Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia XVI-wiecznej awanturniczki – porównywanej do Robinsona Crusoe i Don Kichota o intuicji Sancho Pansy – uwięzionej przez piętnaście lat na dzikiej Wyspie Demonów u wybrzeży broniącej się przed kolonizacją Kanady.


Powieść rewiduje mit stworzenia Nowego Świata. Stawia pytania, ile Kanada znaczyła dla wczesnych europejskich poszukiwaczy przygód, co ci Europejczycy znaczyli dla pierwotnych mieszkańców tego kraju, ale przede wszystkim ukazuje porażkę tych dwóch światów w uznaniu siebie nawzajem jako ludzi.

Gdy porzucona przez hiszpańskiego korsarza Marguerite de La Rocque de Roberval po piętnastu latach wróciła do Francji, jej historia stała się powszechnie znana. Kronika jej przygód została po raz pierwszy spisana przez królową Małgorzatę z Nawarry, a jej wersje zostały następnie opracowane przez innych pisarzy. Douglas Glover, ograniczając się do garstki najbardziej skąpych faktów, napisał najbardziej porywającą i najdziwniejszą historię ze wszystkich.

***

Zmysłowa, dziwaczna, zabawna. Glover posiada niezwykłą umiejętność obrazowania rzeczywistości.
Quill & Quire

Proza Glovera jest bogatą mieszanką elegancji, gwałtowności, prostego sensu i rubasznej aluzji.
Globe and Mail 100

Glover rzuca nowe światło na rozdział w historii Kanady, który do tej pory był spowity mrokiem.
Toronto Sun

Sprośna, zabawna, porywająca. Kto by pomyślał, że powieść, której akcja rozgrywa się na wyspie w Zatoce Świętego Wawrzyńca w 1542 roku, może być tak bardzo zabawna.
Vancouver Sun

Pasjonująca opowieść o przygodzie i przetrwaniu, a także o idei religii, polityki seksualnej, kolonizacji i języka.
The Ottawa Citizen

Każdy akapit pobudza wyobraźnię, każda strona wywołuje śmiech. „Elle” zapewnia taki rodzaj rozrywki literackiej, jaki zdarza się bardzo rzadko i pragniesz, aby nigdy eis nie kończył.
Owen Sound Sun-Times

Finalistka najbardziej prestiżowej kanadyjskiej nagrody literackiej Governor General’s Award for Fiction.

Douglas Glover
Elle
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 kwietnia 2022
 
 


Od autora
Z legendą dziewczyny porzuconej w Zatoce Świętego Wawrzyńca zetknąłem się po raz pierwszy w historii Nowej Francji Francisa Parkmana. Najlepszy opis jej przygód i tego, co ówcześnie o nich pisano, daje książeczka Arthura P. Stablera, The Legend of Marguerite de Roberval. Rdzenne słowa, których w tej książce używa Elle, pochodzą z leksykonów przypisywanych Jacques’owi Cartierowi w pracy Bernarda G. Hoffmana, Cabot to Cartier: Sources for a Historical Ethnography of Northeastern North America 1497–1550. Opowieść Itslka o pojawieniu się Tongarsoaka w postaci białego niedźwiedzia podsuwa praca Mircei Eliadego Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy. Z eseju Roberta Mandrou, Introduction to Modern France, 1500–1640: An Essay in Historical Psychology, zaczerpnąłem łacińską modlitwę na ból zębów, szesnastowieczne francuskie menu, wiedzę o lekach ziołowych i inne szczegóły życia codziennego. Krótka mowa, którą w tej książce wygłasza matka Elle, w rzeczywistości pochodzi z XIV wieku i wyszła z ust ojca Jeana Gersona, jak podaje Johan Huizinga w Jesieni średniowiecza. Spis lektur, który François Rabelais daje Elle, pochodzi właśnie z Rabelais’go – skorzystałem ze współczesnego przekładu Burtona Raffela.
Przewertowałem wiele wspaniałych ksiąg, zbyt wiele, żeby je tu wszystkie spisać, ale wymienię szczególnie: Labrador Winter: The Ethnographic Journals of William Duncan Strong, 1927–1928 pod redakcją Eleanor Leacock i Nan Rothschild, Naskapi: The Savage Hunters of the Labrador Peninsula Franka Specka, Bear Ceremonialism in the Northern Hemisphere A. Irvinga Hallowella i The Conflict of European and Eastern Algonkian Cultures 1504–1700 Alfreda Baileya. Korzystałem też oczywiście z opisu podróży po Kanadzie samego Cartiera oraz z fragmentarycznej opowieści Robervala, która w wersji Richarda Hakluyta z roku 1600 urywa się w pół zdania po słowach: „Reszta podróży jest pozbawiona”.
Czytelnik nie powinien mylić terytorium znanego Cartierowi i Robervalowi jako Królestwo Saguenay z dzisiejszą rzeką Saguenay, która wpada do Zatoki Świętego Wawrzyńca w Tadoussac. Cartier uważał, że Królestwo Saguenay leży na północny zachód od Montrealu, w górze rzeki Ottawa.
Poza tym starałem się w miarę możności jak najbardziej nagiąć i zniekształcić fakty.

