Satyryczny obraz społeczeństwa republiki weimarskiej, pełen znakomicie nakreślonych, barwnych postaci, rubasznego humoru, lirycznej zadumy i głębokiego humanizmu.


Rok 1923, czasy galopującej inflacji w Niemczech. Kurs marki spada z godziny na godzinę, pobrana rano wypłata staje się po południu niewiele warta. Kwitnie czarnorynkowy handel i malwersacje na ogromną skalę, w społeczeństwie wzbiera gorycz i frustracja.

Mimo to trzeba jakoś żyć dalej. Ludwik Bodmer, pracownik małomiasteczkowej firmy sprzedającej nagrobki, może polegać tylko na własnym sprycie, dowcipie, godności, przyjaźni z kolegami z frontu I wojny światowej. Płata figle uciążliwym sąsiadom, szuka ucieczki od rzeczywistości w romansach i nocnych eskapadach po knajpach, marzy o miłości idealnej i spełnieniu artystycznym. A tymczasem sytuacja w Niemczech wcale się nie polepsza, gospodarka leży w gruzach, wzrasta bezrobocie, coraz większy poklask zdobywają nacjonaliści i niejaki Adolf Hitler…

Remarque zawarł w Czarnym obelisku satyryczny obraz społeczeństwa republiki weimarskiej, pełen znakomicie nakreślonych, barwnych postaci, rubasznego humoru, lirycznej zadumy i przede wszystkim głębokiego humanizmu.

***


– Bogu dzięki, że jutro niedziela – mówi. – Nie będzie nowych kursów dolara. Przez jeden dzień w tygodniu inflacja stoi w miejscu. Bóg pewnie o tym nie myślał, gdy stworzył niedzielę.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.
Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Cienie w raju, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny i Na Zachodzie bez zmian.

Erich Maria Remarque
Czarny obelisk
Przekład: Adam Kaska
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 4
Premiera w tej edycji: 10 kwiecień 2018
 
 


Nie gniewajcie się, że raz jeszcze wracam do dawnych czasów. Świat leży znowu w bladej poświacie Apokalipsy, nie rozwiał się jeszcze odór krwi i pył ostatnich zniszczeń, a już laboratoria i fabryki pracują znowu pełną parą nad utrzymaniem pokoju przez wynalezienie nowych rodzajów broni, którymi można rozsadzić całą kulę ziemską.
Pokój światu! Nigdy więcej o tym nie mówiono, a mniej w tym celu nie czyniono niż w naszych czasach; nigdy nie było tylu fałszywych proroków, tylu kłamstw, tyle śmierci, zniszczenia i łez co w naszym stuleciu, w wieku dwudziestym, wieku postępu, techniki, cywilizacji, masowej kultury i masowego mordu.
Dlatego nie gniewajcie się, jeśli jeszcze raz wrócę do tych legendarnych lat, kiedy nadzieja unosiła się nad nami jak flaga, a my wierzyliśmy w rzeczy tak podejrzane, jak ludzkość, sprawiedliwość, tolerancja – a także w to, że jedna wojna światowa powinna być wystarczającą nauką dla jednego pokolenia…

I

Do biura firmy „Henryk Kroll i Synowie – Pomniki i Nagrobki” wpadają promienie słońca. Jest kwiecień 1923 roku, interesy idą świetnie. Wiosna nas nie zawiodła, sprzedajemy dużo i wskutek tego biedniejemy coraz bardziej, ale cóż możemy poradzić – śmierć jest nieubłagana i nie da się jej uniknąć, zaś ludzki żal domaga się stale monumentów w piaskowcu, marmurze lub, jeśli poczucie winy albo spadek są znaczne, nawet w kosztownym, czarnym szwedzkim granicie, polerowanym ze wszystkich stron. Jesień i wiosna są najlepszymi porami roku dla handlarzy utensyliami żałoby, wtedy bowiem umiera więcej ludzi niż w lecie i w zimie: w jesieni – bo soki zanikają, na wiosnę – bo się budzą i zżerają osłabione ciała, jak zbyt gruby knot zżera zbyt cienką świecę. Tak przynajmniej twierdzi nasz najruchliwszy agent, grabarz Liebermann z cmentarza miejskiego, a on musi się na tym znać. Ma osiemdziesiąt lat, pochował ponad dziesięć tysięcy nieboszczyków, ze swojej prowizji od nagrobków kupił nad rzeką dom z ogrodem i hodowlą pstrągów, a z racji swego zawodu stał się zaprzysiężonym alkoholikiem. Nienawidzi tylko jednej rzeczy – krematorium miejskiego. Uważa je za brudną konkurencję. My również nie cierpimy tej instytucji. Na urnach nic nie można zarobić.
