„Wzorzec” Karoliny Głogowskiej to trzymający w napięciu thriller z fabułą skoncentrowaną wokół motywu przemocy domowej. Pisarka daje do myślenia czytelnikom, nakreślając relacje, w których granica pomiędzy tym, kto jest ofiarą, a kto sprawcą, bywa bardzo cienka.


Karolina Głogowska w powieści “Wzorzec” w mądry, a jednocześnie wciągający sposób opowiedziała czytelnikom o obliczach przemocy domowej. To historia osadzona w polskich realiach, a zatem szczególnie angażująca czytelnika, uzmysławiająca, że taka przemoc może stać się udziałem każdego – zarówno silnej, przebojowej osoby, jak i ludzi bardziej wycofanych, najczęściej kobiet lecz także mężczyzn, o czym mówi się publicznie znacznie mniej. Jest w tej powieści mnóstwo wartościowej wiedzy, wplecionej w kryminalną historię tak sprawnie, że przyswaja się ją zupełnie mimochodem, czytając z zapartym tchem aż do zaskakującego finału.

W trakcie lektury zaskakujących zwrotów akcji także nie brakuje. Śledztwo prowadzone współcześnie przez gdańskich policjantów w sprawie zabójstwa Adama Hinza, przeplata się z retrospekcjami z życia bohaterów, wprowadzającymi czytelnika w ich najskrytsze tajemnice. A wszystko koncentruje się wokół fundacji opiekującej się osobami doświadczającymi przemocy. Organizacji tej przewodzi Sawa Bogucka, inspirująca i bezkompromisowa młoda kobieta, nie wahająca się sięgać po narzędzia takie jak skandal i prowokacje, byleby tylko zwrócić uwagę opinii publicznej na sytuację ofiar, pozostawianych przeważnie bez wsparcia nawet przez osoby z najbliższej rodziny. Nierzadko wręcz obwinianych o to, że sprowokowały akty przemocy swoim zachowaniem.

Co jednak przeszła w życiu ona sama? I dlaczego zacieśniła więzi właśnie z Adamem Hinzem, człowiekiem, który nie bez oporów przyszedł pewnego dnia do fundacji, znajdując się w skomplikowanej relacji z sięgającą po przemoc żoną? Odpowiedzi na te pytania przyniesie czytelnikowi wciągająca lektura, uzmysławiając jednocześnie jak bardzo skomplikowane mogą być sprawy dotyczące przemocy domowej. Budzi podziw, w jak sprawny i sensowny sposób Karolina Głogowska połączyła trzymającą w napięciu fabułę, przynoszącą czytelnikowi rozrywkę, z trudną tematyką, marginalizowaną i omijaną przez większość ludzi. Przemoc dzieje się bowiem dlatego, że wszyscy odwracamy wzrok, udajemy, że nie widzimy, nie zauważamy. Wierzymy w opowieści o tym, że ktoś ciągle wpada na drzwi od szafki, stąd siniaki, dajemy się uwodzić sprawcom, będącym częstokroć uroczymi, przyjacielskimi osobami – do obcych, i do chwili, gdy za znajomymi bądź rodziną zamykają się drzwi.

Powieść Karoliny Głogowskiej, dzięki swojej formie, potoczystej narracji i wyobraźni autorki sprawia, że czytelnik nie odwraca się od tematu. Wartka akcja przykuwa go do tej opowieści, to jedna z tych historii, które chce się czytać od deski do deski, dzięki czemu dowiaduje się też wiele o tym, dlaczego ofiary latami tkwią w przemocowych sytuacjach, nie odchodzą od sprawców przemocy, a czasem wręcz usprawiedliwiają ich zachowanie, tłumaczą sobie i innym, że same są winne, że zasłużyły na to, żeby oberwać, żeby wysłuchiwać obelżywych słów, stawać się obiektem manipulacji.

Budzi podziw, w jak sprawny i sensowny sposób Karolina Głogowska połączyła trzymającą w napięciu fabułę, przynoszącą czytelnikowi rozrywkę, z trudną tematyką, marginalizowaną i omijaną przez większość ludzi.

Istnieje duża nadzieja, że lektura „Wzorca” otworzy oczy wielu osobom i pozwoli spopularyzować temat przemocy domowej przede wszystkim pośród osób, które wiedzą o niej niewiele lub wręcz nie mają pojęcia jakie symptomy powinny wzbudzić czujność, skłonić do baczniejszego przyjrzenia się sytuacji kogoś bliskiego bądź znajomego, kto może potrzebować pomocy, a jednocześnie nie mieć dość siły i odwagi by kogokolwiek o nią poprosić. Życzę tej książce jak najszerszego grona czytelników, zasługuje na to. Agnieszka Kantaruk/span>

Karolina Głogowska, Wzorzec, Wydawnictwo Mięta, Premiera: 24 maja 2022
 
 

Karolina Głogowska
Wzorzec
Wydawnictwo Mięta
Premiera: 24 maja 2022
 
 

