Philippe Lançon, współpracownik francuskiego dziennika „Libération”, a także felietonista satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”, może śmiało powtarzać, iż los darował mu drugie życie.


7 stycznia 2015 roku został ciężko ranny w zamachu terrorystycznym, do którego doszło w lokalu redakcji drugiej ze wspomnianych gazet. Jest jednym z nielicznych, którzy przeżyli…

„Pocisk zgruchotał mu dolną szczękę i wybił zęby, zniekształcając twarz. Dziennikarz w stanie ciężkim został przewieziony do szpitala, gdzie po wielomiesięcznym leczeniu i kilkunastu skomplikowanych operacjach lekarzom udało się zrekonstruować zmiażdżone fragmenty twarzy, umożliwiając pacjentowi mówienie i jedzenie.
Po długiej rekonwalescencji Lançon wrócił do pisania. Z notatek, maili, esemesów, rozmów z rodziną, przyjaciółmi i świadkami wydarzenia krok po kroku zrekonstruował tamten feralny dzień, a następnie opisał długą powrotną drogę do świata żywych”
– pisał w piątą rocznicę zamachu Piotr Kieżun z „Kultury Liberalnej” w omówieniu książki wydanej przez Gallimarda w 2018 roku – książki, która szybko stała się literackim wydarzeniem. Zdobyła wówczas dwie ważne nad Sekwaną nagrody: Femina i Renaudot, a miesięcznik „Lire” ogłosił ją najlepszą książką roku.

Philippe Lançon
Strzęp
Przekład: Jan Maria Kłoczowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 30 marca 2022
 
 


