Książka „Ostatni turnus” Marcina Wojdaka służy do zabawy z wyobraźnią. Pomaga ożywić wspomnienia z dawnych lat albo – w przypadku braku takowych – wykreować odpowiednie wyobrażenia inspirowane zamieszczonymi w niej zdjęciami i opowiadaniami. Dla osób pamiętających czasy PRL-u to będzie słodko-gorzka podróż w czasie z dużą dawką nostalgii.


Marcin Wojdak zgromadził w swojej książce „Ostatni turnus” pokaźną pulę zdjęć z nieczynnych, porzuconych albo funkcjonujących jeszcze lecz chylących się ku upadkowi ośrodków wczasowych doby PRL-u. Dla autora atmosfera tych obiektów, odwiedzanych przez niego i fotografowanych na terenie całego kraju, stała się inspiracją do stworzenia krótkich form literackich zamieszczonych w tej publikacji razem ze zdjęciami. Są to opowiadania, felietony, anegdoty puentujące nie tylko minione czasy, ale też nasze współczesne sentymenty związane ze wspomnieniami z dawnych wczasów.

Mozaiki na ścianach, stołówkowe zwyczaje, gry i zabawy towarzyskie, zgrzebne umeblowanie, wczasy wagonowe – rzeczy i zjawiska ujęte w tej książce, ożywają w wyobraźni Marcina Wojdaka, dając czytelnikowi przyjemność przywoływania własnych wspomnień albo kreowania wyobrażeń nimi inspirowanych, tak jak czynić potrafi dobra literatura. To nie jest książka przeznaczona wyłącznie dla tych, którzy jeździli kiedyś na wczasy zakładowe albo na kolonie, wręcz przeciwnie – po tej lekturze współczesny nastolatek też poczuje się tak, jakby w okresie wakacji przez pół szkoły podstawowej grywał w piłkarzyki na korytarzu ośrodka Funduszu Wczasów Pracowniczych i to o talencie autora świadczy jak najlepiej.

Za to jak najgorzej o redaktorze książki świadczy liczba współczesnych wulgaryzmów wypowiadanych przez bohaterów opowiadań. W zupełnie niepotrzebny sposób niszczą one wiarygodność atmosfery minionych lat, którą autorowi udaje się innymi literackimi środkami tak dobrze wykreować. Debiutanci mają tę skłonność, by po wulgaryzmy sięgać z ochotą i w nadmiarze, ale to redaktora zadaniem jest powstrzymywanie tych zapędów. Tutaj nie widać oznak redaktorskiego doświadczenia, za to pisarską żarliwość neofity w rzucaniu mięsem – owszem. Gdyby jeszcze było to chociaż mięso z PRL-u.

Mimo tego książka jak najbardziej wzbudza zainteresowanie talentem autora, którego ciekawie byłoby przeczytać w większej formie. Widać w „Ostatnim turnusie” umiejętne budowanie napięcia, dowcip, także ten, który kryje się między wierszami, błyskotliwe, uniwersalne konkluzje. Jak na przykład ta: „Dobrze, posłuchaj, młody, powiem ci zatem bardzo ważną rzecz. Zapamiętaj ją do końca swojego dziecięcego życia. Wszystko to, co się teraz wokół ciebie dzieje – zarówno te nudne, jak i te głupie rzeczy – będą w przyszłości fundamentem twoich nostalgicznych wspomnień. Będziesz chciał wracać do tych miejsc i czasów, będziesz je idealizował i będziesz za nimi tęsknił. Dlatego jedź! Nie, żeby było fajnie teraz, jedź po to, żeby fajne były twoje przyszłe wspomnienia!” Czy dałoby się to trafniej wyrazić?

