Christian Berkel z wielką elegancją plecie, na kanwie całego stulecia historii Niemiec, trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie.


„Jeśli ktoś zapyta, gdzie jest ten wielki, nasycony życiem epos o niemieckich dziejach, możemy odpowiedzieć: wyszedł spod pióra Christiana Berkela. A on sam to nie żaden piszący aktor. To pisarz w całym tego słowa znaczeniu. I to jaki!”

Aby napisać powieść o swojej rodzinie, aktor Christian Berkel chodził do archiwów, czytał korespondencję, odbywał podróże. Na kanwie całego stulecia historii Niemiec osnuł wielką sagę rodzinną – opowieść o niezwykłej miłości.

Christian Berkel z wielką elegancją plecie trzymającą w napięciu fabułę powieści o swojej rodzinie. Opowiada o trzech pokoleniach, o ich drogach prowadzących od Ascony, przez Berlin, Paryż, Gurs i Moskwę, aż do Buenos Aires. Kończy historią dwojga kochających się ludzi, którzy różnią się od siebie tak, że bardziej już nie można, a jednak przez całe życie nie potrafią od siebie odejść.

„Jabłoń” zyskała status bestsellera „Der Spiegel”.

„Przez wiele lat uciekałem od mojej historii. Potem wymyśliłem ją na nowo” – Christian Berkel

Christian Berkel, urodzony w 1957 roku w Berlinie Zachodnim, należy do najbardziej znanych niemieckich aktorów filmowych i teatralnych. Zagrał w wielu europejskich produkcjach filmowych i w hollywoodzkich blockbusterach. Za swoje kreacje aktorskie otrzymał m.in. nagrodę „Bambi”, „Złotą Kamerę” i „Deutscher Fernsehpreis” (Nagrodę Telewizji Niemieckiej). Grał w nominowanym do Oscara filmie „Upadek”, w „Eksperymencie” Olivera Hirschbiegla, „Czarnej księdze” Paula Verhoevena i „Bękartach wojny” Quentina Tarantino.

Christian Berkel
Jabłoń
Przekład: Barbara Ostrowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 24 marca 2021
 
 


Cisza.

Drzewo z trza­skiem runęło na zie­mię. Ktoś coś krzyk­nął. Męż­czyźni ponow­nie włą­czyli elek­tryczną piłę. Wizg roz­cią­gał się w cza­sie i nabrzmie­wał, piła zata­piała zęby w następ­nej sośnie. Nie mia­łem odwagi się odwró­cić. Serce mi się ści­snęło. Nie­malże sły­sza­łem, jak z wolna wyry­wają się z ziemi korze­nie stu­let­niego olbrzyma, jak w upadku zała­muje się jego opór.
Sie­dzia­łem na czer­wo­nym klin­kie­ro­wym słu­pie u wej­ścia do naszego nowego domu. Po dru­giej stro­nie ulicy cią­gnęły się w poran­nym słońcu jeden za dru­gim świeżo poma­lo­wane płoty, a za nimi pośród pod­miej­skiej sie­lanki uja­dały psy. Za moimi ple­cami, w wyso­kiej po kolana tra­wie zacza­ro­wa­nego ogrodu, o jakim marzy każde dziecko, leżało osiem mar­twych sosen. Osiem. Liczy­łem. Zostało już tylko jedno małe, krzywe drzewo. Nie miało pójść na ścię­cie. Ojciec mi obie­cał. W cmen­tar­nej ciszy ostroż­nie obej­rza­łem się za sie­bie.
Stra­ci­łem rów­no­wagę. Upa­dek jak z hor­roru. Z całej siły sta­ra­łem się utrzy­mać kie­ru­nek prze­ciwny do ruchu wska­zó­wek zegara. Spa­da­jąc czy też opa­da­jąc, nim moja sze­ścio­let­nia głowa ude­rzyła o kamienne płyty, wciąż widzia­łem to drzewo w jego nie­po­zor­nym pięk­nie. Pro­mie­nie słońca prze­zie­rały przez liście, owoce poły­ski­wały. Jesz­cze stało. Samo. Wcale nie zagu­bione. Prze­korne. Moja jabłoń.