Mówią, że w życiu trzeba mieć szczęście. Jasne, talent czy ciężka praca też się przydadzą, ale nawet to nic nie da, jeśli zwyczajnie nie masz farta. Możesz być najlepszy i wypruwać sobie żyły, jednak bez korzystnego zbiegu okoliczności i tak wyżej dupy nie podskoczysz. Los musi ci sprzyjać, tak mówią. Kiedyś też w to wierzyłem. Zdecydowanie za późno zorientowałem się, że szczęście przychodzi tylko do tych, którzy wierzą w siebie. I w to, że ostatecznie dostaną wszystko, czego pragną. Jest jeszcze jeden ważny komponent tej układanki: umiejętność blefowania. Udawaj, aż ci się uda. Śmiałym szczęście sprzyja, a biednemu zawsze wiatr w oczy. To prawda – i przekonałem się o tym na własnej skórze. Dosłownie.
Kiedy awansowałem ze zmywaka na pomoc kuchenną, szef kazał mi przygotować eton mess. To taki tradycyjny deser z bezy, bitej śmietany i musu truskawkowego, kiedyś podawany brytyjskim snobom. Normalnie pomocnik nie wykonuje tak zaawansowanych rzeczy, ale cukiernik zachorował, a ja aż rwałem się do roboty. Byłem tak samo zajarany co głupi, bo dzień wcześniej nie wstawiłem truskawek do lodówki i kiedy zacząłem je miksować, zorientowałem się, że sfermentowały. Szef kuchni to był kawał skurwysyna, wywalał ludzi z roboty za dużo mniejsze fakapy. Bez mrugnięcia okiem dokończyłem więc deser i ułożyłem go w kryształowym pucharku w najpiękniejszy artystyczny pierdolnik, jaki ten złamas widział na oczy. Dziesięć minut później zostałem poproszony na salę. Mało się nie zesrałem w gacie, kiedy okazało się, że stara raszpla, która zamówiła deser, jest znaną blogerką kulinarną. Osobiście i przy szefie kuchni, który był jej znajomym, chciała zapytać, cóż to za tajemniczy składnik sprawia, że mus ma tak oryginalny smak. Myślałem, że już po mnie, więc bez zastanowienia wypaliłem, że to cointreau. I tak miałem przejebane, nawet gdyby nabrała się na ten motyw. Mój szef nie tolerował żadnych odstępstw i modyfikacji w przepisach. I wtedy ta typiara wypaliła, że to najlepszy eton mess, jaki jadła w życiu. Wróciłem do kuchni dumny jak, kurwa, paw i patrzyłem przez szybę w drzwiach, jak gościówa wcina moje sfermentowane truskawki.
To w sumie dość głupi przykład, zwłaszcza w kontekście tego, co wydarzyło się później. W każdym razie wtedy jeszcze wierzyłem, że po prostu miałem farta. W całym moim smutnym, nędznym życiu, przypominającym raczej rzeźbienie w gównie, wypływanie na powierzchnię nie zdarzało się zbyt często. A może właśnie w tym tkwił mój problem? Byłem zbyt durny, żeby realnie ocenić swoją sytuację i odpowiednio wcześnie wykorzystać koła ratunkowe? Głupi ma szczęście, mówią. Ja bym dodał: mądry ma wiarę w siebie.