Napisałam wcześniej, że dla osób pamiętających czasy PRL-u to będzie słodko-gorzka podróż w czasie z dużą dawką nostalgii – dlaczego? Ot, prócz innych właściwości, uzmysławia ta książka błyskawiczny upływ czasu. Przemijanie się dokonało. Ledwie byliśmy młodzi, mieliśmy poobijane kolana i łokcie od wspinania się na drzewa, metalowe huśtawki i drabinki w tych ośrodkach wydawały się takie wielkie i takie super, kompot podany na ceratowych obrusikach w biało czerwoną kratkę smakował wybornie. Lato zdawało się nie mieć końca, podobnie jak czas jako taki, a tu nagle lamperie obłażą ze ścian, woda kapie z dachu, walą się popleśniałe ściany, na co Marcin Wojdak dostarczył tą książką obfitych dowodów, więc konstatacji o życiu mijającym lotem błyskawicy uniknąć się nie da. To wszystko było wczoraj, a jakimś cudem już nie jest.

Dlatego z jednej strony jest słodko zobaczyć dawno niewidziane miejsca, zadzwonić do kumpla z podstawówki i powiedzieć „a pamiętasz jak byliśmy…” trzymając tę książkę w ręce, przywołać te wszystkie odczucia z dawnych, naprawdę dawnych wczasów, a jednocześnie gorzko zdać sobie sprawę jak bardzo odległy to czas, którego relikty obracają się powoli w ruinę do tego stopnia, że wkrótce jedyną materialną pamiątką po nich będą właśnie zdjęcia.Agnieszka Kantaruk

Marcin Wojdak, Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u, Wydawnictwo Znak Koncept, Premiera: 1 czerwca 2022
 
 

Marcin Wojdak
Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u
Wydawnictwo Znak Koncept
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 

Wstęp

Nigdy nie byłem na wczasach.
Jeszcze zanim dostałem propozycję wydania Ostatniego turnusu, wiedziałem, że właśnie od takiego zdania muszę zacząć swoją książkę. Że to będzie świetny żart, w dodatku mający swe źródło w prawdziwej historii, że gość, który zrobił miliony zdjęć starym ośrodkom wypoczynkowym, który poświęcił na to kilkanaście spośród trzydziestu siedmiu lat swojego życia, serio nigdy nie był na wakacjach. Ale nie jakichkolwiek wakacjach, tylko na takich, podczas których na śniadanie dostawałby zupę mleczną, po południu grał w ping-ponga (w tenisa stołowego grają tylko zawodowcy!), a wieczorem inhalował się dymem prosto z ogniska.
Śmieszne?
Nie?
Trudno. Cała książka taka będzie.
I taka również:
– Skąd pomysł na napisanie przewodnika po architekturze wypoczynkowej epoki PRL-u?
– Po pierwsze, to nie jest przewodnik. Co prawda wskazuję na mapie i pod zdjęciami dokładne lokalizacje fotografowanych obiektów, bywa, że wspominam też o ich historii, ale ja bym to prędzej nazwał katalogiem najciekawszych ośrodków wypoczynkowych, jakie może pan zobaczyć w Polsce. Po drugie, nie jestem w stanie jednoznacznie wskazać, z jakiego powodu zacząłem się interesować tym tematem. Jeśli pan zatem pozwoli, to wymyślę go na poczekaniu.
– Proszę bardzo.
– Jeśli uzasadnienie będzie wiarygodne, idziemy dalej, jeśli nie, będę zmyślał do skutku.
– Zgoda.
– Jak większość pragnień, tak i to zrodziło się z niedostatku. Ja zawsze chciałem pojechać na obóz, na kolonie, po prostu na takie typowe wczasy. Natomiast moi rodzice, których chciałbym w tym miejscu serdecznie pozdrowić, jeździli ze mną do hoteli i pensjonatów. Na wakacje w stylu premium. Ja chciałem ganiać po lasach, palić ogniska, grać w podchody, chciałem być na do bólu egalitarnych wakacjach, a w zamian otrzymywałem elitarne wyjazdy pozbawione tego wszystkiego, o czym wspomniałem powyżej.
– I to jest ten powód?
– Tak. Chciałem zrealizować to, czego nie doświadczyłem jako dziecko. Dlatego właśnie w połowie swoich lat dwudziestych zacząłem się baczniej przyglądać starym ośrodkom wczasowym, których z roku na rok, wraz ze wzrostem zamożności naszego społeczeństwa, w zastraszającym tempie ubywało. Im więcej uwagi im poświęcałem, tym mocniej zaczęła się uwypuklać zupełnie inna od obecnej charakterystyka wakacji o peerelowskim rodowodzie, a im głębiej wchodziłem w ten klimat, tym częściej chciałem w nim przebywać. Koło się zamyka.
– Mocno to wszystko naciągane. Niech pan spróbuje wymyślić coś innego.
By dać sobie chwilę do namysłu, wspomnę, że nie znajdziecie tutaj bogatej faktografii dotyczącej sposobu spędzania wczasów w PRL-u ani tym bardziej biogramów architektów projektujących ośrodki. Będzie za to dużo dialogów między fikcyjnymi postaciami. Takich jak ten wywiad:
– Dlaczego tak mało w pana książce faktów? Kiedy się podejmuje temat peer­elowskich wakacji, grzechem byłoby nie wspomnieć o Funduszu Wczasów Pracowniczych, o tym, jak wyglądała organizacja urlopów w zakładach pracy, i na przykład o tym, ile takie wakacje kosztowały. Prawie nic pan o tym nie pisze.
– To prawda.
– I…?
– I co?
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Pan nie pisze.
– Przecież piszę.
– Ale nie o tym.
– Bo nie chcę. Bo po tym, jak przejechałem kilka tysięcy kilometrów w poszukiwaniu najciekawszych ośrodków, jak zobaczyłem setki rozlatujących się stołówek, pomostów, tysiące zgniłych domków, zrozumiałem, że to nie ich architektura jest tu najważniejsza, bo ta bywa powtarzalna, ale emocje, które sobą wywołuje – czyli nostalgia, sentyment i tęsknota za światem, w którym wszyscy byliśmy młodsi. Zaryzykuję tezę, że właśnie w taki emocjonalny sposób najlepiej jest odbierać wszystkie te relikty PRL-u. A teraz, jeśli pan pozwoli, to przeproszę pana i naszych czytelników na chwilę. Wracam za minutę.

