Izumi Tanaka zawsze w głębi serca czuła, że odstaje od rówieśników – nie jest łatwo być Japończykiem w małym, zapyziałym miasteczku w północnej Kalifornii…


Wychowana przez samotną matkę, z którą zawsze tworzyła zgraną drużynę – one dwie przeciwko światu – pewnego dnia Izzy odkrywa wskazówkę dotyczącą tożsamości jej nieznanego wcześniej ojca… a jest on nikim innym, jak księciem Japonii i następcą tronu. Co oznacza, że wygadana i ironiczna Izzy jest… księżniczką.

Od tej chwili sprawy nabierają rozpędu i Izzy jedzie do Japonii, aby poznać ojca, którego dotąd nie znała, i odkryć kraj, o którego odwiedzeniu zawsze marzyła. Ale bycie księżniczką to nie tylko suknie balowe i tiary. Lista „atrakcji” temu towarzyszących jest długa: sprytni kuzyni, głodna sensacji prasa, ponury, ale przystojny ochroniarz, który może okazać się bratnią duszą, oraz tysiące lat tradycji i zwyczajów, których trzeba się nauczyć praktycznie z dnia na dzień.

Izzy wkrótce zostaje uwięziona między dwoma światami i dwiema wersjami siebie – w domu nigdy nie była wystarczająco „amerykańska”, a w Japonii musi udowodnić, że jest wystarczająco „japońska”. Czy ciężar korony będzie dla Izumi nie do zniesienia, czy też na koniec bajki wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie?

Emiko Jean
Tokio Ever After
Przekład: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 9 marca 2022
 
 


TOKIJSKI PLOTKARZ

Zbłąkanemu Motylowi przycięto skrzydła
4 kwietnia 2021 r.

Gdybyśmy chcieli w dwóch słowach opisać ślub premiera Adachiego z Hayą Tajimą, dziedziczką fortuny zbitej na handlu morskim, odbywający się w luksusowym hotelu New Otani, nasz wybór byłby oczywisty – ponadczasowa elegancja. Mimo że to już drugi raz, gdy premier staje na ślubnym kobiercu (jego pierwsza małżonka zmarła przed kilku laty), podczas organizacji uroczystości nie liczono się z kosztami. Panowie przybyli wystrojeni we fraki, wśród pań dominowały kreacje z jedwabiu. W kieliszkach skrzył się szampan Dom Pérignon. Po powierzchni ogrodowych basenów majestatycznie sunęły łabędzie o czarno-białych piórach, sprowadzone z Australii. Uroczystość cieszyła się wielkim zainteresowaniem przedstawicieli wyższych sfer, wśród gości rzecz jasna nie zabrakło członków rodziny cesarskiej. Mimo konfliktu z premierem wesele swoją obecnością zaszczycił nawet Jego Cesarska Wysokość Książę Koronny Toshihito.
Tego dnia nikt jednak nie zwracał uwagi na niesnaski między premierem a następcą tronu; zresztą w centrum zainteresowania nie byli nawet państwo młodzi. Wszystkie spojrzenia kierowały się bowiem na świeżo upieczoną członkinię rodziny panującej, Jej Cesarską Wysokość Księżniczkę Izumi, zwaną Zbłąkanym Motylem. Uroczystość ślubna premiera stanowiła pierwszą oficjalną okazję, gdy księżniczka pokazała się publicznie. Wszyscy zadawali sobie pytanie, jak sobie poradzi – czy odnajdzie się w tej nowej dla siebie roli?
Niewątpliwie spodobać mógł się ubiór księżniczki – jedwabna suknia w kolorze turkusowym czy biżuteria w postaci pereł Mikimoto, pochodzących ze szkatuły cesarskiej, które podarowała jej cesarzowa. Wprawdzie przed rozpoczęciem właściwej części uroczystości dziennikarzy wyproszono, jednak z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że wszystko przebiegło nienagannie.
Dlaczego zatem dzisiaj rano widziano Zbłąkanego Motyla na dworcu kolejowym, gdy wsiadał do pociągu jadącego do Kioto? Co prawda oficjalne stanowisko Agencji Dworu Cesarskiego jest takie, że to z góry zaplanowana wycieczka księżniczki na wieś, jednak my wiemy, jaka jest prawda: cesarska posiadłość w Kioto to miejsce, do którego członkowie rodziny cesarskiej wysyłani są za karę, gdy coś przeskrobali, aby odpokutować za swoje grzechy. Przykładowo w zeszłym roku Jego Cesarska Wysokość Książę Yoshihito trafił tam po nieuzgodnionym z monarchą, samowolnym wyjeździe do Szwecji.
Najwidoczniej motylkowi przycięto skrzydła. Czym musiała podpaść JCW księżniczka Izumi, by zasłużyć sobie na wygnanie z tokijskiej siedziby rodziny cesarskiej? Na razie nie wiadomo. Jedno nie ulega wątpliwości – ktoś znalazł się w poważnych tarapatach…

