Obrazoburcza, śmiało czerpiąca z popkultury, powieść o woli życia i pragnieniu śmierci na gruzach zrujnowanego świata.


“Bella, ciao” to powieść – można rzec – prorocza; dzieje się bowiem pod koniec wojny (drugiej? trzeciej? każdej?), na gruzach zrujnowanego świata, w chwili gdy wycofują się armie, zdemobilizowani żołnierze gwałcą i rabują, dzieci chowają się w lesie, ludzie z głodu żywią się ludzkim mięsem, uchodźcy i maruderzy próbują odnaleźć sens wśród szerzącego się chaosu.

Głównym bohaterem tej obrazoburczej, garściami czerpiącej z tekstów literackich, ale też popkultury i scen filmowych opowieści jest samozwańczy pułkownik Szest, który zawiera swoisty pakt z diabłem, by ocalić nadmorskie miasteczko i uwięzionych tam ludzi. Staje na czele bojówki uformowanej z okaleczonych wewnętrznie żołdaków, nadając ich życiu kształt i cel, choć misja, jaką im wyznacza, na koniec okazuje się jednym wielkim kłamstwem.

Osobiste wybory i tragedie, namiętność wybuchająca niespodzianie z pogorzeliska uczuć, wola życia ścierająca się z pragnieniem śmierci – wszystko to rozgrywa się na tle dobrze nam znanej wojny polsko-polskiej, walki chamstwa i jaśniepaństwa, gdy rozpadają się idee pięknej Polski i cywilizowanej Europy. W podzielonej, wrogiej „obcym”, rządzonej resentymentem ojczyźnie zdaje się nie być dla naszych bohaterów przyszłości. Ale czy odnajdą ją za morzem – w kraju, gdzie „dzieci nie będą musiały nosić broni. Nie będą się kłaniać bałwanom. Będą sobie piły mleko, obrazki będą kolorować w szkole. Nie zaznają w życiu matni”?

W piekielnej scenerii, jaką filmowo odmalowuje Siemion, pojawia się nikła nadzieja, którą niosą kobiety: niemiecka branka, polska morderczyni i porzucone w lesie dziecko łączą się w rodzinę, dla której z ruin dawnego świata warto odzyskać jedno: miłość.

***

Powieść Siemiona jest dobrze skrojona, trzyma w napięciu, czasem zwalnia tempo, by za chwilę akcja mogła przyspieszyć. Autor jest stylistą, lubi cytaty i podsuwa nam zgrabne, zapadające w pamięć zdania: »Świeżą śmierć przełknąć najtrudniej, dławią się nią przerażone zmysły. Co innego butwienie, rozpad: niespieszne fazowe przejścia, a za nimi pociecha i spokój«. A przy tym buduje rzeczywistość bardzo plastycznie tak, że widzimy, słyszymy i czujemy – przede wszystkim pot, krew i smród. Ta powieść jednocześnie daje wgląd we wszystkie okropności wojny, ale nie odbiera też wszelkiej nadziei. Bo i emocje czytelnika też umiejętnie trzyma na wodzy.
Justyna Sobolewska, „Polityka”

Nowa powieść Piotra Siemiona jest oczywiście utworem przedwojennym (została ukończona w ubiegłym roku), ale jej problematyka wpisuje się w aktualne poruszenie. Czy to w trybie wizyjno-futurystycznym (Wojna Jakubowskiego, Czarne słońce Żulczyka), czy to w realistycznym (Pokora Twardocha, Przewóz Stasiuka) nasza literatura odwołuje się do powszechnych i całkiem zasadnych lęków przed wojenną masakrą. Bella, ciao Siemiona jest o tyle ciekawa, o ile łączy te dwie perspektywy: nawiązuje do okresu – jak określił go historyk Marcin Zaremba – wielkiej trwogi, ale jednocześnie przekracza horyzont prozy historycznej.
Dariusz Nowacki, „Książki. Magazyn do Czytania”

