Porywający, zapadający w pamięć i magiczny “Świat według Anny” to baśń na nasze czasy. Fabuła wykracza poza granice możliwości, jednocześnie ukazując, jak sprawy mogą się potoczyć dla Ziemi, jeśli nie opamiętamy się i nie poczujemy odpowiedzialności za nasza planetę.


Świat według AnnyKiedy szesnastoletnia Anna zaczyna odbierać obrazy i myśli z innej rzeczywistości z przyszłości, rodzice wysyłają ją do doktora Benjamina – psychiatry. Mężczyzna nie widzi jednak u dziewczyny żadnych nieprawidłowości, wręcz przeciwnie, wierzy, że może być trochę prawdy w tym, co widzi Anna.

Annę nękają wizje opustoszałego świata z 2082 roku. Widzi swoją prawnuczkę, Novę, wędrującą przez pustkowia z grupą ocalałych po tym, jak wszystkie zwierzęta i rośliny wymarły.

Im więcej Anna widzi, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że musi działać, aby przyszłość z jej wizji nie stała się rzeczywistością.

Czy potrafi jednak działać wystarczająco szybko?

Jostein Gaarder – norweski pisarz, autor książek filozoficznych oraz literatury pięknej. Urodził się i mieszkał w Oslo, gdzie zdobył także wykształcenie i ukończył tamtejszy Uniwersytet. Po studiach uczył kilka lat w liceum, a następnie przez blisko dekadę wykładał filozofię na uniwersytecie ludowym Fana Folkehøgskule.
Jostein Gaarder jest autorem popularnych powieści dla młodzieży i dorosłych, prezentujących historię myśli filozoficznej i europejskie dziedzictwo kulturowe. Zadebiutował w 1986 roku zbiorem opowiadań Diagnoza i inne opowiadania, który w Polsce ukazał się w 2008 roku nakładem Wydawnictwa Czarna Owca (wtedy: Jacek Santorski & Co). Popularność zapewniła mu jednak wydana w 1991 roku książka Świat Zofii stanowiąca wprowadzenie do filozofii dla młodzieży. Opowiada ona o czternastoletniej Zofii, która podążając śladami największych uczonych Europy (Platona, Sokratesa i Heideggera) odkrywa nie tylko piękno i prostotę filozoficznych nauk, ale przede wszystkim dociera do głębin własnej duszy. Książka przetłumaczona została na czterdzieści pięć języków.
Do innych znanych dzieł Gaardera zaliczyć można między innymi: Tajemnicę Bożego Narodzenia, Dziewczynę z pomarańczami czy Przepowiednię Dżokera.

Jostein Gaarder
Świat według Anny
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 lipca 2022
 
 

Kulig

Odkąd Anna się­gała pamię­cią, rodziny z wio­ski w syl­we­strowy wie­czór urzą­dzały kulig na let­nie pastwi­ska w górach. Konie były wycze­sane zgrze­błem i przy­stro­jone na powi­ta­nie nowego roku, a do sań moco­wano dzwo­neczki i pochod­nie roz­ja­śnia­jące nocny mrok. W nie­które zimy trasę przy­go­to­wy­wano za pomocą ratraka, żeby konie nie zapa­dały się w syp­kim śniegu, ale w góry wybie­rano się w każ­dego syl­we­stra, i to nie na nar­tach czy sku­te­rach śnież­nych, tylko wła­śnie saniami. Bo ow­szem, święta Bożego Naro­dze­nia miały swoją magię, lecz praw­dziwą zimową baśnią był wła­śnie ten kulig.
W wie­czór syl­we­strowy wszystko wyglą­dało ina­czej. Dzieci i doro­śli bawili się razem, pano­wało ogromne zamie­sza­nie i w ten jeden jedyny dzień w roku sta­wali się wielką rodziną. W ten sam wie­czór opusz­czali jeden rok i wcho­dzili w inny. Prze­kra­czali nie­wi­dzialną gra­nicę mię­dzy tym, co już było, a tym, co dopiero miało nadejść. Szczę­śli­wego Nowego Roku! Dzię­ku­jemy za ten stary!
Anna uwiel­biała wie­czory syl­we­strowe, cho­ciaż nie bar­dzo potra­fiła się zde­cy­do­wać, co lubi naj­bar­dziej, czy drogę w góry, aby tam uczcić ostatni kawa­łe­czek sta­rego roku, czy też powrotną drogę w dół ku nowemu rokowi, kiedy jechała owi­nięta kocem w obję­ciach mamy, taty lub któ­re­goś z pozo­sta­łych miesz­kań­ców wio­ski.
Ale w syl­we­stra tego roku, kiedy Anna skoń­czyła dzie­sięć lat, nie było śniegu ani na pła­sko­wyżu, ani w doli­nach. Mróz już dawno ściął oko­licę, lecz oprócz nie­wiel­kich bia­łych plam tu i ówdzie góry pozo­sta­wały bez­śnieżne. Nawet potężny masyw gór­ski wyra­sta­jący z pła­sko­wyżu wzno­sił się bez­wstyd­nie nagi pod otwar­tym nie­bem, roze­brany z bia­łego zimo­wego płasz­cza.
