w którąś słoneczną niedzielę stanął u naszych drzwi. Wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Od razu widziałam, że nie czuje się komfortowo. No i ten garnitur. Nie, naprawdę, zum Piiiepen1. – Umilkła na chwilę.
– Od razu się w nim zakochałaś?
– Ja?
– Tak.
Niepewnie pokiwała głową.
– Niektórych rzeczy jednak już tak dokładnie nie pamiętam, ale wiesz – prawdopodobnie tak.
– Miałaś wtedy…
– Trzynaście lat.
– A on?
– Siedemnaście.
Głowa osunęła się jej lekko na pierś, jakby matka zapadała w drzemkę. Po chwili mówiła dalej, z przymkniętymi oczami.
– Zobaczymy, ile czasu będzie potrzebował dzisiaj. Właściwie to bezczelność, on sobie znika i nawet nie przyjdzie mu do głowy, żeby powiedzieć, dokąd idzie i kiedy ma zamiar wrócić. I tak mam przez całe życie. Nie do wiaaary.
Zum Piiiepen (właśc. zum Piepen) – w dialekcie berlińskim: uśmiać się można, śmiech powiedzieć. – Ten i pozostałe przypisy pochodzą od tłumaczki.
W maju 1915 roku, w bitwie pod Gorlicami, od strzału w pierś zginął balwierz Otto Joos, rzuciwszy się z bagnetem na linię wroga.
W parterowym mieszkaniu przy trzecim tylnym podwórzu na Kreuzbergu żona Ottona Anna z pomocą pośpiesznie przybyłej sąsiadki i swojej córeczki Erny urodziła syna. Niemowlę było nieduże i ważyło ledwie trzy kilo, mimo to sprawiało wrażenie zdumiewająco silnego. Poród trwał dwadzieścia minut.
– Biedny Steppke1, bez ojca! – Potrząsnęła głową sąsiadka.
– Przestań tak berlinić. Dziecko powinno słyszeć coś lepszego.
Anna dała małemu pierś. Starała się mówić możliwie wyraźnie i wytwornie, nagle skrzywiła się przestraszona.
– Aua. Ten to ma dobry ciąg.
– I co ty teraz zrobisz, kobieto? Będziesz miała jeszcze jedną gębę do wykarmienia.
Anna nie słuchała. Patrzyła na swojego nowo narodzonego.
– Co za pech z tym Ottonem. Że też wszyscy twoi umierają. Co za pech. No nie…
– Może pani już iść, Frau Kazuppke, Erna mi pomoże.
Drzwi się zamknęły. Frau Kazuppke jeszcze kilka razy potrząsnęła okrągłą głową i wytarła zakrwawione ręce w poplamiony fartuch. Już kilkorgu dzieciom w sąsiedztwie pomogła przyjść na świat, innym zaś powiększyć grono aniołków. Znała życie, wiedziała, że wraz z tym chłopcem pojawił się na świecie jeden kłopot więcej.
Erna podeszła po cichutku na swoich patykowatych nogach. Twarzyczkę o ostrych rysach delikatnie wsunęła nad ramieniem matki.
– Słodki – powiedziała beznamiętnie – jak będzie miał na imię?
– Otto. Jak jego ojciec.
Erna kiwnęła głową.
Kilka tygodni później, wybrawszy się do kościoła, Anna spotkała bezrobotnego murarza, Karla. Innych swoich mężczyzn też poznała w ławie kościelnej. Nie najgorsze miejsce na zawieranie znajomości. Każdy, kto tu przychodził, szukał skupienia, wewnętrznej refleksji albo pociechy dla udręczonej duszy. Po mszy łatwo zacząć rozmowę, pogaduszki. Albo i coś więcej. Kto szedł do kościoła wysłuchać słowa Pańskiego, ten gotów był się otworzyć. Tyle pewnego. I chyba nie mógł być takim znowu złym człowiekiem, skoro wierzył w coś wyższego, a coś wyższego dla Anny wiele znaczyło.