Dziewczynka, która zjadła świat, i jednooki

Nie powiedziałam nic o mojej matce. Miałam matkę. Wydała na świat troje innych przede mną, po moim urodzeniu rodziła rok w rok martwe dziecko i umarła w połogu, gdy miałam pięć lat. Była wyznawczynią cichej pobożności Braci Wolnego Ducha, których później prześladowali dominikanie. A jednocześnie uzależniła się od żarliwych praktyk religijnych – nocnych czuwań, postów – które, jak sądzę, sprowadzały na nią sny równie osobliwe jak moje własne sny w Kanadzie. Kiedy o nich mówiła, jej policzki płonęły wstydliwą rozkoszą. Pewnego razu widziałam, jak w kaplicy lizała stopę Boga. Gdy miałam cztery lata, wpadła do mojego pokoju, ciężarna, szlochająca, z rozwianym włosem i z gromnicą w ręce. Stanęła plecami do ściany, rozpostarła ramiona i rzekła: Tak, dziecko, ukrzyżowany został twój Bóg, który cię stworzył i ocalił. Był to moment najbliższego wzajemnego poznania, do jakiego między nami doszło, a wkrótce potem opiekę nade mną przejęła piastunka Bastienne.
Pamiętam coś takiego: Itslk opowiada o trudnościach w polowaniu na foki. Foki uwielbiają wylegiwać się na lodzie tuż obok swoich przerębli. Zabicie foki to zdradliwa sztuka, bo martwe zwierzę często wpada w przerębel i tyle je widziałeś. Myśliwy musi podkraść się do foki jak najbliżej, żeby zdążyć ją pochwycić, zanim straci łup. Ale i to jest trudne, bo foki mają czujny sen: drzemią przez parę sekund, a potem budzą się gwałtownie i wypatrują oznak niebezpieczeństwa. Dobry myśliwy naśladuje obyczaje foki: siedzi ze spuszczoną głową i nagle zrywa się, i rzuca do przodu. Polując na fokę, mówił Itslk, trzeba dokładnie naśladować fokę – trzeba stać się foką.
Pamiętam coś takiego: Kiedy miałam sześć lat, zakradłam się do sekretnego pokoju ojca, w którym trzymał on książki. Ojciec usnął akurat nad tomiszczem pożyczonym od mnichów. Księga na jego kolanach była otwarta na mapie świata, mappa mundi. Byłam zazdrosnym dzieckiem. Ojciec nigdy nie poświęcał mi dość uwagi. Ostrożnie wysunęłam księgę spomiędzy jego drgających palców, ukryłam się z nią w kącie, podarłam stronicę z mapą na cienkie pasy i zjadłam. Gdy ojciec się ocknął i zobaczył, co zrobiłam, wpadł w taki gniew, że ściągnął ze mnie koszulę i bił mnie batem tak długo, aż myślałam, że umrę. I mogłoby do tego dojść, gdybym nie zauważyła szczeliny w drzwiach i nie wyślizgnęła się przez nią, gdy zluzował chwyt.
Uciekłam z domu i biegłam bez przystanku aż do lasu. Usłyszałam dziecięcy śmiech i śpiewanie i poszłam za tymi odgłosami, a one doprowadziły mnie do wykopu, z którego wieśniacy czerpali piach na swoje drogi. Płytki wykop roił się od chłopskich dzieciaków bawiących się w berka, zjeżdżających po piaszczystych zboczach i wykopujących ptasie gniazda. Kiedy spostrzegły, że stoję nad nimi bez ubrania, zasłaniając ręką intymną część ciała, zaczęły się śmiać, bo wiedziały, kim jestem, i bawiło je moje zawstydzenie.
Ale był wśród nich obcy, wysoki, nieogolony mężczyzna, ubrany jak mim albo aktor, ze szczurzymi czaszkami dyndającymi u pasa, z przepaską na oku i dudami wystającymi z tobołka na ramieniu. Łagodnie uciszył wiejskie dzieci, pogrzebał w tobołku i wyciągnął z niego starą koszulę, którą mi podał. Pachniał cynamonem i płatkami róż, dziwnie jak na mężczyznę. Dotknął palcem mojego policzka i uniósł jedną brew, jakby zadawał mi jakieś pytanie.
Chciałam przyłączyć się do zabawy, ale dzieciaki zawstydziły się mnie i wycofały. Obcy obserwował małe cherlawe dziecko, w którym rozpoznałam kulawego synka wiejskiego szewca. Mały nie patrzył na mnie, nawet gdy byłam goła, bo skupiony był na rzeźbieniu prymitywnej żmii w dnie wykopu, małej, wijącej się istoty z głową żmii i zwężającym się ogonem. Obcy padł na kolana i zaczął grzebać w piachu razem z synem szewca: uformował pokryty łuską grzbiet i wetknął rozszczepiony patyk jako język, a nad nim zrobił oczy z kamyków.