1

– Co, znowu odwie­dzamy mamu­się?
A cóż to tę kwia­ciarkę obcho­dzi? I ten nie­skry­wany wyrzut w gło­sie. Co ona może wie­dzieć? Tu, w Span­dau, każdy zna każ­dego. Nie, to nie do znie­sie­nia. Szybko zapła­ci­łem i wysze­dłem ze sklepu.
Z kwia­tami w ręce skrę­ci­łem w wąską uliczkę mię­dzy blo­kami. A jed­nak już wtedy pomy­ślano o tym, żeby te kloce zgru­po­wać wokół traw­nika. Rodzice wyna­jęli tu miesz­ka­nie, gdy sprze­dali dom we Froh­nau, aby więk­szość roku spę­dzać w Hisz­pa­nii. Ojciec speł­nił przy­rze­cze­nie, które zło­żył mojej matce kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, w latach pięć­dzie­sią­tych, kiedy wró­ciła z Argen­tyny i nie potra­fiła się odna­leźć w Niem­czech. Ten kraj nie był już jej ojczy­zną, nie mógł się ponow­nie nią stać.
– Wchodź szybko.
Matka stała w drzwiach, miała na sobie tylko szla­frok. Zanim zdą­ży­łem jej wci­snąć kwiaty do ręki, wcią­gnęła mnie do przed­po­koju. Od moich ostat­nich odwie­dzin minęło kilka tygo­dni. Jesień prze­szła w desz­cze i śniegi. Zro­biło się zimno.
– Mam ci coś do powie­dze­nia.
W malut­kim salo­nie odwró­ciła się i odrzu­ciła w tył głowę.
– Wyszłam za mąż.
Nad osie­dlem prze­le­ciał z hukiem samo­lot. Ojciec zmarł dzie­więć lat temu, 24 grud­nia 2001 roku.
– Dla­czego nic mi nie mówi­łaś? – spy­ta­łem.
Spoj­rzała na mnie badaw­czo, odcze­kała chwilę.
– Nic się nie martw, on też już umarł.
– Jak… ale…
– Na wątrobę.
– Ach.
– Tak samo jak twój ojciec, on też zszedł na wątrobę, ale już dawno temu, w wojen­nych cza­sach. Zupeł­nie nagle upadł. Mar­twy. Z Car­lem było podob­nie. Two­jego ojca poznał na woj­nie. Razem byli w Rosji w obo­zie.
– Jak to… kto umarł w Rosji?
– Jak to kto? Twój ojciec.
– Nie.
– Nie? – zaśmiała się, nie wie­rząc wła­snym uszom. – Ja chyba wiem lepiej, był prze­cież moim mężem, nawet jeśli za Adolfa nie mogli­śmy się pobrać.
– Nie, nie mógł umrzeć pod­czas wojny, bo prze­cież bym się nie uro­dził… albo on nie byłby moim ojcem.
– Oczy­wi­ście, że był twoim ojcem. Jesz­cze by tego bra­ko­wało, żeby nie był! Co ty wyga­du­jesz? Na lep­szy pomysł nie wpa­dłeś?
– Prze­cież uro­dzi­łem się w 1957 roku, on nie mógł zgi­nąć na woj­nie, to zna­czy – nie mógł umrzeć, a dwa­na­ście lat po woj­nie mnie spło­dzić…
Patrzyła na mnie roze­źlona.
– Chyba masz coś nie tak z głową. – Nie spusz­czała ze mnie zmęt­nia­łego wzroku. – Co za bzdury, no nie! To teraz posłu­chaj, Carl zosta­wił mi w spadku bar­dzo dużo pie­nię­dzy, chciał mnie zabez­pie­czyć, wiesz, no i dla­tego, że wciąż miał przeze mnie kło­poty ze swoją rodziną.
– Dla­czego?
– No bo on był z Ben­zów – zro­biła prze­rwę i popa­trzyła na mnie zna­cząco.
– Ben­zów?
– Tak. Daim­ler-Benz.
Nazwa stur­lała się jej z języka niczym ośmio­cy­lin­dro­wiec.
– Ale dla­czego miał przez cie­bie pro­blemy ze swoją rodziną?
– Ty rze­czy­wi­ście cza­sem ciężko kapu­jesz. No jak to dla­czego? Oni oczy­wi­ście oba­wiali się łow­czyń spad­ków. Poza tym Carl był znacz­nie młod­szy ode mnie. To im natu­ral­nie też nie paso­wało.
– Ile miał lat?
– Tak dokład­nie to nie pamię­tam. Czter­dzie­ści sie­dem? Co nieco już zapo­mi­nam, wiesz? Może czter­dzie­ści sześć, czyli pod pięć­dzie­siątkę albo pięć­dzie­siąt parę… no tak.
– Myśla­łem, że był razem z tatą w nie­woli u Rosjan?
– Prze­cież ci mówi­łam. Znowu nie słu­cha­łeś?
– Nie, tylko że nie mógł być wtedy pod pięć­dzie­siątkę… no bo skoro razem z tatą był w rosyj­skim obo­zie…
Mia­łem nadzieję, że się podda, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie potrafi. Daw­niej sprzecz­no­ści też jej nie prze­szka­dzały. Mimo to spró­bo­wa­łem.
– Wła­ści­wie powi­nien był być wtedy mniej wię­cej w twoim wieku.
– Ale nie był. Był trzy­dzie­ści lat młod­szy. Koniec kropka. No więc, posłu­chaj, prze­lał na moje konto dwa miliony euro. A ja tych pie­nię­dzy nie potrze­buję, chcia­łam je poda­ro­wać tobie i two­jej sio­strze. – Zado­wo­lona patrzyła na mnie pro­mien­nym wzro­kiem.
– O, to bar­dzo miło z two­jej strony, ale może jed­nak zechcesz je zatrzy­mać?
– Po co? Mam dosyć, a za długo żyć też nie chcę. Znam już wszystko na wylot, no i nie mam ochoty się nudzić. – Aha, zanim pój­dziemy do banku po pie­nią­dze, chcia­ła­bym jesz­cze poje­chać do Inter­con­ti­nen­talu. – Spoj­rza­łem na nią pyta­jąco.
– Carl i ja spę­dzi­li­śmy tam noc poślubną, a następ­nego dnia rano caaał­kiem po pro­oostu zosta­wi­łam tam ślubną suk­nię. Pew­nie wciąż wisi u nich w sza­fie. Chcia­ła­bym ją jed­nak mieć.
Przy­sze­dłem z note­sem peł­nym zapi­sków, sie­dzę naprze­ciwko mojej matki, chcę ją wypy­tać o ojca – a ona mi tu opo­wiada o swoim ślu­bie z Car­lem Ben­zem.
Zro­zu­mia­łem, że czas, który chcę odszu­kać, nie został zapo­mniany. On się na moich oczach zaczął roz­sy­py­wać. Z jej życia pozo­stały tylko frag­menty. Poszcze­gólne motywy poja­wiały się w róż­nych warian­tach, łączone na nowo, jakby ktoś pociął obraz na czę­ści, nie­które pogu­bił, a inne poskła­dał w nową całość. Jakby w zapo­mi­na­niu powsta­wała nowa kar­to­gra­fia duszy.
A mój ojciec, z któ­rym dzie­liła życie już jako trzy­na­sto­latka – mój ojciec znikł, zmarły dawno temu w Rosji, zastą­piony przez Carla Benza.
Ojciec od marca 1945 roku do końca 1950 był w nie­woli rosyj­skiej. Czy lata roz­łąki zamie­niła teraz na jego śmierć? Jeśli wtedy myślała, że poległ, jeśli zaczęła akcep­to­wać jego odej­ście, podob­nie jak czy­niło wiele kobiet w tam­tych cza­sach, to ta śmierć stała się dla niej na długo rze­czy­wi­sto­ścią. Czy jej zani­ka­jąca pamięć teraz do tego wró­ciła?