Spoglądam na zegarek. Dochodzi dwunasta, a ponieważ jest dziś sobota, kończę już pracę. Nakładam blaszaną pokrywę na maszynę do pisania, wynoszę za zasłonę powielacz „Presto”, sprzątam próbki kamienia i wyjmuję z utrwalacza fotografie pomników poległych i artystycznych ozdób na groby. Spełniam funkcje nie tylko szefa reklamy, rysownika i buchaltera firmy; od roku jestem również jedynym jej pracownikiem biurowym, i to nawet niewykwalifikowanym. Z rozkoszą wyciągam cygaro z szuflady. Jest to czarne „brazylijskie”. Agent Wirtemberskiej Fabryki Wyrobów Metalowych podarował mi je rano, próbując mi potem wkręcić transport wieńców z brązu. Cygaro jest więc dobre. Szukam zapałek, ale jak zwykle gdzieś się zawieruszyły. Na szczęście w piecu pali się mały ogieniek. Zwijam banknot dziesięciomarkowy, wkładam go w żar i zapalam w ten sposób cygaro. Ogień w piecu pod koniec kwietnia jest właściwie zbędny; to tylko pomysł mojego pracodawcy Georga Krolla. Uważa on, że ludzie w żałobie, którzy muszą wydawać pieniądze, czynią to chętniej w ciepłym pokoju niż w miejscu, gdzie jest im zimno. W żałobie marznie dusza, a jeśli do tego jeszcze marzną nogi, trudno wyciągnąć dobrą cenę. Ciepło rozmiękcza – również portfele z pieniędzmi. Z tego powodu nasze biuro jest przegrzane, a naszym przedstawicielom wbija się w głowę jako podstawową zasadę, żeby nigdy przy chłodnej pogodzie albo w deszcz nie próbowali zawierać porozumienia na cmentarzu – zawsze tylko w ciepłym pomieszczeniu, a jeśli to możliwe – po posiłku. Żałoba, zimno i głód są kiepskimi partnerami do interesów.
Wrzucam resztę dziesięciomarkówki do pieca i prostuję grzbiet. W tej samej chwili słyszę, jak w domu naprzeciwko otwiera się okno. Nie potrzebuję patrzeć, żeby wiedzieć, co się dzieje. Ostrożnie nachylam się nad stołem, jakbym chciał jeszcze coś poprawić przy maszynie do pisania. Przy tym zezuję ukradkiem w małe lusterko, które ustawiłem tak, żeby móc obserwować okno. Jak zwykle jest tam Liza, żona rzeźnika z końskiej rzeźni, Watzeka Stoi nago, ziewa i przeciąga się. Dopiero teraz wstała z łóżka. Ulica jest stara i wąska, Liza może nas widzieć, a my ją, i ona wie o tym; dlatego tam stoi. Nagle krzywi swoje duże usta, śmieje się ukazując wszystkie zęby i wskazuje na lusterko. Odkryła je swymi jastrzębimi oczami. Zły jestem, że zostałem przyłapany na gorącym uczynku, zachowuję się jednak, jakbym nic nie zauważył, i spowity chmurą dymu odchodzę w głąb pokoju. Po chwili wracam. Liza uśmiecha się szyderczo. Wyglądam z okna, ale nie patrzę na nią, tylko udaję, że kiwam ręką komuś na ulicy. W dodatku posyłam w przestrzeń całusa. Liza daje się nabrać.
Jest ciekawa i wychyla się, żeby zobaczyć, kto tam jest. Nie ma nikogo. Teraz ja uśmiecham się ironicznie. Ona stuka się gniewnie palcem w czoło i znika.