Pojedynczo i parami dzieciaki zaczęły się przyłączać do zabawy w rzeźbienie. Coraz większe żmije wyrastały z wilgotnego piasku, pojawiły się ogromna ryba z włócznią w grzbiecie i fantastyczna bestia wyrzeźbiona przez obcego i nazwana przezeń krokodylem, o którym nikt nigdy nie słyszał. Ktoś wyrzeźbił żółwia w muldzie piachu, któraś dziewczynka obrysowała kołem dwa jaskółcze gniazdka w ścianie wykopu i wykonała twarz, której oczami były te dwie jamki. Z pomocą obcego rzeźby rozrastały się, komplikowały, subtelniały. Każde znane dzieciom zwierzę, a i kilka nieznanych, wyłoniło się wreszcie z dna wykopu. Ja wyrzeźbiłam ptaka w locie i, z pomocą chłopczyka ze szpotawą nogą, coś, co mogło ujść za psa albo małego niedźwiedzia. Powtykaliśmy mu w łapy gałązki, żeby miał pazury.
Z wszystkich ścian wyzierały twarze, roześmiane, ponure, słoniowe, końskie. Obcy wybrał sobie piaszczysty występ i pracowicie wyrzeźbił w nim gębę olbrzymiej małpy. Małpa zatykała sobie uszy rękami i wyglądała na mądrą i życzliwą, ale zarazem jakąś taką złowrogą. Dzieciaki wymyśliły nową zabawę: udawały, że małpa jest panem tego miejsca, ale starały się nie patrzeć w jej stronę.
Obok niedźwiedzia zaczęłam budować wieżę. Nagle na wszystkich wolnych przestrzeniach dna wykopu jęły wyrastać miasta i zamczyska. Sypano wielkie mury i wały. Rzeki, jeziora i fosy wiły się pomiędzy posągami. Część rzeźb rozdeptano w twórczym zapale. Rozpętały się wojny. Chłopcy ostrzeliwali nawzajem swoje fortyfikacje grudkami ziemi. Mury pięły się coraz wyżej, pojawiły się w nich bramy, zwodzone mosty, blanki, parapety strzelnicze, bastiony, wieże i przypory. Królestwa powstawały i upadały, i podnosiły się z upadku.
Rozochoceni budowniczowie podkradali piach ze starszych rzeźb, aby zbudować z niego nowe. Zniknęła pierwsza żmija, a wraz z nią wielka ryba i krokodyl. Ja popsułam mojego ptaka w locie, żeby naprawić osypującą się cytadelę, która padła w następnej wojnie. Twarze w ścianach wykopu przechodziły ponurą metamorfozę. Spotworniałe, żałosne, zdeformowane, szczerzyły się do nas szyderczo ze wszystkich stron, podziobane ciosami włóczni. Małpa obcego pozostała nietknięta, ale z upływem dnia i jej oblicze ulegało subtelnym zmianom, pomału zatracając wyrazistość.
Z początku nie rozumiałam, co to sprawia. Ilekroć spojrzałam na małpę, ciarki przebiegały mi po plecach. Wreszcie jednak zauważyłam jednostajnie wiejący wiatr i osypywanie się suchego piasku, które były przyczyną erozji naszych rzeźb, stopniowo zatracających detale i kształty. Obcy też to zauważył. Zmierzwił płową czuprynę chłopczyka ze szpotawą nogą. Chłopczyk podniósł na niego pełne uwielbienia oczy. Obcy pochwycił moje spojrzenie. Na jego twarzy pojawił się ten sam pytający wyraz co wtedy, gdy podawał mi koszulę. Wyczułam w nim jakieś zaproszenie, zaproszenie, od którego truchlało moje serce. Obcy wzruszył ramionami, jakby mówił: Nic nie szkodzi. Ja jeszcze po ciebie wrócę. Zarzucając na plecy swój tobołek, wyciągnął rękę do chłopca ze szpotawą nogą. Gdy wstał z ziemi, szczurze czaszki zaklekotały mu u pasa.
Dzieciaki pokładły się na ziemi, leżały gdzie popadło, spalone słońcem, wycieńczone orgią konstrukcji i dekonstrukcji. Wszystko, cośmy zbudowali, osypywało się na naszych oczach cienkimi strużkami, wirami i lawinami omiatanego wiatrem piasku. Wkrótce nie zostało już nic oprócz małpy o wydrążonych oczach, chociaż nawet ona właściwie nie miała już pyska, tylko stała się nierównym wycinkiem piaskowej ściany, który jakimś cudem zachował aurę tajemnicy i horroru.
Rozejrzałam się wokół, ale obcy i syn szewca zniknęli. Nawoływaliśmy ich. Wiatr pozacierał ich ślady. W tym wietrze usłyszałam słowa: Czas zjada swoje dzieci.
Gdy wieczorem dotarłam do domu, ojciec znowu spuścił mi lanie, ale bez większego zapału, bo już było wiadomo, że ktoś uprowadził chłopczyka ze szpotawą nogą. Mój ojciec spalił koszulę obcego. Wieśniacy szukali chłopczyka przez tydzień, w końcu zaś uwzięli się na świętego pustelnika, który mieszkał w lesie ze swoimi kotami, i utopili go w młynie wodnym. Szewc się powiesił. Proboszcz kazał wieśniakom zasypać piaszczysty wykop kamieniami. Ani chłopczyka, ani jednookiego nigdy więcej nie widziano.