ROZDZIAŁ 1
Wieczór Trzech Króli


W przeddzień zamachu byłem z Niną w teatrze. Pojechaliśmy pod Paryż, aby w Théâtre des Quartiers d’Ivry obejrzeć Wieczór Trzech Króli, sztukę Szekspira, której nie czytałem lub raczej nie pamiętałem. Reżyser był znajomym Niny. Nie słyszałem o nim i nie widziałem żadnej z jego inscenizacji. Nina nalegała, abym jej towarzyszył. Cieszyła się, że pozna ze sobą dwie ważne dla niej osoby – reżysera i dziennikarza. Jechałem na spektakl odprężony, wręcz wyluzowany. Nie planowałem, że cokolwiek o nim napiszę, co oznaczało, że jakiś tekst pewnie powstanie, jeśli tylko porwie mnie entuzjazm lub będę mile zaskoczony. W takich przypadkach młody człowiek bywający kiedyś w teatrze konfrontuje się z dziennikarzem, którym później został. Ten pierwszy, po dłuższej lub krótszej chwili wahania, nieśmiało i ostrożnie dzieli się z drugim swoją spontanicznością, niepewnością i otwartością, po czym wychodzi z sali, aby tamten mógł wreszcie wziąć długopis do ręki i zacząć pisać, czyniąc to – niestety – całkiem na serio.
Zawsze lubiłem chodzić do teatru, mimo to nie jestem żadnym specjalistą w tej dziedzinie. Nigdy nie oglądałem pięciu czy sześciu spektakli tygodniowo i nie czuję się prawdziwym krytykiem. Przede wszystkim byłem reporterem. Krytykiem zostałem przypadkowo, a potem robiłem to już z przyzwyczajenia, niemal odruchowo. Jako krytyk mogłem myśleć – lub próbować myśleć – o tym, co widziałem, a pisząc, nadawałem tej myśli ulotny kształt. Moje recenzje są zapisem doświadczenia powierzchownego (nie mam dostatecznej wiedzy, aby rzetelnie ocenić dzieło) i zarazem wewnętrznego (kiedy czytam coś lub oglądam, zawsze przepuszczam to przez sito moich własnych obrazów, mrzonek i skojarzeń). Myślę, że w dniu, kiedy to zrozumiałem, poczułem się swobodniejszy.
Czy pisanie recenzji pozwala mi walczyć z amnezją? Oczywiście, że nie. Nie pamiętam wielu przeczytanych książek, wielu spektakli, które widziałem, nawet tych, którym poświęciłem jakiś artykuł, i to zapewne dlatego, że nie poruszyły we mnie niczego, nie wzbudziły prawdziwej emocji. Gorzej: zdarza mi się zapomnieć, co w ogóle o nich napisałem. Kiedy trafiam przypadkiem na jeden z takich fantomowych tekstów, z przerażeniem stwierdzam, że jego autorem jest zapewne ktoś, kto przywłaszczył sobie moje imię i nazwisko. Zastanawiam się wtedy, czy nie pisałem po to, aby jak najszybciej zapomnieć o tym, co widziałem lub przeczytałem, jak ci, którzy każdego dnia prowadzą dziennik, aby wymazywać z pamięci wszystko, co przeżyli. Byłem skłonny tak myśleć przynajmniej do 7 stycznia 2015 roku.
W trakcie przedstawienia robiłem notatki. Ostatnie zdanie, jakie tamtego wieczora zapisałem niezgrabnie w ciemności, pochodziło z Szekspira: „Nic nie jest tym, czym jest”[1]. Następny zapis jest już po hiszpańsku, a litery są duże i równie niezgrabne. Stawiałem je trzy dni później, już w innej ciemności, w szpitalu. Zwracałem się do Gabrieli, mojej chilijskiej przyjaciółki, w której byłem zakochany: „Hablé con el médico. Un año para recuperar. ¡Paciencia!” [Gadałem z lekarzem. Rok na dojście do zdrowia. Cierpliwości!] R o k  n a  d o j ś c i e  d o  z d r o w i a? Nic nie jest tym, czym jest, kiedy znajdziecie się w świecie, w którym to, co jest, nie może być wypowiedziane.
Ninę znałem od niecałych dwóch lat. Spotkaliśmy się latem na imprezie w parku pod zamkiem w Lourmarin. Potrzebowałem czasu, aby zrozumieć, skąd sympatia, jaką niemal od razu we mnie wzbudziła. Była urodzoną pośredniczką, delikatną i bezpretensjonalną. Miała w sobie tę naiwność, czułość i serdeczność, które pomagają poszerzać krąg przyjaciół, jakby ich zalety mogły jedynie zyskać na wzajemnym kontakcie. Grzała się w tym cieple, lecz była zbyt skromna, aby to wykorzystywać. Wycofywała się, niczym dyskretna matka, nieco sarkastyczna, a zarazem życzliwa. Zawsze, kiedy ją spotykałem, miałem wrażenie, że jestem jej pisklęciem i wracam do gniazda, z którego przez nieuwagę lub zaniedbanie wypadłem. Smutek, a może i zaniepokojenie widoczne w jej żywych, ciemnych oczach, znikał przy pierwszej wymianie słów. Bywało, że zachowywałem się wobec niej niezbyt uczciwie. Miała mi to za złe, ale nie na długo. Była zbyt wielkoduszna, aby nosić w sobie żal.