Właściwie nie wiem, dlaczego gram tę komedię. Liza jest, jak to się mówi, wspaniałą kobietą i znam mnóstwo ludzi, którzy chętnie zapłaciliby parę milionów, żeby co rano rozkoszować się jej widokiem. Ja również się nim rozkoszuję, ale mimo to denerwuje mnie on, ponieważ ta leniwa krowa, która do południa wyleguje się w łóżku, jest tak bezwstydnie pewna efektu. Nawet jej nie przyjdzie do głowy, że nie każdy pali się do tego, aby się z nią przespać. Przy tym jest jej to w gruncie rzeczy dość obojętne. Stoi przy oknie ze swoją czarną grzywą i zadartym nosem i trzęsie parą piersi z pierwszorzędnego kararyjskiego marmuru, jak ciocia grzechotką przed nosem niemowlęcia. Gdyby miała parę baloników, też by je chętnie wystawiała. To, że jest naga i że to są jej piersi, jest jej najzupełniej obojętne. Po prostu cieszy się, że żyje i że wszyscy mężczyźni muszą za nią wariować, a później zapomina o tym i żarłocznie rzuca się na śniadanie. Rzeźnik Watzek uśmierca tymczasem zmęczone stare szkapy dorożkarskie.
Liza zjawia się znowu. Przylepiła sobie teraz wąsy i wychodzi wprost z siebie ciesząc się z tak genialnego pomysłu. Salutuje po wojskowemu, a ja już myślę, że drażni się tak bezwstydnie ze starym emerytowanym feldfeblem Knopfem, który mieszka obok. Później jednak przypominam sobie, że jedyne okno sypialni Knopfa wychodzi na podwórko. A Liza jest przebiegła i wie, że nie można jej obserwować z paru sąsiednich domów.
Nagle, jakby pękły gdzieś tamy dźwięku, zaczynają bić dzwony kościoła Marii Panny. Kościół stoi przy końcu uliczki i uderzenia grzmią, jakby wpadały do pokoju prosto z nieba. Jednocześnie widzę, jak przed drugim oknem biurowym, które wychodzi na podwórko, prześlizguje się niby upiorny melon łysa czaszka mego pracodawcy. Liza robi ordynarny gest i zamyka okno. Zakończyło się codzienne kuszenie świętego Antoniego.
Georg Kroll ma zaledwie czterdzieści lat, ale jego głowa błyszczy już jak kręgielnia w restauracji Bolla. Błyszczy od czasu, jak go znam, a będzie to już z pięć lat. Błyszczy tak, że w okopach, kiedy służyliśmy w tym samym pułku, wydano specjalny rozkaz, żeby Georg nawet przy największej ciszy na froncie nie zdejmował hełmu z głowy – tak bardzo jego łysina kusiła najspokojniejszych nieprzyjaciół do sprawdzenia za pomocą karabinu, czy jest to ogromna kula bilardowa, czy co innego. Wyciągam się jak struna:
– Kwatera główna firmy Kroll i Synowie. Sztab przy obserwacji nieprzyjaciela. Podejrzane ruchy wojsk w rejonie jatki końskiej Watzeka.
– Aha! – mówi Georg. – Liza przy gimnastyce porannej. Spocznijcie, gefrajter Bodmer! Dlaczego nie nosicie przed południem końskich okularów na oczach i nie chronicie w ten sposób waszej cnoty? Czy nie znacie trzech najcenniejszych rzeczy w życiu?
– Jak mam je znać, panie generalny prokuratorze, kiedy wciąż jeszcze szukam samego życia?
– Cnota, prostota i młodość – dekretuje Georg. – Raz stracone, nigdy nie wrócą! A cóż jest bardziej beznadziejne niż doświadczenie, starość i wyłysiała inteligencja?
– Bieda, choroba i samotność – odpowiadam i staję w pozycji spocznij.
– To są tylko inne określenia na doświadczenie, starość i źle kierowaną inteligencję.
Georg wyjmuje mi cygaro z ust, ogląda je krótko i klasyfikuje jak kolekcjoner złowionego motyla:
– Łup z Fabryki Wyrobów Metalowych.
Wyciąga z kieszeni pięknie opaloną, złotobrązową cygarniczkę z morskiej piany, wkłada w nią cygaro i pali je dalej.
– Nie mam nic przeciwko konfiskacie cygara – mówię. – To jest zwykły gwałt, a ty, były podoficer, oczywiście nic innego w życiu nie widziałeś. Ale po co ta cygarniczka? Nie jestem syfilitykiem.
– A ja nie jestem homoseksualistą.