1


Obowiązkiem najlepszej przyjaciółki jest nakłaniać cię do zrobienia tego, na co sama z własnej woli nigdy byś się nie zdecydowała.
– Nigdy tego nie skończysz. Starałaś się, naprawdę się starałaś. – To słowa Noory, najlepszej przyjaciółki, o której przed chwilą wspomniałam. – Ale teraz już sobie odpuść, szkoda czasu.
Owe starania trwały pięć minut, w trakcie których próbowałam spłodzić esej na temat rozwoju osobistego jako motywu w Przygodach Hucka Finna Marka Twaina. Teoretycznie Noora miała mi pomagać. Zadzwoniłam po nią, żeby zapewniała mi wsparcie moralne.
– Lepiej daj sobie z tym spokój – poradziła, padając na moje łóżko. Ramiona wyrzuciła w górę i skrzyżowała przed twarzą, tak że zasłaniała sobie oczy. Zupełnie jakby omdlewała. Cóż za dramatyzm.
Jasne, jej rozumowaniu nie można było odmówić racji. Miałam bite cztery tygodnie, żeby napisać ten esej. Dzisiaj był poniedziałek, tekst powinien być gotowy na wtorek. Byłam zbyt słaba z matmy, by obliczyć, jakie jest prawdopodobieństwo, że wyrobię się na czas. No ale coś mi podpowiadało, że niewielkie. Witajcie, konsekwencje moich działań!
– Wielkie nieba – Noora poderwała głowę z poduszki. – Ależ ten twój pieseczek cuchnie!
– To nie jego wina – odparłam, tuląc Tamagotchiego do piersi.
Mój mały terier cierpiał na rzadkie zaburzenie hormonalne, na które współczesna medycyna nie zna żadnej kuracji ani lekarstwa. Oprócz tego Tamagotchi miał niezwykle szpetny pyszczek – tak przeraźliwie brzydki, że w swoim szkaradzieństwie wręcz uroczy. No i dość obrzydliwą słabość do własnych łap, podpadającą pod fetyszyzm: uwielbiał ssać swoje palce.
Byłam niemal pewna, że moim przeznaczeniem w ziemskim życiu jest niańczyć tego cudownego czworonoga.
– Nie mogę zawalić tego zadania. Bez niego nie zaliczę przedmiotu.
Sama byłam zaskoczona, że mówię coś takiego. Rzadko pozwalałam, by przemawiał przeze mnie głos rozsądku. Zdradzę wam teraz tajemnicę: w mojej przyjaźni z Noorą rozsądek nie był mile widzianym gościem. Nasze rozmowy najczęściej przebiegały podług następującego schematu:
Noora: podrzuca jakiś pomysł, który może mieć opłakane konsekwencje.
Ja: waham się.
Noora: strzela rozczarowaną minę.
Ja: wysuwam pomysł alternatywny, jeszcze gorszy.
Noora: robi zachwyconą minę.
Generalnie można powiedzieć, że ona była prowodyrem, a ja zawsze starałam się przelicytować ją pod względem durnych pomysłów. Jeśli ona była Justinem Timberlakiem, to ja byłam Jessicą Biel. Jeśli Noora to Edward Cullen z Sagi Zmierzch, ja byłam Bellą Swan. Jeżeli ona to Pauly D, ja byłam programem Jersey Shore, w którym mogła się lansować. Moja najlepsza przyjaciółka, niemal siostra. Ktoś, na kim zawsze mogłam polegać. Nasza przyjaźń sięgała drugiej klasy, kiedy to zakumplowałyśmy się jako dwie dziewczyny o nieco ciemniejszej karnacji, wyróżniające się spośród białych dzieciaków z Mount Shasta. Poza tym łączyła nas niezdolność do wypełniania prostych poleceń. „Narysuj kwiatek”. Foch. Nie będę rysować kwiatka, wolę oceaniczny pejzaż, gdzie rozgwiazdy odegrają rolę przestępców, a delfin będzie detektywem niestroniącym od niestandardowych metod pracy – i co mi zrobicie?
Wspólnie tworzyłyśmy połowę Gangu Dziewczyn Azjatek – w skrócie GDA. Chociaż prawdę mówiąc, pod względem sposobu działania bliżej nam było do uroczych babć z sitcomu Złotka niż członkiń zorganizowanej grupy przestępczej. Drugą połowę GDA stanowiły Hansani i Glory. O przynależność do tego elitarnego klubu ubiegać się mogły jedynie dziewczęta o azjatyckich korzeniach. Właśnie tak: wyznawałyśmy idee panazjatyzmu. Żyłyśmy w mieście, gdzie hipisowskie flagi powiewały zaraz obok sztandarów konfederatów, a więc mogłyśmy sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa.