OK, jestem. Właśnie dostałem wiadomość od redaktor nadzorującej Ostatni turnus z ramienia wydawnictwa, że takiej objętości wstęp wystarczy i że całej reszty i tak dowiecie się z opowiadań. Prawdę pisząc, to się dziwię, że wstęp w ogóle był potrzebny. Według mnie najciekawsze jest czytanie tej książki w sposób losowy, bez obowiązku trzymania się kolejności następujących po sobie tekstów. Ale co ja mogę? Jestem debiutantem bez doświadczenia – dlatego jeśli ta książka okaże się totalną porażką i nikt jej nie kupi, to chciałbym chociaż móc zostawić tu takie zdanie: No i co?! A nie mówiłem?! Wydali!
A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam, drodzy Czytelnicy, udanych wczasów w książce. Niech to będzie pełna wrażeń i wzruszeń, niezwykle sentymentalna i urokliwa podróż po znikającym świecie starych, wysłużonych ośrodków wypoczynkowych, a nie taki przesłodzony rzyg jak zdanie, które właśnie czytacie.
Zapraszam Was na Ostatni turnus.

Najpiękniejsze polskie słowo

Wczasy. Nie ma chyba piękniejszego słowa w języku polskim. Oczywiście znaleźliby się tacy, dla których kłykciny albo pożoga to top niedościgniony, ale pozwolicie, że w tej kwestii pozostanę autokratyczny w swoich sądach.
Wczasy. Raz, że ich znaczenie niesie ze sobą wyłącznie pozytywne skojarzenia. Dwa – samo słowo jest już mocno niedzisiejsze. Wczasy nad Morzem Śródziemnym albo w Dubaju? Nie ma szans – za granicę jeździ się na urlop. Wczasów nie rezerwujesz przez internet ani nie lecisz na nie samolotem. Wczasy nie mogą być all-inclusive ani last minute.
Wczasy są lokalne, zgrzebne i przewidywalne. Na wczasy jedziesz w miejsca, które znasz od lat. Już nawet nie tylko do tego samego ośrodka, lecz także do tego samego domku, w którym będziesz spał w tej samej co zawsze pościeli. I będziesz tam chodził na ognisko z tymi samymi co zawsze ludźmi, pożyczał sprzęt wodny od tego samego co zawsze ratownika, a śniadania i obiadokolacje jadł przy tym samym co zawsze stoliku. A kiedy już z wczasów wrócisz, to nikt cię nie zapyta: „Jak było na wczasach?”. „Jak było na urlopie?” – to tak. „Jak na wakacjach?” – też się zdarzy. Ale żeby „na wczasach”?
Przecież to oczywiste!
Było fajnie, było śmiesznie, było spokojnie, a czasem nawet nudno. Było tak jak rok, dwa i więcej lat temu. Bez niespodzianek. Może poza jednym piątkowym obiadem, kiedy to zamiast ryby podali schabowego…
– Opowiadasz o tych wczasach, jakby to była zupełnie osobna kategoria wyjazdów wakacyjnych. Skąd u ciebie taka pewność, że jak wczasy, to w Polsce, a na urlop to już za granicę? Przecież to bzdury.
– Żadne bzdury. Mam to solidnie udokumentowane. Co ja ci zresztą będę mówił – przecież książkę o tym napisałem. Ostatni turnus, sprawdź.