Karl był postawnym mężczyzną. Życie źle się z nim obeszło, Anna poznała się na tym od razu. Szerokie ramiona, a w dumnej piersi zranione serce, pociągały ją takie kontrasty. Patrzyła na niego jak na mieszkanie do sporego remontu, ale nader obiecujące. Dobrze, że konkurencja rzadko dostrzegała potencjał takich mężczyzn, w każdym razie nie tak szybko jak Anna. Jej pierwszy mąż Wilhelm, zwany Willim, na pewno kiedyś by do czegoś doszedł. Wprawdzie nie za bardzo lubił pracować, lecz u Anny coś takiego nie przechodziło. „Żadnego tchórzostwa w obliczu wroga”, powtarzała w swojej najlepszej niemczyźnie i dobrze wiedziała, o czym mówi. Sama nie szczędziła starań, nie wstydziła się żadnej pracy, żeby tylko ochronić rodzinę, stworzyć dzieciom i mężowi przyjemny dom. Co dzień ciepły posiłek, choć w grochówce rzadko pływało dość tłuszczu, o odrobinie kiełbasy nie wspominając, zawsze przygotowane kanapki do pracy czy do szkoły. Anna była biedna i pomysłowa. Nie bała się niczego i nikogo, nawet autorytetów. Dzięki wrodzonemu sprytowi, w sposób tyleż wyrafinowany, co pełen wdzięku, łatwo owijała sobie ludzi wokół palca, zwłaszcza tych zamożnych. Jako sprzątaczka miała wzięcie, była szybka, dokładna, godna zaufania. Często dostawała więcej niż tylko uzgodnioną zapłatę: coś z biżuterii, znoszoną sukienkę, sztućce, których ktoś nie chciał już mieć, albo jakiś stary mebel, który musiał ustąpić miejsca nowemu. Pracodawcy byli bardzo zadowoleni z młodej kobiety, tak żądnej wiedzy, z taką radością patrzącej na piękne wnętrza i nie zastanawiającej się nad tym, dlaczego ona sama nie może tak mieszkać. Prezenty rzadko zatrzymywała. Zwykle szybko znajdowała kupca, a uzyskaną sumę dokładała do oszczędności gromadzonych na gorsze czasy. Była kobietą przewidującą.
Williego wszystko to przerastało. Coraz bardziej zamykał się w sobie, zaczął pić, całymi nocami nie wracał do domu, aż wreszcie w którąś gwiaździstą noc powiesił się na gałęzi spróchniałego drzewa w lesie Tegeler Forst. Gałąź się pod jego ciężarem urwała i skręcił sobie kark. Z Willim Anna miała najstarszą córkę, siedmioletnią Ernę. Kochała ją, ale była dość mądra, żeby wiedzieć, że rośnie tu niezłe ziółko, które trzeba zawczasu upilnować albo ustrzec przed nim samym. Niestety, kilka młodych dziewczyn na wyższych piętrach domu, w którym mieszkała na parterze, uprawiało profesję horyzontalną. Kiedy Anna wracała zmęczona po pracy, wieczorni goście, onieśmieleni wezbraną żądzą, przemykali pod jej oknem. Grubi, chudzi, starzy, młodzi, ładni, brzydcy – z dobrego, lepszego i ze złego towarzystwa. Niektórzy stukali w jej okno, dzwonili do jej drzwi, bo była nie tylko młoda i ładna, lecz miała w sobie coś, co wielu mężczyzn uważa za „pociągające”. Jednak Anny nie można było kupić. Nie pogardzała tamtymi młodymi kobietami, lecz była dumna i raczej umarłaby z głodu, niżby się oddała za kilka marek któremuś z tych facetów. „Duma to jedyne, co uboga kobieta ma, tego nie wolno ci spieniężyć, bo będziesz niczym”. Ale ojciec Erny, Willi, był słaby. A na to i dobry Boże nie pomoże.