Bella, ciao to powieść – można rzec – prorocza; dzieje się bowiem pod koniec wojny (drugiej? trzeciej? każdej?), na gruzach zrujnowanego świata, w chwili gdy wycofują się armie, zdemobilizowani żołnierze gwałcą i rabują, dzieci chowają się w lesie, ludzie z głodu żywią się ludzkim mięsem, uchodźcy i maruderzy próbują odnaleźć sens wśród szerzącego się chaosu.
Marcin Zegadło, „Newsweek Polska”

Jak to jest dobrze napisane! W porównaniu z poprzednimi powieściami Siemiona – też dobre! – proza może bardziej oszczędna i zdyscyplinowana – ale to jeszcze lepiej! Gra z gatunkami popularnymi – też plus.
Kinga Dunin, „Krytyka Polityczna”

Koniec wojny. Jakiejś, dokładnie nie wiadomo jakiej, choć wiele wskazuje na to, że koniec drugiej wojny światowej. Niby szczęśliwy moment, ale to pozór. Do szczęścia jeszcze daleka droga. Na razie świat urządza się po przeżytym koszmarze i to jest proces bolesny dla świata, a dramatyczny dla jego mieszkańców. Taka jest sytuacja, w której rozgrywa się akcja Bella, ciao. A jej wymowa, w kontekście aktualnych wydarzeń, jest piorunująca.
Leszek Bugajski, „WPROST”

Piotr Siemion
Bella, ciao
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 27 kwietnia 2022
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA
W stronę Lanzig

