Tajemnicza i ponadczasowa powieść, którą Vladimir Nabokov uważał za swoje najlepsze dzieło literackie.


Podobnie jak “Zamek” Kafki, “Zaproszenie na egzekucję” przedstawia wizję dziwacznego i irracjonalnego świata.

W nienazwanym kraju marzeń młody człowiek, Cyncynat C., zostaje skazany na śmierć przez ścięcie za gnozeologiczną zgniliznę i nieprzezroczystość, wymyślone zbrodnie, których nie można zdefiniować.

Cyncynat spędza swoje ostatnie dni w absurdalnym więzieniu, w którym odwiedzają go chimeryczni dozorcy, kat udający współwięźnia oraz teściowie, którzy przychodzą do celi z własnymi meblami.

Kiedy Cyncynat prowadzony jest na egzekucję, orientuje się, że świat się rozpada.

***

Powieść wyjątkowa. Trudno o inną antyutopię, która bardziej zachwyca, niż przeraża.
Krzysztof Cieślik, Polityka

 
Vladimir Nabokov
Zaproszenie na egzekucję
Przekład: Leszek Engelking
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 23 marca 2022
 
 


Przedmowa do angielskiego przekładu powieści
Rosyjski oryginał niniejszej powieści nosi tytuł Prigłaszenije na kazń. Mimo nieprzyjemnego powtórzenia sufiksu przełożyłbym go jako Invitation to an Execution, gdyby nie to, że w swoim ojczystym języku powiedziałbym raczej Prigłaszenije na otsieczenije gołowy (Zaproszenie na dekapitację), gdyby nie powstrzymała mnie podobna zająkliwość.
Napisałem ów rosyjski oryginał dokładnie przed ćwierćwieczem w Berlinie, w jakieś piętnaście lat po ucieczce przed reżymem bolszewickim i tuż przed uzyskaniem największej popularności przez reżym nazistowski. Kwestia, czy fakt, że oba te reżymy widziałem jako tę samą nudną i obrzydliwą farsę i że wpłynął on jakoś na tę książkę, powinna interesować dobrego czytelnika w równie niewielkim stopniu co mnie.
Prigłaszenije na kazń publikowane było w odcinkach w rosyjskim piśmie emigracyjnym „Sowriemiennyje zapiski”, ukazującym się w Paryżu, a później, w 1938 roku, wyszło w tym samym mieście jako książka nakładem wydawnictwa Dom Knigi. Emigracyjni recenzenci, których książka zbiła trochę z tropu, ale którym się podobała, uważali, że słychać w niej „kafkowską” nutę, nie wiedząc, że nie znam niemieckiego, zupełnie nie orientuję się we współczesnej literaturze niemieckiej ani nie czytałem jeszcze francuskich czy angielskich przekładów dzieł Kafki. Bez wątpienia istnieją pewne stylistyczne związki między tą książką i, powiedzmy, moimi wcześniejszymi opowiadaniami (albo moją późniejszą powieścią Bend Sinister)1, brak natomiast takich związków między nią a Zamkiem czy Procesem. W moim rozumieniu krytyki literackiej nie ma miejsca na pokrewieństwa duchowe, ale jeśli musiałbym wybrać sobie pokrewną duszę, to niewątpliwie wskazałbym na tego wielkiego artystę, a nie na kogoś takiego jak G.H. Orwell czy inny popularny dostawca ilustrowanych idei i publicystycznej beletrystyki. Nawiasem mówiąc, nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego moje książki nieodmiennie skłaniają recenzentów do gorączkowych poszukiwań mniej lub bardziej głośnych nazwisk w celu dokonania pełnych pasji zestawień. Przez ostatnich dwadzieścia lat strzelali we mnie (by wymienić kilka z