TERAZ

Młody mężczyzna zarzucił na plecy kwadratową torbę gastronomiczną i jeszcze raz zerknął na mapę w smartfonie, żeby sprawdzić adres. Wyświetliła mu się wiadomość z alertem RCB: „Dziś i jutro silny wiatr. Jeśli możesz, zostań w domu”.
„Dzięki, kurwa”, pomyślał i wsiadł na rower. Z nieba deszcz chlustał falami. Dwie minuty niezbyt intensywnego opadu, trochę przerwy i znowu chluśnięcie. Wiatr zataczał kółka. Dostawca pomyślał, że gdyby nie ciężka torba z jedzeniem, pofrunąłby na rowerze do góry. Ludzie musieli wziąć sobie do serca rządowe ostrzeżenie, bo centrum Gdańska wyglądało jak opuszczone miasteczko z horroru, w którym zaraz nastąpi zwrot akcji. Opustoszałe ulice były zdecydowanym i jedynym plusem tej sytuacji. Nie trzeba było lawirować w korku ani wymijać niezdecydowanych przechodniów. Minusem był fakt, że w taką pogodę wszyscy zamawiali jedzenie na wynos, a potem marudzili, że są opóźnienia.
Pierwszym adresem dostawy był luksusowy apartamentowiec wybudowany niedawno u zbiegu ulic Stara Stocznia i Wiosny Ludów. Rowerzysta nieraz zastanawiał się, komu przeszkadzała stara nazwa: Nabrzeże Szkut. Jakieś trzysta lat wcześniej właśnie w tym miejscu był przystanek szkut, które kursowały od gospody zwanej Mlecznym Piotrem do Wisłoujścia. Trochę dalej znajdował się Bastion Wiadrowników, jeden z czterech, które od północy chroniły Stare Miasto. Dostawca wiedział to wszystko, bo jego głównym zajęciem była praca przewodnika po Gdańsku. A przynajmniej lubił tak o sobie myśleć, choć na dowożeniu pizzy zarabiał dwa razy więcej.
Zsiadł z roweru i wyjął łańcuch. Niby w okolicy nie było żywego ducha, ale nie w takich okolicznościach jego koledzy tracili swoje środki transportu. Nie mógł sobie pozwolić na lekkomyślność. Kilka razy zdarzyło mu się również, że jakiś bogaty fiut z apartamentowca wywalił go z rowerem z klatki wyłożonej koszmarnie drogimi marmurami i obitej zamszem. Pozostawała więc barierka na zewnątrz. Rowerzysta przypiął pojazd i znieruchomiał. W środku wietrznej nocy, w deszczu, na podeście przystani kajakowej, pod którym płynęła Motława, siedziała drobna kobieta. Nie takie wariatki widział w swojej pracy. Pijane, agresywne, kiedy okazywało się im zainteresowanie lub oferowało pomoc. Nie zamierzał tracić na nią czasu, miał w cholerę roboty i własnych zmartwień. Mimo to myśl o samotnej kobiecie siedzącej w deszczu nad rzeką nie dawała mu spokoju, kiedy wjeżdżał windą na piąte piętro i kiedy odbierał napiwek. Wracając na dół, był coraz bardziej niespokojny. A co, jeśli była naprawdę pijana i wpadła do wody? Był jedyną osobą, która mogła ją uratować, ale postanowił ją olać. Jeśli coś jej się stało, nie wybaczy sobie. Wypadł z budynku i pobiegł do barierek. Z ulgą stwierdził, że dziewczyna siedzi na swoim miejscu.
– Wszystko w porządku? – zapytał. Nie podszedł za blisko, nie chciał, żeby wzięła go za jakiegoś natręta.
Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy, ale wydawało mu się, że wcale go nie widzi. Jakby mówił do niej przez tunel w innej rzeczywistości.
– Nic się pani nie stało? Potrzebuje pani jakiejś pomocy? Pada… – dodał na swoje usprawiedliwienie. Zabrzmiało to dość głupio, trudno było nie zauważyć tego faktu, jednak kobieta podniosła głowę i spojrzała w górę, jakby faktycznie dopiero teraz zorientowała się w sytuacji pogodowej.
Kiedy odsłoniła twarz, można było dostrzec, że ma rozmazany makijaż, jakby płakała albo została pobita. Mężczyźnie wydało się również, że widzi na jej policzku ślady krwi, choć równie dobrze mogła to być rozmazana szminka. Podszedł bliżej.
– Halo! Nic pani nie jest? – Pomyślał, że może kobieta nie rozumie po polsku. Większość mieszkań w apartamentowcach w okolicach Starego Miasta i Motławy była wynajmowana turystom. Szwedzi, Norwegowie, Brytyjczycy urządzali tu sobie wieczory kawalerskie i panieńskie, dochodziło do różnych ekscesów. Mężczyzna słyszał nawet od kolegów z pracy, że po jednej z takich imprez sprzątaczka znalazła w apartamencie martwą prostytutkę.
Kobieta na murku nie wyglądała na call girl, choć miała na sobie zdecydowanie drogie i pobudzające wyobraźnię ciuchy. Długie czarne skórzane kozaki, wzorzyste rajstopy, krótka sukienka z jakiegoś cienkiego i delikatnego materiału, jasny rozpięty płaszcz, którego jedna poła taplała się w kałuży. Mężczyzna dopiero teraz dostrzegł, że płaszcz jest czymś uwalony, czymś, co mogło być zarówno sosem, jak i krwią.
– Czy rozumie pani po polsku? – zapytał. Nie odpowiedziała. Mężczyzna był coraz bardziej zniecierpliwiony, nie zamierzał tu przecież spędzić pół nocy. – Zadzwonię po policję i karetkę – zadecydował.
– Nie – odezwała się w końcu. Spojrzała na niego wzrokiem łani, która wie, że ktoś celuje jej między oczy. Było za późno, żeby uciekać, ale wciąż tliła się nadzieja na okazanie łaski. – Proszę nigdzie nie dzwonić – nalegała.
Chciała wstać, ale się zatoczyła. Mężczyzna doskoczył do niej, złapał ją w pasie.
– Auuu – jęknęła.
– Coś panią boli? Może się pani przewróciła? – zapytał. Ślady na jej twarzy zdecydowanie były krwią, a nie pomadką. – Musi panią obejrzeć lekarz. Mogę wezwać taksówkę albo ubera.
– Nie, naprawdę nie trzeba. – Pochwyciła jego spojrzenie i zaczęła pocierać zabrudzenia na płaszczu. Zrobiła kilka kroków. – Nogi mi się trzęsą – zaśmiała się nerwowo, z zakłopotaniem.
– Jeśli się pani przewróciła, może mieć pani wstrząśnienie mózgu albo jakieś wewnętrzne obrażenia.
– Nie, nie, to naprawdę nic. Po prostu trochę się potłukłam, ale czuję się dobrze.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Dziękuję za pomoc. – Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając idealnie równe, białe zęby.
– Nie ma za co. – Zawstydził się. – Na pewno mogę panią tak zostawić? Da sobie pani radę?
– Tak, proszę się nie martwić.
– To niech pani obieca, że pojedzie pani prosto na SOR. Wpisać pani w nawigację adres szpitala wojewódzkiego?
– Nie trzeba, wiem, gdzie to jest. Zamówię ubera. – Wyjęła z torebki smartfon i wpisała coś na klawiaturze.
– Mieszka pani w okolicy? – zapytał, choć w sumie nie wiedział, po co mu była ta informacja. Zrobiło się niezręcznie.
– Jeszcze raz z całego serca panu dziękuję.
– Nic takiego nie zrobiłem.
– A jednak zatrzymał się pan sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku. – Kolejny uśmiech był jeszcze bardziej promienny. Śliczny, naprawdę śliczny. Dziewczyna była słodka.
– Zróbmy tak. Może wyśle mi pani esemesa, co? Żebym mógł dziś zasnąć z czystym sumieniem. Zostawiam tu panią samą w środku nocy…
– Proszę podać mi swój numer. Ja do pana zadzwonię.
– Marcin jestem.
Wyciągnął odruchowo dłoń i zaraz ją cofnął, ale dziewczyna i tak nie zwróciła uwagi na ten gest. Nie powiedziała też, jak ma na imię. Pewnie była jeszcze w szoku i myślała o czymś innym. Cóż, to pewnie nie najlepszy moment na zawieranie nowych znajomości.
– No to będę czekał na wiadomość. Do widzenia. To znaczy… może. Miłego dnia.
Odwrócił się zakłopotany, bo nagle zaczęło mu się wydawać, że gada coraz większe głupoty. Wsiadł na rower, założył słuchawki na uszy i zerknął na zegarek. Zeszło mu siedem minut. Jak przyciśnie, bez problemu nadrobi stratę. Poczuł, że wstępuje w niego nowa energia, jakby napił się mocnej kawy. Odjeżdżając, odwrócił się jeszcze raz. Dziewczyna wciąż stała na nabrzeżu. Boże, ależ ona była śliczna! Wysokie kości policzkowe, lekko skośne czarne oczy i pełne wiśniowe usta. Jasne, proste włosy z grzywką opadającą na boki.
Nie wyglądała na damulkę. Okej, ładnie pachniała i nosiła drogie rzeczy, ale poza tym w niczym nie przypominała żadnej z tych nadętych bab, które jeżdżą mercedesami wartości jego mieszkania i zajmują dwa miejsca przy parkowaniu. Niewątpliwie była zjawiskowa, a jednocześnie sprawiała wrażenie zwyczajnej, sympatycznej dziewczyny. Takiej, która równie dobrze mogłaby mieszkać w jego bloku albo pracować na przykład w biurze rachunkowym, które prowadziło jego księgowość. Niestety ani tam, ani nigdzie indziej nie spotkał aż tak wystrzałowej dziewczyny. Gdyby tak było, natychmiast by się z nią umówił. Zresztą… może właśnie umówi się z tą laską? Nie tworzyła dystansu. Tak ładnie mu podziękowała, że poczuł się jak supermen. Zaglądała mu zalotnie w oczy, aż się speszył. No i powiedziała, że zadzwoni. Nie napisze, ale zadzwoni, a to znacznie lepiej. Mężczyzna podkręcił głośność w słuchawkach i zaczął śpiewać. Deszcz zacinał prawie poziomo, wiatr kiwał nim na boki, ale rowerzyście chciało się z tego śmiać.