– Georg – mówię – podczas wojny jadłeś moją łyżką grochówkę, kiedy ją ukradłem w kuchni. A łyżkę trzymałem w brudnym bucie i nigdy jej nie myłem.
Georg obserwuje popiół cygara. Popiół jest śnieżnobiały.
– Od końca wojny minęło już cztery i pół roku – oświadcza. – Wtedy przez bezgraniczne cierpienie staliśmy się ludźmi. Dziś bezwstydna pogoń za majątkiem uczyniła nas na nowo rabusiami. Aby to ukryć, potrzebujemy pokostu pewnych manier. Ergo! Ale czy nie masz drugiego „brazylijskiego”? Fabryka Wyrobów Metalowych nigdy nie próbuje przekupić urzędników jednym cygarem.
Wyjmuję drugie cygaro z szuflady i daję mu je.
– Inteligencja, doświadczenie i starość jednak na coś się przydają – powiadam.
Uśmiecha się i wręcza mi za to pudełko zapałek, w którym brakuje sześciu sztuk.
– No i co poza tym słychać?
– Nic. Nie było klientów. Ale muszę cię usilnie prosić o podwyżkę pensji.
– Znowu? Przecież dostałeś ją wczoraj. Nie wczoraj. Dziś rano o dziewiątej. Nędzne osiem tysięcy marek. Jednakowoż, dziś o dziewiątej to jeszcze coś znaczyło. Od tego czasu ogłoszono nowy kurs dolara i zamiast krawata mogę sobie kupić najwyżej flaszkę taniego wina. A potrzebuję krawata.
– Jak teraz stoi dolar?
– Dziś w południe – trzydzieści sześć tysięcy marek. Dziś rano był jeszcze na trzydzieści tysięcy.
Georg Kroll ogląda swoje cygaro.
– Trzydzieści sześć tysięcy! Istna komedia! Jak to się skończy?
– Powszechną plajtą, panie feldmarszałku – odpowiadam. – Do tego czasu musimy jednak żyć. Przyniosłeś pieniądze?
– Tylko małą walizkę banknotów na dziś i jutro. Tysiące, dziesięciotysiączki, a nawet kilka paczek starych poczciwych setek. Prawie pięć funtów papierków. Inflacja postępuje tak szybko, że Bank Rzeszy nie może nadążyć z drukowaniem. Banknoty po sto tysięcy marek ukazały się dopiero dwa tygodnie temu, a już wkrótce trzeba będzie drukować miliony. Kiedy dojdziemy do miliardów?
– Jak tak dalej pójdzie, to za parę miesięcy.
– Mój Boże! – wzdycha Georg. – Gdzie są piękne, spokojne czasy z roku 1922? Wtedy dolar skoczył w ciągu dwunastu miesięcy z dwustu pięćdziesięciu marek na dziesięć tysięcy, nie mówiąc już o roku 1921 – wtedy zwyżka wynosiła tylko głupie trzysta procent.
Spoglądam w okno wychodzące na ulicę. Liza stoi naprzeciwko, ma na sobie szlafrok z wzorem w papugi. Powiesiła lusterko na klamce od drzwi i szczotkuje swoją grzywę.
– Spójrz na to stworzenie – mówię gorzko. – Nie sieje, nie orze, a Ojciec Niebieski żywi je. Tego szlafroka wczoraj jeszcze nie miała. Kilka metrów jedwabiu! A ja nie mogę uzbierać sobie forsy na krawat.
Georg uśmiecha się:
– Ty jesteś właśnie skromną ofiarą czasu. Liza natomiast płynie z rozwiniętymi żaglami po falach niemieckiej inflacji. Jest Piękną Heleną paskarzy. Na nagrobkach nie wzbogacimy się, mój synu. Dlaczego nie przerzucasz się na śledzie albo na handel akcjami, jak twój przyjaciel Willy?
– Ponieważ jestem sentymentalnym filozofem i dochowuję wierności nagrobkom. Ale jak będzie z podwyżką pensji? Nawet filozofom potrzeba trochę garderoby.
– A nie możesz kupić krawata jutro?
– Jutro jest niedziela. A potrzebuję go dziś.
Georg przynosi z podwórka walizkę z pieniędzmi. Sięga do wnętrza i rzuca mi dwie paczki.
– Starczy?