tych nieszkodliwych pocisków) Gogolem, Tołstojewskim, Joyce’em, Wolterem, markizem de Sade, Stendhalem, Balzakiem, Byronem, Beerbohmem, Proustem, Kleistem, Makarem Marinskim, Mary McCarthy, Meredithem (!), Cervantesem, Charlie Chaplinem, Murasakim Shikibu, Puszkinem, Ruskinem, a nawet Sebastianem Knightem. Pewien autor jednak nigdy przy tej okazji nie został wymieniony, akurat jedyny, którego muszę z wdzięcznością wspomnieć, uznając jego wpływ na mnie w okresie pisania tej książki. Jest nim melancholijny, ekstrawagancki, mądry, dowcipny, czarodziejski i w ogóle zachwycający Pierre Delalande, którego wymyśliłem.
Jeśli któregoś dnia sporządzę słownik rzeczy, którym na ich określenie brakuje pojedynczego słowa, jednym z najbardziej wypieszczonych haseł będzie: „Skracać, rozszerzać lub inaczej zmieniać czy powodować zmienianie w celu spóźnionego ulepszenia własnych dzieł w przekładzie”. Mówiąc ogólnie, potrzeba takich działań rośnie proporcjonalnie do długości czasu dzielącego wzór od naśladownictwa; kiedy jednak mój syn dał mi do sprawdzenia przekład tej książki i kiedy, po wielu latach, musiałem na nowo przeczytać rosyjski oryginał, z ulgą odkryłem, że nie muszę walczyć z diabłem twórczych poprawek. Mój własny dialekt języka rosyjskiego zawarł w 1935 roku pewną wizję w precyzyjnych formułach, które do niej pasowały. I jedyne poprawki, które mogły przynieść korzyść jej angielskiej transformacji, były natury czysto technicznej, miały one na celu uzyskanie owej jasności, która w angielszczyźnie zdaje się wymagać mniej skomplikowanych urządzeń elektrycznych niż w języku rosyjskim. Mój syn okazał się kongenialnym tłumaczem, ustaliliśmy wspólnie, że wierność autorowi jest najważniejsza, niezależnie od tego, jak dziwaczny może być rezultat. Vive le pédant2 i precz z prostakami, którzy sądzą, że wszystko jest w porządku, jeśli tylko tłumaczenie oddaje „ducha” oryginału (tymczasem pozbawione dozoru słowa zaczynają dokazywać, oddają się naiwnej i ordynarnej hulance – na przykład gdzieś na przedmieściach Moskwy – i Szekspirowi znowu pozostaje jedynie grać widmo króla).
Mój ulubiony autor (1768–1849) powiedział kiedyś o powieści obecnie całkowicie zapomnianej: Il a tout pour tous. Il fait rire l’enfant et frissonner la femme. Il donne a l’homme du monde un vertige salutaire et fait revere ceux qui revent jamais3. Zaproszenie na egzekucję nie może pretendować do niczego podobnego. To głos skrzypiec pośród pustki. Światowiec uzna, że to jakaś kuglarska sztuczka. Starsi panowie pospiesznie odrzucą tę książkę i wrócą do swoich wioskowych romansów i biografii osób będących na świeczniku. Żadna członkini klubu nie zadrży ze wzruszenia. Złośliwcy dostrzegą w Emmoczce siostrę małej Lolity, a uczniowie wiedeńskiego szarlatana będą z tego powodu chichotać w swoim groteskowym świecie wspólnej winy i progriesiwnoj edukacji. Jednakże (jak autor Discours sur les ombres4 powiedział w odniesieniu do innego luminarza) znam (je connais) kilku (quelques) czytelników, którzy będą podskakiwać, mierzwiąc swój włos.

Oak Creek Canyon, Arizona
23 czerwca 1959
(z angielskiego przełożył Leszek Engelking)