Filia kasy oszczęd­no­ścio­wej znaj­do­wała się tylko parę minut drogi od domu. Moja matka pew­nym kro­kiem pode­szła do jed­nego z dorad­ców ban­ko­wych. Poło­żyła na ladzie wielką pustą torbę.
– Dzień dobry, czy mogę pro­sić o stan mojego konta? Sala Nohl – powie­działa sta­tecz­nym, nie­mal uro­czy­stym tonem. Po śmierci mojego ojca wró­ciła do panień­skiego nazwi­ska.
– Bar­dzo chęt­nie, łaskawa pani.
Urzęd­nik uprzej­mie ski­nął głową. Matka uśmiech­nęła się do mnie poro­zu­mie­waw­czo. Przez krótką chwilę poczu­łem się nie­pew­nie. Wła­ści­wie to nie może być prawda. A może jed­nak?
– 3766 euro i 88 cen­tów, łaskawa pani.
Pod­nio­sła wzrok.
– Nie, dru­gie konto.
Doradca jakby nie zro­zu­miał. Zwró­ciła się w moją stronę i z wes­tchnie­niem potrzą­snęła głową, jakby prze­pra­szała za nie­udol­ność pra­cow­nika, który musi się jesz­cze tro­chę douczyć, lecz ona wiel­ko­dusz­nie pomi­nie to tym razem mil­cze­niem.
– Łaskawa pani, bar­dzo mi przy­kro, ale ma pani u nas tylko to jedno konto.
– Ach tak, tylko to jedno, tak?
Kiwała nie­pew­nie głową, coraz bar­dziej bled­nąc na twa­rzy. – Dobrze, wobec tego przyjdę jutro, jak będzie pań­ski szef.
Bie­dak spoj­rzał na mnie z pyta­niem w oczach.
– Bar­dzo pro­szę, łaskawa pani.
Ostroż­nie wypro­wa­dzi­łem ją na zewnątrz.
Na ulicy zatrzy­mała się po kilku kro­kach. Popa­trzyła na mnie z prze­stra­chem.
– Prze­cież to wszystko nie mogło mi się przy­śnić.
Roz­ma­wia­łem z leka­rzami, jak naj­do­kład­niej opi­sy­wa­łem swoje spo­strze­że­nia, także naj­wcze­śniej­sze oznaki roz­po­czy­na­ją­cego się roz­padu oso­bo­wo­ści, i dowie­dzia­łem się cze­goś, co wie­dzia­łem już od początku. Nie pozo­stało mi nic innego, jak tylko towa­rzy­szyć jej w tej nie­uchron­nej dro­dze, nim wej­dzie do tunelu, któ­rym krok po kroku będzie odcho­dziła w ciem­ność bez wspo­mnień. Psy­chia­tra radził mi odwie­dzać matkę jak naj­czę­ściej. Regu­larne roz­mowy, kon­takty towa­rzy­skie mogłyby zła­go­dzić prze­bieg cho­roby. Nie­ła­two mi te odwie­dziny przy­cho­dziły. Potrze­bo­wa­łem tro­chę czasu, by wnik­nąć myślami w jej świat. Upo­rząd­ko­wać w sobie te obrazy uda­wało mi się zwy­kle dopiero póź­niej, gdy znowu byłem sam na sam z sobą i brzmie­niem jej głosu.
Nie­któ­rzy czują jesz­cze smak cia­sta, które ich matka w nie­dzielę sta­wiała na stole, jakie­goś spe­cjal­nego posiłku, swo­jego ulu­bio­nego dania, któ­rego zapach nie­za­wod­nie otwiera drzwi do zamknię­tych poko­jów dzie­ciń­stwa. Inni pamię­tają jej per­fumy, obję­cia, czu­wa­nie przy łóżku, kiedy cho­ro­wali, jej chód, ruchy, zarys ple­ców, kiedy gasiła świa­tło i wycho­dziła z pokoju, poca­łu­nek, który roz­wie­wał strach przed zaśnię­ciem, jej śmiech i współ­czu­jące łzy albo jej cichą, dającą opar­cie obec­ność. W moim wypadku były to słowa. Słowa zamie­nia­jące się w obrazy, które sta­wały się moimi wła­snymi. Pod­łogą, ścia­nami, oknami i drzwiami mojego świata. Nic w moim dzie­ciń­stwie nie roz­stra­jało mnie bar­dziej niż mil­cze­nie matki. A teraz? Czy powoli prze­śliź­nie się do świata, w któ­rym wspól­nego języka już nie będzie?
Psy­chia­tra wyja­śnił mi, że nawet w sza­leń­stwie pozo­staje zacho­wany kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, tyle że nie­ła­two ją roz­po­znać. „Jeśli na poran­nym obcho­dzie para­noik opo­wiada leka­rzom, że pie­lę­gniarz przez całą noc mal­tre­to­wał go elek­tro­ma­gne­tycz­nym pro­mie­nio­wa­niem, to można przy­pusz­czać, że ów pie­lę­gniarz poprzed­niego wie­czoru pew­nie nie był dla pacjenta zbyt miły”. Ale sądząc z obser­wa­cji, z moją matką nie jest jesz­cze tak źle. Zapy­ta­łem o dia­gnozę. Uśmiech­nął się, wzru­sza­jąc ramio­nami. „Co panu da ety­kietka?”. Nie nale­ga­łem. Cóż miał­bym począć ze sło­wem, któ­rego zna­cze­nia nie potra­fi­łem oce­nić? Przy poże­gna­niu poło­żył mi dłoń na ramie­niu. Przez moment mia­łem wra­że­nie, jak­bym go znał od zawsze. „Niech pan nie traci odwagi”.