– A czy to przypadkiem nie jest książka, w której właśnie rozmawiamy?
– Właśnie ta.
– To pozwól, że ją przeczytam i za kilkaset stron wrócimy do tematu. A tymczasem muszę lecieć.
– Na urlop?
– Nie, do roboty.
– Do roboty to się idzie, leci się do pracy.
– Daj już spokój. Cześć!

Retrolekcje

Znakomitą większość zdjęć do Ostatniego turnusu zrobiłem starą, niemal dwunastoletnią lustrzanką z mnóstwem defektów i zepsutych mechanizmów. Jednocześnie był to aparat z wielkim potencjałem, o ile ktoś miał wystarczająco dużo cierpliwości, aby go dostrzec.
W takiej samej sytuacji znajduje się większość postpeerelowskich ośrodków wypoczynkowych w Polsce. Poobijane, zużyte kilkudziesięcioma sezonami funkcjonowania, pozornie brzydkie, ale z ogromnymi pokładami wspaniałości ukrytymi głęboko pod schodzącą farbą i schowanymi za przybrudzoną firanką. Wydaje się, że wystarczyłoby je odświeżyć, minimalnie podnieść standard i już byłoby OK. Lecz trudno się będzie o tym przekonać, bo nowi właściciele starych obiektów znają najczęściej tylko jeden sposób na pozbycie się gorączki. Tłuką termometr.
Załóżmy jednak, że termometr był zrobiony z duraleksu i się nie potłukł. Pozostaje pytanie, czy w XXI wieku wakacje w stylu retro mają sens. Byłem kiedyś w ośrodku wypoczynkowym z „PRL” w nazwie, który znajduje się nad jeziorem Wdzydze. Liczyłem na to, że zobaczę prawdziwy skansen. Idealnie zachowany ostaniec z lat siedemdziesiątych. Niestety. Na miejscu zastałem tandetny komunaland, z cukierkowato odnowioną warszawą stojącą przy wjeździe i manekinem przebranym za milicjanta obok. To jest współczesna wizja wczasów z dawnych lat – śpimy w nowoczesnym pokoju, jemy śniadania serwowane w formie szwedzkiego stołu, a znajomym wysyłamy zdjęcie przy plakacie „Dbaj o zdrowie. Tęp muchy!”. Taka dawka dawnego klimatu wystarczy. Będzie śmiesznie!
Na drugim biegunie są ośrodki, które faktycznie nic się od pięćdziesięciu lat nie zmieniły. Tam też jeżdżą turyści, ale tacy, których na lepszy standard zwyczajnie nie stać. Tu wabikiem nie jest radio tranzystorowe buczące od rana w pokoju ani sala do gry w ping-ponga, ani grzyb na ścianie, ani domek z dykty. Jest nim najniższa cena w okolicy.
– Chwila. Stop. Ale co ty chcesz powiedzieć? Że to źle, że ludzie nie chcą jeździć do starych bud, czy że przykro, że nie wróciła moda na wczasy pod gruszą?
– Ani jedno, ani drugie. Chciałem tylko wspomnieć, że już dawno temu sprzedałem tę starą lustrzankę. Teraz robię zdjęcia nowym aparatem, współczesnym. To zupełnie inna jakość, nie ma nawet co porównywać. Nie wyobrażam sobie powrotu do starego sprzętu. Co nie znaczy, że nie lubię wracać do zdjęć, które nim wykonałem…