Noora wbiła we mnie wzrok.
– Poddaj się, już czas. Idź za głosem swojej słabości. Wyzwól się od przymusu ciągłego starania się. Pogódź się z porażką. Chodźmy do Emporium. Ciekawe, czy tamten przystojniak nadal tam pracuje. Pamiętasz, jak Glory spiekła raka przy zamawianiu u niego lodów? No zgódź się, Zoom Zoom, nie daj się prosić.
– To, że zwraca się tak do mnie moja matka, nie znaczy, że masz ją małpować.
Poruszyłam się, to wystarczyło, by Tamagotchi wyplątał się z moich objęć i zeskoczył na podłogę. Dla wszystkich było to zupełnie jasne: kochałam tego pieseczka bardziej niż on mnie. Przez chwilę kręcił się w kółko, po czym ułożył się wygodnie z nosem przytkniętym do tyłka. Jakie to urocze.
– No cóż, teraz już za późno. – Noora wzruszyła ramionami. – Uważam, że takie przezwisko wspaniale do ciebie pasuje.
– Wolałabym Izzy.
– Choć tak naprawdę wolałabyś Izumi – poprawiła mnie przyjaciółka.
Zgadza się. Tyle że do trzeciej klasy nasłuchałam się już dość, jak ludzie masakrują to proste, trzysylabowe imię, by zaakceptować jego skróconą wersję. Nie ma sensu komplikować sobie życia.
– Skoro biali fani serialu Star Trek są w stanie przyswoić sobie język klingoński, dlaczego nie nauczą się wymawiać twojego imienia?
Co racja, to racja.
– No właśnie.
Moja przyjaciółka zaczęła bębnić palcami po brzuchu – jasny znak, że się nudzi. W końcu usiadła i ułożyła usta w koci uśmiech – tajemniczy i równocześnie wyniosły. To kolejny powód, dla którego wolałam psy – nigdy nie należy ufać kotom, te bestie tylko czekają, żebyś umarła, a wtedy zaczną obgryzać ci twarz (nie miałam żadnych twardych dowodów na poparcie tej tezy, jednak coś mi podpowiadało, że tak właśnie jest).
– Wiesz co, chyba jednak nie jestem w nastroju na Emporium. Czuję się taka blada i nieatrakcyjna.
Teraz to ja wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Już to przerabiałyśmy. Ale skoro nalegała, czemu nie?
– To co, może jeszcze raz przypudrujemy noski?
Tamagotchi zastrzygł uszami.
Noora pokiwała poważnie głową.
– Ludzie obdarzeni nieprzeciętnymi umysłami myślą podobnie.
Po tych słowach poderwała się z uśmiechem z łóżka i wybiegła z pokoju. Wiedziałam, dokąd poleci – do pokoju mojej mamy, nazywanego przez nas Kosmetykowym Centrum Wszechświata. Naturalną reakcją człowieka spoglądającego na cudeńka porozkładane na winylowym kontuarze toaletki było obfite ślinienie się: były tam lśniące pudełka z paletami cieni do powiek Chanel, ujędrniająca maska kawiorowa La Prairie, eyeliner Yves Saint Laurent Couture. Ach, byłabym zapomniała. Jacyś chętni na koreańskie kosmetyki do pielęgnacji ciała? Każdy z tych maleńkich dekadenckich flakoników kusił obietnicą lepszego jutra. Jak gdyby kobieta, której życie było do niczego, po nasmarowaniu twarzy bronzerem Golden Goddess miała w okamgnieniu stać się panią świata.