W domu prze­glą­da­łem albumy ze zdję­ciami, szu­ka­jąc śla­dów jej wcze­śniej­szego życia. Od jakie­goś czasu nagry­wa­łem nasze roz­mowy. Teraz prze­słu­chi­wa­łem nagra­nia i począt­kowe prze­ra­że­nie ustę­po­wało nie­spo­koj­nej cie­ka­wo­ści. Zara­zem czu­łem się jak pod­glą­dacz, intruz. Foto­gra­fie, tak teraz mi dro­gie, zawie­rały esen­cję jej życia, monetę spa­da­jącą w bez­deń ciem­nej studni. Czy w zapo­mi­na­niu naprawdę mogłem odkryć formę pamię­ta­nia? Do jakiego mrocz­nego lochu mnie to zapro­wa­dzi? I co kryje się po dru­giej stro­nie? Czy kształ­tu­jące prze­ży­cia z prze­szło­ści mogą tra­fiać na jesz­cze głę­biej poło­żone pokłady, aby się zagę­ścić w nową rze­czy­wi­stość? Czy w zapo­mi­na­niu odsło­niły się luki w dzie­jach naszej rodziny? Czy ofi­cjalna wer­sja naszej histo­rii była tylko udo­mo­wio­nym wspo­mnie­niem, inter­pre­ta­cją ze skre­śle­niami i uzu­peł­nie­niami, jakich doko­nu­jemy wszy­scy, kiedy z nie­pa­su­ją­cych do sie­bie czę­ści egzy­sten­cji, z mnó­stwa rze­czy nie­prze­tra­wio­nych, usi­łu­jemy ufor­mo­wać jakąś zro­zu­miałą całość? Przy każ­dych odwie­dzi­nach ostroż­nie dopy­ty­wa­łem, głę­biej drą­ży­łem. Im wię­cej czasu upły­nęło od wyda­rzeń, tym lepiej moja matka zda­wała je sobie przy­po­mi­nać. Histo­ria moich rodzi­ców zaczy­nała się mgli­ście ryso­wać przed moimi oczami, magiczne migaw­kowe zdję­cia zanu­rzone w wywo­ły­wa­czu utra­co­nego czasu.
Sta­łem pod jej drzwiami w Span­dau. Zadzwo­ni­łem i nie­spo­koj­nie cze­ka­łem. Przy­tła­cza­jąca cisza. Szare i brudne wyda­wało się tutaj wszystko, cho­ciaż osie­dlowe uliczki utrzy­my­wano w pedan­tycz­nym porządku. Powie­trze prze­sy­cała wil­goć, na hory­zon­cie znowu zebrało się kilka burzo­wych chmur. A jeśli nikt mi nie otwo­rzy? Może umarła? Może leży mar­twa w kory­ta­rzu albo padła jak długa na lami­na­to­wej pod­ło­dze w pokoju? Zadzwo­ni­łem jesz­cze raz. Cza­sami tylko gło­śno słu­chała muzyki albo wyłą­czała dzwo­nek, żeby mieć spo­kój. Już się­ga­łem po komórkę, kiedy usły­sza­łem jej kroki. Ni­gdy nie była typem spor­to­wym. Pamię­tam z dzie­ciń­stwa, że na waka­cjach całymi dniami sie­działa pod para­so­lem sło­necz­nym na plaży i patrzyła na morze. Ciało miała ocię­żałe i obrzmiałe. Nie wie­dzia­łem, dla­czego. Wstyd mi było, kiedy na nią patrzy­łem, bo pra­gną­łem mieć piękną, godną pożą­da­nia matkę, któ­rej wszy­scy by mi zazdro­ścili, taką, która się ele­gancko ubiera, o ciem­nych wło­sach, tak jak na zdję­ciach z mło­do­ści. Ale od lat obja­dała się sło­dy­czami, za sosami na maśle wręcz prze­pa­dała, pła­cąc za ten brak umiaru rosną­cym pozio­mem cukru we krwi, jak się póź­niej dowie­dzia­łem. Cukrzyca wieku pode­szłego, brzmiało roz­po­zna­nie, od kilku lat musiała trzy razy dzien­nie wstrzy­ki­wać sobie insu­linę. Jed­nym z naj­gor­szych jej nawy­ków, dzi­wac­twem, które wciąż na nowo mnie zło­ściło i prze­śla­do­wało przez całe dzie­ciń­stwo, były te jej wciąż zmie­niane peruki, atry­but pew­nej sie­bie kobiety lat sześć­dzie­sią­tych, jak gło­siły reklamy. Któ­re­goś razu wró­ci­łem z przed­szkola wcze­śniej, a tu otwiera mi jakaś obca osoba o wło­sach w kolo­rze byczej krwi, takim samym jak drzwi wej­ściowe. Patrzy­łem na nią prze­ra­żony. Kto to jest? Gdzie mama? Pomy­li­łem numer domu czy co, a może rodzice już tu nie miesz­kają? I co ja teraz zro­bię? Dopiero brzmie­nie jej głosu przy­wró­ciło mnie do rze­czy­wi­sto­ści.
Zza drzwi usły­sza­łem swoje imię. Głos wciąż jesz­cze miała tak prze­ni­kliwy jak daw­niej. Bojaź­liwy, świ­dru­jący, kiedy nie wie­działa, kto stoi za drzwiami, albo aku­rat się spie­szyła, a ciemny i cichy, gdy się zło­ściła, dźwięczny jak dzwon i melo­dyjny, gdy opo­wia­dała któ­rąś ze swo­ich nie­zli­czo­nych histo­ry­jek. Drzwi się otwo­rzyły. Moja matka na sta­rość znów wypięk­niała. W ciem­nych spodniach i fioł­ko­wym bliź­niaku stała przede mną kru­cha i deli­katna. Znowu zaczęła zwra­cać uwagę na to, w co się ubiera. Na przy­wi­ta­nie poca­ło­wa­łem ją w oba policzki. Nagle odczu­łem potrzebę, by wziąć ją opie­kuń­czo w obję­cia. Nie­pew­nie poło­ży­łem rękę na jej ramie­niu. Wzdry­gnęła się, gdy jej dotkną­łem, czy może usztyw­niła? Zro­biła unik? Czy mój dotyk był jej nie­miły?
W salo­nie pochy­liła się nad sto­li­kiem do kawy. Pal­cami wygła­dziła małą pro­sto­kątną bro­ka­tową ser­wetkę. Za sto­łem stała pod ścianą sze­roka, obita zło­tym aksa­mi­tem sofa. Jej wygięte na zewnątrz maho­niowe nogi zwę­żały się ku dołowi i koń­czyły tro­chę za małymi zło­tymi łapami. „Empir, z pałacu”, wyja­śniała matka każ­demu gościowi poufa­łym tonem. Wię­cej nie miała zwy­czaju mówić. Zna­le­zione i wyna­le­zione mie­szała z prze­ży­tym i wymy­ślo­nym. Nie­kiedy poprze­sta­wała na alu­zjach, kiedy indziej znów z lubo­ścią roz­pły­wała się w szcze­gó­ło­wych opi­sach. O tym, że ciemny stół to imi­ta­cja, wspo­mi­nała tylko po to, żeby pod­kre­ślić, że zna się na rze­czy. „Ale pasuje”, doda­wała kate­go­rycz­nym tonem. Tylko sza­le­niec by się z nią nie zgo­dził. Wszystko w tej cia­sno­cie prze­peł­nio­nego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia paso­wało. To było jej pied-à-terre, odkąd wyje­chała z Ber­lina, aby ostat­nich dwa­dzie­ścia lat życia ojca spę­dzić razem z nim w bia­łym domu na księ­ży­co­wym pust­ko­wiu Anda­lu­zji. W samym środku parku kra­jo­bra­zo­wego Cabo de Gata, Przy­lądku Kota, usi­ło­wała uciec od wspo­mnień. Na prawo od tarasu spoj­rze­nie gubiło się w roz­le­głym, wymie­cio­nym do czy­sta pej­zażu, w dole albo poły­ski­wało, albo sza­lało morze. Pusty­nia nad oce­anem.