Od czasu do czasu spędzaliśmy wspólnie wieczór, taki właśnie jak tamten. Ponieważ jest ostatnią osobą, z którą dzieliłem chwilę radości i beztroski, Nina stała mi się tak bliska, jakbyśmy byli razem przez całe życie – życie, które wraz z końcem sztuki Szekspira zamieniło się w sen. Od tamtej pory widuję się z nią rzadko i wcale nie muszę się z nią widzieć, aby wiedzieć, o czym mi przypomina, i czuć, że stale się mną opiekuje. Zyskała dziwny przywilej bycia zarazem przyjaciółką i wspomnieniem – przyjaciółką na odległość i żywym wspomnieniem. Nie ma obawy, że o niej zapomnę, a jeśli z rzadka będzie wracać odtąd na karty tej książki, to dlatego, że jej postaci nie umiem już ożywić inaczej, jak w połączeniu z tamtym wieczorem i ze wszystkim, co mi się z nim kojarzy. Myślę o niej, wszystko ożywa i za chwilę się zaciera, a czasem ożywa i zaciera się jednocześnie. Wszystko jest ulotnym snem, a może złudzeniem, jak w Wieczorze Trzech Króli. Nina pozostaje ostatnim punktem na tamtym brzegu, u wejścia na most, który został wysadzony podczas zamachu. Sporządzenie jej portretu pozwala mi zachować jaką taką równowagę na ruinach tego mostu.
Nina to niska, pyzata brunetka o gładkiej cerze, z orlim nosem, czarnymi, błyszczącymi i wesołymi oczyma, kobieta o sercu bezbronnym wobec kaprysów tych, których lubi, nietracąca przy tym poczucia humoru. Jest prawniczką. Dobrze gotuje. O niczym nie zapomina. Jest socjalistką, ale lewicową – bywają tacy. Przypomina czułego, dzikiego i dobrze odżywionego kosa. Mieszka z córką Marianne, której podarowałem swój flet poprzeczny – instrument, na którym już nie grałem i prawdopodobnie nigdy nie zagram. Doświadczenia z mężczyznami rozczarowały Ninę, jednak nie na tyle, jak sądzę, by czuła z tego powodu gorycz. Być może myśli, że jeśli chodzi o radość i miłość, to nie zasługuje na więcej, niż od nich dostała; wystarczająco dużo daje swojej córce i spełnia się w przyjaźni, aby zakochanie – opowieść, którą staramy się pisać za pomocą ciała – było jej do czegoś niezbędne. A może, jak to się zdarza również w polityce, wyczuwa czające się w pobliżu rozczarowanie, z którym jej wielkoduszność będzie musiała sobie jakoś poradzić. Nie rezygnuje ani ze swoich uczuć, ani z przekonań. Nie skończy, jak tylu innych, na prawicy tylko dlatego, że lewica wciąż zdradza ludzi. Nie przestanie kochać tylko dlatego, że tylu mężczyzn to egoistyczne i przeżarte pychą zera. Wrażliwość nie poddaje się zasadom. Podziwiam ją za jeden szczegół: nigdy nie zjawia się z pustymi rękami i zawsze przynosi coś, co odpowiada oczekiwaniom osób, z którymi się umawia. Podsumowując: z uwagą traktuje innych, niezależnie od tego, kim są i w jakiej znaleźli się sytuacji. To nie zdarza się tak często.
Dodam, że jest Żydówką, co w sposób subtelny i dyskretny przypomina jej stale, iż nigdy nie wiemy, czy uda się nam uniknąć katastrofy. Zawsze, kiedy się spotykamy i zaczynamy rozmawiać, jestem jej wdzięczny za to coś, co dostrzegam w jej uśmiechu, w jej spojrzeniu – to coś, co tak niewielu ludziom wydaje się rzeczą całkiem naturalną. Przy każdym wspólnym posiłku wisi w powietrzu jakiś żydowski kawał, niczym zapach, o którym nie warto wspominać. Myślę, że Nina była najwłaściwszą osobą do tego, abym w jej towarzystwie zakończył moje poprzednie życie.