Pochowała Williego, a niedługo potem poznała w kościele Ottona. Z wyglądu był jego przeciwieństwem. Niski, raczej delikatny, o wąskich ramionach, pełnych wargach, z zawadiackim wąsikiem, starannie pielęgnowanym. Otto był fryzjerem. Nie pił, na dziwki nie chodził, miał spore oszczędności, giętki umysł, był pracowity, chociaż nieszczególnie ambitny. Ale jakąś przyszłość można było na tym budować. W krótkim czasie Anna zaczęła kłaść mu w uszy, że przecież mógłby zostać balwierzem. Jako balwierz lepiej by zarabiał na utrzymanie rodziny, byłby kimś, mógłby też robić operacje jak prawdziwy lekarz, usuwać zepsute zęby, przecinać wrzody. Wspólnymi siłami mogliby pewnie niedługo wynieść się z mieszkania na parterze, może do jakiegoś przy drugim podwórzu, ale przede wszystkim daleko od złego wpływu i jeszcze gorszego towarzystwa, przy czym nie tyle o dziwki jej chodziło, ile o ich klientów. Anna się ich bała. Nie ze względu na siebie, o nie, ale na małą Ernę. Wiedziała, że wśród mężczyzn wałęsających się po podwórzu po zapadnięciu zmroku są też zboczeńcy, którzy najpóźniej za dwa, trzy lata aż nazbyt chętnie będą wyciągali swoje paskudne łapska po jej małą Ernę.
Otto szybko wspiął się wyżej. Był zręczny i w innych warunkach pewnie zostałby chirurgiem. Z pomocą Anny zaszedłby może nawet tak daleko, ale nastała wojna, cztery lata okrucieństw, i Otto poległ za ojczyznę, tak jak wielu z jego rocznika, trzy miesiące wcześniej, niż sam został ojcem. Był wielką miłością Anny, dlatego wspólnemu synowi dała jego imię.
Ojczym Ottona Karl nie przepadał za chłopcem. Zazdrośnie obserwował każdy gest, każdą oznakę starania, jakie Anna okazywała synowi. Po narodzinach wspólnej córki, Ingeborg, było jeszcze gorzej. Karl miał w końcu własne dziecko. Bachory, jak nazywał Ernę i Ottona, mu ciążyły. Nie rozumiał, dlaczego ma harować na cudzy pomiot. Wojnę przeżył bez odznaczeń, a jedyne, co mu z tych czasów zostało, to ciężka trauma: nagłe ataki lęku, z coraz większą regularnością topione w alkoholu. Krok po kroku przenosił wojnę z zewnątrz do wewnątrz. Czego nie przepijał, to przegrywał w nadziei na odzyskanie utraconych pieniędzy. Z budowy go wyrzucono, prysło marzenie, że zostanie murarzem. Brał, co się nadarzało, zatrudniał się do prac dorywczych, najczęściej w fabryce. Był teraz robotnikiem niewykwalifikowanym, pomocnikiem, nikim. Utraconej dumy nadaremnie szukał na dnie butelki. W soboty dostawał kopertę z zapłatą, którą najczęściej przepijał jeszcze tej samej nocy. Potem chwiejnym krokiem wracał do domu i tłukł wszystkich jak popadło. Tylko nie swoją małą Inge.
Anna nie mogła go pohamować. Wiedziała, że musi zapewnić bezpieczeństwo Ottonowi i Ernie. Przez swoją chlebodawczynię dowiedziała się o możliwości wysyłania dzieci na wieś. Ponieważ Otto i Erna robili wrażenie zaburzonych, zabiedzonych, udało się jej stosunkowo szybko znaleźć miejsce dla obojga. Otto pojechał do jakiejś rodziny na Górnym Śląsku, Erna trafiła do Zagłębia Ruhry.