Rozdział I

Zgodnie z prawem wyrok śmierci obwieszczono Cyncynatowi C. szeptem. Wszyscy wstali, wymieniając uśmiechy. Siwy sędzia przypadł do jego ucha, dyszał przez chwilę, przekazał wiadomość i powoli odsunął się, odlepił się jakby. Potem Cyncynata odwieziono z powrotem do twierdzy. Droga owijała się wokół jej skalistego podnóża i znikała pod bramą: żmija w szczelinie. Był spokojny; podtrzymywano go jednak w czasie podróży przez długie korytarze, stawiał bowiem nogi niepewnie, jak dziecko, które dopiero co nauczyło się chodzić, lub jakby się miał nagle zapaść niczym człowiek, któremu śni się, że stąpa po wodzie i raptem ogarniają go wątpliwości: czy to możliwe? Strażnik Rodion długo otwierał drzwi do celi Cyncynata – nie ten klucz – zwykłe, jak co dzień, zamieszanie. Wreszcie drzwi ustąpiły. Tam, na żelaznym łóżku, czekał już adwokat – siedział po uszy pogrążony w zadumie, bez fraka (zapomnianego na wiedeńskim krześle w jednej z sal sądu – był gorący, na wskroś błękitny dzień), podskoczył niecierpliwie, gdy wprowadzono więźnia. Cyncynat jednak nie był w nastroju do rozmowy. Niechże nawet będzie zamiast tego samotność w celi z judaszem, jak w łodzi, która zaczyna nabierać wody. Wszystko jedno – oznajmił, że chce zostać sam, i wszyscy, skłoniwszy się, wyszli.
Tak więc zbliżamy się do końca. Prawa, jeszcze nienapoczęta część otwartego tomu, którą w trakcie smakowitej lektury obmacywaliśmy lekko palcami, machinalnie sprawdzając, ile jeszcze zostało (i wciąż cieszyła palce spokojna, solidna grubość), nagle, ni stąd, ni zowąd, okazała się chudziutka: kilka minut szybkiego, już z górki, czytania – i… okropne! Stos czereśni, czerwonawo i lepko czerniejący przed nami, niespodziewanie zmienił się w pojedyncze owoce: o, tamta, ze szramą, jest nadgniła, a ta zmarszczyła się, zeschła wokół pestki (ostatnia zaś – nieuchronnie twarda, niedojrzała). Okropne! Cyncynat zdjął jedwabną kamizelkę, włożył szlafrok i przytupując, żeby powstrzymać drżenie, zaczął chodzić po celi. Na stole bielała niezapisana kartka papieru i wyraźnie odcinając się od tej bieli, leżał doskonale zatemperowany ołówek, długi jak życie każdego człowieka prócz Cyncynata; sześć jego ścianek połyskiwało hebanowym blaskiem. Oświecony potomek palca wskazującego. Cyncynat napisał: „Mimo wszystko jestem stosunkowo. Przecież ten finał przeczuwałem ten finał”. Czuwający za drzwiami Rodion z surową uwagą szypra spoglądał przez judasza. Cyncynat czuł chłód na potylicy. Przekreślił wszystko, co napisał, i zaczął delikatnie cieniować; powstał przy tym embrion ornamentu, który stopniowo rozrósł się i zwinął w barani róg. Okropne! Rodion patrzył przez błękitny otwór na wznoszący się i opadający horyzont. Komu zrobiło się niedobrze? Cyncynatowi. Oblał go pot, wszystko pociemniało, czuł korzonek każdego włoska. Odezwał się zegar – cztery lub pięć uderzeń – ich dźwięk, oddźwięk i podźwięk zachowywały się w sposób przyjęty w więzieniach. Pracując nóżkami, po nitce spuścił się z sufitu pająk, urzędowy przyjaciel skazańców. Nikt jednak nie stukał w ścianę, gdyż Cyncynat był jak dotąd jedynym więźniem (na taką ogromną twierdzę!).