Wśród doro­słych poszep­ty­wano coś o „glo­bal­nym ocie­ple­niu” i „zmia­nach kli­matu”. Anna zapa­mię­tała te nowe okre­śle­nia. Pierw­szy raz w życiu zaczęła prze­czu­wać, że na świe­cie zapa­no­wał brak rów­no­wagi.
Ale w góry w syl­we­stra musieli się wybrać, lecz tego roku jedy­nym moż­li­wym środ­kiem trans­portu oka­zał się trak­tor. Poza tym tra­dy­cyjna wizyta w gór­skich zagro­dach miała się wyjąt­kowo odbyć w ciągu dnia, ponie­waż bez śniegu na pła­sko­wyżu syl­we­strowa noc byłaby tak ciemna, że nie widzie­liby nic na wycią­gnię­cie ręki. Nawet pochod­nie w niczym by nie pomo­gły. Poza tym głu­pio by wyglą­dały na trak­to­rze czy na przy­cze­pie.
Dla­tego w syl­we­strowy pora­nek pięć trak­to­rów wyru­szyło w śli­ma­czym tem­pie w góry po poro­śnię­tym brzo­zami zbo­czu. Zabrano ze sobą dużo dobrego jedze­nia i picia. Jest śnieg czy go nie ma – trzeba wznieść toast za nowy rok, no i tro­chę się zaba­wić na ścię­tych mro­zem halach.
Tego roku roz­ma­wiano nie tylko o braku śniegu. W okre­sie mię­dzy­świą­tecz­nym dwu­krot­nie zauwa­żono w pobliżu gospo­darstw dzi­kie reni­fery i żar­to­wano, że to Miko­łaj po dowie­zie­niu gwiazd­ko­wych pre­zen­tów zapo­mniał zabrać swoje reny.
Anna zorien­to­wała się jed­nak, że ta histo­ria z reni­fe­rami ma w sobie coś nie­do­brego i nie­po­ko­ją­cego. Dotych­czas dzi­kie reni­fery ni­gdy nie zapusz­czały się do wio­sek. W jed­nym z gospo­darstw pró­bo­wano nawet kar­mić takie prze­ra­żone zwie­rzę, a w gaze­cie poja­wiły się zdję­cia z pod­pi­sem: „Dzi­kie reni­fery sztur­mują gór­skie wio­ski”…
W ostatni dzień grud­nia kon­wój trak­to­rów z przy­cze­pami kie­ro­wał się w góry. Na pierw­szej przy­cze­pie sie­działa Anna wraz z gro­madką innych dzieci. Im wyżej wjeż­dżali, tym bar­dziej szklany wyda­wał się zmro­żony kra­jo­braz, a to ozna­czało, że deszcz musiał padać tuż przed nadej­ściem mrozu, który skuł wszystko, co pły­nęło.
Na widok tru­chła zwie­rzę­cia przy dro­dze trak­tory się zatrzy­mały. Oka­zało się, że to reni­fer, sztywny z mrozu. Któ­ryś z męż­czyzn wyja­śnił, że zwie­rzę padło z głodu.
Anna nie bar­dzo mogła to zro­zu­mieć. Ale nieco póź­niej, gdy już dotarli w góry, zoba­czyła, że cała oko­lica zamar­zła. Z oko­wów mrozu nie dało się wyrwać żad­nego kamyka, żad­nej roślin­nej resztki.
Dotarli do jeziora Bre­avat­net i tu pięć trak­to­rów znów się zatrzy­mało, ale teraz kie­rowcy wyłą­czyli już sil­niki. Stwier­dzono, że lód jest bez­pieczny, więc i doro­śli, i dzieci wybie­gli na jezioro. Lód był prze­zro­czy­sty i kolejne osoby nie posia­dały się z rado­ści, w miarę jak odkry­wały, że mogą zoba­czyć pstrągi pły­wa­jące pod lodową pokrywą.
Na lód wynie­siono piłki, kije do gry w bandy i sanki. Anna jed­nak cho­dziła samot­nie wzdłuż brzegu jeziora, oglą­da­jąc zmro­żoną roślin­ność. Widziała pokryte cie­niutką war­stewką lodu mech i poro­sty, krze­winki, bażyny i czarne owocki mącz­nicy, oto­czone ogni­ście czer­wo­nymi list­kami. Wyglą­dało to prze­ślicz­nie, pra­wie tak, jakby zna­la­zła się w szla­chet­niej­szym, bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym świe­cie niż jej wła­sny. Zaraz jed­nak dostrze­gła mar­twą mysz… Tuż obok drugą. A pod kar­ło­watą brzózką leżał nie­żywy leming. Wtedy Anna już wszystko zro­zu­miała i w jed­nej chwili znik­nęła cała atmos­fera baśni. Wie­działa prze­cież, że myszy i lemingi mogą prze­trwać zimę w górach wśród krze­wów i zaro­śli pod mięk­kimi koł­der­kami śniegu. Ale gdy śnież­nych koł­de­rek bra­kuje, to trudno sobie pora­dzić, gdy się jest lemin­giem albo myszą.