* * *

Sawa Bogucka cyfra po cyfrze skasowała numer, który chwilę wcześniej wstukała do telefonu. Nadal trzęsły jej się ręce, a smartfon zamulał w niskich temperaturach, musiała więc wiele razy naciskać odpowiedni klawisz, zanim zaskoczył. Niebywałe, jak obleśni byli niektórzy faceci. Próbowali startować do niej w różnych dziwnych sytuacjach, ale w takim momencie? To jej się jeszcze nie zdarzyło. Gość ślinił się na jej widok i nawet nie próbował tego ukryć. Zauważył jej rozmazany od płaczu makijaż, może krew na płaszczu, a kilka sekund później próbował wyciągnąć od niej numer telefonu. Niewiarygodne. I jeszcze musiała być dla niego miła. Cholera wie, co mogło mu przyjść do głowy. Ciemno, głucho, pusto. Ona sama, roztrzęsiona i właściwie bezbronna. Zaraz obok chaszcze, w które mógł ją bez problemu zawlec. Dobrze, że udało jej się szybko go spławić.
Sawa odczekała, aż mężczyzna zniknie z pola widzenia, i skierowała się do apartamentowca. Otworzyła drzwi kluczem, weszła na klatkę schodową. Dopiero teraz zrobiło jej się potwornie zimno. Jakby wcześniej straciła umiejętność odczuwania temperatury. Spojrzała na ubrudzony płaszcz z wełny alpaki za cztery tysiące złotych i zaklęła. Jak i dlaczego znalazła się na tej cholernej przystani? Przecież musiała wjechać autem do garażu podziemnego. Nie pamiętała, że wyszła z budynku na pobrzeże. Zrobiła głęboki wdech nosem, a później długi, głośny wydech ustami. Usłyszała nierówny dźwięk wydobywający się z jej ciała. Jeszcze jeden wdech i wydech. I znowu. Kilka razy, aż oddech się wyrównał i przestała drżeć. Zeszła schodami na poziom minus jeden. Jej samochód stał na swoim miejscu. Musiał urwać jej się film, mimo że wypiła tylko pół kieliszka wina. Podeszła do windy i wcisnęła guzik znajdujący się na samej górze.
Sawa starała się nie narobić hałasu. Najpierw zdjęła rękawiczki. Ich podszewka była wilgotna. Beżowy płaszcz włożyła do pokrowca, w oficerkach umieściła prawidła. Na palcach przeszła do łazienki i przekręciła klucz. Zdjęła czarne rajstopy w ażurowy wzorek, rozerwaną sukienkę i bieliznę. Wszystko było przesiąknięte krwią. Spojrzała na siebie w lustrze. Uda, biodra i ręce miała posiniaczone. Lewe ramię – pocięte, podobnie brzuch i dekolt. Na obu piszczelach czerwone pręgi. Sawa wiedziała, że powinna od razu pojechać na obdukcję, ale czuła się potwornie brudna. Nie mog­ła znieść wilgotnych, lepkich plam na swoim ciele. Oparła czoło o chłodne płytki na ścianie. Świeże rany piekły ją jak ukąszenia insektów. Wcześniej tego nie czuła, musiała się wyłączyć. Przed oczami migały jej flesze: silne męskie ręce na jej biodrach, żelazny uścisk ramion wokół jej żeber. Mężczyzna stoi za nią, zbliża twarz do jej ucha i szepcze: „Nigdy cię nie puszczę”. Wzbierający gniew i mdłości.
Zwymiotowała do ubikacji. Położyła policzek na sedesie i zaczęła płakać. Targały nią konwulsje, jeden skurcz za drugim, aż w końcu jej ciało ucichło. Poczuła oczyszczenie i ulgę. Weszła pod prysznic, odkręciła wodę i stanęła pod deszczownicą.