Widzę, że są to przeważnie setki.
– Dodaj mi jeszcze z pół kilo tej tapety – mówię. – Tutaj jest najwyżej pięć tysięcy. Katoliccy paskarze rzucają więcej na tacę w kościele i wstydzą się, że są tacy skąpi.
Georg drapie się po łysej czaszce – atawistyczny gest, w tym wypadku pozbawiony sensu. Potem wręcza mi trzecią paczkę.
– Bogu dzięki, że jutro niedziela – mówi. – Nie będzie nowych kursów dolara. Przez jeden dzień w tygodniu inflacja stoi w miejscu. Bóg pewnie o tym nie myślał, gdy stworzył niedzielę.
– A jak my właściwie wyglądamy? – pytam. – Splajtowaliśmy, czy też powodzi się nam dobrze?
Georg zaciąga się głęboko przez swą cygarniczkę.
– Sądzę, że tego nie wie nikt w całych Niemczech. Nawet boski Stinnes. Ciułacze naturalnie splajtowali. Robotnicy i pracownicy żyjący z pensji – również. Także większość drobnych przedsiębiorców, chociaż jeszcze o tym nie wiedzą. Naprawdę świetnie powodzi się tylko ludziom, którzy mają akcje, dewizy, duże nieruchomości i zapasy towaru. A więc nie nam. Wystarczą ci te informacje?
– Zapasy towaru – spoglądam na ogród, w którym znajduje się nasz skład. – Rzeczywiście, nie mamy ich zbyt wiele. Przeważnie piaskowiec i odlewy. Ale niewiele marmuru i granitu. A tę troszkę, co mamy, twój brat sprzedaje ze stratą. Najlepiej byłoby, gdybyśmy w ogóle nic nie sprzedawali, co?
Georg nie potrzebuje odpowiadać. Na dziedzińcu rozlega się dzwonek roweru. Na starych stopniach schodów słychać kroki. Ktoś kaszle władczo. To wieczne utrapienie naszego przedsiębiorstwa: Henryk Kroll junior, drugi współwłaściciel firmy. Jest to mały, korpulentny mężczyzna ze słomianym wąsem i w zakurzonych sztuczkowych spodniach, spiętych u dołu spinaczami do roweru. Jego wzrok muska Georga i mnie z lekką dezaprobatą. Dla niego jesteśmy urzędnikami bumelującymi przez cały dzień, podczas gdy on jest człowiekiem czynu i pełni służbę terenową. Jest niezniszczalny. O świcie wyrusza na dworzec, a potem rowerem do najbardziej zapadłych wsi, skąd nasi agenci – grabarze albo nauczyciele – zameldowali nieboszczyka. Nie można mu odmówić pewnego sprytu. Jego tusza wzbudza zaufanie; dlatego podtrzymuje ją na właściwym poziomie przy pomocy porannego i wieczornego kufla. Chłopi wolą przysadzistych grubasów niż chudzielców wyglądających na głodomorów. Do tego dochodzi jego garnitur. Nie nosi – jak konkurencja od Steinmayera – czarnego surduta ani też – jak komiwojażerowie Hollmanna i Klotza – niebieskich garniturów spacerowych. Pierwszy jest zbyt ostentacyjny, drugie zbyt jaskrawo świadczą o obojętności. Henryk Kroll ma na sobie garnitur wizytowy, sztuczkowe spodnie, kurtkę marengo, a do tego staromodny sztywny kołnierzyk z zagiętymi rogami i stonowany krawat z przewagą czerni. Przed dwoma laty wahał się przez chwilę, gdy zamawiał ten garnitur: zastanawiał się, czy żakiet nie byłby stosowniejszy, zdecydował jednak na jego niekorzyść, ze względu na swój zbyt niski wzrost. Była to szczęśliwa rezygnacja; Napoleon też wyglądałby śmiesznie w „jaskółczym ogonie”. Tak więc w obecnym stroju Henryk Kroll wygląda jak zastępca szefa protokołu dyplomatycznego Pana Boga – i tak właśnie powinno być. Spinacze rowerowe dodają całości – pewnego swojskiego, ale wyrafinowanego charakteru: odnosi się wrażenie, że od ludzi, którzy je noszą, można kupować taniej w epoce samochodu.