Co ciekawe, przyprawiająca o zawrót głowy kolekcja kosztownych kosmetyków mojej mamy stała w sprzeczności z jej do bólu praktyczną naturą. Mama woziła się hybrydową toyotą prius i miała hopla na punkcie recyklingu (czasami zaczynałam ją nawet podejrzewać, że zafundowała sobie dzieciaka, bo potrzebowała pomocy w przewracaniu pryzmy kompostowej), co objawiało się na przykład wynajdywaniem najdziwniejszych zastosowań dla starych rajstop. Co zrobić z resztkami mydła? Wrzućcie je do pończochy, powieście na kranie i zmydlajcie do ostatniego bąbelka. Kiedyś zwróciłam jej uwagę, że zachowuje się jak hipokrytka. Jej reakcja? „Wielkie rzeczy. To część mojej kobiecej mistyki”. W sumie nie mogłam jej odmówić racji. My, kobiety, byłyśmy pełne sprzeczności. Szminki i rozświetlacze do twarzy to jej grzeszne przyjemności. No a jej córka z przyjaciółką używały ich potajemnie od czasu do czasu, korzystając z faktu, że mama wykładała w college’u i często miałyśmy wolną chatę.
Kiedy zajrzałam do pokoju mamy, zastałam w nim Noorę podczas podmalowywania ust błyszczykiem od Diora. Równocześnie zerkała przez żaluzje w oknie.
– Jones znowu kręci się po waszym podwórzu.
Rzeczywiście, nasz sąsiad paradował pod oknami, wystrojony w miękki kapelusz przeciwsłoneczny w kolorze różowym, biały T-shirt, żółte plastikowe klapki i sarong tak pstrokaty, że raził w oczy. Kto zaprojektował coś takiego?
Mężczyzna wszedł na naszą werandę z tyłu domu, niosąc dwa słoiki pełne jakiegoś ciemnego płynu, pewnie kombuczy. Sąsiad był atrakcyjny, brodaty i bardzo się starał przypodobać mojej mamie. Parzył herbaty własnej kompozycji, hodował pszczoły, a napis na jego ulubionej koszulce głosił Miłość Jest Daltonistką. Było to, oczywiście, kłamstwo. Miłość zwraca uwagę na kolor, było to dla mnie jasne jak słońce. Kiedy w siódmej klasie podstawówki zebrałam się na odwagę i wyznałam miłość chłopcu, w którym się od dłuższego czasu durzyłam, zareagował słowami: „Wybacz, ale laski Azjatki mnie nie kręcą”. Od tamtego czasu moje życie miłosne podążało zresztą tą samą przeklętą ścieżką. Mój ostatni związek zakończył się katastrofą. Chłopak miał na imię Forest, dowiedziałam się, że zdradził mnie podczas zjazdu absolwentów. Zaraz potem nasz związek został unieważniony za porozumieniem stron. Nagle poczułam nieprzyjemnie ukłucie w boku – na pewno coś mi zaszkodziło, bo przecież niemożliwe, żeby to właśnie to wspomnienie tak na mnie podziałało.
– W sumie to trochę dziwaczne, że ten facet ciągle przynosi coś twojej mamie. Przypomina mi trochę bezdomnego kota, który stale podrzuca ci na werandę zdechłe myszy.
Noora zakręciła błyszczyk i oblizała wargi. Intensywny czerwony kolor świetnie pasował do jej osobowości. Moja przyjaciółka nie należała do osób, które bawiłyby się w subtelności.
– Dwa tygodnie temu podarował jej książkę pełną zasuszonych kwiatów – oznajmiłam, krzyżując ramiona na piersi.
Mama wykładała biologię, ale jej prawdziwym konikiem była botanika. Jasne, Jones nie umiał się ubrać, ale nadrabiał inwencją.
Noora odeszła od okna, błyszczyk rzuciła na łóżko mamy przykryte kołdrą, którą upolowała na pchlim targu. Moja mama uwielbiała starocie.
– Czy to ta książka z suszkami? – spytała. – Rzadkie odmiany storczyków występujące w Ameryce Północnej?
Stała teraz przy stoliku nocnym i buszowała w rzeczach mojej mamy. Noora uwielbiała wtykać nos w nie swoje sprawy.
– Nie, to jakaś inna.
Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi na tę książkę. Rzadkie odmiany storczyków? Litości.
Noora otworzyła książkę.
– Fiu, fiu, co my tu mamy. – Postukała palcem w stronę tytułową i zaczęła czytać: – „Moja najdroższa Hanako…”.
Musiała upłynąć chwila, nim dotarło do mnie, co znaczą te słowa. Najdroższa? Hanako? Doskoczyłam do Noory i wyrwałam jej książkę z rąk.
– Spokojnie – mruknęła. Stanęła za mną i oparłszy brodę na moim barku, zapuszczała żurawia.
Dedykacja sporządzona była równym, nieco pochyłym pismem. Jones użył jasnego ołówka, przez co tekst był słabo widoczny.