Rozdział 1
Elektrownia

Idzie ich siedmioro, przez kraj bez map, przez bezmiar. Wokół mają bezpański świat – skrwawione prześcieradło ziemi, całun o świcie. Nie królestwo zgody, lecz zdeptane boisko milenium. Nowa ziemia wyłania się przed nimi z niebieskiego oparu, ukazuje niemy piach, las suchy, w który idąc, wnikają niby drapieżne rośliny. Są przemytnikami, co ze starej ziemi unieśli jedynie szelest krwi, spółgłoski pospolitej mowy polskiej, rozwiewane po niebie przedzimia.
Idzie ich siedmioro, lecz liczba to przypadek: ósmy utopił się niedawno. Od tygodnia idą przez bezludne lasy, nareszcie spokojni, że nie spostrzeże ich lotnik – choć przestwór nad drzewami wymarł, jak gdyby brak paliwa lub skoki grawitacji ucięły latanie. Wszystko tu dla nich nowe, nawet drzewa, tak dziwnie srebrne – na ziemi wypisanej ze starych map, lecz niewciągniętej jeszcze w żaden kolejny rejestr. Czują pogoń, ale to nie nowina. Idą już długo. Po paru zmianach kalendarza stracili rachubę. Kiedy skostniali podnoszą się z popasu, wiedzą tyle, że robi się coraz zimniej. Jeżeli wszystko to baśń – myślą skrycie – baśń o Polsce, to bezlitosna.
Po tygodniach marszu schodzą z moreny w dolinę. W dole majaczy sześcian małej elektrowni wodnej. Pułkownik Tyński przystaje: „Waruj!”, szepcze i gestem każe zalegnąć w liściach, wśród zimnych pni. Sięga po szkła. Brudnobiała hala w załomie jaru wygląda jak obdarta czaszka. Za nią drzewa przeciwzbocza. Bliżej: żelazna brama, szpaler iglaków. Obok hali domek śluzowego czy dozorcy. Trafostacja – słupy, kłęby zerwanych przewodów. Mur ze stawidłami i zalew, wielkie rury schodzą po pochyłości w toń nurtu. Przy drugim, oddalonym brzegu, niby trupia ręka, skosem wystaje z wody samolotowy wrak – podwójny ogon z wyblakłymi znakami na usterzeniu.
Od tygodni szli, z dala od ludzkich osad, próbując nie pobłądzić. Zawsze na północny zachód. Kryły ich sosnowe lasy, później labirynty srebrnych buków na kolejnych wzgórzach moreny. Mijane wioski za dnia mżyły obco czerwienią dachów. Czasem z szosy dobiegło buczenie silników. Kto miał teraz paliwo? Wiadomo: nikt dobry. Odskakiwali głębiej w las. Czerwone liście w mazi pod nogami. Każdego ranka trawę obłaził coraz gęstszy szron.
Tyński kieruje lornetkę hen za elektrownię, ku ujściu doliny. W dali majaczą zabudowania wsi. Nie dymi żaden komin, psy milczą. Pusto.
– Idziemy!
Uspokojeni, całą gromadką wychodzą zza drzew i w mżawce człapią ku bramie. Błoto cmoka pod nogami, wilgoć spływa po kurtkach i płaszczach. Tyńskiego łupią kolana. Byle do przodu. Nie ma dokąd wracać. Ani myśli wspinać się tam, skąd zeszli. Dolina bez powrotu, która już z rzędu? Od sierpnia szli, kryjąc się na popas w lasach czy opuszczonych bunkrach, aby kolejnym świtem znowu ruszać przez odludzia. Bez powrotu.
Może w budynku znajdzie się apteczka, coś na ból? Pewnie nie, cała kraina rozgrabiona – gasi sam siebie Tyński. Gdzie ci miejscowi, milion czy dwa tutejszych? Przepadli w wielkiej ewakuacji poprzednich zim, rozwiali się w zadymce? A może któryś bierze ich właśnie na cel z wysokich okien hali? Dla Tyńskiego to także byłoby jakieś rozwiązanie.