Zawsze tam, gdzie ty

Poznań. Osiedle Stare Żegrze. Jest mroźna zima końca 1977 roku. Mieszkańcy bloków powoli układają się do snu. W jednym mieszkaniu wciąż jednak się świeci. To malutkie M2 państwa Branickich vel Branieckich – pani Marii, wykładowczyni uniwersyteckiej, i pana Jana, inżyniera hydrobudowy. Podejdźmy bliżej okna i zobaczmy, co u nich słychać. No, bliżej. Nie krępujcie się. Jeszcze trochę… Stop!
– Co to było?!
– Ale co?

– No coś w okno jebło. Co ty głucha jesteś?
– Ja głucha?! To chyba ty pojebany, jak już ci w uszach dzwoni. Chodź mi tu lepiej pomóż, bo wakacje trzeba wybrać.
– Przecież ustaliliśmy, że jedziemy do mojego zakładowego ośrodka nad morze.
– Nie chcę już nad morze! Znowu będziesz się za tymi kurwami oglądał. Chcę gdzie indziej.
– Gdzie?
– Chcę do Skorzęcina.
– Gdzie, kurwa?!
– Do Skorzęcina! Kaśka tam była ze swoim.
– A co tam jest?
– Ośrodek. Taki wielki. Mówili, że jest jak całe miasto. Zaraz za ogrodzeniem parking na dwieście samochodów. Potem już pan z recepcji prowadzi cię do właściwego domku. A do wyboru jest całe spektrum dormitoriów – od pawilonów, poprzez brdy i imponujący budynek hotelowy, aż po pole namiotowe, idealne dla szukających przygód. Janku, tam jest wszystko! Jest kilka stołówek, są restauracje, bary i jadalnie! Jest nawet cukiernia! Dasz wiarę?! Nie ma tylko jednej rzeczy – nie ma miejsca na nudę, bo Kaśka mówiła, że przez cały turnus nie zdążyła zliczyć wszystkich atrakcji: place zabaw, boiska do gry w siatkówkę, piłkę nożną i koszykówkę, sala telewizyjna, dwa jeziora, na każdym z nich molo, lasy, dyskoteki, Matko Boska, zaraz mi tchu zabraknie… Słuchaj, tam jest też amfiteatr! Ośrodek gigant!
– Pierdolisz jak zakochana. Dlaczego mnie tak nie wychwalasz, tylko same wyzwiska i jad!
– Bo cię nienawidzę!
Zostawmy już państwa Branickich vel Branieckich w spokoju. To ich prywatne sprawy. Chciałem tylko, żebyście usłyszeli fragment o Skorzęcinie, bo to był bardzo interesujący koncept. Peerelowskie all-inclusive. Teraz z dawnej spójności pozostało tylko wspomnienie. Większość domków ma już prywatnego właściciela, całość została podzielona na osobne ośrodki, a w powietrzu czuć zapach styropianu i pastelowej farby. Z czterdziestopięciominutowego fotospaceru przywiozłem tylko kilka kadrów. Do publikacji przekazałem jeden – z polecenia Kaśki.