Moja najdroższa Hanako,
Niechaj te słowa wyrażą to, co nie przechodzi mi przez usta:
Chciałbym być tak blisko ciebie,
Jak wilgotna spódniczka
Oblepiająca dziewczęce ciało.
Jesteś zawsze w moich myślach.
– Yamabe no Akahito.
Twój Makoto „Mak”
2003 r.

Noora wydała z siebie przeciągły gwizd.
– Wygląda na to, że twoja mamusia ma jeszcze innych adoratorów poza Jonesem.
Usiadłam na brzegu łóżka.
– Dziwne, mama nigdy nie wspominała o żadnym Makoto.
Nie wiedziałam, co sądzić o tym odkryciu. Rozmyślanie o życiu rodziców w czasach, gdy jeszcze nie było nas na świecie, ma w sobie coś dziwnego. Możecie uznać mnie za skończonego narcyza, ale uważam, że nastolatkowie mają święte prawo wierzyć, że świat zaczął się wraz z ich narodzinami, a wcześniej nie było nic. Od teraz istnieje Izzy, zatem, Ziemio, możesz już zacząć się obracać. Nie wiem, może to skrzywienie charakterystyczne tylko dla jedynaczek. Albo moja mama tak bardzo mnie kochała, że zaszczepiła we mnie takie myślenie.
Tonęłam w rozmyślaniach, gdy usłyszałam, jak Noora mówi, ostrożnie dobierając słowa:
– Ej, przecież dwa tysiące trzeci to rok twojego urodzenia.
– No tak – przełknęłam z trudem ślinę, ze wzrokiem utkwionym w dedykacji.
Obie pomyślałyśmy jednocześnie o tym samym, mimo że myśl taka wydawała się całkowicie niedorzeczna. Z opowieści mamy wiedziałam, że w ciążę zaszła na ostatnim roku studiów. Rodzice uczęszczali na te same zajęcia na Harvardzie, tak się poznali. Tata był stypendystą z Japonii. Przespali się ze sobą tylko jeden raz. „Ale nie żałuję”, powtarzała zawsze mama. „Nigdy nie żałowałam”.
Wpatrywałam się w tajemnicze imię: Makoto. Mak. Jakie są szanse, że w roku mojego urodzenia mama romansowała z dwoma Japończykami?
– Może to mój ojciec – powiedziałam, spoglądając na przyjaciółkę.
Już samo wypowiedzenie tych słów było trudne. Czułam, jakbym naruszała jakieś tabu.
Mama niechętnie wspominała o moim ojcu, funkcjonował on jako dyskretny przypis do opowieści o moim życiu. Izzy została poczęta w 2003 roku przez Hanako Tanakę i nieznanego z nazwiska mężczyznę Japończyka. Czułam się źle nie z powodu tego, co wiedziałam o przeszłości mamy. Byłam dzieckiem XXI wieku, nie miałam zamiaru dąsać się na mamę z powodu swobody seksualnej, z której korzystała w młodości. Szanowałam jej decyzje, mimo że samo połączenie słów „mama” i „seks” przyprawiało mnie o białą gorączkę.
Dobijało mnie to, czego nie wiedziałam o jej życiu. Na ulicy wpatrywałam się w twarze mijanych mężczyzn, pytając ich w myślach: Czy to ty jesteś moim ojcem? A może znasz mojego tatę? Wiesz na mój temat coś, czego nie wiem sama?
Noora przyjrzała mi się uważnie.
– Znam tę minę. Znowu zaczynasz się wkręcać. Łudzisz się, że go wytropisz.
Przycisnęłam książkę do piersi. Czasami naprawdę trudno mi było się powstrzymać, by nie zazdrościć mojej najlepszej przyjaciółce. Miała coś, o czym ja mogłam tylko pomarzyć – dwoje rodziców i mnóstwo krewnych. Kiedyś spędzałam Święto Dziękczynienia u nich w domu. Było idealnie, sielsko i amerykańsko, jeśli nie liczyć lekko wstawionego wujaszka oraz faktu, że przy stole mówiono w języku perskim, jedzenie okraszano sosem z granatu, a zamiast szarlotki podano tartę z kaki.
– Ja nie żartuję – odezwałam się.
Noora usiadła i trąciła mnie w bok.
– Może to twój tata. A może nie. Po co wyciągać pochopne wnioski?
Ale było już za późno.
Kiedy byłam mała, dużo rozmyślałam o moim ojcu. Wyobrażałam sobie, że jest dentystą albo astronautą. Raz fantazjowałam nawet – choć nigdy nie przyznam się do tego na głos – że był białym mężczyzną. Prawdę mówiąc, w tamtym okresie wolałam, żeby oboje moi rodzice mieli białą skórę. Biały wydawał mi się piękny. Lalki, którymi się bawiłam, były białe. Tak samo modelki i rodziny oglądane w telewizji. Rządziła tu ta sama zasada co przy skrócie imienia – z bledszą skórą i mniej skośnymi oczami miałabym dużo łatwiejsze życie, a świat stałby się prostszy w obsłudze.
– Na Harvardzie muszą przechowywać spis studentów z każdego roku – domyśliłam się, spoglądając na stronę z dedykacją.
Zabrzmiało to niezbyt przekonująco. Nigdy dotychczas nie odważyłam się poszukać ojca. Nie wspominałam nawet o nim. Nie czułam zachęty ze strony mamy, by o nim mówić. W gruncie rzeczy jej niechęć, by poruszać ten temat, skutecznie mnie od tego odwodziła. Wolałam trzymać język za zębami, żeby niepotrzebnie nie wprowadzać napięcia w naszą relację. Zresztą nadal wolałabym tego uniknąć. Z drugiej strony potrzebowałam kogoś do pomocy. Chyba od tego właśnie są przyjaciele, prawda? Mają służyć nam pomocą, gdy tego potrzebujemy.
Pstryk. Błysk. Noora zrobiła telefonem zdjęcie strony z dedykacją.
– Dowiemy się, o co tu chodzi – obiecała.
Wiele bym dała, żeby być tak pewna siebie jak ona.
– Dobrze się czujesz? – upewniła się przyjaciółka.
Usta lekko mi zadrżały. Czułam delikatny ucisk w klatce piersiowej. Możliwe, że wpadłam na dobry trop. Nareszcie.
– Tak. Po prostu to dla mnie spory szok.
Noora objęła mnie i mocno przytuliła. Tulenie jest dobre na wszystko.
– Nie martw się – powiedziała poważnie. – Znajdziemy go.
– Myślisz? – spytałam, spoglądając jej z nadzieją w oczy.
Na jej ustach znów zjawił się koci uśmiech.
– Czy uważasz, że jeśli wybierzemy się teraz do cukierni Cinnabon, będę tego żałować?
– Biorąc pod uwagę, ile ostatnio tam zjadłaś, to na sto procent.
Skinęła energicznie głową, jak człowiek, któremu obce są wszelkie wątpliwości.
– Znajdziemy go.
Widzicie? To naprawdę dziewczyna, na której zawsze mogę polegać.