Usia­dła teraz w swoim fotelu obok sofy. Znowu przy­nio­słem ze sobą urzą­dze­nie do nagry­wa­nia. Plan napi­sa­nia książki o niej, o naszej rodzi­nie, o sto­sunku matki do mojego ojca, w ostat­nich latach powoli doj­rzał. Począt­kowo skra­dał się do mnie niczym kot włó­czy­kij, raz za razem obwą­chi­wał, aby zazna­czyć zapa­chem swój rewir, nim się odwróci i sobie pój­dzie. Tak, na początku rze­czy­wi­ście mia­łem wra­że­nie, jakby mi ktoś obsi­ki­wał nogawkę. Przy­ja­ciele i kole­dzy zachę­cali mnie do opi­sa­nia tych histo­rii. Każdy argu­men­to­wał po swo­jemu. Zauwa­ża­łem, jak zawłasz­czają te rekwi­zyty, epi­zody, zmie­nia­jące się w zależ­no­ści od osoby, któ­rej o nich opo­wia­da­łem.
Mnie samemu te histo­rie pozo­sta­wały obce, a jed­no­cze­śnie nie dość obce. Liczne luki nasu­wały pyta­nia, któ­rym nie mia­łem odwagi sta­wić czoła. Każda powieść rodzinna ma wła­sną gra­ma­tykę, two­rzy wła­sne znaki, swoją skład­nię, przez co dla wystę­pu­ją­cych w niej osób jest czę­sto mniej czy­telna niż dla postron­nego obser­wa­tora. Obce rośnie w pobliżu. Bryła korze­niowa wiel­ko­ścią i obję­to­ścią odpo­wiada koro­nie drzewa, z nami jest tak samo. Jako obcy tkwimy korze­niami w tym, co nie­wi­doczne, roz­ra­stamy się pod zie­mią i roz­prze­strze­niamy. Owoce, czyli to co widzimy, doj­rze­wa­jące albo zgniłe, żywe albo mar­twe, odpo­wiadają temu, czego w przy­ro­dzie widzieć nie możemy, a w rodzi­nie widzieć nam nie wolno. To tabu. Z luna­tyczną pew­no­ścią widzi to każde dziecko.
Patrzy­łem na jej twarz. Cien­kie białe włosy nosiła mocno zwią­zane z tyłu w mały koczek. Ostat­nich dwa­dzie­ścia lat w Hisz­pa­nii dobrze jej zro­biło. Na słońcu jej depre­sja wybla­kła, ona sama schu­dła, a peruki wyrzu­ciła do morza. Ten akt wyzwo­le­nia zwró­cił mi matkę, któ­rej pra­wie ni­gdy takiej nie widy­wa­łem. Z daleka przy­po­mi­nała deli­katną młodą dziew­czynę ze zdję­cia z 1932 roku. W wieku trzy­na­stu lat miała ciem­no­brą­zowe włosy, a spoj­rze­nie smutne i poważne. Teraz sie­działa naprze­ciw mnie, dzie­więć­dzie­się­cio­jed­no­let­nia, z pomarsz­czoną twa­rzą, w któ­rej domi­no­wał łuko­waty nos, z dużymi dłońmi wciąż jesz­cze cie­ka­wie się­ga­ją­cymi po wszystko. Ciało, na sta­rość znowu szczu­płe, zacho­wało sprę­ży­stość.
Poczu­łem słod­kawy zapach daw­nego życia. Przy wej­ściu wisiał na haku żółty beret mojego ojca. Ojciec miał go na sobie na łożu śmierci. Od tego czasu upły­nęło dzie­więć lat. Kiedy patrzy­łem na ten beret, w powie­trzu na­dal uno­sił się zapach ojca, jakby nie opu­ścił on na dobre pomiesz­cze­nia, jakby w każ­dej chwili mógł zdjąć beret z wie­szaka i w mil­cze­niu wyjść jak zwy­kle na długi spa­cer. Matka powio­dła oczami za moim spoj­rze­niem.
– Twój ojciec wcale do mnie nie paso­wał.
Na chwilę onie­mia­łem. Zdu­miało mnie takie zda­nie o dwojgu ludziach, któ­rzy przez całe życie, z kil­koma prze­rwami, nie potra­fili od sie­bie odejść.
– Był więc ktoś inny?
– Wła­ści­wie nie.
– Ni­gdy?
– Powie­dzia­ła­bym, że wła­ści­wie nie.
Zna­łem inne histo­rie, z innych cza­sów, ale teraz też nastały inne czasy. Wciąż jesz­cze spo­glą­dała na żółte nakry­cie głowy.
– Mój ojciec spo­tkał go w Tier­gar­te­nie. I ten w któ­rąś sło­neczną nie­dzielę sta­nął u naszych drzwi. Wystro­jony jak stróż w Boże Ciało. Od razu widzia­łam, że nie czuje się kom­for­towo. No i ten gar­ni­tur. Nie, naprawdę, zum Piiie­pen1. – Umil­kła na chwilę.
– Od razu się w nim zako­cha­łaś?
– Ja?
– Tak.
Nie­pew­nie poki­wała głową.
– Nie­któ­rych rze­czy jed­nak już tak dokład­nie nie pamię­tam, ale wiesz – praw­do­po­dob­nie tak.
– Mia­łaś wtedy…
– Trzy­na­ście lat.
– A on?
– Sie­dem­na­ście.
Głowa osu­nęła się jej lekko na pierś, jakby matka zapa­dała w drzemkę. Po chwili mówiła dalej, z przy­mknię­tymi oczami.
– Zoba­czymy, ile czasu będzie potrze­bo­wał dzi­siaj. Wła­ści­wie to bez­czel­ność, on sobie znika i nawet nie przyj­dzie mu do głowy, żeby powie­dzieć, dokąd idzie i kiedy ma zamiar wró­cić. I tak mam przez całe życie. Nie do wia­aary.