Anna uświa­do­miła sobie, dla­czego dzi­kie reni­fery zeszły w doliny. To nie miało żad­nego związku z Miko­ła­jem.

Doktor Benjamin

Sześć lat póź­niej Anna sie­dzi razem z rodzi­cami w sta­rym domu z drew­nia­nych bali. Na dwo­rze już od wielu godzin jest ciemno, a tata zapa­lił chyba wszyst­kie świeczki, jakie miał do dys­po­zy­cji, i pousta­wiał je na półce nad komin­kiem i na para­pe­cie. Jest dzie­siąty grud­nia i tylko dwie noce dzielą ich od dnia, w któ­rym Anna skoń­czy szes­na­ście lat.
Rodzice sie­dzą na kana­pie i oglą­dają tele­wi­zję, film krę­cony na Oce­anie Spo­koj­nym, baśń dla doro­słych z epoki żaglow­ców. A może to jed­nak doku­ment o któ­rymś z legen­dar­nych osiem­na­sto­wiecz­nych kapi­ta­nów? Anna nie ma pew­no­ści, bo zerka na ekran tylko od czasu do czasu.
Sie­dzi przy stole, led­wie kątem oka patrząc na widoki oce­anu poka­zy­wane na ekra­nie. W ręku trzyma wiel­kie nożyce i wycina coś z gazet, któ­rych cały plik leży przed nią…
W sierp­niu Anna zaczęła cho­dzić do pierw­szej klasy liceum i już po kilku dniach w nowej szkole poznała Jonasa, który był o rok wyżej. Od razu się zaprzy­jaź­nili, przez kilka dni uda­wali zako­chaną parę, aż w końcu sobie uświa­do­mili, że rze­czy­wi­ście się w sobie zako­chali.
Anna sie­działa nad wycin­kami z dużym kub­kiem her­baty i uśmie­chała się do sie­bie. Życie potrafi odmie­nić się tak nagle!
Ale na to, co stało się dziś, była jed­nak dobrze przy­go­to­wana. Dostała wresz­cie stary pier­ścio­nek po ciotce Sun­ni­vie! Od dawna wie­działa, że odzie­dzi­czy go w dniu swo­ich szes­na­stych uro­dzin. Samo wrę­cze­nie odbyło się jed­nak z dwu­dnio­wym wyprze­dze­niem, ponie­waż mama naza­jutrz wyjeż­dżała na kon­fe­ren­cję. Całą rodziną zje­dli uro­czy­sty obiad, a na deser mama podała kupiony w cukierni tort mar­ce­pa­nowy ozdo­biony czer­woną różą i dopiero po posiłku pier­ścio­nek z czer­wo­nym rubi­nem został wyjęty ze sta­rego etui na biżu­te­rię i wrę­czony. Przez resztę wie­czoru Anna miała ów dro­go­cenny klej­not na palcu i szy­ku­jąc wycinki, zer­kała na pier­ścio­nek cztery albo pięć razy na minutę.
Pier­ścio­nek miał z pew­no­ścią ponad sto lat, a nie­któ­rzy uwa­żali, że nawet kil­ka­set. Ze sta­rym klej­no­tem wią­zało się ponadto mnó­stwo ogrom­nie cie­ka­wych opo­wie­ści.
W ramach pre­zentu na szes­na­ste uro­dziny Anna dostała rów­nież nowy smart­fon, który był jej wiel­kim marze­niem. Cho­ciaż speł­nił jej ocze­ki­wa­nia, to jed­nak przy­ćmił go nieco ten wspa­niały rodzinny klej­not. Ale Annie i tak trudno było pojąć, że wystar­czy lekko dotknąć ekranu, a już ma dostęp do całego inter­netu.
Naj­dziw­niej­szy tej jesieni był jed­nak wyjazd do Oslo w poło­wie paź­dzier­nika. Ów roz­dział życia Anny zaczął się nieco wcze­śniej tego roku.
Od dzie­ciń­stwa sły­szała, że ma bujną wyobraź­nię. Na pyta­nie, o czym myśli, potra­fiła snuć nie­koń­czące się opo­wie­ści, lecz wszy­scy uwa­żali, że to czyni ją bogat­szą. Minio­nej wio­sny zaczęły się jed­nak poja­wiać histo­rie, które Anna odbie­rała jako praw­dziwe i rze­czy­wi­ste. Miała wra­że­nie, że to prze­kaz z jakichś innych cza­sów albo nawet z innej rze­czy­wi­sto­ści.