2


Szkoła. Południe. Wtorek. Pędziłam jak burza przez korytarze Liceum Mount Shasta. Od momentu, gdy w ręce wpadła mi książka o rzadkich storczykach z ckliwym wierszykiem-dedykacją, upłynęło osiemnaście godzin.
Wieczór i poranek nie należały do łatwych. W głowie roiło mi się od pytań – czy mama okłamywała mnie, kiedy twierdziła, że praktycznie nie znała mojego ojca? A jeśli zataiła przede mną prawdę, dlaczego to zrobiła? Czy to możliwe, żeby mój tata wiedział o moim istnieniu? Jeśli tak, to dlaczego się do mnie nie przyznawał? Starałam się nie dać po sobie niczego poznać i sprytnie unikałam mamy. Całe szczęście byłam dobra w zachowywaniu pozorów. Pod moim łóżkiem stała opróżniona do połowy butelka sznapsa o smaku brzoskwiniowym ukryta za stosikiem romansów (zubożały książę plus spadkobierczyni majątku z klasy niższej zawsze równa się wielka nieskończona miłość). Oczywiście mama nawet nie domyślała się jej istnienia. Grunt to zachowywać się naturalnie. Nastolatka zajmująca się swoimi nastoletnimi sprawami – tak to zapewne wyglądało z jej perspektywy.
Wreszcie dotarłam do biblioteki. Minęłam grupkę kowbojów i dwie dziewczyny o imieniu Harmony. Weszłam do środka, trzaskając za sobą drzwiami.
Nareszcie trochę spokoju. Gdybym jeszcze wiedziała, jak powstrzymać gonitwę myśli. Noorę odnalazłam w głębi sali, między regałami. Było widać, że jest podekscytowana. Zresztą ja też czekałam jak na szpilkach. W ciągu ostatniej godziny trwała intensywna wymiana wiadomości tekstowych między członkiniami GDA.
NOORA: Nie wierzę. Nie wierzę. Nie wierzę.
NOORA: Ważne wieści. Pilne spotkanie GDA w bibliotece na długiej przerwie.
GLORY: Przecież i tak codziennie jemy tam drugie śniadanie.
JA: ?
NOORA: Bądźcie punktualnie. Wierzcie mi, nie chcecie tego przegapić.
GLORY: Czy ma to jakiś związek z trzecim sutkiem Denny’ego Mastertona?
NOORA: CHCIAŁABYŚ!
HANSANI: Może jakaś dyskretna podpowiedź?
JA: ?
NOORA: Litości. Przecież w ten sposób pogrzebałabym dramatyczny efekt.
Przykro mi, ale będziecie musiały chwilę poczekać.
Powtarzałam sobie, że niepotrzebnie robię sobie nadzieje. To, o czym chciała nas poinformować Noora, zapewne nie miało nic wspólnego z moim rzekomym ojcem. Zwoływanie pilnych spotkań GDA to sens życia Noory.
– Jesteś wreszcie – westchnęła, wciągając mnie między regały.
Wynurzyłyśmy się w północno-wschodnim rogu sali. Przy stoliku, przy którym tradycyjnie już odbywałyśmy nasze posiedzenia, czekały Hansani, smukła dziewczyna pochodząca ze Sri Lanki, oraz Glory, półkrwi Filipinka, z brwiami, za które dałabym się zabić; ewentualnie sama bym zabiła. Moje przyjaciółki. Wystarczyło, że spojrzałyśmy na siebie, i już wiedziałyśmy, co się dzieje w naszych głowach. Nasza przyjaźń sięgała czasów podstawówki, gdy wpojono nam, że naszą wspólną największą „wadą” jest to, jak wyglądamy.
Ja tę lekcję zawdzięczałam Emily Billings. Pewnego dnia w autobusie szkolnym dosiadła się do mnie – na skroniach miała przyklejoną taśmę, która naciągała skórę tak, że jej oczy wydawały się skośne. Wcześniej zdawałam sobie sprawę ze swojej inności, jednak dopóki ona mi tego nie wytknęła, nie wiedziałam, że to coś złego. Oczywiście zareagowałam śmiechem, jak reszta dzieciaków. Bo, jak wiadomo, humor to najlepsza strategia obronna. Udawałam, że jej wygłupy nie wyrządziły mi przykrości. Kiedy indziej jakiś dzieciak spytał mnie, czy w moim domu atak na Pearl Harbor obchodzi się tak, jak w USA święta Bożego Narodzenia. Wtedy też udawałam, że wszystko gra. Albo wówczas gdy grupka uczniów prosiła mnie, żebym pomogła im w obliczeniach. Świetny dowcip, bo tak się składało, że byłam słabiutka z matmy. Za każdym razem, gdy strojono sobie ze mnie żarty, czułam, jak coś wewnątrz mnie kurczy się ze wstydu i milknie.
Tak więc my wszystkie, cała nasza czwórka, znałyśmy te klimaty. Wiedziałyśmy, co znaczy żyć w obcej kulturze. Noora często spotykała się z pytaniem, dlaczego nie nosi hidżabu. Kiedy Glory spędzała czas ze swoim tatą, który ma białą skórę, ludzie pytali, czy jest adoptowanym dzieckiem. Hansani musiała cierpliwie znosić wygłupy dzieciaków imitujących w jej obecności indyjski akcent pana Apu, postaci z Simpsonów. Nawiasem mówiąc, kłaniały się braki w wiedzy geograficznej u jej prześladowców. I oczywiście wszystkie regularnie słyszałyśmy klasyczne pytanie: ale skąd naprawdę pochodzisz?