– Zero, panie pułkowniku! Nikogo! – Nie ma snajpera, z okna macha wysłany przodem Kluge. Jego okrągłe szkła puszczają zajączki. – Maszyneria tylko, piękny werk! Na każdym kadłubie czaszka z błyskawicą!
Kolejno przekraczają bramę. Jej oderwane skrzydło rozorało trawnik. Tyński znów pierwszy. Za nim zakapturzony porucznik Dred, dalej drobna, zgięta pod plecakiem Spinka. Wchodzą ostrożnie na podwórze. Psia buda, pusta. Tyński od bramy ogląda się na północ, ku wylotowi doliny. Tamtędy pójdą jutro. Ale najpierw jeść, spać! Z krwawych stóp na parę godzin zzuć buty.
– Kleryk, ty wracaj do bramy i kikuj – poleca Tyński najmłodszemu. Tchórzyk z niego, niech się sprawdza. – Dred, daj mu maszynkę.
Młody coś burczy, skrobiąc się po bródce, ale pod wzrokiem pułkownika milknie i bierze dziurkowane żelastwo do rąk. Staroświecki marston to ich jedyny poważny oręż. Cała dobra broń została na wschodzie. Są po cywilnemu, w pelerynach z kapturem, w kurtach i czapkach bez dystynkcji. Tylko wieczny błazen Tubka ma na głowie strażacki hełm, dla fasonu. Wyglądają jak bandyterka, nie wojsko. Krótką lufę łatwiej ukryć pod suknem. Na początku nieśli jeszcze zdobyczny miotacz z okrągłym bębnem. Utopił im się nocą, gdy przekraczali rzekę nieszczelną łódką. Mieli do pokonania kilometr zimnego nurtu. Przy drugim brzegu trafili na głębinę i wiry. Gdyby nie palczaste wikliny u brzegu, potopiliby się wtedy wszyscy jak szczenięta. Dopiero na skarpie spostrzegli, że stan oddziału zmniejszył się do siedmiu.
Teraz tupią po schodach, pchają drzwi i zbijają się w grupkę przy wejściu, zamarli z podziwu, bo hala jest jak wnętrze wielkiego kryształu. W górze piętrzą się dwa rzędy turbin – ślimaki z czarnej blachy, wczepione w nieruchome koła zamachowe. Dźwigary, guma, miedziane grube sploty. Posadzka z betonu, usłana szkłem i gruzem. Porwane, pocięte kable. Trupie czaszki i emaliowane obce tablice.
– Farlig… – sylabizuje Tubka, zsuwając z głowy złoty hełm. – Znaczy?
– Cobyś palców nie wkładał – poucza go Kluge, błyskając szkłami. – Bo sam popiół zostanie.
– Ja się już kostuchy nie boję. Tylko żeby nie męczyli… – wykrzywia się do niego Tubka.
Z żelaznej galeryjki zbiega Dred i chwiejnie strzela obcasami przed Tyńskim. Na zapleczu także żywej duszy! Pułkownik machinalnie kiwa głową. Rozkładają się obozem w zimnej nastawni, pełnej metalowych szaf z wyświetlaczami. Szkło zegarów ktoś metodycznie roztłukł na milion odłamków. Zrzucają na cement mokre łachy. Błyska ogienek.
– Ostatnia konserwa – melduje Kluge z ustami zaklejonymi sucharem.
Gryzie łapczywie, a z lewej dłoni odwija mu się bandaż. Znowu pokazuje światu szare bąble, purpurowe blizny poparzeń. Tyński, odporny na gorsze widoki, wzrusza ramionami.
– Pruj i dziel! Byle równo.
– Spinka tylko nie może…
– Wykonać – uciął Tyński.
Próbuje o krawędź ściany zetrzeć błocko z buta, żeby dało się choć namacać sznurówki. Słabo mu idzie. Kolana ciągle bolą.
Spod burzy czarnych włosów wykrzywia się do nich Spinka, zmęczona i zła:
– Ja nie muszę jeść. Podmyć się muszę. Wam dobrze, szczać możecie na stojaka i wszystko. A mnie już dwa dni leci po nogach. Może w tym domku obok znajdę. Jakaś miednica, coś.
– Nie leź tam sama.
Spinka klepie się po żelastwie u pasa.
– E, tam. Z mety jebnę między oczy. Boziu, może nawet szare mydło się znajdzie? Boziu, boziu…