Neptun, brat Posejdona

Na wschodnich rubieżach Krynicy Morskiej stoi opuszczony ośrodek, którego dni są policzone. Nie wiem tylko, czy w sztukach, dziesiątkach, czy może w setkach. To kilka rzędów domków z dykty, zaraz przy morzu. Stoją na ogromnym pagórkowatym terenie. Domki wewnątrz nie grzeszą luksusem – pokój dzienny, sypialnia plus umywalka. Łazienki brak. Prysznice, wspólne dla wszystkich wczasowiczów, były w osobnym budynku. Teraz takie rozwiązanie wydaje się koszmarem, ale w moich wspomnieniach łazienki zachowały się jako doskonała sceneria do nasycania moich voyeurystycznych fantazji. A skoro one były wspólne, to i kuchnia taka być musiała, dlatego zaraz przy wejściu do ośrodka stoi stołówka – miejsce, w którym zawiązywały się pierwsze turnusowe relacje towarzyskie, a że wieczorami pełniła funkcję dyskoteki, również i te romantyczne.
I właśnie w tej dawnej stołówce, a obecnie opuszczonej ruinie, znajduje się wspaniała mozaika z Neptunem vel Posejdonem w roli głównej. Widać, że projektant był oddanym fanem rzymskiej (wtedy to Neptun) albo greckiej (Posejdon) mitologii, bo mozaika wydaje się zupełnie wolna od socjalistycznych wpływów. Chyba że się nie znam na sztuce i jest właśnie peerelowska do bólu, a jej bohater to nie bóg mórz, tylko rybak z nieodległych Kątów.
Mozaika jest wspaniała i jak niemal wszystkie materialne pozostałości po ­PRL-u musi zginąć. Trudno. Taka jest kolej rzeczy i taki sam los czeka architekturę powstałą w czasach III RP. Kiedy nadejdzie nowy porządek, nowa architektura albo nowy system nie będą miały żadnych sentymentów wobec dziedzictwa późnego kapitalizmu – niech znika.
To jest to samo podejście, które teraz prezentują ludzie wychowani w PRL-u. Dlatego ich rozumiem, choć się z nimi nie zgadzam. Neptuna vel Posejdona, a tak naprawdę rybaka, zastąpią niedługo nowe bloki. Byłoby wspaniale, gdyby mozaika przetrwała. Można ją wkomponować w nową zabudowę, można z niej zrobić symbol nowej inwestycji, ale można ją też zniszczyć i o niej zapomnieć.
– Zapomnieć o czym?
– Słucham?
– Mówiłeś, że będzie można o niej zapomnieć. O niej, czyli o czym?
– A, o niczym.

Zapisz jako

Wspomnienia i sentymenty to wspaniałe narzędzia do podnoszenia poziomu serotoniny w organizmie. Podam wam przykład. Wystarczy podejść ze swoim dzieckiem do huśtawki – takiej jak ta ze zdjęcia – mocno ją złapać i rozbujać zdecydowanym ruchem ręki. W tym momencie zwracasz się do niego takimi słowami: „Widzisz, synu, właśnie przy takiej huśtawce jak ta twój ojciec zbierał oklep od starszych kolegów z podwórka”.
Albo basen – może być zrujnowany – idziesz go pokazać swojej córce i nie kryjąc łez wzruszenia, mówisz: „To tu zabrałem na drugą randkę twoją matkę. Doskonale pamiętam ten wieczór, była mroźna noc, a ta zołza od pół roku chodziła w samych owczych swetrach. Basen to było jedyne miejsce, w którym mogłem sprawdzić, jakie ma ciało”.
Wspomnienia to piękna rzecz. Ale bardzo łatwo można je utracić. Dzieje się to na przykład wtedy, kiedy przez całe swoje dotychczasowe życie mieszkałeś w jednym mieście. Tak jak ja. W dodatku jest to miasto prowincjonalne. Tak jak Łódź. Od lat poruszam się w tych samych określonych rewirach, zatem odległe w czasie wydarzenia są nadpisywane przez te nowsze. Jedne na drugich. Miejsca cały czas zyskują nowy kontekst, co nie jest dobre, bo najlepiej, kiedy określone wspomnienia mają swój niepowtarzalny czas i swoją lokalizację.
Dlatego odradzam wam zbyt wczesne powroty w okolice naznaczone sentymentem. Niech wspomnienia z nimi związane ugruntują się na tyle, by się stały nie do ruszenia. Nie do nadpisania. A tak przy okazji odradzam też kupowanie zbędnych rzeczy, przeglądanie komentarzy podczas oglądania filmów na YouTubie i sugerowanie się recenzjami na Filmwebie. Odradzam śledzenie zbyt wielu profili na Instagramie i płacenie abonamentów za platformy strumieniujące filmy i seriale. Odradzam również uczestniczenie w masowej turystyce i wysyłanie esemesów na kandydatów w talent show. Odradzam tak wiele rzeczy, że nie pozostaje mi nic innego, jak na koniec odradzić wam sugerowanie się tym, co piszę.
Niech w waszej pamięci pozostaną same zdjęcia.