Henryk odkłada kapelusz i wyciera czoło chusteczką. Na dworze jest dość chłodno i wcale nie jest spocony; robi to tylko po to, żeby pokazać, jak ciężko pracuje w porównaniu z takimi pluskwami biurowymi jak my.
– Sprzedałem krzyż – mówi z udaną skromnością, pod którą milcząco ryczy potężny triumf.
– Który? Ten mały z marmuru? – pytam z odrobiną nadziei.
– Duży – odpowiada Henryk jeszcze skromniej i wytrzeszcza na mnie oczy.
– Co? Ten ze szwedzkiego granitu z podwójnym cokołem i łańcuchami z brązu?
– Ten. A może mamy jeszcze inny na składzie?
Henryk wyraźnie rozkoszuje się swoim kretyńskim pytaniem, uważając je za szczyt sarkastycznego humoru.
– Nie – mówię. – Nie mamy już innego. To okropne! Ten był ostatni. Skała Gibraltaru.
– Za ileś sprzedał? – pyta teraz Georg Kroll.
Henryk nadyma się.
– Za trzy czwarte miliona, bez napisu, bez transportu i bez ustawienia. To policzy się dodatkowo.
– Wielki Boże! – wykrzykujemy jednocześnie z Georgiem. Henryk rzuca nam spojrzenie pełne arogancji; zdechłe dorsze mają niekiedy taki wyraz w oczach.
– Musiałem stoczyć ciężką walkę – tłumaczy i z niewiadomego powodu wkłada znowu na głowę kapelusz.
– Wolałbym, żeby ją pan przegrał – mówię.
– Co?
– Żeby pan przegrał! Walkę!
– Co? – powtarza Henryk rozdrażniony. Irytuję go nieco.
– On wolałby, żebyś tego krzyża nie sprzedał – mówi Georg Kroll.
– Co? Co to znowu znaczy? Do pioruna, człowiek tyra od rana do wieczora i robi świetne interesy, a w nagrodę za to przyjmują go w tej budzie zarzutami! Przejdźcie się sami po wsiach i spróbujcie…
– Henryku – przerywa mu Georg łagodnie – wiemy, że się zamęczasz. Jednak żyjemy w takich czasach, w których człowiek sprzedając biednieje. Od kilku lat mamy inflację. Od zakończenia wojny, Henryku. Ale w tym roku inflacja dostała galopujących suchot. Dlatego liczby nie mają znaczenia.
– Sam o tym wiem. Nie jestem idiotą.
Żaden z nas nie odpowiada. Tylko idioci wygłaszają tego rodzaju twierdzenia. A przeczenie idiotom jest bezcelowe. Wiem o tym z moich niedzieli spędzanych w zakładzie dla wariatów.
Henryk wyciąga notes.
– Ten krzyż kupiliśmy za pięćdziesiąt tysięcy. Wydaje mi się, że trzy czwarte miliona to całkiem ładny zysk!
Znowu pławi się w sarkazmie. Uważa, że musi się do mnie zwracać w ten sposób, ponieważ byłem nauczycielem. Byłem nim przez dziewięć miesięcy krótko po wojnie, w zapadłej wioszczynie, gdzie zimowa samotność doskwierała mi jak wyjący pies.
– Byłby jeszcze większy zysk, gdyby pan zamiast wspaniałego krzyża sprzedał ten przeklęty obelisk, który stoi pod oknem – mówię. – Pański świętej pamięci ojciec, zakładając firmę przed pięćdziesięciu laty, kupił go jeszcze taniej – za pięćdziesiąt marek czy coś takiego.
– Obelisk? A co ma obelisk wspólnego z tą transakcją? Obelisk jest artykułem niechodliwym. Każde dziecko o tym wie.
– Właśnie dlatego – mówię. – Jego nie byłoby szkoda. A krzyża szkoda. Będziemy go musieli odkupywać za ciężkie pieniądze.
Henryk Kroll parska. Ma polipy w swoim grubym nosie i nadyma się lekko.
– Chce mi pan wmówić, że sami musielibyśmy zapłacić za ten krzyż trzy czwarte miliona?
– O tym się wkrótce dowiemy – mówi Georg Kroll. – Riesenfeld jutro przyjeżdża. Musimy zrobić nowy obstalunek w Zakładach Obróbki Granitu w Odenwaldzie. Nie mamy już dużo towaru.