Wresz­cie dała się namó­wić na kilka roz­mów z psy­cho­lożką, które były kon­ty­nu­owane też jesie­nią. Lekarka po pew­nym cza­sie stwier­dziła, że dobrze by było, aby Annę zba­dał psy­chia­tra w Oslo. Anna nie miała nic prze­ciwko temu, uwa­żała, że nie ma się czego wsty­dzić, a bada­nie przez psy­chia­trę trak­to­wała nie­mal jak zaszczyt.
Zażą­dała jed­nak, by pozwo­lono jej jechać bez rodzi­ców, a Jonas zaraz się zaofia­ro­wał, że będzie jej towa­rzy­szyć. Rodzice jed­nak pozo­stali nie­ugięci, uparli się, że któ­reś z nich musi jechać z mło­dymi. Kom­pro­mi­sowo sta­nęło na tym, że Anna poje­dzie z Jona­sem, ale rów­nież z mamą, pod warun­kiem że mama w pociągu będzie sie­działa w innym prze­dziale.
Wcze­snym popo­łu­dniem we troje sta­wili się w Szpi­talu Cen­tral­nym, gdzie Annie wyzna­czono wizytę u psy­chia­try. Do gabi­netu jed­nak nikt nie mógł z nią wejść, przy­naj­mniej na początku. Anna zro­zu­miała, że mama potrak­to­wała to jako wielką klę­skę. Bar­dzo chciała uczest­ni­czyć w tym bada­niu duszy swo­jej córki, musiała się jed­nak pogo­dzić z sie­dze­niem w pocze­kalni razem z Jona­sem.
Anna od pierw­szej chwili polu­biła dok­tora Ben­ja­mina. Miał jakieś pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat i dłu­gie szpa­ko­wate włosy zwią­zane w kucyk. W płatku jed­nego ucha nosił maleńką fio­le­to­wo­nie­bie­ską gwiazdkę, a z kie­szonki na piersi jego czar­nej mary­narki wysta­wał czer­wony fla­ma­ster. Dok­tor miał żar­to­bliwy błysk w oku i w trak­cie roz­mowy cały czas patrzył na Annę z zain­te­re­so­wa­niem.
Wciąż pamię­tała jego pierw­sze słowa wypo­wie­dziane po przy­wi­ta­niu i zamknię­ciu drzwi do pocze­kalni. Oświad­czył, że mają dużo szczę­ścia, ponie­waż nie­ocze­ki­wa­nie odwo­łano bada­nie wyzna­czone tuż po wizy­cie Anny, dzięki czemu będą mogli spę­dzić razem wię­cej czasu.
Do poma­lo­wa­nego na biało pokoju wpa­dało słońce, a przez okno Anna widziała czer­wone i żółte liście na drze­wach. W pew­nym momen­cie roz­mowy dostrze­gła wie­wiórkę bie­ga­jącą w górę i w dół po sośnie.
– Sciu­rus vul­ga­ris! – zawo­łała. – Czyli wie­wiórka pospo­lita. Ale w Anglii już nie są wcale takie pospo­lite. Tam rudo­brą­zową wie­wiórkę wyparły ame­ry­kań­skie wie­wiórki szare.
Psy­chia­tra zro­bił wiel­kie oczy, a Anna pomy­ślała, że naj­wy­raź­niej zaim­po­no­wała mu swoją zna­jo­mo­ścią przy­rody. W chwili, gdy dok­tor obra­cał się na krze­śle, żeby spoj­rzeć na wie­wiórkę, Anna zauwa­żyła zdję­cie pięk­nej kobiety. Stało na biurku w czer­wo­nej ramce. Córka czy żona? Anna zde­cy­do­wała, że spyta, ale moment póź­niej dok­tor znów się obró­cił, zasła­nia­jąc zdję­cie, i cała sprawa ule­ciała jej z pamięci.
Wcze­śniej zasta­na­wiała się, jak się odbywa takie bada­nie psy­chia­tryczne. Nie potra­fiła sobie wyobra­zić, w jaki spo­sób psy­chia­tra zaj­rzy do jej głowy, ale wymy­śliła, że przede wszyst­kim za pomocą jakie­goś spe­cjal­nego narzę­dzia optycz­nego uważ­nie obej­rzy jej oczy, bo prze­cież oczy są zwier­cia­dłem duszy. Poza tym doszła do wnio­sku, że dok­tor na wszelki wypa­dek spró­buje zaj­rzeć do wnę­trza jej głowy przez uszy, nos albo usta, bo psy­chia­tra to prze­cież lekarz, a nie tylko psy­cho­log. Nie bar­dzo wie­działa, do jakiego stop­nia wie­rzy w te swoje fan­ta­zje, krą­żyły jej po gło­wie tro­chę jak krót­kie fil­miki. Na poważ­nie bała się tylko, że dok­tor ją zahip­no­ty­zuje, by wycią­gnąć z jej duszy wszyst­kie tajem­nice. Miała cichą nadzieję, że obej­dzie się bez hip­nozy, bo nie podo­bała jej się myśl o utra­cie kon­troli nad sobą i wyja­wie­niu wszyst­kich tajem­nic. Niech już lepiej ten psy­chia­tra bar­dziej przy­łoży się do uży­cia swo­ich narzę­dzi.