* * *

Telefon rytmicznie wibrował w torebce. Hanna Szołkiewicz mocno żałowała, że nie wyłączyła go całkiem przed wejściem na salę rozpraw, a jednocześnie starała się na tym nie skupiać. Pierwszy raz w swojej krótkiej karierze patologa sądowego występowała w charakterze świadka obrony i było to dla niej stresujące przeżycie. Z jednej strony świadomość, że może pomóc w rozwikłaniu zagadki kryminalnej i dotarciu do prawdy, dawała jej ogromną satysfakcję. Z drugiej – zawsze godziła się z myślą, że nie może mieć stuprocentowej pewności co do słuszności swojej opinii. Otwartość na różne możliwości i rozwiązania była jej cechą wrodzoną. Pewną rolę odgrywał także jej wiek – zaledwie rok wcześniej skończyła studia i podjęła pracę w zawodzie, nie zdążyła więc wpaść w rutynę, nie trzymała się kurczowo utartych schematów. Trzecią rzeczą, która wpływała na postawę lekarki, była jej płeć i doświadczenie dyskryminacji w tak zwanym męskim zawodzie. Dzięki nim zdawała sobie sprawę z faktu, jak szkodliwe bywa zbyt konserwatywne podejście do postrzegania ludzi, również tych leżących na stole w prosektorium.
Szołkiewicz ponownie spojrzała na oskarżonego. Był mniej więcej dwudziestopięcioletnim żylastym mężczyzną z widoczną słabością do igieł i tuszu. Tatuaże wystawały mu spod mankietów i zza kołnierzyka koszuli, w jego ustach, brwiach i uszach tkwiły kolczyki. Ogoloną na krótko głowę przez większość czasu trzymał pochyloną i opartą na dłoniach, tak że lekarka nie mogła przyjrzeć się zbyt dokładnie jego twarzy.
Okoliczności świadczyły na niekorzyść mężczyzny, podobnie jak dotychczasowe zeznania, w tym ekspertyza pierwszego patologa, na którą powoływała się prokuratura. Uznanie chłopaka za winnego śmierci własnego ojca wydawało się formalnością, ponieważ całe zdarzenie przebiegło na oczach kilku świadków. Oskarżony wdał się w bójkę z ojcem, który tamtego wieczora świętował w domu z kolegami swoje imieniny. Po ostrej wymianie zdań doszło do rękoczynów. Ostatecznie syn uderzył ojca w twarz. Starszy mężczyzna zachwiał się i stracił równowagę. Trzymał się za policzek i wydawało się, że za chwilę upadnie. Syn, zapewne przestraszony reakcją, jaką wywołał jego cios, próbował przytrzymać ojca, lecz ten osunął się na ziemię, straciwszy przytomność, której już nie odzyskał.
Patolog sądowy podpisał się pod ekspertyzą, z której wynikało, że uderzenie w głowę wywołało krwawienie do przestrzeni nadtwardówkowej. Szołkiewicz zaczęła podejrzewać, że sprawa ma drugie dno, kiedy zobaczyła wyniki pierwszej sekcji. Zdziwił ją pobieżny opis i brak dodatkowych badań krwi, które mogłyby wykluczyć inne przyczyny śmierci. Wkrótce dowiedziała się, że zmarły był emerytowanym i lubianym policjantem. Koledzy, jak jeden mąż, potwierdzali wersję o agresywnym gówniarzu, nieszanującym ojca. Dopiero żona zmarłego przyznała, że kilka godzin przed libacją mąż wjechał samochodem w słup. Prowadził pod wpływem alkoholu, co zdarzało mu się dość często, a tym razem rozbił auto syna. Wrócił do domu zakrwawiony, ale twierdził, że czuje się dobrze i nie chciał jechać do lekarza. Zwymiotował i niewyraźnie mówił, ale kobieta wzięła to za objaw upojenia alkoholowego. Poza tym zachowywał się w miarę normalnie, więc odpuściła.
– Czy może pani potwierdzić, że do krwotoku, który spowodował śmierć domniemanej ofiary, doszło w wyniku urazu? – Adwokat zwrócił się do Hanny Szołkiewicz.
– Tak. – Uwadze lekarki nie umknął uśmieszek satysfakcji, jaki jej odpowiedź wywołała na ustach prokuratora.
– Ma pani na myśli uraz, którym był cios w głowę? – pytał obrońca z niezmąconym spokojem.
– Nie – zaprzeczyła Szołkiewicz zdecydowanym tonem, a po sali rozpraw przebiegł szmer.
– W takim razie… – udawał zdziwionego adwokat – o jaki uraz chodzi?
– Jedynym ciosem, który oskarżony wymierzył denatowi, było uderzenie w twarz. Jednak… na podstawie oględzin i badań, które wykonałam, mogę stwierdzić, że cios ten był za słaby, by wywołać krwotok – wyjaśniła Szołkiewicz.
– Sprzeciw… – odezwał się odruchowo prokurator, ale sędzia uciszył go gestem dłoni.
– Kiedy w takim razie doszło do urazu? – dopytywał obrońca.
– W trakcie zderzenia samochodu ze słupem. – Szołkiewicz zignorowała kolejny pomruk, który wybrzmiał w pomieszczeniu.
– Więc twierdzi pani, że zgon nastąpił w wyniku stłuczki, którą spowodował denat…
– Wysoki sądzie, obrona wkłada wnioski w usta świadka… – zaoponował prokurator, ale zanim sędzia zdążył zareagować, adwokat skinął głową z uśmiechem.
– Jak to możliwe, skoro do stłuczki doszło dwie godziny wcześniej, a przez ten czas zmarły rozmawiał, śmiał się i ogólnie mówiąc, dobrze się bawił podczas swoich imienin? – Mecenas sprawiał wrażenie osoby, której trudno uwierzyć w słowa lekarki, nawet jeśli były wyjątkowo przychylne dla jego linii obrony.
Hanna Szołkiewicz usłyszała drwiący śmiech dobiegający z drugiego końca sali. Sędzia po raz kolejny zaczął uciszać pomruki niezadowolenia, jakie wywołały słowa kobiety.
– Jasna przerwa… – powiedziała lekarka nie na tyle głośno, by przedrzeć się przez odgłosy wzburzenia. Sędzia ponownie zastukał młotkiem.
– Proszę powtórzyć. A jeśli państwo się nie uciszą, będę zmuszony zamknąć posiedzenie.
– Jasna przerwa. Lucidum intervallum – wyjaśniła lekarka. – Przejściowy przebłysk świadomości. To znany w medycynie stan chwilowej poprawy stanu pacjenta po urazie mózgu. Zdarza się, że trwa nawet wiele godzin. W tym przypadku było to około dwóch godzin.
Adwokat podziękował za zeznania, a lekarka szybkim krokiem, nie spoglądając na uczestników rozprawy, wyszła z sali. Skierowała się od razu do łazienki, wyciągnęła z dystrybutora dwa papierowe ręczniki i wytarła nimi mokre od potu pachy. Dopiero kiedy osuszyła suszarką wilgotne plamy na koszuli, wyjęła z torebki telefon. Siedem nieodebranych połączeń i dwa esemesy. Pierwszy z nich informował, że ma niezwłocznie przyjechać na Suchanino, na oględziny zwłok znalezionych przed południem. Drugą wiadomość przysłali rodzice chłopca, który z niewyjaśnionych przyczyn zmarł poprzedniej nocy. Czekali w budynku prosektorium na spotkanie z lekarką i jakąkolwiek odpowiedź na dręczące ich pytania. Szołkiewicz potrafiła zamrozić emocje, nawet kiedy na jej stole leżały ofiary tragicznych wypadków czy brutalnych zbrodni. Wyłączała się, przestawiała na tryb sprawnej, skutecznej maszyny, która musi wyjaśnić zagadkę, dotrzeć do prawdy. Jednak widok martwych dziecięcych ciał nadal wytrącał ją z równowagi i potrzebowała chwili, żeby ochłonąć. Sekcję chłopca przeprowadziła z samego rana, tuż przed rozprawą. Czekała jeszcze na ostateczne wyniki badań, ale podejrzewała, że śmierć nastąpiła w wyniku ukrytej wady serca, która wcześniej mogła nie dawać żadnych objawów. Nie wiedziała, jak pocieszyć zrozpaczonych rodziców, mogła jedynie przynieść im odrobinę ulgi.
Wsiadając do samochodu, Hanna Szołkiewicz pomyślała, że prokurator czekająca na nią na Suchaninie na pewno mocno się niecierpliwi. Mimo to ruszyła w kierunku prosektorium.