Wnuk marynarza

Można powiedzieć, że pomysł na stworzenie książki, którą trzymacie w ręku, zrodził się w Ustroniu. Można, bo w książce prozatorskiej wszystko można. Mogę na przykład opowiedzieć o panu ze zdjęcia, że to mój nieżyjący już dziadek. Pojechał do Ustronia leczyć schorowane płuca. Nie wiedziałem wówczas, że Ustroń jest tak piękny, że to najwybitniejszy przykład powojennej architektury w Polsce. O tym powiedział mi dopiero dziadek w jednej z naszych rozmów telefonicznych.
– Słuchaj, Marcinku, musisz mnie tu kiedyś odwiedzić. Pięknie tu jest. Te budynki, ta przyroda. Ty wiesz, jak ja lubię morze, prawda? To tu jest jak nad morzem, tylko zamiast morza są góry. I powietrze… powietrze tak ostre, że aż chce ci rozerwać płuca.
– Nie wiem, czy to dobrze w twojej sytuacji.
– No i kobiety, kobiety tak piękne, że aż ci chce rozerwać…
– Dobrze, dziadku, nie kończ. Wpadnę za tydzień, będę akurat w okolicy, to pójdziemy na krótki spacer.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Spędziliśmy razem kilka wyjątkowych godzin. Dziadek pokazał mi wszystkie ustrońskie piramidy, pijalnię wód i najciekawsze budynki w dzielnicy Jaszowiec. Byłem zachwycony. Zrobiłem milion zdjęć i totalnie kupiłem słabo mi wtedy znaną estetykę architektury powojennego modernizmu. Na koniec dziadek poprosił mnie, żebym odprowadził go na zabieg do sanatorium Równica. To najbardziej efektowny budynek w całym Ustroniu. Wielki transatlantyk przecinający północne stoki Beskidu Śląskiego. To właśnie tam zrobiłem zdjęcie, które widzicie trzy strony dalej. Chwilę po tym, jak się pożegnaliśmy, dziadek ruszył w stronę wejścia do budynku. Szedł powoli, w cieniu. Podniosłem aparat do oka, poczekałem, aż wejdzie w wąski pas naświetlony zachodzącym słońcem, i nacisnąłem spust migawki.
Nazajutrz dowiedziałem się, że dziadek zmarł. Pękło mu płuco. Byłem pewien, że to przez nasz forsowny wielogodzinny spacer i ostre beskidzkie powietrze. Zacząłem się obwiniać, nie mogłem się z tą straszną wiadomością pogodzić, chciałem już kasować wszystkie zdjęcia, które zrobiłem tego dnia. Prawda okazała się na szczęście inna. Dziadek poszedł wieczorem na dansing, poznał tam jurną wdowę po górniku i po wielu godzinach spędzonych na parkiecie poszli do jego pokoju. Takiego maratonu szybkich wdechów i wydechów stare płuca nie wytrzymały. Dziadek umarł w ekstazie, a to zdjęcie już zawsze będzie mi przypominało dwie rzeczy: jak ostrym był jebaką i jak skutecznie potrafił zaszczepić we mnie miłość do powojennego modernizmu.

 
Wesprzyj nas