Ale oni po pro­stu roz­ma­wiali! Dok­tor zada­wał jej wiele inte­re­su­ją­cych pytań, roz­mowa z cza­sem stała się tak luźna, że Anna odwa­żyła się zadać kilka pytań rów­nież jemu. No bo jak to jest z dok­to­rem? Czy jemu od czasu do czasu nie przy­cho­dzą do głowy jakieś intry­gu­jące histo­rie, któ­rymi może się podzie­lić z oto­cze­niem? Czy zda­rzało mu się rów­nież śnić, że jest kimś innym? I czy kie­dy­kol­wiek miał pro­ro­czy sen?
W końcu dok­tor Ben­ja­min pod­su­mo­wał ich roz­mowę.
– Anno – zaczął. – Nie widzę u cie­bie żad­nych oznak cho­roby. Masz nie­zwy­kle bujną fan­ta­zję i wręcz zadzi­wia­jącą zdol­ność wyobra­ża­nia sobie sytu­acji, któ­rych nie prze­ży­łaś. Nie­kiedy może to być dla cie­bie męczące, ale to nie cho­roba.
Anna rów­nież tak uwa­żała. Już wcze­śniej była prze­ko­nana, że nie jest chora. Dla porządku przy­po­mniała jed­nak, że cza­sami wie­rzy w swoje fan­ta­zje. Powie­działa, że odnosi wra­że­nie, jakby to, o czym myśli i co sobie wyobraża, było jej prze­ka­zy­wane, a nie powsta­wało w jej umy­śle.
Dok­tor Ben­ja­min poki­wał głową.
– Wydaje mi się, że rozu­miem – powie­dział. – Masz tak sza­loną wyobraź­nię, że to jakby na cie­bie spływa, i nie możesz uwie­rzyć, że sama to wszystko wymy­śli­łaś. Ale fan­ta­zja to wła­ści­wość ludzka, którą w mniej­szym lub więk­szym stop­niu ma każdy. Wszyst­kim nam prze­cież coś się śni, tyle że nie każdy rano następ­nego dnia pamięta, o czym. To wła­śnie w tym punk­cie masz nie­wąt­pli­wie wielki talent. Zabie­rasz ze sobą to, co ci się śniło w nocy…
Anna posta­no­wiła wyło­żyć wszyst­kie karty na stół.
– Ale jed­no­cze­śnie mam nie­kiedy wra­że­nie, że te sny przy­cho­dzą do mnie z jakiejś innej rze­czy­wi­sto­ści albo z innego czasu.
Psy­chia­tra dalej kiwał głową.
– Rów­nież zdol­ność wiary w prze­różne rze­czy tkwi głę­boko w ludz­kiej natu­rze. Ludzie zawsze doświad­czali kon­taktu z siłami nad­przy­ro­dzo­nymi, z bogami, anio­łami czy przod­kami. Nie­któ­rzy ponadto twier­dzili, że na wła­sne oczy widzieli istoty ze świata duchów bądź oso­bi­ście się z nimi zetknęli. Zda­rza się, że ktoś potrafi inten­syw­niej wie­rzyć w takie rze­czy niż inni. To tak jak ze wszyst­kimi róż­ni­cami mię­dzy ludźmi. Są tacy, któ­rzy poko­nują innych w sza­chy czy w licze­niu w pamięci. A są i tacy, któ­rzy poko­nują pra­wie wszyst­kich pod wzglę­dem wyobraźni czy wiary. Wśród tych być może Anna Nyrud zaj­muje jedno z pierw­szych miejsc.
Anna znów wyj­rzała na świa­tło słońca bawiące się wśród kolo­ro­wych liści na drze­wach za oknem.
– Gdy­byś nato­miast wie­rzyła, że wszyst­kimi psz­czo­łami i trzmie­lami w twoim ogro­dzie ste­ruje CIA, oraz w to, że te owady krążą wokół two­jego domu wyłącz­nie po to, by cię szpie­go­wać, to być może cier­pia­ła­byś na poważną cho­robę psy­chiczną.
– Skąd pan wie, że mam ogród? – prze­rwała mu Anna.
– Podobno kie­dyś powie­dzia­łaś swo­jej psy­cho­lożce, że wola­ła­byś nie spo­tkać reni­fera w swoim ogro­dzie.
Anna się roze­śmiała.
– Ona nie miała poję­cia, o czym mówię. Ale bar­dzo kocham ten ogród. No i psz­czoły…
– Tak?
– Psz­czoły to natura, tak jak pan i ja. Oczy­wi­ście nie ste­ruje nimi CIA, rzą­dzą nimi ich wła­sne geny. Poza tym uwa­żam psz­czoły za coś w rodzaju przed­sta­wi­cie­lek Matki Ziemi.