Zum Piiie­pen (właśc. zum Pie­pen) – w dia­lek­cie ber­liń­skim: uśmiać się można, śmiech powie­dzieć. – Ten i pozo­stałe przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki.

2

W maju 1915 roku, w bitwie pod Gor­li­cami, od strzału w pierś zgi­nął bal­wierz Otto Joos, rzu­ciw­szy się z bagne­tem na linię wroga.

W par­te­ro­wym miesz­ka­niu przy trze­cim tyl­nym podwó­rzu na Kreu­zbergu żona Ottona Anna z pomocą pośpiesz­nie przy­by­łej sąsiadki i swo­jej córeczki Erny uro­dziła syna. Nie­mowlę było nie­duże i ważyło led­wie trzy kilo, mimo to spra­wiało wra­że­nie zdu­mie­wa­jąco sil­nego. Poród trwał dwa­dzie­ścia minut.
– Biedny Step­pke1, bez ojca! – Potrzą­snęła głową sąsiadka.
– Prze­stań tak ber­li­nić. Dziecko powinno sły­szeć coś lep­szego.
Anna dała małemu pierś. Sta­rała się mówić moż­li­wie wyraź­nie i wytwor­nie, nagle skrzy­wiła się prze­stra­szona.
– Aua. Ten to ma dobry ciąg.
– I co ty teraz zro­bisz, kobieto? Będziesz miała jesz­cze jedną gębę do wykar­mie­nia.
Anna nie słu­chała. Patrzyła na swo­jego nowo naro­dzo­nego.
– Co za pech z tym Otto­nem. Że też wszy­scy twoi umie­rają. Co za pech. No nie…
– Może pani już iść, Frau Kazup­pke, Erna mi pomoże.
Drzwi się zamknęły. Frau Kazup­pke jesz­cze kilka razy potrzą­snęła okrą­głą głową i wytarła zakrwa­wione ręce w popla­miony far­tuch. Już kil­korgu dzie­ciom w sąsiedz­twie pomo­gła przyjść na świat, innym zaś powięk­szyć grono anioł­ków. Znała życie, wie­działa, że wraz z tym chłop­cem poja­wił się na świe­cie jeden kło­pot wię­cej.
Erna pode­szła po cichutku na swo­ich paty­ko­wa­tych nogach. Twa­rzyczkę o ostrych rysach deli­kat­nie wsu­nęła nad ramie­niem matki.
– Słodki – powie­działa bez­na­mięt­nie – jak będzie miał na imię?
– Otto. Jak jego ojciec.
Erna kiw­nęła głową.
Kilka tygo­dni póź­niej, wybraw­szy się do kościoła, Anna spo­tkała bez­ro­bot­nego mura­rza, Karla. Innych swo­ich męż­czyzn też poznała w ławie kościel­nej. Nie naj­gor­sze miej­sce na zawie­ra­nie zna­jo­mo­ści. Każdy, kto tu przy­cho­dził, szu­kał sku­pie­nia, wewnętrz­nej reflek­sji albo pocie­chy dla udrę­czo­nej duszy. Po mszy łatwo zacząć roz­mowę, poga­duszki. Albo i coś wię­cej. Kto szedł do kościoła wysłu­chać słowa Pań­skiego, ten gotów był się otwo­rzyć. Tyle pew­nego. I chyba nie mógł być takim znowu złym czło­wie­kiem, skoro wie­rzył w coś wyż­szego, a coś wyż­szego dla Anny wiele zna­czyło.
Karl był postaw­nym męż­czy­zną. Życie źle się z nim obe­szło, Anna poznała się na tym od razu. Sze­ro­kie ramiona, a w dum­nej piersi zra­nione serce, pocią­gały ją takie kon­tra­sty. Patrzyła na niego jak na miesz­ka­nie do spo­rego remontu, ale nader obie­cu­jące. Dobrze, że kon­ku­ren­cja rzadko dostrze­gała poten­cjał takich męż­czyzn, w każ­dym razie nie tak szybko jak Anna. Jej pierw­szy mąż Wil­helm, zwany Wil­lim, na pewno kie­dyś by do cze­goś doszedł. Wpraw­dzie nie za bar­dzo lubił pra­co­wać, lecz u Anny coś takiego nie prze­cho­dziło. „Żad­nego tchó­rzo­stwa w obli­czu wroga”, powta­rzała w swo­jej naj­lep­szej niem­czyź­nie i dobrze wie­działa, o czym mówi. Sama nie szczę­dziła sta­rań, nie wsty­dziła się żad­nej pracy, żeby tylko ochro­nić rodzinę, stwo­rzyć dzie­ciom i mężowi przy­jemny dom. Co dzień cie­pły posi­łek, choć w gro­chówce rzadko pły­wało dość tłusz­czu, o odro­bi­nie kieł­basy nie wspo­mi­na­jąc, zawsze przy­go­to­wane kanapki do pracy czy do szkoły. Anna była biedna i pomy­słowa. Nie bała się niczego i nikogo, nawet auto­ry­te­tów. Dzięki wro­dzo­nemu spry­towi, w spo­sób tyleż wyra­fi­no­wany, co pełen wdzięku, łatwo owi­jała sobie ludzi wokół palca, zwłasz­cza tych zamoż­nych. Jako sprzą­taczka miała wzię­cie, była szybka, dokładna, godna zaufa­nia. Czę­sto dosta­wała wię­cej niż tylko uzgod­nioną zapłatę: coś z biżu­te­rii, zno­szoną sukienkę, sztućce, któ­rych ktoś nie chciał już mieć, albo jakiś stary mebel, który musiał ustą­pić miej­sca nowemu. Pra­co­dawcy byli bar­dzo zado­wo­leni z mło­dej kobiety, tak żąd­nej wie­dzy, z taką rado­ścią patrzą­cej na piękne wnę­trza i nie zasta­na­wia­ją­cej się nad tym, dla­czego ona sama nie może tak miesz­kać. Pre­zenty rzadko zatrzy­my­wała. Zwy­kle szybko znaj­do­wała kupca, a uzy­skaną sumę dokła­dała do oszczęd­no­ści gro­ma­dzo­nych na gor­sze czasy. Była kobietą prze­wi­du­jącą.
Wil­liego wszystko to prze­ra­stało. Coraz bar­dziej zamy­kał się w sobie, zaczął pić, całymi nocami nie wra­cał do domu, aż wresz­cie w któ­rąś gwiaź­dzi­stą noc powie­sił się na gałęzi spróch­nia­łego drzewa w lesie Tege­ler Forst. Gałąź się pod jego cię­ża­rem urwała i skrę­cił sobie kark. Z Wil­lim Anna miała naj­star­szą córkę, sied­mio­let­nią Ernę. Kochała ją, ale była dość mądra, żeby wie­dzieć, że rośnie tu nie­złe ziółko, które trzeba zawczasu upil­no­wać albo ustrzec przed nim samym. Nie­stety, kilka mło­dych dziew­czyn na wyż­szych pię­trach domu, w któ­rym miesz­kała na par­te­rze, upra­wiało pro­fe­sję hory­zon­talną. Kiedy Anna wra­cała zmę­czona po pracy, wie­czorni goście, onie­śmie­leni wez­braną żądzą, prze­my­kali pod jej oknem. Grubi, chu­dzi, sta­rzy, mło­dzi, ładni, brzydcy – z dobrego, lep­szego i ze złego towa­rzy­stwa. Nie­któ­rzy stu­kali w jej okno, dzwo­nili do jej drzwi, bo była nie tylko młoda i ładna, lecz miała w sobie coś, co wielu męż­czyzn uważa za „pocią­ga­jące”. Jed­nak Anny nie można było kupić. Nie pogar­dzała tam­tymi mło­dymi kobie­tami, lecz była dumna i raczej umar­łaby z głodu, niżby się oddała za kilka marek któ­re­muś z tych face­tów. „Duma to jedyne, co uboga kobieta ma, tego nie wolno ci spie­nię­żyć, bo będziesz niczym”. Ale ojciec Erny, Willi, był słaby. A na to i dobry Boże nie pomoże.