Po pewnym czasie wszedł strażnik Rodion i zaprosił go do walca. Cyncynat zgodził się. Zaczęli wirować. Brzęczały zawieszone na skórzanym pasku klucze Rodiona; czuć go było chamem, tytoniem i czosnkiem; nucił, sapiąc w rudą brodę; skrzypiały jego zesztywniałe stawy (nie te lata, niestety, tusza, zadyszka). Wyniosło ich na korytarz. Cyncynat był znacznie mniejszy od swego kawalera. Cyncynat był lekki jak liść. Wicher walca jeżył jasne końce jego długich, lecz rzadkich wąsów, a duże przezroczyste oczy patrzyły w bok, jak oczy wszystkich bojaźliwych tancerzy. Jak na dorosłego mężczyznę był bardzo mały. Marfińka mawiała, że jego buty ją cisną. Na zakręcie korytarza stał inny strażnik, bezimienny, z karabinem, w masce psa z gazą zamiast pyska. Zatoczywszy wokół niego krąg, popłynęli z powrotem i teraz, gdy znów znaleźli się w celi, Cyncynata ogarnął żal, że tak krótko trwał przyjacielski uścisk omdlenia.
Znowu z banalną posępnością odezwał się zegar. Czas biegł w postępie arytmetycznym: ósma. Ohydne okienko okazało się dostępne dla zachodu słońca; po bocznej ścianie przesunął się płomienny równoległobok. Cela aż po sufit napełniła się olejami zmierzchu zawierającego niezwykłe barwniki. Myślisz sobie: cóż to jest – tam, na prawo od drzwi – obraz jakiegoś brawurowego kolorysty czy drugie okno, kolorowe, ozdobne, takie, jakich się już nie spotyka? (W istocie był to pergaminowy arkusz z dwiema kolumnami dokładnego „regulaminu więziennego”; zagięty róg, czerwone litery nagłówka, winietki, historyczny herb miasta – mianowicie piec hutniczy ze skrzydłami – dostarczały odpowiedniego materiału dla wieczornych odblasków). Meble w celi reprezentowane były przez stół, krzesło i łóżko. Dawno przyniesiony obiad (skazanym na śmierć przysługiwał wikt dyrektorski) stygł na cynowej tacy. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Nagle celę zalało złote, esencjonalne światło.
Cyncynat spuścił nogi z łóżka. W głowie, od potylicy do skroni, po przekątnej, potoczyła się kula kręgielna, znieruchomiała i ruszyła z powrotem. Tymczasem otworzyły się drzwi i wszedł dyrektor więzienia.
Jak zwykle ubrany był w surdut. Trzymał się doskonale prosto, wypinając pierś, z jedną ręką wsuniętą za klapę, a drugą założoną za plecy. Idealna peruczka, czarna jak smoła, z woskowym przedziałkiem, ściśle przylegała do czaszki. Jego wybrana bez miłości twarz z tłustymi żółtymi policzkami i nieco przestarzałym systemem zmarszczek była konwencjonalnie ożywiona dwojgiem i tylko dwojgiem wytrzeszczonych oczu. Miarowo przesuwając nogi w kolumniastych spodniach, przeszedł odcinek między ścianą a stołem, dotarł niemal do łóżka – lecz, mimo całej swojej dostojnej masywności, najspokojniej w świecie zniknął, rozpłynąwszy się w powietrzu. Jednak w minutę później drzwi otworzyły się znowu, ze znajomym tym razem zgrzytem – i jak zwykle ubrany w surdut, wypinając pierś, wszedł on właśnie.
– Dowiedziawszy się z wiarygodnych źródeł, że pański los został oto przypieczętowany – zaczął soczystym basem – uznałem za swój obowiązek, łaskawy panie…
Cyncynat powiedział:
– Uprzejmość. Pan. Bardzo. (Trzeba to jeszcze uporządkować).
– Bardzo pan uprzejmy – powiedział, odchrząknąwszy, jakiś dodatkowy Cyncynat.
– Łaski! – krzyknął dyrektor, nie dostrzegając nietaktowności tego słowa. – Dopraszam się łaski! Obowiązek. Ja zawsze. A czemu to, ośmielam się spytać, nie tknął pan jedzenia?
Dyrektor zdjął pokrywkę i podniósł do swego wrażliwego nosa naczynko z zastygłym ragoût. Ujął dwoma palcami kartofel i zaczął energicznie żuć, już coś wybierając brwią na drugim półmisku.
– Nie wiem, jakich jeszcze potraw panu trzeba – rzekł z niezadowoleniem i trzeszcząc mankietami, usiadł przy stole, żeby wygodniej mu się jadło budyń z ryżu.