Rozdział 2
Nata

Za pancernymi drzwiami hali deszcz siecze po placu. Spinka przeskakuje rząd kałuż, dopada domku dozorcy i zagląda przez okno. Szydełkowa firanka, co w środku – nie wiadomo. Wyciąga zza paska broń i na palcach skrada się do drzwi. Raz, dwa, dwa i pół… Mocno kopie klamkę i szepcząc „trzy!”, kuli się przy framudze. Drzwi zataczają łuk do środka, walą o ścianę. Spinka daje susa w korytarzyk i celuje. Dalszą drogę zagradza jej przeraźliwie chudy kot bez oka. Prawdziwy bandyta. Lepiej go ominąć. Zwierzak zbliża się i czule ociera o jej nogi. Kiedy Spinka próbuje go potraktować czubkiem buta, pryska na dwór i niepomny na deszcz, chciwie chłepcze wodę z kałuży.
– Od dawna tu tkwisz, łachudro jedna? – Dziewczyna odprowadza go lufą.
W korytarzyku dziwny medyczny zaduch. Spinka marszczy nos. Na prawo widzi drzwi, małą kuchnię. Rzędy garnków, makatka z tęczą. Spora misa. Spinka już się po nią schyla, lecz odwraca się w ułamku sekundy, bo w izbie po lewej ktoś stęknął. Dziewczyna robi trzy długie kroki. Kuchnia, sionka, drzwi. Wpada do pomieszczenia. Wisi tu szpitalny smród, z ostrą nutą jodyny i moczu. Miga jej rozbebeszone łóżko, a na nim bezwładne starcze ciało. Nagle trzask rozbijanego naczynia. Spinka czuje jasny ból. Pada plackiem, a ten, kto rozbił jej przedmiot na głowie, rzuca się na nią i próbuje wbić jej palce w oczy. Spinka okręca się i zmienia we wściekłe wrzeciono. Wali łokciem na ślepo, wprost w oczodół napastnika. Drugi cios łokciem. Chybia. Obce palce zaciskają się na jej grdyce. Wczepiona pazurami w ubranie wroga, Spinka wyczuwa pod nim kobiecą miękkość. Bez różnicy. Bić!
Walczą, jakby tańczyły poziome tango. Spinka czuje sól w ustach, w skroniach ma huk pociągu. Przywiera do wrogiego ciała, przyciska je do desek, wymyka się ciosom w lewo i w prawo, wreszcie chwyta tamtą za włosy, szczęśliwa, że zaraz zobaczy jej krew. Bije się jakby ze sobą, zaciekle, na oślep. Toczą się obie po podłodze, rozwścieczone zwierzę z dwojgiem pleców, gdy naraz Spinka czuje pod barkiem upuszczony pistolet. Jej własny. Rzuca ciałem w bok, w kolejnym pas. Ściska grubą lufę palcami.
Tamta kobieta – pachnąca mlekiem? cudownie wonnym, ciepłym mlekiem z łąk? – zdążyła się mocno wczepić w jej krtań, więc Spinka pcha żelazo przed siebie i szybko w dół. Pac, jak pięścią w skórzaną kanapę. I od razu orkiestra stop. Koniec tanga. Spinka spycha z siebie napastniczkę, podnosi do ust rozharataną dłoń i syczy. Przed nią, na deskach, leży biodrzasta dziewczyna o bardzo jasnych włosach. W burej spódnicy i pokrwawionej białej bluzce. Ale to nie ona jęknęła ponownie. Spinka okręca się ku wiejskiemu łóżku pod ścianą. W brudnej pościeli majaczy wysuszona, żółtawa twarz. Starzec. Nie porusza się nawet pod szturchnięciem, nie podnosi powiek. Ale oddycha. Spinka wzrusza ramionami. Pochyla się i łapie tamtą za kołnierz. Po drugim szarpnięciu panna odmyka prawe oko i szybko zerka ku łóżku. Drugie oko zaczyna nabiegać opuchlizną.
– Vati!
– Stul się. Albo kapota – poucza ją beznamiętnie Spinka, rozcierając sobie głowę. Przy słowie „kapota” stuka jasną pannę butem między żebra. – Twój ojciec? – upewnia się.
– Vati. Ojciec, jo… – potwierdza dziewczyna z podłogi usianej odłamkami porcelany. Skorupa, którą Spinka dostała w głowę, na całe szczęście okazała się tylko fajansową cukiernicą.
– Miednica, gdzie? Woda? – dopytuje się Spinka, krępując przeguby tamtej makatką ze ściany. Wypukłe litery sentencji o jagniętach zwijają się w tęczowy sznur. – Mówisz, ty… Jak ci na imię?
– Nata… – Jasnowłosa wreszcie zrozumiała. – Ja, Nata Moelke. Wy, kto?
– Nikt dobry. – Spinka wykrzywia wargi. Rozgląda się za wiadrem. Nata wskazuje jej brodą kopulasty zlew z jednym kranem. Woda okazuje się rdzawa, ale jest.
– Ty, tam! Frojlajn Moelke… Jak mi jeszcze znajdziesz mydło, nie rozwalę cię tak od razu. He, he.
Nata przytakuje. Podnosząc się, ukradkiem zerka w stronę łóżka.
– Dobra, starego na razie też nie – uspokaja ją rozkraczona nad wiadrem dziewczyna z pistoletem. Zimna woda aż parzy, ale jest cudowna, koi i łagodzi. Zmywa wszystko i zabarwia się krwią.
Blondi z podbitym okiem patrzy na to bez słowa, choć jeszcze się trzęsie.
– No i co się gapisz? – syczy Spinka.
Zawstydzona Nata odwraca wzrok, przysiada przy bezwładnym ojcu i ostrożnie maca swoją opuchliznę.