– No wła­śnie – potwier­dził męż­czy­zna z kucy­kiem. – A tego, co teraz mówisz, nie można nazwać sza­lo­nym wymy­słem czy też, jak się to fachowo okre­śla, „uro­je­niem”.
W trak­cie roz­mowy dok­tor Ben­ja­min od czasu do czasu zer­kał na moni­tor kom­pu­tera. Teraz znów to zro­bił, a Anna zro­zu­miała, że pew­nie zagląda do obszer­nego raportu psy­cho­lożki z jej rodzin­nej wio­ski. Spy­tał:
– Boisz się cze­goś, Anno?
– Glo­bal­nego ocie­ple­nia – odparła natych­miast.
Opa­no­wany dotąd psy­chia­tra lekko drgnął. Był ewi­dent­nie doświad­czo­nym leka­rzem i tylko ten jeden jedyny raz tak go zasko­czyła udzie­lona przez Annę odpo­wiedź, że zare­ago­wał natych­miast:
– Co powie­dzia­łaś?
– Cho­dzi mi o to, że boję się zmian kli­matu spo­wo­do­wa­nych przez czło­wieka. Boję się, że my, któ­rzy żyjemy teraz, znisz­czymy kli­mat i śro­do­wi­sko na naszej pla­ne­cie, bo nie myślimy ani tro­chę o tych, któ­rzy przyjdą po nas.
Psy­chia­tra przez kilka sekund sie­dział zamy­ślony, zanim odpo­wie­dział:
– To chyba realny lęk, któ­rego nie­stety nie mogę zdjąć z two­ich bar­ków. Gdy­byś wyznała, że boisz się pają­ków, sprawa przed­sta­wia­łaby się nieco ina­czej. W takich wypad­kach mówimy o fobii i wów­czas można wdro­żyć pewną tera­pię, na przy­kład stop­niowo przy­zwy­cza­jać pacjenta do tego, czego się boi. Ale nie leczymy ludzi z lęku przed glo­bal­nym ocie­ple­niem.
Anna spoj­rzała dok­to­rowi Ben­ja­mi­nowi w oczy, potem znów zer­k­nęła na gwiazdkę, którą nosił w uchu.
– Czy pan ma świa­do­mość, ile miliar­dów ton dwu­tlenku węgla ludz­kość wypu­ściła do atmos­fery w ciągu zale­d­wie ostat­nich dzie­się­cio­leci?
Ku wiel­kiemu zdu­mie­niu Anny psy­chia­tra odpo­wie­dział na to pyta­nie bez namy­słu:
– Wydaje mi się, że obec­nie w atmos­fe­rze jest o czter­dzie­ści pro­cent dwu­tlenku węgla wię­cej, niż było, zanim na poważ­nie zaczę­li­śmy spa­lać ropę, węgiel i gaz, wyci­nać lasy, a poza tym tak inten­syw­nie upra­wiać zie­mię, jak robimy to dzi­siaj. Rów­nie wysoki poziom dwu­tlenku węgla w atmos­fe­rze był sześć­set tysięcy lat temu, a przy­czyną obec­nego stanu jest emi­sja spo­wo­do­wana przez czło­wieka.
Zaim­po­no­wał Annie. Naprawdę nie­wiele osób zna się na takich kwe­stiach, mimo że są takie ważne. Poka­zała dok­to­rowi unie­siony kciuk, a potem powie­działa:
– W atmos­fe­rze już jest tyle gazów cie­plar­nia­nych, że nikt nie potrafi powie­dzieć, jakie to będzie miało kon­se­kwen­cje dla kli­matu i śro­do­wi­ska na naszej pla­ne­cie. A emi­sja nie ustaje…
Dok­tor Ben­ja­min poło­żył obie dło­nie pła­sko na biurku przed sobą i przez sekundę albo dwie sie­dział nachy­lony do przodu, patrząc w blat, zanim znów pod­niósł wzrok na Annę. Wyglą­dał nie­mal na zakło­po­ta­nego.
– Bar­dzo się odda­li­li­śmy od tego, co jest moją spe­cjal­no­ścią tu, w szpi­talu, ale mogę ci się zwie­rzyć, że mnie rów­nież mar­twi całe to spa­la­nie węgla i kon­se­kwen­cje, jakie to może mieć dla życia na Ziemi. Cho­ciaż wła­ści­wie te kwe­stie wcale nie są tak cał­ko­wi­cie pozba­wione związ­ków z psy­chia­trią…
Zawa­hał się, a Anna wtedy popro­siła:
– Niech pan mówi dalej, chęt­nie posłu­cham.
– Zadaję sobie pyta­nie, czy nasza kul­tura nie wypiera pew­nych pod­sta­wo­wych prawd. Rozu­miesz, co mam na myśli?
– Chyba tak. Uwa­żamy, iż coś jest tak nie­przy­jemne, że sta­ramy się o tym zapo­mnieć.
– Otóż to.