* * *

Barbara Modra patrzyła, jak technik rozkłada w mieszkaniu ścieżki podejściowe z białych płacht papieru. Prokurator wyjątkowo nikogo nie poganiała. I tak nie mogła się skupić na pracy. Najchętniej zjechałaby windą na sam dół, wsiadła do samochodu i pojechała gdzieś bardzo daleko. W góry albo do Puszczy Białowieskiej. Nigdy nie była w Białowieży. Za to pierwszy raz w życiu nienawidziła swojego zawodu. No, może drugi. Wcześniej poczuła to samo, kiedy „oddelego­wali” ją niby na dwa miesiące z okręgowej do rejonówki. Pół roku temu. Nic nie zapowiadało, żeby jej zesłanie miało się skończyć. Wręcz przeciwnie, to był dopiero początek.
– Pani prokurator…
Technik dał jej do zrozumienia, że można rozpocząć czynności. Modra ocknęła się i weszła do przedpokoju. Czerwone szpilki wbijały się w papier, robiąc w nim dziury. Zdjęła je i włożyła na stopy ochraniacze, a na błękitną garsonkę naciągnęła biały kombinezon.
– Gdzie młoda? – Modra zwróciła się do Dymka, policjanta, który jako pierwszy przybył na miejsce zdarzenia i zdążył już porozmawiać z kilkoma sąsiadami.
– Napisała, że jest w drodze.
– Nie mam całego dnia – mruknęła Modra, a widząc, że policjant zastanawia się, czy ta uwaga jest skierowana do niego, ponagliła: – Mów, Dymek, mów.
– Mężczyzna, Hinz Adam, lat trzydzieści pięć. Dziś koło południa znalazła go żona. Albo była żona… – Dymek sprawdzał w notatkach. – Chyba są… byli w trakcie rozwodu.
– Nie mieszkali razem?
– Nie. Kilka miesięcy temu denat wyprowadził się z ich mieszkania na Zakopiańskiej.
– Miała klucze?
– Nie. Twierdzi, że drzwi były otwarte, więc weszła.
– No ale co, tak w poniedziałek rano postanowiła zajść do byłego męża? – niecierpliwiła się Modra.
Dymek patrzył na prokuratorkę dziwnym wzrokiem. Może dlatego, że rzadko widywał ją tak rozkojarzoną i zirytowaną. Koledzy nazywali ją królową lodu. Była posągowa, chłodna i zazwyczaj przesadnie opanowana.
– Jezu, co, Dymek, mów.
– Hinz miał się dziś spotkać z dziećmi. Jego żona przyszła tutaj z nimi.
– Kurwa. Widziały go?
– Podobno nie. Ale ona wpadła w histerię.
Modra rozejrzała się po zdemolowanej sypialni. Rozbita szyba w drzwiach, oberwana do połowy zasłona w oknie, postrącane z półek książki, przewrócona lampa. Wszystko, łącznie z pościelą, meblami i ścianami, upstrzone krwią. W tym mocno sugestywnym otoczeniu leżał na podłodze martwy mężczyzna w szarych, dresowych spodniach. Wyglądało to tak, jakby usiadł, oparł się plecami o brzeg łóżka, zasnął, a potem się osunął. Na jego szyi widniała szeroka na niecałe dwa centymetry, nierówna bruzda. Blady róż przechodził w brąz, w niektórych miejscach stawał się wiśniowy.
– Raczej się nie powiesił… – rozmyślał na głos Dymek. Nigdzie nie widać pętli, no i ta jatka… – Policjant znowu rozejrzał się dookoła. Ktoś spuścił mu niezłe manto. Chyba próbował uciekać, bo krew jest nawet na klamkach…
– Tak, a na nim? – zapytała mrukliwym głosem prokurator.
Dymek zamilkł zdezorientowany. Na ciele denata odznaczały się czerwone ślady, zastygłe, bordowe krople i maźnięcia, ale oprócz wgłębienia na szyi faktycznie nie było widać żadnej rany.
– Krew w pomieszczeniu raczej nie należy do denata – stwierdziła ponuro Modra. Chciała stąd wyjść, od dłuższego czasu czuła mdłości, ale nie ze względu na zastany widok. – Pani doktor Szołkiewicz nam to zresztą wszystko zaraz wyjaśni. Mam nadzieję, że nie oderwaliśmy od lunchu?
Do mieszkania weszła młoda kobieta z wysoko związanym kucykiem, prosto ściętą grzywką i okularach w okrągłych, przezroczystych oprawkach. Całkowity brak makijażu dopełniał jej dziewczęcy wygląd.
– Przepraszam, musiałam wytłumaczyć pewnej parze, dlaczego ich całkiem zdrowy syn odszedł we śnie.
– No tak, nikt z nas nie pracuje w spa… choć może niektórzy by woleli – skwitowała Modra. Dymek nie był pewien, czy prokurator pije do jego wtopy z brakiem ran na ciele denata, czy mówi o sobie, a może o lekarce.
– Myślałam, że na lunch skoczymy raczej po oględzinach – rzuciła ciszej Szołkiewicz, ale Barbara Modra nie odpowiedziała. Podała lekarce kombinezon ochronny i pomogła jej nawet uporać się z opornym zamkiem.
– To może, żeby nie tracić więcej czasu, poprosimy panią doktor o podanie godziny zgonu. Ale takiej w miarę dokładnej.