Rozdział 3
Przedświt

Tyński ma pod stopami całą wielką halę. Zamarłe maszyny. Jeszcze noc, więc bardziej się ich domyśla, niż je widzi. Wciąga w nozdrza swąd smaru i izolacji, miedzi z uzwojeń. Wczoraj czuł leśne butwienie, dzisiaj to, a jutro… Sól morską? Przytula się do betonowego filara, chłodzi czoło o jego chropowatość, a potem, raz i drugi, stuka czołem w zimny kamień. Ból jest znośny. Pociesza. Oznacza, że Tyński wciąż żyje.
Teraz pułkownik prostuje się i po omacku przechodzi galeryjką. Ćwieki butów dzwonią o żebrowaną blachę. Echo odbija się od ścian, umyka i gaśnie. Tyński kontynuuje straż, mijają minuty, za szybami zaczyna szarzeć. Kaszle głośno. Z legowiska w dole podnosi nieprzytomną głowę samozwańczy porucznik Dred.
– Co jest? Alarm? Alarm, kurwy!
– Odbój! Spać jeszcze! – rozkazuje Tyński z pomostu.
Dred, niepomny na nic, rozciera szczecinę na brodzie, pociąga nosem, opiera głowę na ramieniu i w mig zasypia. Przez dziurawe szybki wpada do wnętrza wczesny wiatr. Tyński lustruje swój oddział, szóstkę śpiących rycerzy. Wieczorem padli tam, gdzie stali. Śpią jak podłużne głazy, ciepłe worki, skonani od tygodniowego marszu. Pyzaty, wielki Diplodok, który nawet nie zzuł butów, posapuje, marząc pewnie o boczku, baleronie, choćby o zwykłej białej kiełbasie. Śpi milczkiem czarniawy Kleryk, oddziałowy cwaniak i lawirant. Świszcze oddechem mechanik Kluge. Zachrapał znów Dred. Błazen Tubka wierci się, przez sen obmacuje swój hełm. Spinka i jej zakładniczka ukryły się gdzieś w kącie.
Oto cała jego, Tyńskiego, kieszonkowa łachmaniarska armia. Zmokłe szczury, bida – nie wojsko. Narwany mechanik, dwóch wsiowych, jeden cwaniak z przedmieścia, jeden były rzeźnik i jeszcze trącona chuda dziewucha. Tylu ich ocalało ze Zgrupowania „Marcel”, które kilkanaście miesięcy temu szło przed nim, pułkownikiem Szestem, w leśnej defiladzie. Dawno, dawno temu, tysiąc kilometrów na wschód od tej dolinki.
Tyński rozciera sobie lewe ramię, rozbolało go nagle i ostro. Schodzi na poziom hali, marszczy czoło. Kto miał trzymać wartę? Z taką dyscypliną może i nikt. Inaczej kiedyś bywało, przed obławami. Były mir i posłuch. Jak ich tu teraz wziąć za mordę, żeby mu nie uciekli? Jak długo można się kryć? A samo miejsce – niebezpieczne. Wielkie maszyny, dwa rzędy generatorów – dziw, że tu jeszcze stoją, w hali pośród głuszy, nierozkradzione. Nawet niezdemontowane do wywózki. Wyzwoliciele ich nie chcą ani nowa władza. Źle, bo to oznacza, że dopiero przyjdą. Goście w mundurach koloru pleśni. Na przykład dzisiaj. I już dzisiaj, lada moment, trzeba będzie powlec się dalej.
Coraz mocniejszy powiew tłucze okiennicą, budzi w nastawni Spinkę, która długo nie otwiera oczu. Nie bardzo wie, skąd i dlaczego się znalazła w tym ciepłym, ciemnym miejscu, ciasno wtulona w… Co lub kogo? Sięga dłonią w przód, obejmuje to ciepłe coś i spiesznie cofa rękę. Nata mruczy przez sen. Spinka wtula się jeszcze mocniej, jak kot. Zasypia. Śni jej się najpierw fioletowa chmura nad polami, skłębiona, zimnym tumanem sięgająca ku ziemi i ku niej. Zdjęta lękiem, dopada szopki w szczerym polu. Zatrzaskuje drzwi, zostawiając za sobą lodowy opar. W szopce jest pełno siana. Spinka nurkuje w nie i zasypia, czuje, jak suche źdźbła łaskoczą