Cyncynat powiedział:
– Chciałbym jednak wiedzieć, czy długo to jeszcze potrwa.
– Wyborny sabayon! Chciałby pan jednak wiedzieć, czy długo to jeszcze potrwa. Niestety, ja sam nie wiem. Zawiadamiają mnie zawsze w ostatniej chwili; wielokrotnie pisałem skargi, mogę pokazać całą korespondencję na ten temat, jeśli to pana interesuje.
– Zatem może to być jutro rano? – spytał Cyncynat.
– Jeśli to pana interesuje – powiedział dyrektor. – Tak, niezwykle wprost smaczne i pożywne, oto co panu powiem. A teraz, pour la digestion, niech mi pan pozwoli zaproponować sobie papierosa. Proszę się nie obawiać, w najgorszym razie może to być jedynie przedostatni – dodał dowcipnie.
– Jeśli pytam – powiedział Cyncynat – jeśli pytam, to nie z ciekawości. Co prawda tchórze są zawsze ciekawscy. Zapewniam jednak pana… Jeśli nawet nie dam sobie rady z dreszczami i tak dalej – to nic. Jeździec nie odpowiada za drżenie konia. Chcę wiedzieć kiedy – oto dlaczego: rekompensatą za wyrok śmierci jest dokładna znajomość jej godziny. Luksus wielki, lecz zasłużony. Mnie jednak pozostawia się w niewiedzy, którą mogą znieść tylko ci, co żyją na wolności. A poza tym: mam w głowie wiele zaczętych i w rozmaitym czasie przerwanych prac… Po prostu nie będę się nimi zajmować, jeśli termin egzekucji nie pozwoli na porządne ich zakończenie. Oto dlaczego.
– Ach, nie powinien pan, bardzo proszę, nie powinien pan mamrotać – powiedział nerwowo dyrektor. – Po pierwsze, jest to niezgodne z regulaminem, a po drugie, mówię panu zwyczajnie, po rosyjsku i powtarzam raz jeszcze: nie wiem. Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że każdego dnia oczekiwany jest przyjazd pańskiego przyszłego – a on, kiedy przyjedzie, odpocznie, oswoi się z nowym otoczeniem, będzie jeszcze musiał wypróbować instrument, oczywiście, jeśli nie przywiezie swojego własnego, co jest niezwykle prawdopodobne. Jak tam tytoń, czy nie za mocny?
– Nie – odparł Cyncynat, spojrzawszy z roztargnieniem na swojego papierosa. – Zdaje mi się tylko, że zgodnie z prawem jeśli nie pan, to może zarządca miasta jest obowiązany do…
– No, pogawędziliśmy sobie i dosyć tego – powiedział dyrektor. – Jestem tutaj właściwie nie po to, żeby wysłuchiwać skarg, ale żeby… 
Mrugając oczami, zaczął grzebać najpierw w jednej, potem w drugiej kieszeni; wreszcie wyciągnął zza pazuchy liniowaną kartkę, najwyraźniej wyrwaną ze szkolnego zeszytu.
– Nie ma tu popielniczki – zauważył, poruszając papierosem – no cóż, utopimy go w resztce tego sosu… Doskonale. Światło chyba odrobinę za ostre. Może jeśli… No nic, mniejsza z tym, dobra jest.
Rozłożył kartkę i nie nakładając rogowych okularów, tylko trzymając je przed oczami, zaczął bardzo wyraźnie czytać:
– „Więźniu! W tej uroczystej chwili, kiedy wszystkie spojrzenia…”. Myślę, że będzie lepiej, jeśli wstaniemy – przerwał sam sobie z troską w głosie i podniósł się z krzesła.
Cyncynat wstał także.
– „Więźniu! W tej uroczystej chwili, kiedy wszystkie spojrzenia zwrócone są na ciebie i sędziowie twoi tryumfują, a ty oto przygotowujesz się do owych mimowolnych ruchów ciała, które następują bezpośrednio po odcięciu głowy, zwracam się do ciebie ze słowem pożegnalnym. Przypadło mi w udziale – i nigdy tego nie zapomnę – zapewnić ci podczas pobytu w więzieniu te wszystkie rozliczne wygody, na które zezwala prawo. Dlatego też będę szczęśliwy, mogąc poświęcić całą możliwą uwagę wszelkim wyrazom twojej wdzięczności, najchętniej jednak w formie pisemnej i po jednej stronie arkusza”. No cóż – powiedział, składając okulary. – To wszystko. Dłużej pana nie zatrzymuję. Proszę mnie zawiadomić, jeśli będzie pan czegoś potrzebował.