– Paaani prokurator… – Lekarka uśmiechnęła się, a jej pełne wargi odsłoniły długie, białe zęby. – Pani to lubi sobie ze mnie żartować. A przecież dobrze pani wie, że określanie dokładnego czasu zgonu to wymysł z seriali paradokumentalnych. – Szołkiewicz zerknęła na skonsternowanego Dymka i kontynuowała swój wywód w jego kierunku. – Najlepszym wskaźnikiem jest oczywiście pomiar ciepłoty zwłok, ale wciąż daleko mu do miarodajności. No dobrze… – Szołkiewicz oparła ręce na biodrach. – Jeśli państwo skończyli swoje czynności, a denat i tak jest półnagi, to obróćmy go na brzuch.
Dymek nie mógł oderwać oczu od rąk lekarki. Kobieta wyjęła z pudełka cienką, długą sondę, nałożyła na nią gumową rękawiczkę i sprawnym ruchem wcisnęła ją głęboko w odbyt denata. Policjant wyglądał jak ktoś, kto bardzo chce uciec z tego miejsca, ale uniemożliwia mu to nagły paraliż.
– Dymek, oddychaj – rzuciła Modra.
– Aaa… tak… czyyy… czy ciało nie stygnie od pół do jednego stopnia na godzinę od chwili zgonu? – Policjant paplał, jakby chciał odwrócić własną uwagę od szokującego widoku.
– Teoretycznie tak. – Szołkiewicz wyjęła termometr i odpowiadała policjantowi, przyglądając się dokładnie szramie na szyi trupa. – W praktyce normalna temperatura ciała może utrzymywać się nawet trzydzieści godzin i wzrosnąć po rozpoczęciu procesów gnilnych. Tempo stygnięcia zależy od wielu rzeczy. Na przykład od pory roku i pogody. Od tego, czy w pomieszczeniu było otwarte okno, włączona klimatyzacja albo ogrzewanie. Czy denat jest ciepło ubrany, czy nagi. Do tego dochodzi masa ciała. Tłuszcz jest dobrym izolatorem, ale nasz denat, choć całkiem umięśniony, jest raczej szczupły.
– Pani poprzednik, doktor Kawkowski, nie miewał problemu z oszacowaniem dokładnego czasu zgonu – ironizowała Modra. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to bardziej przytyk w stronę dawnego kolegi, którego poznała jeszcze podczas asesury.
– Cóż, ja wolę otwarcie przyznać, że niektóre narzędzia w naszym fachu pozostają ułomne bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy zaklinać rzeczywistość. Skoro jednak pani prokurator nalega, to biorąc pod uwagę takie wskaźniki jak ciepłota i suchość zwłok, cechy plam opadowych i silnie wyrażone stężenie pośmiertne we wszystkich grupach mięśniowych, mogę przypuszczać, że zgon nastąpił dziesięć godzin temu, plus minus trzy godziny. Czy taka odpowiedź satysfakcjonuje panią prokurator?
– Ja przecież i tak nie mam wyjścia. – Modra wzruszyła ramionami. Szołkiewicz i Dymek wymienili się spojrzeniami. Oboje mieli wrażenie, że prokurator mówi o czymś innym.
Lekarka zaczęła rozglądać się po pokoju. Taksowała spojrzeniem ślady krwi, jeden po drugim.
– Hm… dziwnie to wygląda – powiedziała do siebie.
– Krew na pewno nie należy do denata – stwierdziła Modra, przekonana, że ubiegła tok myślenia lekarki. – Był tu ktoś, kto oberwał równie mocno.
– Chodziło mi o coś innego…
– Mianowicie? – zaciekawiła się prokurator.
– Nie wiem. To znaczy… to bardziej wrażenie…
– Wrażenia zostawmy na później – podsumowała Modra, ale Szołkiewicz zignorowała uwagę. Zmrużyła oczy i oglądała rozmazane krwawe ślady pod różnymi kątami.
– Znaleźliście krew na korytarzu albo na schodach? W windzie?
– Na razie nie – odparł Dymek.
– Nikt nie słyszał odgłosów bójki? – zdziwiła się lekarka.
– Sąsiadów z naprzeciwka nie ma w domu, na dole mieszkają dwie staruszki. Obie twierdzą, że spały kamiennym snem. Dwa piętra niżej była popijawa, ale raczej bez ekscesów, jeszcze rozpytujemy.
Modra zostawiła Dymka z lekarką w sypialni, przeszła wzdłuż ciemnego korytarza i stanęła w progu kuchni.
– Co to, kurwa, domówka? – zapytała ostro.
W małej klitce tłoczyło się dwóch funkcjonariuszy z dochodzeniówki, technik i komendant najbliższego komisariatu.
– Rozgość się, chwilę tu zabawimy – rzucił ironicznie.
– Co to? – Modra zignorowała uwagę komendanta i pochyliła się nad blatem. Był stary i porysowany nożem. W brudnych wgłębieniach zebrał się biały proszek.
– Może robił pizzę – stwierdził komendant. Wyraźnie był dziś w dobrym humorze.
– Zbierz to, proszę. – Modra zwróciła się do technika.
Godzinę później Hanna Szołkiewicz zakończyła oględziny i zaczęła zbierać się do wyjścia.
– Dymek… – odezwała się prokuratorka. – Załatw przewiezienie zwłok do chłodni, a my z panią doktor widzimy się na sekcji. Aaa… jeszcze jedno. Chcę pogadać z żoną ofiary. Tak szybko, jak tylko się da.
Szołkiewicz wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, zdecydowała się jednak zachować to dla siebie. Zdejmowała kombinezon, ale w lustrze w przedpokoju patrzyła, jak Barbara Modra wkłada czerwone szpilki.
– To cześć. – Prokurator odwróciła się w drzwiach, unikając wzroku lekarki.