Porzucona na pewną śmierć w ziemi, którą Bóg oddał Kainowi

LIPIEC–GRUDZIEŃ 1542


Tenisista z Orleanu
O Jezusie, Maryjo, Józefie święty, jestem napalona jak nie wiem co, jak nie pamiętam kiedy, w kajucie okrętowej na spienionej zatoce gdzieś na zachód od Nowej Fundlandii, z tak zwanym Comte d’Epirgny, niesfornym czempionem tenisowym Orleanu sprzed pięciu lat, między nogami. Nie da się ukryć, że Richard pozieleniał na twarzy od gwałtownego kołysania statku i gdy spostrzeże szczura chowającego się za kubłem do srania, na pewno się porzyga. Ale założyłam mu na nasadę kutasa pętlę ze sznurka, żeby nie zwiotczał.
Statek znów się przechyla, grożąc przełamaniem. Wicher świszczy w pościeli. Zawiasy zamkniętych na haczyk drzwi skrzypią jękliwie, jakby ktoś tam stał. Ale cały statek skrzypi i trzeszczy, każdy kołek i gwóźdź zmienił się w ośkę obracaną przez fale, więc chyba tylko wyobraźnia podpowiada mi, że jesteśmy obserwowani.
Do tego desperackiego położenia doprowadziły mnie początki bólu zęba, który w połączeniu z nudą, mgłą i przechodzącym ludzkie pojęcie huśtaniem pokładu czyni ostatnio tę podróż wprost nieznośną. Czuję ząb, jakby był większy od mojej głowy, większy od domu. Mój ząb skolonizował świat. Gdziekolwiek spojrzę, widzę obrazy spróchniałych, popękanych, gnijących zębów. Modlę się w kółko do świętej Apolonii, patronki od bólu zębów. Beata Apollonia grave tormentum pro Domino sustinuit. Primo tyranni extraxerunt dentes ejus cum multis afariis etc. Przewieszona przez burtę chłodziłam szczękę w słonych bryzgach i to była moja jedyna ucieczka aż do tej godziny, kiedy pogoda się pogorszyła i poszłam szukać Richarda, żeby mi ulżył, chociaż dotychczas dawałam mu spokój przez wzgląd na jego własne cierpienie.
Już bliska orgazmu, przyzywam maman i papę, i wszystkich świętych, zwłaszcza torturowanych na śmierć na różne makabryczne sposoby, żeby mi dopomogli. Piersi wyskakują mi ze stanika, zadarte spódnice kotłują się w okolicy talii. Głowę mam obwiązaną gorczycowym plastrem na ból zęba, sporządzonym przez moją piastunkę. Mój oddech cuchnie goździkami, które żuję dla zwalczenia bólu. Wiem doskonale, że bywałam już bardziej pociągająca i uprawiałam miłość w bardziej sprzyjających warunkach.
Chcę, żeby Richard (Comte d’Epirgny) dotknął mojego wiadomego miejsca, ale on trzyma w ustach obie pięści, bo stara się nie popsuć mi tej chwili. Dobry z niego człek, chociaż trochę słaby. Łatwo go uwieść, ale jak już się zakocha, jest wierny jak pies. A kocha się we mnie od czasu, gdy w wieku trzynastu lat podeszłam do niego po meczu, pocałowałam go w usta i powiedziałam: Dasz mi się pobawić twoimi piłeczkami?