Jej ojciec, wykładowca literatury amerykańskiej, był doskonałym tłumaczem Philipa Rotha – pisarza, którego lubiłem, choć nie umiałem doczytać do końca żadnej z jego książek z wyjątkiem Dziedzictwa, gdzie opowiada o chorobie i śmierci ojca. Nie doczytałem także tych powieści, o których musiałem coś napisać, lecz nigdy mi się nie udawało, gdyż nie wiedziałem za bardzo, co o nich myśleć. Kiedy widziałem Ninę, miałem jednocześnie przed oczyma jej ojca, pracującego nad tłumaczeniem którejś z książek Rotha gdzieś tam, w Stanach Zjednoczonych, przy filiżance kawy i pełnej popielniczce. Obraz ten, z pewnością daleki od prawdy, dodawał mi pewności. Nakładał się na obraz Niny i zawsze szukałem jakiegoś podobieństwa pomiędzy nieznanym mi osobiście ojcem a córką. Pokazała mi kiedyś jego zdjęcie z końca lat sześćdziesiątych, jak myślę. Miał dużą czarną brodę, długie włosy, na nosie ciemne okulary. Biła zeń charakterystyczna dla tamtych lat energia bojownika i hipisowski luz. W czasach, gdy robiono to zdjęcie, byłem jeszcze dzieckiem, a tamten świat, który zdawał się obiecywać coś innego, jakieś inne życie, przeminął tak szybko, że nie zdążyłem ani go doświadczyć, ani z niego zrezygnować. A mimo to wciąż je pamiętam.
Tamtego wieczora, kiedy wybraliśmy się do teatru, Nina nie była już sama. Od kilku tygodni miała nowego partnera, farmera z Ardenów. Nigdy go nie widziałem. Nie jestem pewien, czy opowiadała mi o nim w tamten wtorek. Spędziła z nim weekend. Wspominała coś o zbiorach truskawek. Mówiłem na niego „dzik”: „Co słychać u twojego dzika?”. Uśmiechała się nieco zakłopotana, zbyt delikatna, aby powiedzieć mi, że ją to rani. „Dzik brzmi ciężko i brutalnie. On taki nie jest”. „Cóż – odpowiedziałem jej kiedyś – to takie luźne skojarzenie z Ardenami. Równie dobrze mógłbym nazywać go Verlaine’em lub Rimbaudem”. „Ale nie nazywasz”. Nie, nie nazywałem.
Wieczorem 6 stycznia 2015 roku było zimno i wilgotno. Zostawiłem rower przy stacji Jussieu i „siódemką” dotarłem do stacji Mairie-d’Ivry. O 18.53 Nina wysłała mi esemes, że czeka w bistrze przy wyjściu z metra. Zachowała wiadomości, dlatego podaję dokładny czas; moje zniknęły wraz z telefonem. Spóźniałem się, więc dołączyłem do niej już w teatrze: siedziała z przyjacielem przy okrągłym stoliku w barze, zamówili kanapki z szynką i serem, popijali winem. Ja także zamówiłem kieliszek białego wina i sięgnąłem po kanapkę. „Byłeś szczęśliwy – napisała mi miesiąc później – dowiedziałeś się właśnie, że masz jechać na cały semestr do Princeton z wykładami o literaturze. Miałeś jedynie dogadać drobne szczegóły”. Nie pamiętam, że byłem radosny, ani tego, że cokolwiek mówiłem o wyjeździe.
Potwierdzają to jednak maile z tamtych dni: dowiadywałem się z nich, że za kilka miesięcy będę w Princeton i moje życie, przynajmniej na jakiś czas, się zmieni. Myślałem, że ojciec Niny uczy właśnie tam, ale myliłem się. Uniwersytet leży godzinę drogi od Nowego Jorku, gdzie mieszkała Gabriela, uwikłana w niekończące się problemy rodzinne, urzędowe i zawodowe. Mógłbym do niej dojeżdżać i wszystko nabrałoby wreszcie spójności, niejako siłą rozpędu. Czy chciałem tej bajki, którą zamach obrócił wniwecz? A może śniłem ją, dopóki mnie z niej nie wybudził? Nie mam pojęcia.
Princeton kojarzyło mi się z uniwersytetem Einsteina i Oppenheimera, a także z wielkim tłumaczem Faulknera – Maurice’em-Edgarem Coindreau. Wybierałem się tam z poczuciem, że dzieje się to przez przypadek i w żaden sposób nie zasłużyłem sobie na to, aby dzielić się ze studentami wiedzą o kilku powieściach na temat dyktatur w Ameryce Łacińskiej. Związki pomiędzy literaturą a przemocą to tajemnica, która w tamtym regionie znalazła szczególnie podatny grunt, a ja jak dziecko pasjonowałem się każdym wydarzeniem z dziejów Ameryki Środkowej, każdą tamtejszą książką. Badałem tę tajemnicę jak dorosły, wiedząc, że tylko tak będę mógł wyrobić sobie o niej jakąkolwiek opinię. Nawet jeśli przekonania dorosłego rzadko dorównują wizjom – i przerażeniu – dziecka.
Zanim zjawiłem się w teatrze, reżyser odpowiadał na pytania licealistów dotyczące sztuki Szekspira i jego własnej pracy nad spektaklem. Wyjaśniał im, że zdecydował się na ten zawód, mimo że nie miał żadnych życiowych predyspozycji do zarządzania.