Dziewczyny zajęte już były pałaszowaniem drugiego śniadania. Hansani pogryzała pitę z hummusem, Glory zajadała sałatkę jajeczną. Na ścianie nad naszym stolikiem znajdowała się wywieszka o treści: „Zakaz spożywania posiłków na terenie biblioteki”. Ale kto by się tym przejmował? Reguły są po to, żeby je łamać.
Plecak i butelkę z wodą postawiłam na stole. Siadając, uśmiechnęłam się do dziewczyn. Noora klapnęła na krzesło obok mnie. Strzeliła palcami i zwróciła się do Glory:
– Laptop.
Sięgając do plecaka po swojego Chromebooka, Glory zmierzyła Noorę wzrokiem, mrużąc oczy.
– A gdzie „proszę”?
– Wiesz, że cię uwielbiam. Mimo że twoje jakże delikatne imię zupełnie do ciebie nie pasuje – odparła Noora, lekko dźgając przyjaciółkę ołówkiem.
Miała rację. Inna sprawa, że nigdy bym nie przyznała tego na głos. Glory reprezentowała typ dziewczyny, dla której każda sytuacja była dobra, by pokazać, kto tu rządzi. Przykładowo: ktoś ziewa? Super, to świetna okazja, żeby wetknąć mu do ust palec i w ten sposób zaznaczyć swoją dominację. Noora natomiast nie miała żadnych oporów przed wypominaniem jej tych skłonności. Łączyła je relacja, w której miłość spotykała się z nienawiścią. Były do siebie bardzo podobne, chociaż nie zdawały sobie z tego sprawy.
Wręczając przyjaciółce laptopa, Glory oświadczyła:
– Jeszcze raz dziabniesz mnie ołówkiem i zarobisz piąchę w gardło.
A zatem dzisiaj wahadło wychylało się w stronę nienawiści.
– Może skupmy się na tym, co istotne, dobra? – wtrąciłam się.
– Jasne – odparła Noora, śmigając palcami po klawiaturze.
Na chwilę przestała, splotła dłonie i rozciągnęła je, tak że strzeliło jej w stawach.
– Proszę o werble!
Hansani posłusznie zastukała palcami o blat stołu.
W dłoni Glory pojawił się pilniczek. Zaczęła piłować sobie paznokcie, nadając im kształt szponów.
Zamknęłam oczy, przygotowując się wewnętrznie na to, co zaraz miało się wydarzyć. Czułam, jak nadzieja rozsadza mi pierś. Proszę, niech okaże się, że to on. A jeśli to on, to niech nie będzie seryjnym mordercą odzierającym ofiary ze skóry i przechowującym je w charakterze trofeów.
– Odnalazłam go! Wytropiłam Makoto. Maka. Twojego ojca! – obwieściła triumfalnym tonem Noora.
Otworzyłam oczy i zamrugałam szybko. Słowa przyjaciółki przenikały pod moją skórę, zapuszczały korzenie, wypuszczały liście. Rozkwitały. W głowie miałam mętlik. Nad wszystkim górowało jednak skrępowanie. Dlatego zrobiłam to, w czym byłam najlepsza – uciekłam się do humoru.
– A więc jednak nie chodzi o trzeci sutek Denny’ego?
Noora machnęła ręką.
– Nie, przecież to było dwa i pół miesiąca temu. – Po chwili dodała: – Zanim zaprezentuję wam wyniki mojej kwerendy, muszę o czymś wspomnieć.
Ostatnie słowa wypowiedziała niepewnie. Minę miała poważną.
W uszach dudniła mi krew. Hansani wyciągnęła rękę nad stołem i położyła dłoń na mojej dłoni. Ta dziewczyna miała szósty zmysł, jeśli chodzi o wyczuwanie uczuć drugiej osoby. To jej supermoc.
Przyjrzałam się uważniej Glory i Hansani. Czyżby wiedziały już o tym, co znalazła Noora? Dziewczyny potrząsnęły przecząco głowami. To jedna z naszych sekretnych umiejętności – umiałyśmy porozumiewać się wzrokiem. Wszystkie nadawałyśmy na tych samych falach. A teraz wszystkie trzy nie miałyśmy pojęcia, co przygotowała dla nas Noora.
– No dobra – odezwałam się, biorąc głęboki oddech. – Dawaj.
Licz na najlepsze, lecz bądź gotowa na najgorsze.
Nagle Noora parsknęła śmiechem.
– Lecę na twojego starego. I to bardzo.
Hansani zareagowała chichotem.
Glory przewróciła oczami.
Powoli traciłam cierpliwość.
– Fuj – mruknęłam. – Poza tym nie wiemy nawet, czy to na pewno mój ojciec.
– Wiemy, wiemy. To twój tata.
„Tata” – jak to dziwnie brzmiało. Zawsze w myślach nazywałam go „ojcem”, nigdy „tatą”. Ojcem mężczyzna stawał się, gdy rodziło mu się dziecko. Na „tatę” musiał sobie zasłużyć – po latach nieprzespanych nocy, tulenia płaczącego dziecka, gdy poraniło sobie kolana, uroczystych rozdań świadectw. Nie miałam taty. Ale to mogło się zmienić. Ta myśl wystarczyła, bym siedziała jak na rozżarzonych węglach.