Pocho­wała Wil­liego, a nie­długo potem poznała w kościele Ottona. Z wyglądu był jego prze­ci­wień­stwem. Niski, raczej deli­katny, o wąskich ramio­nach, peł­nych war­gach, z zawa­diac­kim wąsi­kiem, sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nym. Otto był fry­zje­rem. Nie pił, na dziwki nie cho­dził, miał spore oszczęd­no­ści, giętki umysł, był pra­co­wity, cho­ciaż nie­szcze­gól­nie ambitny. Ale jakąś przy­szłość można było na tym budo­wać. W krót­kim cza­sie Anna zaczęła kłaść mu w uszy, że prze­cież mógłby zostać bal­wie­rzem. Jako bal­wierz lepiej by zara­biał na utrzy­ma­nie rodziny, byłby kimś, mógłby też robić ope­ra­cje jak praw­dziwy lekarz, usu­wać zepsute zęby, prze­ci­nać wrzody. Wspól­nymi siłami mogliby pew­nie nie­długo wynieść się z miesz­ka­nia na par­te­rze, może do jakie­goś przy dru­gim podwó­rzu, ale przede wszyst­kim daleko od złego wpływu i jesz­cze gor­szego towa­rzy­stwa, przy czym nie tyle o dziwki jej cho­dziło, ile o ich klien­tów. Anna się ich bała. Nie ze względu na sie­bie, o nie, ale na małą Ernę. Wie­działa, że wśród męż­czyzn wałę­sa­ją­cych się po podwó­rzu po zapad­nię­ciu zmroku są też zbo­czeńcy, któ­rzy naj­póź­niej za dwa, trzy lata aż nazbyt chęt­nie będą wycią­gali swoje paskudne łap­ska po jej małą Ernę.
Otto szybko wspiął się wyżej. Był zręczny i w innych warun­kach pew­nie zostałby chi­rur­giem. Z pomocą Anny zaszedłby może nawet tak daleko, ale nastała wojna, cztery lata okru­cieństw, i Otto poległ za ojczy­znę, tak jak wielu z jego rocz­nika, trzy mie­siące wcze­śniej, niż sam został ojcem. Był wielką miło­ścią Anny, dla­tego wspól­nemu synowi dała jego imię.
Ojczym Ottona Karl nie prze­pa­dał za chłop­cem. Zazdro­śnie obser­wo­wał każdy gest, każdą oznakę sta­ra­nia, jakie Anna oka­zy­wała synowi. Po naro­dzi­nach wspól­nej córki, Inge­borg, było jesz­cze gorzej. Karl miał w końcu wła­sne dziecko. Bachory, jak nazy­wał Ernę i Ottona, mu cią­żyły. Nie rozu­miał, dla­czego ma haro­wać na cudzy pomiot. Wojnę prze­żył bez odzna­czeń, a jedyne, co mu z tych cza­sów zostało, to ciężka trauma: nagłe ataki lęku, z coraz więk­szą regu­lar­no­ścią topione w alko­holu. Krok po kroku prze­no­sił wojnę z zewnątrz do wewnątrz. Czego nie prze­pi­jał, to prze­gry­wał w nadziei na odzy­ska­nie utra­co­nych pie­nię­dzy. Z budowy go wyrzu­cono, pry­sło marze­nie, że zosta­nie mura­rzem. Brał, co się nada­rzało, zatrud­niał się do prac doryw­czych, naj­czę­ściej w fabryce. Był teraz robot­ni­kiem nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym, pomoc­ni­kiem, nikim. Utra­co­nej dumy nada­rem­nie szu­kał na dnie butelki. W soboty dosta­wał kopertę z zapłatą, którą naj­czę­ściej prze­pi­jał jesz­cze tej samej nocy. Potem chwiej­nym kro­kiem wra­cał do domu i tłukł wszyst­kich jak popa­dło. Tylko nie swoją małą Inge.
Anna nie mogła go poha­mo­wać. Wie­działa, że musi zapew­nić bez­pie­czeń­stwo Otto­nowi i Ernie. Przez swoją chle­bo­daw­czy­nię dowie­działa się o moż­li­wo­ści wysy­ła­nia dzieci na wieś. Ponie­waż Otto i Erna robili wra­że­nie zabu­rzo­nych, zabie­dzo­nych, udało się jej sto­sun­kowo szybko zna­leźć miej­sce dla obojga. Otto poje­chał do jakiejś rodziny na Gór­nym Ślą­sku, Erna tra­fiła do Zagłę­bia Ruhry.
Anna ciężko prze­ży­wała roz­sta­nie, ale nie widziała innego wyj­ścia. Ostat­nio Erna czę­sto ucie­kała z domu, a mały Otto zaczy­nał się jąkać ze stra­chu, gdy tylko widział swo­jego ojczyma Karla, choćby z daleka. Z pozoru obie strony zro­biły dobry inte­res. Dzieci były bez­pieczne, a zastęp­czy rodzice dosta­wali od pań­stwa porządny zastrzyk gotówki do domo­wego budżetu. Roz­sta­nie trwało pra­wie cały rok. Czas wytchnie­nia dla Erny, a pie­kło dla Ottona, który tra­fił z desz­czu pod rynnę.
O pią­tej rano wciąż jesz­cze na wpół pijana Irm­gard wyry­wała go gru­bymi ramio­nami ze snu, w trza­ska­jący mróz wrzu­cała do sto­ją­cej pod drzwiami na dwo­rze kadzi z lodo­watą wodą i przy­trzy­my­wała pokrywą tak długo, aż się pra­wie topił. Za każ­dym razem, kiedy on się mio­tał, ona miała szam­pań­ską zabawę. Otto szybko się zorien­to­wał, że pod­no­siła pokrywę dopiero wtedy, kiedy prze­sta­wał się ruszać. Poza tym odkrył, że mię­dzy pokrywą a powierzch­nią wody jest mała szcze­lina. Ostroż­nie trzy­mał usta tuż nad wodą i chwy­tał powie­trze, dopóki Irm­gard nie pod­nio­sła pokrywy, żeby w ostat­niej chwili, jak uwa­żała, go wycią­gnąć.
Otto zaczął się w nocy moczyć i zała­twiać pod sie­bie. Zastęp­czy ojciec chwy­tał go wtedy za koł­nierz i prze­kli­na­jąc zmu­szał, żeby zeżarł „to gówno”. Jeśli Otto nie chciał, chla­stał go zafaj­da­nymi majt­kami po twa­rzy. Na odchod­nym się odgra­żał, że jesz­cze mu wybije z głowy te fana­be­rie. Otto już się nie jąkał, w ogóle prze­stał mówić. Potem prze­stał jeść. „Jak ktoś nie chce, zna­czy nie potrze­buje”, nie­wzru­sze­nie komen­to­wała Irm­gard jego zacho­wa­nie.