Nina pamięta moment, w którym się zjawiłem: „Byłeś ciepło ubrany, w swetrze i kurtce, na głowie miałeś kaszkiet”. Po raz pierwszy zostawiłem rower przy stacji Jussieu. To miejsce kojarzyło mi się z dzieciństwem, z okresem, kiedy moja matka wykładała biochemię na uniwersytecie noszącym tę samą nazwę – z latami ze zdjęcia, na którym był ojciec Niny. Wzdłuż ulicy Cuviera unosiła się woń zwierząt. W laboratorium matki pachniało chemikaliami. Lubiłem obydwa zapachy. Nawet – i przede wszystkim – te najbardziej intensywne, gdyż często tylko ich śladem mogłem wracać do dzieciństwa.
Poczułem je na nowo rok później, zimą 2016 roku, kiedy w każdy piątek chodziłem piechotą ulicą Cuviera do szpitala Salpêtrière nad Sekwaną, mijając po drodze żółtawy budynek i ogrodzenie Jardin des Plantes. Ścieżka powolnej rehabilitacji biegła tuż obok ścieżki dzieciństwa, nigdy jednak się nie przecinały. Raz odwiedzałem jednego z moich chirurgów, kiedy indziej – panią psycholog, często wizyty odbywały się jedna po drugiej, zgodnie ze szpitalnym rytmem, który odtąd wyznaczał rytm mojego życia. Oboje stali się moimi nieznanymi przyjaciółmi. Pani psycholog stukała obcasami, miała proste włosy, była elegancka i rzeczowa, niemal jak moja matka z czasów pracy w laboratorium. Kiedy stawała przed mną, nie wiedziałem przez chwilę, w jakich czasach żyję i ile mam lat. Nie jest wykluczone, że psychologowie, którzy umieją nas słuchać, potrafią przeprowadzić nas do czasów, gdy byliśmy bohaterami wśród bohaterów, a pomagając nam przyjrzeć się tamtym latom i zrozumieć je, pomagają uwolnić się od nich.
Jej gabinet znajdował się na oddziale stomatologii i żeby się tam dostać, musiałem przejść przez ciąg ponurych korytarzy w podziemiu, gdzie za każdym razem gubiłem się wśród popiersi i fotografii zmarłych lekarzy, myśląc, że za każdymi mijanymi drzwiami znajdę laboratorium, w którym moja matka i jej znajomi przygotowywali magiczny napój dający szczęście lub zapomnienie. Zjawiałem się zawsze dziesięć minut wcześniej, wiedząc, że nie od razu odnajdę drogę w tym podziemnym labiryncie. Wydostawszy się z podziemi, trafiałem w końcu do pustej o tej porze poczekalni na parterze, gdzie czekałem na panią psycholog w towarzystwie sfatygowanych roślinek, podnosząc wzrok na przechodzącą tędy czasami afrykańską sprzątaczkę lub na lekko pochyloną sosnę za oknem, tę samą, w którą wpatrywałem się wcześniej miesiącami z pokojów na pierwszym piętrze. Wyciągałem książkę ze starego czarnego plecaka poplamionego krwią i ledwie przeczytałem kilka linijek, kiedy zjawiała się pani psycholog. Podobnie jak ja, zawsze była punktualna. Stukot jej obcasów sprawiał, że moja myśl biegła najpierw ku matce. Moja opiekunka nosiła się w sumie staromodnie i to było właściwie wszystko, czego potrzebowałem, aby nie zaciskać już szczęki, zdobyć się na coś podobnego do spowiedzi, poczuć powiew wieczności.
Rower, który przypiąłem do ogrodzenia przy stacji metra Jussieu, należał początkowo do matki: zielonkawy, marki Luis Ocaña, kupiony w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy hiszpański mistrz był u szczytu formy i wygrywał Tour de France. Matka nie korzystała z roweru zbyt często, nienawidziła sportu, oddała mi go, kiedy postanowiłem przemieszczać się po Paryżu tak samo jak to robiłem w Hawanie lub rozmaitych krajach w Azji, gdzie wykonywałem zawód reportera. To było dwadzieścia lat temu.
Zacząłem jeździć na nim mniej więcej wtedy, kiedy Luis Ocaña, mieszkający na południu Francji, postrzelił się w głowę w swojej winnicy. Wspierał Front Narodowy, ale nie dlatego – o ile wiem – sięgnął po pistolet, nawet jeśli popieranie tej partii mogło już być objawem głupiej rozpaczy. Nie zapomnę dnia, w którym zmarł: jechałem akurat do Madrytu, aby spotkać się z pewną kobietą. Przyleciała z Kuby i wkrótce miałem ją poślubić: Marilyn. Kiedy doszło do zamachu, byliśmy już od prawie ośmiu lat po rozwodzie. Mieszkała na wschodzie Francji, w miasteczku pod Vesoul, z nowym mężem i ich synem. Nie znała Niny, ale były do