Więc dotykam się sama, oblizując wpierw palce, żeby miały poślizg, i jęczę głośniej niż sztorm. Richard też jęczy, przygryzając końce wąsów. Udaję, że jego kontorsje w hamaku pode mną biorą się z gwałtownej namiętności, a nie z pilnej potrzeby wypróżnienia się, wywołanej nasiloną chorobą morską. (Przypomina mi się, nie po raz pierwszy, że uczony Demokryt opisywał coitus jako formę epilepsji). Richard jest dla mnie taki dobry, myślę, taki dobry, istny Chrystus wśród kochanków (wybacz mi, Panie, że posiłkuję się bluźnierstwem dla wzmożenia rozkoszy, ale och, och, co za rozkosz).
W Orleanie, w roku 1542, są czterdzieści trzy korty tenisowe. Może to niewłaściwy moment na taki temat, ale fakt ten daje do myślenia. Kościołów jest tylko trzydzieści siedem. A mimo to palimy protestanckich heretyków (jak również koniokradów, wydawców książek, same książki, a i niepolitycznego autora, jak się trafi), nie zaś nieudolnych tenisistów. Jaki wniosek płynie z tego osobliwego zestawienia – pojęcia nie mam.
W każdym razie wspomnienie pewnej zakonnicy apostatki, której spalenia byłam naocznym świadkiem w lecie zeszłego roku, doprowadza mnie do orgazmu, i szczytuję, wykrzykując „Zdrowaś”. Moje ciało wygina się lubieżnie. W tej samej chwili Richard, tak zwany etc., wymiotuje w stronę wiadra do srania i ciekawskiego szczura, a potem leży wycieńczony, rozgorączkowany, w kolorze pergaminu.
Przeszywa mnie gwałtowny dreszcz, nie wiem, czy wywołany wyrazem jego twarzy, czy myślą o ciemnej fali napierającej niczym los na kruchą łupinę naszego statku. Wszystko śmierdzi gównem, rzygowinami i goździkami. Szczur zbliża się truchcikiem do wymiocin, poruszając wąsikami. Czyjś śmiech sączy się przez deski pokładu nad nami. Szczeka pies. Hau, hau. Czuję, jak ognie piekielne liżą palce moich stóp, oblizują zaognione przyzębia mojej szczęki. Och, co za ból, co za ekstaza. Och, ten akt godzien najwyższego uwielbienia. Och, miłość.
Zeskakuję czym prędzej z koi, wpycham piersi za dekolt sukni i padam na kolana pod przeciwległą ścianą, o którą Richard godzinami odbija piłkę rakietą. Błagam Boga o przebaczenie, obiecuję pokutę, obiecuję spowiedź, obiecuję, że kupię odpust, gdy tylko wrócę do Francji. Szlocham, przepełniona poczuciem winy. W twarzy Richarda zobaczyłam śmierć. Kto potrafi zrozumieć proweniencję pożądania, szybkość działania chuci? Żałuję, że uległam. Żałuję, że boli mnie ząb. Żałuję, że saczek Richarda wyglądał tak pociągająco sześć lat temu.
Richard jęczy, unosi słabowitą rękę, kreśli znak krzyża. Kiedyś myślał o karierze duchownego, dopóki nie odkrył, że talent do odbijania piłki przewyższa w nim upodobanie do łaciny, ksiąg i księżowskiej dyscypliny. Dzięki sznurkowi jego kuśka w kolorze biskupiej purpury wciąż pręży się na sztorc.

 
Wesprzyj nas