– Mamy jeszcze obelisk – podsuwam złośliwie.
– Dlaczego sam go pan nie sprzeda? – odcina się Henryk. – Więc Riesenfeld jutro przyjeżdża? W takim razie zostanę tutaj i sam z nim pogadam. Wtedy zobaczymy, jakie są ceny!
Wymieniamy spojrzenie z Georgiem. Wiemy, że od Riesenfelda musimy trzymać Henryka z daleka, nawet gdyby trzeba go było spoić do nieprzytomności albo wlać mu – rano rycyny do kufla z piwem. Ten uczciwy, staromodny kupiec zanudziłby Riesenfelda na śmierć wspomnieniami wojennymi i historiami z dawnych dobrych czasów, kiedy marka był fundamentem życia gospodarczego, a uczciwość fundamentem honoru, jak to trafnie wyraził nasz kochany feldmarszałek. Henryk znajduje wielką przyjemność w takich banałach – Riesenfeld nie. Riesenfeld uważa, że uczciwość to jest coś, czego się wymaga od innych, jeśli mają na tym stracić – i od siebie samego, jeśli się ma z tego korzyści.
– Ceny zmieniają się z dnia na dzień – mówi Georg. – Nie ma tu co omawiać.
– Tak? Uważasz może, że za tanio sprzedałem?
– To zależy. Przywiozłeś z sobą pieniądze?
Henryk wytrzeszcza oczy na Georga.
– Z sobą? Co takiego? Jak mogę brać pieniądze, kiedy nie dostarczyliśmy jeszcze towaru? To niemożliwe.
– To nie jest niemożliwe – odpowiadam. – Przeciwnie: teraz bardzo często załatwia się transakcje w ten sposób. Nazywa się to zapłatą z góry.
– Zapłata z góry! – gruby nos Henryka drga pogardliwie. – Co pan o tym wie, panie nauczycielu? Jak można w naszej branży żądać zapłaty z góry? Od pogrążonej w żałobie rodziny, gdy wieńce na grobie jeszcze nie zwiędły, chce pan żądać pieniędzy za coś, co jeszcze nie zostało dostarczane?
– Naturalnie. Dlaczego by nie? Wtedy właśnie ludzie są słabi i łatwiej ustępują.
– Słabi? Także coś! Są twardsi niż stal! Po wszystkich wydatkach na lekarza, trumnę, księdza, grób i stypę – nie dostanie pan ani dziesięciu tysięcy z góry, młody człowieku! Ludzie muszą najpierw trochę ochłonąć. I zanim zapłacą, muszą najpierw zobaczyć to, co zamówili, na cmentarzu, a nie tylko w katalogu. Nawet jeśli jest narysowane przez pana chińskim tuszem i prawdziwym złotem, z paroma krewnymi w żałobie na dodatek.
Znowu jedna z osobistych wycieczek Henryka. Nie zwracam na nią uwagi. To prawda, że pomniki w naszym katalogu nie tylko rysowałem i powielałem na aparacie „Presto”, ale także, by wzmocnić ich efekt, malowałem farbami i dorabiałem im nastrój za pomocą płaczących wierzb, grządek bratków, cyprysów i podlewających kwiaty wdów w żałobie. Konkurencja konała z zazdrości, gdy wyszliśmy z tymi nowościami. Konkurencja nie miała nic poza zwykłymi fotografiami składu, i nawet Henryk uważał wtedy ten pomysł za świetny, szczególnie zastosowanie złota w płatkach. Aby bowiem wywołać całkowicie naturalne wrażenie, zaopatrywałem narysowane i pomalowane nagrobki napisami wykonanymi rozpuszczonym w pokoście złotem. Przeżywałem wtedy rozkoszne chwile. Uśmiercałem wszystkich, których nie mogłem ścierpieć, i malowałem im nagrobki – na przykład mojemu kapralowi z rekruckich czasów, który do dziś świetnie sobie żyje, wypisałem: „Tu spoczywa po długich i niezmiernie bolesnych cierpieniach, straciwszy wszystkich swoich najbliższych, policjant Karol Flumer”. Miało to swoje uzasadnienie – ten facet strasznie mnie opieprzał, a na froncie dwa razy wysłał na patrole, z których wróciłem tylko przypadkowo. Więc mogłem mu chyba życzyć różnych rzeczy!

 
Wesprzyj nas