– Wykapana córeczka tatusia. Sama się przekonaj – dodała, odwracając laptopa w naszym kierunku. Cały ekran wypełniły zdjęcia z wyszukiwarki.
Glory z trzaskiem położyła pilnik na stole.
– Ale numer.
– Cicho bądź – poleciła Hansani.
– Poznajcie Makotonomiyę Toshihito – obwieściła triumfalnie Noora. – To twój tatuś, Zoom Zoom.
Najechała kursorem na jedną z fotografii i powiększyła ją. W zbliżeniu twarz mężczyzny na zdjęciu robiła jeszcze bardziej osobliwe wrażenie. Pozował na tle jakiegoś ceglanego budynku. Zapewne na Harvardzie. Na zdjęciu był młodziutki. Jego uśmiech pełen był naiwnej nadziei. Tak uśmiechają się młodzi ludzie przed bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z życiem, z którego wychodzą bez zębów. Mężczyzna na zdjęciu był niesamowicie podobny do mnie, trudno było przejść nad tym do porządku dziennego. Miał te same co ja pełne usta, prosty nos, a nawet szparę między zębami.
Z wrażenia uchyliłam usta. Zamknęłam je szybko. Ale zaraz otworzyłam znowu.
– Noora miała rację – stwierdziła Glory. – Twój tatuś to niezłe ciacho.
Dziewczyny zaczęły przybijać sobie żółwiki. Moje serce zwariowało. Powtarzałam sobie, że zawały u osiemnastolatek to rzadkość.
– Ale jak… – Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Musiałam wziąć się w garść. Zebrać myśli. Spróbowałam jeszcze raz. – Jak go znalazłaś?
– Harvard nie udostępnia w internecie spisu studentów z poszczególnych lat, ale na stronie jest formularz zgłoszeniowy i numer telefonu. No więc przedzwoniłam dziś rano. Odebrała jakaś superwyluzowana laska o imieniu Olivia. Co ciekawe, wychowała się w Ashland – dodała. Ashland leży niedaleko Mount Shasta. – Od razu złapałyśmy wspólny język. Już się kumplujemy. Jak tak dalej pójdzie, swojemu pierwszemu dziecku da na imię Noora.
– Do rzeczy – wycedziła przez zęby Glory.
Kiedy Noora nawijała, ja nie umiałam oderwać wzroku od chłopaka na zdjęciu. Od Makoto. Mojego ojca. Był taki podobny do mnie. Mieliśmy identyczne brwi, tyle że ja swoje wyskubałam, przez co były mniej wyraziste. Mimo woli musnęłam palcami ekran, szybko cofnęłam rękę. Nie ma sensu przywiązywać się emocjonalnie.
Noora produkowała się dalej.
– Koniec końców od Olivii niewiele się dowiedziałam. Coś tam wspominała o poufności danych studentów. Okazało się, że to ślepa uliczka.
– Niewiarygodne – westchnęła Glory.
Noora spiorunowała ją wzrokiem.
– Ale od czego jest wujek Google? Wpisałam do wyszukiwarki hasła „Makoto”, „Mak”, „Harvard 2003”. I od razu go znalazłam. Łatwizna. – Zamachała mi ręką przed oczami. – Jesteś jeszcze z nami?
Różne słowa powoli formowały się w moich ustach, ale zaraz obumierały.
– Tak. Nie. Sama nie wiem.
– Potraktuję to jako odpowiedź twierdzącą. Ponieważ to jeszcze nie koniec.
Nie? Ale jak to?
 – Skup się.
Noora zamilkła na chwilę. Odchrząknęła znacząco. Z trudem oderwałam wzrok od ekranu.
– Makoto należy do rodziny cesarskiej. – Zawiesiła głos. Jej uśmiech stał się bardziej promienny. – Jest księciem. – Kolejna pauza. Jeszcze szerszy uśmiech. – Księciem koronnym, następcą tronu Japonii. Jego pełne imię brzmi Makotonomiya Toshihito.
Wiszący nad naszymi głowamizegar powoli odliczał sekundy. Noora uśmiechała się od ucha do ucha. Parsknęłam. Miałam dziwne wrażenie, jakbym stanęła u wylotu bardzo długiego mrocznego tunelu.
– Chyba kiepsko z nią – szepnęła Hansani. W jej głosie pobrzmiewała autentyczna troska. – Może powinnyśmy zawołać szkolną pielęgniarkę.
– Pielęgniarka została zwolniona – poinformowała Glory. – Oszczędności.
Czułam, jak narasta we mnie histeria. Podchodziła mi do gardła. Nie miała innej drogi ujścia jak przez usta. Wybuchłam śmiechem – dzikim, niepowstrzymanym. Tak, chyba osuwałam się w obłęd.
– Zoom Zoom, w tym nie ma nic zabawnego. To poważna sprawa – odezwała się Noora. – Jesteś nieślubnym dzieckiem księcia. Owocem jego lędźwi.
– Zestawianie ze sobą tych dwóch słów: „owoc” i „lędźwie” powinno być karalne – zauważyła Glory, z ustami pełnymi sałatki jajecznej.
Noora przestała się uśmiechać i zrobiła niezadowoloną minę.
– Nie wierzysz mi. Żadna z was mi nie wierzy. W porządku. Chcecie dowodu? Oto on.
Pomniejszyła zdjęcie i otworzyła artykuł prasowy, który ilustrowało.

 
Wesprzyj nas