ją w nos. Teraz jest ciepło i prawie bezpiecznie, więc przygarnia ku sobie więcej jasnego siana, zanurza w nie dłoń i zaciska na czymś obłym, jeszcze cieplejszym i miękkim. Pod pierwszą warstwą snu jest kolejna, obszar gorąca i narastającego pulsowania krwi. Spinka czuje w sobie wielką ulgę, w tej bezpiecznej kryjówce, ale zarazem w skroniach, w dole brzucha prawdziwy tętent, niby w saunie, gdy żar rozsadza serce, a skóra staje się mokra. Ciężar pod dłońmi Spinki także gorący, paruje czarnym niewidzialnym światłem. Spinka – ta ze snu – myśli, że się zsikała, więc wsuwa dłoń głęboko pod brzuch i natrafia tam nie na rzadkie, ciepłe siki, lecz na gorącą, gęstą lawę. I wtedy jej trzewiami targa wstrząs tak przemożny, tak łaskawy i bezpieczny, że przenika wszystkie warstwy snu, a Spinka wydaje z siebie krzyk aż pod niebo i budzi się od niego, zdezorientowana, w ciemnej hali, czując, jak łaskoczą ją w nos już nie źdźbła, tylko rozpuszczone włosy Naty.
Jest jej dobrze, ale i bardzo wstyd, i nie pojmuje – woli nie pojmować – co się stało, a Nata tylko na mgnienie podnosi głowę z legowiska i z głębi swego snu pyta:
– Ty?
Spinka wciąż nie może wykrztusić słowa, nie chce też zbudzić innych, więc tylko mokrą dłonią gładzi Natę po policzku, zawstydzona, bo na skórze tamtej zostaje lepka wonna smuga. Na szczęście Nata znów śpi. Nawet pochrapuje. Spinka wtula się w nią, by uciec od własnych myśli, nakrywa się po czubek nosa i tak schowana, także zasypia.
Przedświt budzi najpierw Natę, która nie może wstać, od wieczora przytroczona do Spinki gumowym kablem. Dziewczyna przeciąga się sennie, próbuje się obrócić na bok i nagle szeroko otwiera niezapuchnięte oko, bo tuż przed sobą napotyka czarne źrenice Spinki. Oko Naty, w kolorze niebieskiej farbki, jest jak oko porcelanowej lali, którą mała Spinka podziwiała przed niedzielną mszą na wystawie sklepiku w Buruniach. Tego samego, w którym później, przy likwidacji, z miotacza spalili starego Aksamita i jego bratanka. Spinka przytomnieje i prędko przegania myśli o Buruniach. W głowie ma ciasną obręcz. Czuje, że się wyspała za wszystkie czasy.
– Leż spokojnie – syczy w ukryte w puszystych włosach ucho i na wszelki wypadek chuderlawym ciałem przydusza dziewuchę. – Leż. Co się mówi?
– Rozumim – odpowiada posłusznie Nata. Tutejsza, ale idzie się dogadać. – Ja, ale. Vati, tam… – Wskazuje brodą za okno, gdzie w mżawce majaczy domek dozorcy.
– Leżeć, powiedziałam…
Spinka zaciska dłoń na kablu. Dziewczyna traci oddech. Spince dobrze się leży na odkarmionej Natalii, z głową na jej dużych piegowatych piersiach. Jak na sporym, ciepłym zwierzęciu, które jednak wierci się uparcie.
– Co znowu?
– Muszę… Pi-pi muszę, jo? – szepcze tamta, zawstydzona.
– Nie ty jedna – wzdycha Spinka. Bierze broń i z kablem w dłoni wyprowadza Natę przez boczne drzwi w półmrok. Za rogiem budynku kucają zgodnie obok siebie. Nata wygląda jak młoda krówka z parującą żółtą kałużą pod nogami. Jest bardzo cicho i chłodno. Szumią drzewa.