siebie podobne, zarówno z wyglądu, jak i charakteru, później zaś miało się okazać – poniekąd dzięki zamachowi – że szybko się zaprzyjaźniły. Już po pierwszej nocy spędzonej u Niny Marilyn miała wrażenie, że jest u siebie: te same niemal ubrania, podobna atmosfera i wynikające z niej zwyczaje. To bliźniacze wręcz podobieństwo dostrzegłem, kiedy obie stanęły przy moim łóżku, jedna obok drugiej. Dotarło wtedy do mnie, dlaczego tak szybko zainteresowałem się Niną podczas tamtej nocnej imprezy na zamku w Lourmarin. Było to echo minionego życia, kojące poczucie bezpieczeństwa. Myślałem, że po rozwodzie i związanej z nim depresji – dwóch typowych fenomenów współczesnego życia na Zachodzie – nie odzyskam już tego wewnętrznego komfortu. Myliłem się.
Nie zapamiętałem niczego ze spektaklu, prócz paru detali, które nie są bez znaczenia, jednak wracałem nieustannie do lektury Wieczoru Trzech Króli. Czytałem tę sztukę w najgorszy z możliwych sposobów jako zagadkę, szukając w niej znaków i wyjaśnienia tego, co wydarzyło się później. Wiedziałem, że to głupie i być może trudzę się na próżno, ale nie przerywałem, gdyż mimo wszystko myślałem – lub raczej czułem – że nie był to jednak zbieg okoliczności. Jeśli chodzi o poruszanie się we mgle wielu znaczeń i we krwi, Szekspir jest zawsze doskonałym przewodnikiem. Nadaje formę temu, co nie ma żadnego sensu, nadaje znaczenie wszystkiemu, przez co przeszliśmy, co przeżyliśmy.
Statek, którym płynęli Wiola i Sebastian, para bliźniaków, rozbija się u wybrzeży Ilirii. Brat myśli, że siostra nie żyje i na odwrót. Są odtąd samotnymi, ocalałymi sierotami. Wiola będzie udawać Cesaria. Zostaje sługą i miłosnym posłańcem lokalnego władcy – księcia Orsino, w którym szybko się zakochuje. Musi jednak przekonywać do Orsina Oliwię, ta zaś bierze Wiolę za mężczyznę i również się zakochuje. W tym samym czasie, po kilku przygodach na dwór dociera Sebastian. Oliwia myli go z jego siostrą i rozmawia z nim jak z kochankiem. Miłość jest w tej sztuce – jak to się dzisiaj mówi – grą pozorów i płci, podszytą makiawelicznymi i purytańskimi zapędami intendenta z domu Oliwii, Malwolia. Makiawelizm i purytanizm idą w parze: kto chce karać ludzi za przyjemności i uczucia w imię dobra, którego czuje się obrońcą w imię Boga, ten gotów jest popełnić wszelkie zło, aby osiągnąć cel. Malwolio pragnie mieć wszystko, bierze wszystko i na koniec zostaje oszukany. Happy end podsunięty nam przez Szekspira to tylko sen, który przekreśla to, co wydarzyło się dotąd. Wszystko jest magią, absurdem, uczuciem i odbiciem. Morał słyszymy z ust błazna.
Pisząc recenzję z tej sztuki, nie odważyłbym się streszczać jej w taki sposób, gdyż obawiałbym się, że po drodze zgubię gdzieś czytelników. O czym więc miałbym pisać? Na co zwróciłbym uwagę? Być może na to, że podczas spektaklu zdarzyło mi się – podobnie jak Oliwii – pomylić Wiolę z Sebastianem i nie wiedziałem już, kto jest kim, a w konsekwencji nie rozumiałem za bardzo, co oglądam. Czy powodem była inscenizacja? Tekst? Jego tłumaczenie? Ja sam? Wino i kiełbasa lub zima? Nie wiedziałem, pisałem więc zazwyczaj po to, aby odpowiedzieć sobie na te pytania. Tym razem okoliczności uniemożliwiły mi wykonanie tej rutynowej niemal czynności i żałuję wciąż – choć w świetle tego, co miało nastąpić, mój żal może wydać się cokolwiek śmieszny – że nie miałem czasu, aby spróbować zrozumieć Wieczór Trzech Króli. Mam wrażenie, że mi tego zakazano. Postaci i sytuacje rozpłynęły się w feerycznej mgle do tego stopnia, że nie umiem ich opisać.
O ile pamiętam, mała scena w teatrze w Ivry przypominała momentami stary szpital: białe łóżka rozdzielone jedynie jasnymi parawanami. Nina usiadła między mną a znajomym. I tu pamięć po raz pierwszy mnie zawodzi. Napisałem wcześniej o notesie, który wyciągnąłem podczas spektaklu, co by oznaczało, że wrażenie było na tyle silne, iż postanowiłem jednak napisać artykuł. W późniejszym mailu Nina koryguje to wspomnienie:
 