Usiadł przy stole i zaczął szybko pisać, dając w ten sposób do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca. Cyncynat wyszedł.
W korytarzu na ścianie drzemał cień Rodiona, garbiąc się na cieniu taboretu – i tylko przelotnie, na samym obrzeżu, błysnęło kilka rudych włosków. Dalej, na załomie ściany, inny strażnik zdjął swoją przepisową maskę i ocierał twarz rękawem. Cyncynat zaczął iść schodami w dół. Kamienne stopnie z nieuchwytną spiralą widmowych poręczy były śliskie i wąskie. Gdy znalazł się na dole, poszedł znów korytarzami. Drzwi z widocznym jak w lustrzanym odbiciu napisem „kancelaria” były szeroko otwarte; księżyc połyskiwał na kałamarzu, a pod stołem kosz na śmieci wściekle bulgotał i szeleścił: musiała wpaść do niego mysz. Minąwszy jeszcze wiele drzwi, Cyncynat potknął się, podskoczył i znalazł się na niewielkim dziedzińcu pełnym różnych części rozmontowanego księżyca. Tej nocy hasłem było milczenie – i żołnierz przy bramie odpowiedział milczeniem na milczenie Cyncynata, pozwalając mu przejść; przy wszystkich innych bramach było podobnie. Zostawiwszy za sobą zamglony masyw twierdzy, Cyncynat zaczął się zsuwać po stromej rosistej darni, dostał się na popielatą ścieżkę biegnącą wśród skał, przeciął dwukrotnie, trzykrotnie zakola głównej drogi, która zrzuciwszy wreszcie z siebie ostatni cień twierdzy, popłynęła swobodniej i prościej – i po ażurowym moście przerzuconym przez wyschniętą rzeczkę dotarł do miasta. Wspiął się na wzniesienie, skręcił w lewo w Ogrodową i pomknął wzdłuż szarych kwitnących krzewów. Gdzieś błysnęło oświetlone okno; za jakimś ogrodzeniem pies brzęknął łańcuchem, nie zaszczekał jednak. Wietrzyk robił, co mógł, żeby ochłodzić obnażoną szyję uciekiniera. Od czasu do czasu fala zapachu przypominała o bliskości Ogrodów Tamary. Jak dobrze znał te ogrody! Tam, gdzie Marfińka, jeszcze przed ślubem, bała się żab, chrabąszczy… Tam, gdzie można było, kiedy wszystko stawało się nie do zniesienia, z kaszą przeżuwanego bzu w ustach, ze łzami… Zielone trawiaste Tam, tamtejsze pagórki, omdlałość tamtych stawów, tam-ta-tam dalekiej orkiestry… Skręcił w Materjuszą obok ruin starej fabryki, dumy miasta, obok szepczących lip, obok odświętnie wyglądających białych willi pracowników telegrafu, wiecznie obchodzących czyjeś imieniny, i wyszedł na Telegraficzną. Biegła stąd w górę wąska uliczka, i znów dyskretnie zaszumiały lipy. Dwu mężczyzn rozmawiało cicho na ławeczce, domyślnej w mroku skweru. „A jednak się myli” – odezwał się jeden. Drugi odpowiedział niewyraźnie i obaj wydali coś w rodzaju westchnienia, które w naturalny sposób połączyło się z szelestem listowia. Cyncynat wbiegł na okrągły placyk, gdzie księżyc pilnował znajomej statuy poety, podobnej do bałwana ze śniegu – sześcian głowy, zlepione nogi – i przeszedłszy jeszcze kilka kroków, znalazł się na swojej ulicy. Po prawej stronie na murach jednakowych domów niejednakowo igrał księżycowy rysunek gałęzi, tak że tylko po wyrazie cieni, po fałdzie u nasady nosa między oknami, Cyncynat poznał swój dom. Na górnym piętrze okno Marfińki było ciemne, ale otwarte. Dzieci spały zapewne na garbonosym balkonie: coś tam zdawało się bieleć. Cyncynat wbiegł na ganek, pchnął drzwi i wszedł do swojej oświetlonej celi. Odwrócił się, lecz już był zamknięty. Okropne! Na stole połyskiwał ołówek. Pająk siedział na żółtej ścianie.