Ile to miesięcy, odkąd nie słychać huku na niebie? Nie ma już stref zniszczenia, pożarów na pół widnokręgu. Nie ma wojny, ale przecież trwają obławy, a uzbrojeni hycle, parami i trójkami, stoją na stacjach i skrzyżowaniach. Trochę łatwiej o trociniasty chleb. Cztery noce temu Diplodok zastukał bronią w lufcik wiejskiej piekarni. Raz, drugi. Trzeci. W mroku nie padło ani jedno słowo, ale na parapet wjechały zaraz dwa parujące bochny. Spinka uśmiecha się na to wspomnienie. Gdzieś z daleka dolatuje powolny szum pociągu. Beton ziębi w stopy, więc dziewczyny co prędzej wracają na legowisko. Spinka znowu na chwilę zasypia, wtulona ciasno w ciepłą, dużą Natę. Śni o porcelanowej lali. Ukradkiem zbiera odłamki jej głowy z kocich łbów rynku w Buruniach i szepcze: „Żegnaj, moja piękna. Tak cię chciałam, tak bardzo cię chciałam”.
Nata posapuje. Może też śpi, a może gniecie ją gumowy stryczek.
Po półgodzinie budzą się na dobre. Szare powietrze pachnie deszczem. Szkło chrzęści pod buciorami, gdy ludzie Tyńskiego zwijają koczowisko.
– Spytaj ją, mała. Na pewno mają gdzieś zadołowane żarcie! – poleca jej Dred.
Spinka nachyla się do ucha Naty. Ta nieśmiało duka:
– Monka. Monka je.
– Tylko mąka? Jaja może? Słonina?
Nata rozkłada ręce. Omletów nie będzie.
Po chwili na cementowej posadzce raźno zaczyna migotać ognisko z mebli z kantorka, a Tubka wylewa na kawał blachy ciasto na podpłomyki. Zapach jest słodki, jak w dawno utraconych czasach. Na chwilę można zapomnieć o wilgotnych łachach, wszach, dławieniu w gardle. Beżowe ciasto pachnie paloną wanilią. Domem, o którym nie wiadomo, czy naprawdę był, czy tylko się przyśnił podczas kolejnej ucieczki. Samozwańczy porucznik Dred wyciera dłonie o bryczesy i dyskretnie przybliża się do Tyńskiego.
– Jakie rozkazy, pułkowniku?
– Ja ci, gnojku, dam pułkownika! „Panie pułkowniku” ma być, Dred. Jak w regulaminie. Nie rób takiej oślej miny, żartuję. Zapomnij o szarżach, to się skończyło. Ale do przełożonego nie odzywaj się bez pytania!
– Mnie tam z obowiązku nikt nie zwalniał – obrusza się młodszy. – „Dowódcy będę bezwzględnie posłuszny”, tego się nie zapomina. A moim dowódcą jest pan pułkownik Szest. Jak mam mówić? „Panie Tyński”? Nie wypada.
– Przyzwyczaimy się – ucina Tyński i znów się zasępia. – Znajdzie się jakiś papier? Poszukać! Rozpiszemy, w czym rzecz.
Okazuje się, że papier w postaci planu instalacji, owszem, był w kantorku, ale durny Diplo zerwał płachtę ze ściany i użył jej na podpałkę. Ocalał tylko skrawek z literami BEZI… i coś tam. Tyński opierdala strzelca, który chyli głowę, miętosi w ręku kawał burego placka i chichocze. Pułkownik notuje to sobie w pamięci.
– Siedzieć mi tu i uważać. Broń i buty wypucować na błysk! Jeśli wam ta młoda blondi spierdoli, chuje wam w precel powiążę. Tylko tobie nie, Spinka, z całym szacunkiem. My z porucznikiem Dredem idziemy się przejść – oznajmia Tyński swojej kieszonkowej armii, z drwiącą nutką przy słowie „porucznik”.
Kiedy oficerowie znikają za drzwiami hali, Spinka oddycha z ulgą. Dred to dla niej od pewnego czasu problem. Nie chciałaby zostawać z nim sam na sam. Nawet mając w rękawie ukryty nóż spadochroniarski. Do niebłahych przecież trosk Spinki doszło niedawno jeszcze to. A właściwie doszedł dylemat: jeśli ten młody byczek znowu wyciągnie do niej łapy, to lepiej go porżnąć kosą na amen czy tylko pokaleczyć, przeciąć mu ścięgna? Swoją drogą, odważny jest. Gdyby pułkownik się dowiedział o jego zalotach, rozmowa byłaby krótka.

 
Wesprzyj nas