Od razu wyciągnąłeś swój czterokolorowy długopis i zeszyt, aby notować.
 
Czyli że na widowni od początku siedział dziennikarz, a obok niego – jego beztroski znajomy.
Nina opisuje następnie scenografię, pisze o szpitalnych łóżkach, o aktorach, między innymi o młodej kobiecie, która – choć tego nie pamiętam – podobno wpadła mi w oko. Dodaje:
 
Wydaje mi się, że sztuka ci się spodobała, mówiłeś, że w gazecie znajdzie się miejsce na recenzję. Byłam zachwycona Clémentem i jego zespołem. I cieszyłam się, że mogłam was poznać ze sobą. Pomyślałam, że ktoś wreszcie napisze o Clémencie, gdyż poprzednia jego inscenizacja nie doczekała się zbyt wielu recenzji. Po przedstawieniu poszliśmy na wino. Ty stawiałeś, być może z okazji twego wyjazdu do Princeton. Chciałeś coś zjeść. Dołączył do nas Clément, przyszli aktorzy. Clément powiedział ci, że sam tłumaczył tekst sztuki jako Jude Lucas – takiego używa pseudonimu. I po powrocie do domu wysłał ci to tłumaczenie. Poprosiłeś, aby przypomniał ci, kto wypowiada pewne zdanie. Poszedł sprawdzić – to były słowa Orsina, zapisałeś je w notesie. Rozmawiałeś długo z Clémentem, między innymi o wymieszaniu płci. Wracaliśmy metrem z Loïkiem, Clémentem i aktorami, między innymi z tym, który grał Malwolia. Jechaliśmy „siódemką”, wysiadłeś na Jussieu, gdzie zostawiłeś rower.
 
Co to były za słowa Orsina, które zapadły mi w pamięć? Nie mogłem znaleźć notesu. A przecież był w moim plecaku w chwili zamachu i potem pojechał ze mną do szpitala, gdzie okazał się tak pomocny w ciągu pierwszych kilku dni, kiedy pisałem w nim, nie mogąc mówić.
Półtora roku później napisałem mail do reżysera z pytaniem, co zapamiętał z tego wieczoru. Odpowiedział mi tak:
 
Drogi Philippe,
dobrze pamiętam naszą rozmowę i to, że chciałeś sprawdzić słowa Orsina. Pamiętam też moje zakłopotanie, gdyż mimo że sam tłumaczyłem tekst, prowadziłem próby i widziałem sztukę wiele razy, nie umiałem sobie odtworzyć tych słów i dlatego poszedłem to sprawdzić. Niestety, nie pamiętam tego cytatu. Wiem, że byłem lekko zaskoczony. Myślę, że mogę wskazać scenę. Mogę zgadywać:
 