– Zgaście! – krzyknął Cyncynat.
Człowiek obserwujący go przez judasza wyłączył światło. Ciemność i cisza zaczęły się zlewać ze sobą, ale wtrącił się zegar – uderzył jedenaście razy, zastanowił się i uderzył jeszcze raz, a Cyncynat leżał na wznak i patrzył w ciemność, gdzie cicho rozsypały się jasne punkciki, zanikając stopniowo. Dokonało się całkowite zespolenie ciemności i ciszy. Właśnie wtedy, dopiero wtedy (to jest, leżąc na wznak na więziennym łóżku, po północy, po okropnym, okropnym, po prostu nie potrafię ci wytłumaczyć, jakim okropnym dniu) Cyncynat C. jasno ocenił swoją sytuację.
Najpierw na czarnym aksamicie, którym w nocy wyłożone są od wewnątrz powieki, pojawiła się, niby w medalionie, twarz Marfińki: lalkowaty rumieniec, błyszczące po dziecięcemu wypukłe czoło, rzadkie brwi, wznoszące się skośnie ku skroniom, wysoko ponad okrągłymi piwnymi oczami. Zamrugała, odwracając głowę; na miękkiej śmietankowobiałej szyi widniała czarna aksamitka, a aksamitna cisza sukni, rozszerzając się ku dołowi, zlewała się z ciemnością. Taką zobaczył ją dzisiaj wśród publiczności, kiedy podprowadzono go do świeżo pomalowanej ławy oskarżonych, na której nie zdecydował się usiąść – stał obok, a jednak powalał sobie ręce szmaragdową farbą i dziennikarze chciwie fotografowali odciski palców, które zostawił na oparciu ławki. Widział ich napięte czoła, widział jaskrawe spodnie elegantów, lusterka i połyskujące szale elegantek; twarze jednak były zamazane – zapamiętał tylko okrągłooką Marfińkę. Adwokat i prokurator, obaj umalowani i bardzo do siebie podobni (prawo wymagało, żeby byli przyrodnimi braćmi, ale że nie zawsze było to możliwe, uciekano się do charakteryzacji), z wirtuozowską szybkością wypowiedzieli po pięć tysięcy słów, które przysługiwało każdemu z nich. Mówili na przemian i sędzia, śledząc błyskawiczne repliki, obracał głowę raz w prawo, raz w lewo; podobnym ruchem obracały się wszystkie inne głowy – i tylko jedna Marfińka, z lekka odwrócona, nieruchomo, jak zdziwione dziecko, wpatrywała się w Cyncynata stojącego obok jasnozielonej ogrodowej ławki. Adwokat, zwolennik klasycznej dekapitacji, łatwo zwyciężył pomysłowego prokuratora i sędzia podsumował sprawę.
Urywki tych przemówień, w których jak pęcherzyki powietrza unosiły się i pękały słowa „przezroczystość” i „nieprzenikalność”, dźwięczały teraz Cyncynatowi w uszach i szum krwi zmieniał się w oklaski, a medalionowa twarz Marfińki wciąż trwała w polu jego widzenia i zgasła dopiero wtedy, kiedy sędzia – podszedłszy tak blisko, że na jego dużym śniadym nosie można było dostrzec rozszerzone pory, z których jeden, na samym koniuszku, wypuścił samotny, ale długi włos – ogłosił wilgotnym szeptem: „za łaskawą zgodą publiczności zostanie panu nałożony czerwony cylinder” – wypracowane przez prawo symboliczne zdanie, którego prawdziwe znaczenie znał każdy uczeń.
„A przecież zostałem ukształtowany tak starannie – myślał Cyncynat, płacząc w mroku. – Wygięcie mojego kręgosłupa obliczone zostało tak dokładnie, tak tajemniczo. Czuję w łydkach tyle mocno nawiniętych wiorst, które mógłbym jeszcze przejść w życiu. Moja głowa jest taka wygodna…”.
Zegar wybił pół do nie wiadomo której godziny.

 
Wesprzyj nas