Annie nagle przy­szło coś na myśl. Nie miała poję­cia dla­czego, jakby coś po pro­stu wpa­dło jej do głowy z rze­czy­wi­sto­ści innej niż ta, w któ­rej prze­by­wała teraz. Usły­szała wła­sny głos zada­jący pyta­nie:
– A co by pan powie­dział, gdy­bym oświad­czyła, że boję się Ara­bów?
Dok­tor się roze­śmiał.
– Zapro­po­no­wał­bym, żebyś od czasu do czasu pobyła tro­chę z Ara­bami. Sądzę, że to byłaby naj­sku­tecz­niej­sza tera­pia.
– Faj­nie…
– Ale mówi­łem już, że nie leczymy pacjen­tów z lęku przed glo­bal­nym ocie­ple­niem. Pyta­nie, czy nie powin­ni­śmy raczej rozej­rzeć się za czymś w rodzaju recepty na brak takiego nie­po­koju. Bo prze­cież nie możemy stop­niowo oswa­jać tego zagro­że­nia, prze­ciw­nie! Musimy sta­rać się go pozbyć.
Anna przez cały czas miała wra­że­nie, że psy­chia­tra roz­ma­wia z nią jak z doro­słą, i bar­dzo jej się to podo­bało. Dok­tor uwa­żał ją za osobę równą sobie. Tro­chę się jed­nak zdzi­wiła, kiedy pod koniec spy­tał, czy Anna należy do jakiejś orga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cej się ochroną śro­do­wi­ska. Nie spo­dzie­wała się takiego pyta­nia w gabi­ne­cie lekar­skim. No ale prze­cież sama zaczęła mówić o zmia­nach kli­matu spo­wo­do­wa­nych dzia­ła­niami czło­wieka.
Odparła, że w jej wio­sce nie ma żad­nej takiej orga­ni­za­cji. Tam w zasa­dzie wszystko kręci się jedy­nie wokół szkoły i pracy, tunin­go­wa­nia samo­cho­dów i moto­cy­kli, no i oczy­wi­ście impre­zo­wa­nia i pijań­stwa w week­endy.
– Ten młody czło­wiek, z któ­rym tu przy­szłaś, to może twój brat?
Anna się roze­śmiała.
– Nie, nie, to Jonas. To tylko mój chło­pak.
Uwa­żała, że zabrzmiało to wspa­niale: „To tylko mój chło­pak”.
Dok­tor śmiał się razem z nią.
– Czy Jonasa też zaj­mują kwe­stie kli­matu?
– On jest już w dru­giej lice­al­nej i ma dużo fizyki, che­mii i bio­lo­gii. Może się sporo nauczyć o świe­cie.
– No tak, na pewno.
– Glo­balne ocie­ple­nie to nie jest kwe­stia tego, co się uważa, tylko tego, co się wie. Albo ktoś się cze­goś nauczył i zro­zu­miał, albo żyje w nie­świa­do­mo­ści.
– Wydaje mi się, że masz cał­ko­witą rację, Anno. Nie zdzi­wi­łoby mnie, gdyby mniej niż jeden pro­cent ludzi w naszym kraju potra­fił choć mniej wię­cej przed­sta­wić kwe­stię rów­no­wagi obiegu węgla.
Annie serce pod­sko­czyło w piersi. O tym cał­kiem nie­dawno roz­ma­wiała z Jona­sem. W dodatku w ostat­niej, dzie­sią­tej kla­sie pod­sta­wówki pisała pracę na temat glo­bal­nego ocie­ple­nia.
– A pan potrafi? – spy­tała. – Potrafi pan omó­wić pro­blem rów­no­wagi obiegu węgla?
I miły dok­tor od spraw duszy w trak­cie wyłą­cza­nia kom­pu­tera i zbie­ra­nia jakichś papie­rów z biurka zro­bił Annie krótki wykład. Naj­pierw powie­dział kilka słów o obiegu dwu­tlenku węgla w przy­ro­dzie. Rośliny w pro­ce­sie foto­syn­tezy czer­pią dwu­tle­nek węgla z powie­trza i w ten spo­sób wiążą węgiel z żywymi orga­ni­zmami, nato­miast ten sam gaz jest uwal­niany do powie­trza w pro­ce­sach oddy­cha­nia zwie­rząt i roz­kładu mate­rii orga­nicz­nej. Przez rów­no­wagę obiegu węgla dok­tor rozu­miał przede wszyst­kim tę rów­no­wagę, jaka ist­nieje mię­dzy tą ilo­ścią dwu­tlenku węgla, która prze­nika do atmos­fery w wyniku wybu­chów wul­ka­nów, a tą, która ulega roz­kła­dowi w wyniku dzia­ła­nia pogody i wia­tru, na koniec zaś zostaje zwią­zana w sko­ru­pie ziem­skiej. Rów­no­waga ta była nie­za­chwiana przez wie­le­set tysięcy lat i ludzie na ten cykl nie mieli żad­nego wpływu, nie musieli więc się tym przej­mo­wać.