* * *

W różowym dresie Dominika Hinz wyglądała, jakby dopiero podniosła się z łóżka. Z drugiej strony zdążyła obwiesić się pokaźnych rozmiarów złotą biżuterią i wykonać pełny makijaż. To zresztą mógł być makijaż permanentny, bo miała wyraźnie zaznaczone brwi i usta. Niedbały kok na głowie kobiety mógł być efektem zarówno długiego kontaktu z poduszką, jak i starannej stylizacji na artystyczny nieład. Jedynie opuchlizna pod jej oczami wyglądała naturalnie. Łzy również były przekonujące.
– To nie był zły człowiek – chlipała Dominika Hinz. – On się pogubił, ale w środku nie był zły.
– Pogubił? – podchwyciła Barbara Modra. – Co ma pani na myśli?
– No… Brał narkotyki, pił. Dlatego się rozwodziliśmy. Ale mówię pani, że to ten pieprzony nałóg, przepraszam za wyrażenie.
– W czasie waszego małżeństwa też brał używki?
– Nie, chybabym mu nogi z dupy powyrywała. Dopiero później. To znaczy, jak go poznałam, to miał różne skłonności, owszem. Obracał się w takim szemranym towarzystwie. To ja go stamtąd wyciągnęłam. Jak urodzili się chłopcy, to się poprawił, ale potem…
– Kłóciliście się?
– No wie pani, jak każde małżeństwo.
– Ale wy się rozwodziliście… Sytuacja chyba była bardziej napięta.
– Czy ja wiem? Zawsze była napięta.
– Mąż był z kimś związany?
Dominika Hinz z obrażonym wzrokiem wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Ale nie zdziwiłabym się.
– A miał jakichś wrogów? Domyśla się pani, kto mógł to zrobić?
– Miał jakąś kosę ze swoim szefem. Z szefem kuchni, bo on był kucharzem. Adam mówił, że to wariat.
– Zna pani nazwisko tego człowieka?
– Andrzej jakiś tam. Nie wiem, ale może pani sprawdzić w A Presto. To knajpa na Starej Stoczni, w której pracował Adam.
– Kiedy ostatni raz widziała pani męża?
– Chyba cztery dni temu. Pokłóciliśmy się.
– Ach, tak?
– No tak, bo on miał przyjść po chłopców, ale zapił, zaćpał, zapomniał, nie mam pojęcia. W każdym razie nie przyszedł. Nie odbierał. Ogarnął się dwa dni później i jak przyszedł, to był taki nabuzowany. Rzucał się do mnie.
– To znaczy? Doszło do jakichś rękoczynów?
– Nie, ale był agresywny w słowach.
– Agresywny w słowach – powtórzyła prokurator. Wypowiedzi Dominiki Hinz zaczynały ją w dziwny sposób bawić. – Może pani uściślić?
– No, rzucał chujami i kurwami. Chciał widzieć chłopców. Pożegnać się.
Barbara Modra odłożyła długopis.
– Jak to pożegnać?
– Bo Adam wyjeżdżał na miesiąc. Do Afganistanu czy gdzieś.
Prokuratorka zastanawiała się, czy dostała od Dymka niedokładne dane, czy może siedząca naprzeciwko kobieta robiła sobie z niej jaja.
– Miał jechać z jakimś konwojem?
Dominika parsknęła śmiechem.
– Taaa… w życiu. On turystycznie jechał. Mówiłam mu, że to idiotyzm, ale on sobie ukręcił jakiś film.
– Turystycznie do Afganistanu… – Zanotowała Modra. Zaczynała wątpić, że rozmowa z panią Hinz wniesie jakieś sensowne informacje, choć niewątpliwie była zajmująca. – Dobrze, proszę opisać okoliczności, w jakich znalazła pani ciało.
– No… – Oczy kobiety ponownie zaszły łzami. – Bo Adam powiedział, że przyjdzie po chłopców w poniedziałek. Miał ich wziąć na kilka dni, bo są ferie. Ja akurat jechałam do Carrefoura na zakupy, to stwierdziłam, że ich po drodze podrzucę na Suchanino. Spakowałam ich… – Dominika wybuchła płaczem i nie mogła się uspokoić. Modra cierpliwie czekała i podawała kobiecie kolejne chusteczki. – Dzwoniłam do niego spod bloku, ale nie odbierał. Akurat taki pan z małym pieskiem wychodził na spacer, chłopcy zaczęli się z nim bawić, a ja stwierdziłam, że w takim razie wejdziemy. No i pojechaliśmy na górę. Dzwoniłam i dzwoniłam… W końcu się wkurzyłam, bo pomyślałam, że Adam znowu zapił i zapomniał. I taka wściekła nacisnęłam klamkę, i okazało się, że drzwi są otwarte. Najpierw to pomyślałam: a niech synowie zobaczą, co ich ojciec wyrabia, jak się zachowuje. Żeby potem nie było na mnie. Ale jakaś opatrzność mnie tknęła… – Dominika złożyła ręce jak do modlitwy dziękczynnej. – I kazałam im zostać na korytarzu. Mógł być z jakąś babą czy co. To już by było dla nich trochę za dużo… No i wchodzę do mieszkania… Sypialnia jest zaraz po prawej. Wchodzę… ciemno było dość, zasłony zaciągnięte. Widziałam, że syf w środku, ale jeszcze do mnie nie dotarło… Ja… ja… – Znowu zaczęła płakać. – Ja najpierw myślałam, że on sobie tak po prostu kimnął. Leżał oparty o łóżko, trochę zgięty. Pomyślałam: no oczywiście, nachlany. Podeszłam do niego, złapałam go za głowę… Dopiero wtedy do mnie doszło, że on nie żyje… Od razu zadzwoniłam na policję. Boże, co my teraz zrobimy…

 
Wesprzyj nas