Anna ciężko przeżywała rozstanie, ale nie widziała innego wyjścia. Ostatnio Erna często uciekała z domu, a mały Otto zaczynał się jąkać ze strachu, gdy tylko widział swojego ojczyma Karla, choćby z daleka. Z pozoru obie strony zrobiły dobry interes. Dzieci były bezpieczne, a zastępczy rodzice dostawali od państwa porządny zastrzyk gotówki do domowego budżetu. Rozstanie trwało prawie cały rok. Czas wytchnienia dla Erny, a piekło dla Ottona, który trafił z deszczu pod rynnę.
O piątej rano wciąż jeszcze na wpół pijana Irmgard wyrywała go grubymi ramionami ze snu, w trzaskający mróz wrzucała do stojącej pod drzwiami na dworze kadzi z lodowatą wodą i przytrzymywała pokrywą tak długo, aż się prawie topił. Za każdym razem, kiedy on się miotał, ona miała szampańską zabawę. Otto szybko się zorientował, że podnosiła pokrywę dopiero wtedy, kiedy przestawał się ruszać. Poza tym odkrył, że między pokrywą a powierzchnią wody jest mała szczelina. Ostrożnie trzymał usta tuż nad wodą i chwytał powietrze, dopóki Irmgard nie podniosła pokrywy, żeby w ostatniej chwili, jak uważała, go wyciągnąć.
Otto zaczął się w nocy moczyć i załatwiać pod siebie. Zastępczy ojciec chwytał go wtedy za kołnierz i przeklinając zmuszał, żeby zeżarł „to gówno”. Jeśli Otto nie chciał, chlastał go zafajdanymi majtkami po twarzy. Na odchodnym się odgrażał, że jeszcze mu wybije z głowy te fanaberie. Otto już się nie jąkał, w ogóle przestał mówić. Potem przestał jeść. „Jak ktoś nie chce, znaczy nie potrzebuje”, niewzruszenie komentowała Irmgard jego zachowanie.
Po jedenastu miesiącach Anna uratowała syna od śmierci głodowej. Zabrała oboje dzieci z powrotem do Berlina. Zaprowadziła teraz żelazny rygor. Gdy tylko Karl podnosił rękę na któreś z nich, tłukła go szczotką po łapach albo całymi nocami nie dopuszczała do siebie.
W szkole Otto był najmniejszy i najsłabszy. Koledzy z klasy przejęli rolę ojca i dzień w dzień go prali. Kiedy któregoś razu twarz usmarowaną krwią i łzami znowu opłukiwał nad brudną umywalką w szkolnej toalecie śmierdzącej starymi sikami, obejrzał się w lustrze i uznał, że coś się musi zmienić. W nocy ukradł z jakiejś budowy parę ciężkich cegieł i walający się żelazny drąg. W cegle wyrobił otwory, drąg przyciął piłą na odpowiednią długość i zmajstrował sobie sztangę. Na podwórzu stało małe żelazne rusztowanie. Kobiety wieszały na poprzeczce swoje tanie dywany, aby je okładać trzcinową trzepaczką. Anna to zajęcie pozostawiała swojemu chłopu. „Przecież i tak nic nie robisz”. O miłości nie było już mowy. Kiedy się na niej kładł, rozkładała nogi i wydawała szybkie i głośne jęki, żeby mu stanął. Wkrótce Karl doszedł do wniosku, że trzepaczką można też okładać tyłki nieudanej rodziny.