Chodź tu, mój chłopcze. Jeżeli się kiedy
Zakochasz, w słodkich udrękach miłości
Wspomnij mnie; taki jest każdy kochanek:
Chwiejny i zmienny we wszystkich uczuciach
Prócz jednej stałej myśli – o istocie
Którą uwielbia…
 
Albo, co pewniejsze, ten fragment:
 
Ty raz jeszcze
Pójdź do okrutnej pani mego serca:
Mów, że uczucie moje, szlachetniejsze
Od innych, za nic ma rozległe włości,
Że wszystko, czym ją Fortuna obdarza,
Cenię mniej nawet niż sama Fortuna;
Że moją duszę przyciąga to raczej,
Co jest Natury darem – ten cud, klejnot
Nad klejnotami: uroda tej pani.
 
Mogę oczywiście przekazać ci cały tekst przekładu, jeśli ma ci to pomóc.
 
Żaden z nadesłanych cytatów nie był tym, który miałem w głowie. Jakiś czas później, gdy porządkowałem swoje rzeczy, odnalazłem wreszcie notes i tych kilka zdań z Szekspira zapisanych tamtego dnia. Ich odczytanie trochę trwało. I, niestety, nie były to słowa, których się spodziewałem. Nie te w każdym razie, o których sprawdzenie prosiłem Clémenta. Nie chodziło mi o cytowane na początku rozdziału zdanie z kwestii błazna: „Nic nie jest tym, czym jest”. Wiele razy zaglądałem do Wieczoru Trzech Króli, aby zweryfikować swoje notatki. Być może zapisałem coś niezbyt dokładnie – w pośpiechu, po ciemku. Nie, to nie to. Nie znalazłem tego, czego szukałem. Zupełnie jak z tymi zdaniami, które we śnie są tak wyraźne i głębokie, a po przebudzeniu stają się banalne, idiotyczne i niezrozumiałe. Odpowiedź Orsina tkwiła w mojej głowie miesiącami, myślałem o niej w szpitalu w dzień i w nocy, miałem na końcu języka to zdanie, którego prawda spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Teraz okazywało się, że to zdanie nie istnieje.
Mail od Niny kończył się tak:
 
Następnego dnia aktorzy musieli zagrać spektakl i Clément zadedykował go tobie.

Końcową piosenkę zmieniono i aktorzy śpiewali, trzymając wielkie tekturowe ołówki: „Ruszam więc w drogę jak pajacyk z drewnianym mieczem i odnajdę cię – bez względu na wszystko”.

Mam wrażenie, że tamten wieczór zawisł pomiędzy dwoma światami. Następny dzień był jak upadek w przepaść. Widzieć cię w przeddzień tak blisko siebie, a nazajutrz dowiadywać się, że jesteś tak daleko, daleko od całej wręcz ludzkości – to nie do zniesienia.
Pozostałam po dobrej stronie życia, ciebie wchłonęła zgroza, podczas gdy kilka godzin wcześniej siedzieliśmy obok siebie. Te dwa światy zdają się odtąd równoległe i nie wiem, czy kiedykolwiek będą mogły się połączyć.

 
Nie będą mogły – ani w życiu, ani w tej książce. Zniszczony most pomiędzy nami próbujemy odbudować zarówno za pomocą słów, jak i naszych spotkań. Zawsze jednak pozostaje ta dziura pośrodku. Na tyle wąska, byśmy, stojąc na dwóch jej brzegach, mogli na siebie patrzeć, rozmawiać ze sobą, a czasem nawet się dotykać. Na tyle jednak szeroka, aby uniemożliwić nam wspólny powrót do świata przyzwyczajeń, improwizacji, przyjaźni, a przede wszystkim ciągłości.
W 2016 roku Nina jeszcze raz obejrzała wznowiony spektakl. Proponowała mi, abym jej towarzyszył. Nie miałem siły. Czułbym się jak ktoś, kto wchodzi do własnego grobowca lub patrzy na swoją otwartą trumnę – jak Tintin, który widzi sarkofagi przygotowane dla niego i dla Milou w Cygarze faraona. Obejrzę Wieczór Trzech Króli wtedy, kiedy o nim zapomnę.

 
Wesprzyj nas