Po jede­na­stu mie­sią­cach Anna ura­to­wała syna od śmierci gło­do­wej. Zabrała oboje dzieci z powro­tem do Ber­lina. Zapro­wa­dziła teraz żela­zny rygor. Gdy tylko Karl pod­no­sił rękę na któ­reś z nich, tłu­kła go szczotką po łapach albo całymi nocami nie dopusz­czała do sie­bie.
W szkole Otto był naj­mniej­szy i naj­słab­szy. Kole­dzy z klasy prze­jęli rolę ojca i dzień w dzień go prali. Kiedy któ­re­goś razu twarz usma­ro­waną krwią i łzami znowu opłu­ki­wał nad brudną umy­walką w szkol­nej toa­le­cie śmier­dzą­cej sta­rymi sikami, obej­rzał się w lustrze i uznał, że coś się musi zmie­nić. W nocy ukradł z jakiejś budowy parę cięż­kich cegieł i wala­jący się żela­zny drąg. W cegle wyro­bił otwory, drąg przy­ciął piłą na odpo­wied­nią dłu­gość i zmaj­stro­wał sobie sztangę. Na podwó­rzu stało małe żela­zne rusz­to­wa­nie. Kobiety wie­szały na poprzeczce swoje tanie dywany, aby je okła­dać trzci­nową trze­paczką. Anna to zaję­cie pozo­sta­wiała swo­jemu chłopu. „Prze­cież i tak nic nie robisz”. O miło­ści nie było już mowy. Kiedy się na niej kładł, roz­kła­dała nogi i wyda­wała szyb­kie i gło­śne jęki, żeby mu sta­nął. Wkrótce Karl doszedł do wnio­sku, że trze­paczką można też okła­dać tyłki nie­uda­nej rodziny.
Otto wsta­wał teraz codzien­nie dwie godziny wcze­śniej, prze­my­kał koło chra­pią­cego ojczyma, naj­czę­ściej wyga­nia­nego na noc na tap­czan w sto­ło­wym, i w gniew­nym wspo­mnie­niu o Irm­gard, swo­jej drę­czy­cielce, wyle­wał sobie kubeł lodo­wa­tej wody na nagie ciało, po czym w majt­kach i pod­ko­szulku z bawełny w prążki scho­dził do piw­nicy, gdzie miał scho­waną sztangę, i szedł na podwó­rze tre­no­wać. Począt­kowo pra­wie nie dawał rady pod­nieść cię­żaru, pod­cią­gnąć się w górę na trze­paku czy zro­bić na ziemi wię­cej niż trzy pompki. Ale wie­dział, że jeżeli teraz się podda, będzie stra­cony na zawsze. Lek­cja była jasna i pro­sta: dosta­wać łomot albo spusz­czać łomot. Nawet nie był pewien, czy chce spusz­czać łomot, ale wie­dział, że nie chce wię­cej obry­wać. Po kilku tygo­dniach oka­zało się, że cegły są już za lek­kie. Dwie pełne skrzynki piwa, wycią­gane spod łóżka ojczyma beł­ko­cą­cego w pół­śnie i przy­wią­zy­wane liną do sztangi, pozwo­liły mu szybko popra­wić wynik: od trzech serii po pięć powtó­rzeń do czte­rech serii po trzy­dzie­ści. Anna przy­glą­dała się synowi przez okno i nie mówiła nic. Zro­zu­miała. Kiedy miała ziem­niaki czy nawet masło i chleb, zawsze odkła­dała je dla Ottona. Pół roku póź­niej Otto wciąż jesz­cze był nie­wy­soki jak daw­niej, ale wyrósł ze wszyst­kich swo­ich rze­czy. Z wyro­bio­nymi musku­łami spo­koj­nie szedł do szkoły drogą, która tak długo była jego drogą krzy­żową.
Paul Meister, śmier­telny wróg Ottona, przez wszyst­kich z nabo­żeń­stwem nazy­wany Paule, nie był naj­lot­niej­szy w kla­sie, ale w pię­ściach szyb­szy niż każdy kujon w tabliczce mno­że­nia. Sprze­ci­wia­ją­cych się jego woli powa­lał na zie­mię. A że i w mowie nie nale­żał do naj­obrot­niej­szych, dowo­dził swoim woj­skiem spoj­rze­niami.
Był gru­dniowy ponie­dzia­łek rano. Na szu­trze pokry­wa­ją­cym szkolne podwó­rze leżała zimna war­stwa szronu. Na pierw­szej dużej prze­rwie Paule pań­skimi gestami przy­dzie­lał chło­pa­ków do dwóch dru­żyn piłki noż­nej. Otto, nie mając zamiaru w niczym uczest­ni­czyć, stał sobie w kącie. Aku­rat gdy sta­ran­nie roz­wi­jał kanapkę, którą dała mu matka, z całą siłą tra­fiła go w twarz uty­tłana gała. Strze­lać to Paule umiał. Jego kla­kie­rzy ryczeli z ucie­chy.
– Otto głu­pek robi w por­tki kupę – wrzesz­czał prysz­czaty chu­dzie­lec. – Otto trzę­si­dupa pcha kanapki do brzu­cha – dodał chło­pak o czer­wo­nej twa­rzy, cho­wa­jąc się za Pau­lem. Ramiona odsta­wały mu od gru­bego torsu, jakby mu ktoś wyrwał kule spod pach.
Pewny sie­bie Paule kro­czył w stronę Ottona. Zatrzy­mał się przed nim. Krót­kim spoj­rze­niem rzu­co­nym z ukosa wska­zał mu miej­sce w dru­ży­nie. Potem wszystko poto­czyło się bar­dzo szybko. Otto pra­wym sier­po­wym zadał mu cios w wątrobę. Gdy Paule z tru­dem chwy­tał oddech, lewe ramię Ottona tra­fiło go naj­pierw pię­ścią, potem łok­ciem w twarz, łamiąc mu nos i kość jarz­mową. Kiedy Otto na nim leżał i szo­ro­wał jego twa­rzą po szu­trze niczym starą szmatą, Paule nie mógł już sobie dokład­nie przy­po­mnieć, czy naj­pierw coś powie­dział, a dopiero potem wybił Otto­nowi kanapkę z ręki, czy też było odwrot­nie.
Kla­kie­rzy odsu­nęli się bez słowa. Szu­ka­jąc pomocy, Paule obró­cił ku nim krwa­wiącą twarz. Żaden się nie ruszył. Wszy­scy z nabożną czcią gapili się na Ottona. To on był nowym kró­lem. Z obo­jętną miną opu­ścił wol­nym kro­kiem plac.
Kiedy wszy­scy się roz­pierz­chli, z dru­giej strony szkol­nego podwórka wyszedł mu naprze­ciw star­szy chło­piec. Wycią­gnął do Ottona rękę.
– Roland.
Otto spoj­rzał na niego w mil­cze­niu. Znał tego ósmo­kla­si­stę ze sły­sze­nia. Zawsze omi­jał takich sze­ro­kim łukiem. I tak by nie zwró­cili na niego uwagi. Teraz pierw­szy raz spoj­rzał mu w oczy. Nie­bie­sko-białe mleko, pomy­ślał. Roland był od niego tro­chę wyż­szy. Miał kości­ste ręce, ramiona lekko odchy­lone od tuło­wia i dziw­nie ugięte, nogi w posta­wie zre­lak­so­wa­nej goto­wo­ści star­to­wej. To figh­ter. Otto poznał od razu. Przy­bił wycią­gniętą rękę.

Step­pke – w dia­lek­cie ber­liń­skim: mały chło­piec.

 
Wesprzyj nas