– Rów­nież cały węgiel – cią­gnął psy­chia­tra – który przez miliony lat pozo­sta­wał zma­ga­zy­no­wany w ropie, węglu i gazie, był „zapar­ko­wany”, czyli wyłą­czony z obiegu. Ale ta deli­katna, cie­niutka jak wło­sek rów­no­waga…
Anna weszła mu w słowo:
– …tę deli­katną rów­no­wagę zakłó­cili ludzie, spa­la­jąc ropę, węgiel i gaz, a tym samym pom­pu­jąc dwu­tle­nek węgla do atmos­fery.
– Ow­szem, wła­śnie to zamie­rza­łem powie­dzieć. Cho­ciaż ta ilość dwu­tlenku węgla, która zostaje uwol­niona poprzez dzia­łal­ność czło­wieka, sta­nowi zale­d­wie uła­mek tego, co jest w obiegu natu­ral­nym, to jest nad­wyżką, któ­rej przy­roda nie ma czasu zwią­zać w sko­ru­pie ziem­skiej. Przez to w atmos­fe­rze stale przy­bywa dwu­tlenku węgla.
– Ponie­waż on się tam gro­ma­dzi – uzu­peł­niła Anna.
– Otóż to. Wiesz to rów­nie dobrze jak ja. Jeśli codzien­nie będziesz zja­dała tro­chę wię­cej kalo­rii, niż twój orga­nizm potrze­buje do utrzy­ma­nia swo­ich funk­cji, z cza­sem zaczniesz tyć. W taki sam spo­sób przy­bywa dwu­tlenku węgla w atmos­fe­rze.
– A przez to Zie­mia coraz bar­dziej się ocie­pla. Im wię­cej dwu­tlenku węgla w atmos­fe­rze ziem­skiej, tym jest cie­plej. Zaczy­nają top­nieć lodowce, co jesz­cze pogar­sza sprawę, ponie­waż śnieg i lód odbi­jają więk­szość świa­tła sło­necz­nego w prze­ci­wień­stwie do morza i skał. Przez to Zie­mia jesz­cze bar­dziej się nagrzewa…
– Wła­śnie tak jest. Ten pro­ces nazy­wamy wzmac­nia­ją­cym sprzę­że­niem zwrot­nym.
– …a może dopro­wa­dzić do roz­mar­z­nię­cia wiecz­nej zmar­z­liny w tun­drze. Wtedy do atmos­fery uwol­nią się metan i dwu­tle­nek węgla. A metan to rów­nież inten­syw­nie dzia­ła­jący gaz cie­plar­niany, więc Zie­mia dalej się będzie nagrze­wać. W atmos­fe­rze przy­bę­dzie pary wod­nej i zrobi się coraz cie­plej. Przyj­dzie kolej na lodowce Gren­lan­dii i może na lód na Antark­ty­dzie…
Dok­tor Ben­ja­min uniósł rękę, a Anna zro­zu­miała, że psy­chia­tra pró­buje ją poha­mo­wać. Ona jed­nak nie mogła prze­pu­ścić takiej szansy na powie­dze­nie wszyst­kiego do końca:
– Efekt cie­plar­niany może kom­plet­nie wymknąć się spod kon­troli i śred­nia tem­pe­ra­tura Ziemi w naj­gor­szym razie wzro­śnie o sześć albo nawet o osiem stopni. Wtedy może nawet cały lód na naszej pla­ne­cie stop­nieje i poziom mórz pod­nie­sie się o kil­ka­dzie­siąt metrów… W mito­lo­gii skan­dy­naw­skiej ist­niało osobne słowo na to, co może się stać z Zie­mią. Nazwano to ragnarök.
Dok­tor Ben­ja­min wstał, żeby się poże­gnać i odpro­wa­dzić Annę do drzwi. Zanim jed­nak je otwo­rzył, zapro­po­no­wał:
– A czy nie mogli­by­ście we dwoje z Jona­sem zało­żyć orga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cej się ochroną śro­do­wi­ska, jakiejś eko­grupy? Mam na myśli takiego lokal­nego roz­złosz­czo­nego tygry­ska w waszej oko­licy. To chyba naj­lep­sza rzecz, jaką możesz zro­bić, żeby zara­dzić swo­jemu lękowi przed znisz­cze­niem kli­matu. Tłu­mie­nie lęku jest na dłuż­szą metę nie­zdrowe. W końcu może zacząć poka­zy­wać zęby, a mówię to znów jako psy­chia­tra. Jeśli mam ci dać jakąś radę, to musi ona brzmieć: wyrzuć to z sie­bie! – Pogrze­bał w kie­sze­niach i wrę­czył Annie swoją wizy­tówkę. – Dzwoń do mnie albo przy­ślij e-mail, jeśli będziesz chciała coś prze­dys­ku­to­wać. Nie mam już w domu małych dzieci, więc będę się cie­szył, jeśli się ze mną skon­tak­tu­jesz.

 
Wesprzyj nas