Otto wstawał teraz codziennie dwie godziny wcześniej, przemykał koło chrapiącego ojczyma, najczęściej wyganianego na noc na tapczan w stołowym, i w gniewnym wspomnieniu o Irmgard, swojej dręczycielce, wylewał sobie kubeł lodowatej wody na nagie ciało, po czym w majtkach i podkoszulku z bawełny w prążki schodził do piwnicy, gdzie miał schowaną sztangę, i szedł na podwórze trenować. Początkowo prawie nie dawał rady podnieść ciężaru, podciągnąć się w górę na trzepaku czy zrobić na ziemi więcej niż trzy pompki. Ale wiedział, że jeżeli teraz się podda, będzie stracony na zawsze. Lekcja była jasna i prosta: dostawać łomot albo spuszczać łomot. Nawet nie był pewien, czy chce spuszczać łomot, ale wiedział, że nie chce więcej obrywać. Po kilku tygodniach okazało się, że cegły są już za lekkie. Dwie pełne skrzynki piwa, wyciągane spod łóżka ojczyma bełkocącego w półśnie i przywiązywane liną do sztangi, pozwoliły mu szybko poprawić wynik: od trzech serii po pięć powtórzeń do czterech serii po trzydzieści. Anna przyglądała się synowi przez okno i nie mówiła nic. Zrozumiała. Kiedy miała ziemniaki czy nawet masło i chleb, zawsze odkładała je dla Ottona. Pół roku później Otto wciąż jeszcze był niewysoki jak dawniej, ale wyrósł ze wszystkich swoich rzeczy. Z wyrobionymi muskułami spokojnie szedł do szkoły drogą, która tak długo była jego drogą krzyżową.
Paul Meister, śmiertelny wróg Ottona, przez wszystkich z nabożeństwem nazywany Paule, nie był najlotniejszy w klasie, ale w pięściach szybszy niż każdy kujon w tabliczce mnożenia. Sprzeciwiających się jego woli powalał na ziemię. A że i w mowie nie należał do najobrotniejszych, dowodził swoim wojskiem spojrzeniami.
Był grudniowy poniedziałek rano. Na szutrze pokrywającym szkolne podwórze leżała zimna warstwa szronu. Na pierwszej dużej przerwie Paule pańskimi gestami przydzielał chłopaków do dwóch drużyn piłki nożnej. Otto, nie mając zamiaru w niczym uczestniczyć, stał sobie w kącie. Akurat gdy starannie rozwijał kanapkę, którą dała mu matka, z całą siłą trafiła go w twarz utytłana gała. Strzelać to Paule umiał. Jego klakierzy ryczeli z uciechy.
– Otto głupek robi w portki kupę – wrzeszczał pryszczaty chudzielec. – Otto trzęsidupa pcha kanapki do brzucha – dodał chłopak o czerwonej twarzy, chowając się za Paulem. Ramiona odstawały mu od grubego torsu, jakby mu ktoś wyrwał kule spod pach.
Pewny siebie Paule kroczył w stronę Ottona. Zatrzymał się przed nim. Krótkim spojrzeniem rzuconym z ukosa wskazał mu miejsce w drużynie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Otto prawym sierpowym zadał mu cios w wątrobę. Gdy Paule z trudem chwytał oddech, lewe ramię Ottona trafiło go najpierw pięścią, potem łokciem w twarz, łamiąc mu nos i kość jarzmową. Kiedy Otto na nim leżał i szorował jego twarzą po szutrze niczym starą szmatą, Paule nie mógł już sobie dokładnie przypomnieć, czy najpierw coś powiedział, a dopiero potem wybił Ottonowi kanapkę z ręki, czy też było odwrotnie.
Klakierzy odsunęli się bez słowa. Szukając pomocy, Paule obrócił ku nim krwawiącą twarz. Żaden się nie ruszył. Wszyscy z nabożną czcią gapili się na Ottona. To on był nowym królem. Z obojętną miną opuścił wolnym krokiem plac.
Kiedy wszyscy się rozpierzchli, z drugiej strony szkolnego podwórka wyszedł mu naprzeciw starszy chłopiec. Wyciągnął do Ottona rękę.
– Roland.
Otto spojrzał na niego w milczeniu. Znał tego ósmoklasistę ze słyszenia. Zawsze omijał takich szerokim łukiem. I tak by nie zwrócili na niego uwagi. Teraz pierwszy raz spojrzał mu w oczy. Niebiesko-białe mleko, pomyślał. Roland był od niego trochę wyższy. Miał kościste ręce, ramiona lekko odchylone od tułowia i dziwnie ugięte, nogi w postawie zrelaksowanej gotowości startowej. To fighter. Otto poznał od razu. Przybił wyciągniętą rękę.
Steppke – w dialekcie berlińskim: mały chłopiec.