“Krew z mojej krwi” to drugi tom neapolitańskiego cyklu Maurizia de Giovanni. Tej wiosny 1931 roku w Neapolu czuło się zapach nienawiści, krwi i zawiedzionych uczuć.


Luigi Alfredo Ricciardi, komisarz neapolitańskiej policji, ma niezwykły dar: widzi cierpienie umierających i słyszy ich słowa.

Przy pomocy swego wiernego brygadiera prowadzi śledztwo w biednej dzielnicy miasta, gdzie znaleziono ciało starej Carmeli Calise, swego czasu znanej wróżbiarki i lichwiarki.

Co umierająca wyjawi komisarzowi? Sekrety jej klientów były dobrze strzeżone…

 
Maurizio de Giovanni
Krew z mojej krwi
Wiosna komisarza Ricciardiego
Przekład: Maciej A. Brzozowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 3 lipca 2019
 
 

V

Nienawidziła tego miejsca, ale nie mogła bez niego żyć. Emma pomyślała o tym, kiedy czekała na wizytę. Tyle razy próbowała, ale bez skutku. Nienawidziła bandy wrzeszczących chłopaków, nienawidziła wąskich, stromych schodów prowadzących na ostatnie piętro, nienawidziła spotykanych tu właśnie obdartych ludzi. Nieszczęsnych lokatorów kamienicy i mijanych po drodze stałych klientów, którzy przepuszczali ją, zasłaniając twarze.
Rozumiała to: ona też czuła wstyd. Nie znała takich miejsc, ale wyobrażała sobie, że tak jest w burdelach, gdzie rozpoznanie oznaczałoby kres budowanej z wysiłkiem wysokiej pozycji.
I ten smród. Czosnek, zepsute jedzenie. Uryna, gdzieś w tle. Na ulicy, na piętrach, w mieszkaniu. Czasami przynosiła kwiaty, ale podejrzewano, że to zawoalowana prośba o obniżenie czynszu. Kupowała je tylko po to, żeby oddychać i uciec od tego zapachu. Właścicielka mieszkania była stara, to oczywiste, że starzy ludzie nie panują nad własnym ciałem. A ona była szczęśliwa, że jest młoda, i zamierzała taka pozostać możliwie jak najdłużej. I taka piękna. I bogata. I pożądana. Teraz, kiedy znalazła prawdziwą miłość, życie stało się jeszcze piękniejsze, a przyszłość promienna. Wszyscy to mówili, od kilku lat. Przyszłość kraju była promienna. To dlaczego niby i nie jej własna? Ile musiała jeszcze zapłacić za popełniony przez innych błąd, który sama już odpokutowała?
Potrzebowała ostatniego namaszczenia, ostatecznego upoważnienia od losu. Była pewna swoich uczuć, ale nie mogła sobie pozwolić na jeszcze jedną omyłkę. Nigdy więcej.
W mieszkaniu panował upał. Wyszła z domu w grubym płaszczu z futrzanym kołnierzem i w ślicznej pilotce, zrezygnowała z auta i kierowcy. Kiedy była tu poprzednio, wyczuła jego współczucie i złość z powodu długiego oczekiwania pośród chuliganów, którzy wspinali się na wielki samochód niczym na górę z metalu. Rozpięła płaszcz. Chciało jej się palić, ale ta stara nie lubiła dymu. Gdzie ona się podziała? Ile musiała jeszcze wyczekać, żeby wreszcie zacząć żyć?

 
Stojąc w oknie swojego pokoju, Ricciardi obserwował plac Municipio. Nawierzchnia była jeszcze mokra po nocnej ulewie, ale niebo błękitne i bez jednej chmury. Łagodna bryza przywiewała zapach morza.
Drzewa w ogrodzie na placu przystrzyżono tak, aby osłaniały stojące pod nimi ławki z kutego żelaza. Przy czterech zielonych kioskach, gdzie sprzedawano gazety i napoje, stali klienci. Parę powozów, cztery samochody, ciężarówka. W oddali za placem widać było trzy kominy angielskiego wycieczkowego parowca, który stał w porcie już od kilku dni. Nad wszystkim wznosiła się sylwetka andegaweńskiego zamku.
Mało żyjących, żadnego zmarłego. Ricciardi westchnął głęboko i wstrzymał oddech. Powoli wypuścił powietrze. Odwrócił się w stronę pokoju, plecami do miasta. Przed nim rozciągała się „cela Ricciardiego”, jak personel nazywał jego pokój.

 
Kobieta ponownie brała udział w rytuale, z sercem w gardle, czując jak zawsze pulsowanie w uszach. Milion razy powtarzała sobie, że to głupie, i milion i jeden raz miotały nią na zmianę piękne i straszne odczucia. Przeznaczenie. Przyglądała się, jak jej przeznaczenie nabiera kształtu.
Staruszka była niesamowita. Początkowo Emma śmiała się, kiedy przyjaciółki opowiadały jej, jak spędzają popołudnia bez miłości, podążając za marzeniem o intrygującej przyszłości. Zdarzyło się jej nawet towarzyszyć którejś z nich i asystowała przy żałosnych seansach czarownic i służących, które udawały duchy lub wydawały ponure odgłosy z zaświatów. Tyle że zaświaty znajdowały się za drewnianym przepierzeniem, nawet niezbyt starannie zakrytym niedosuniętą zasłoną.
Potem pewnego dnia poznała Attilia. Do teatru poszła jak zwykle sama i tego samego magicznego wieczoru, przez przypadek, spotkała właśnie ją. Kiedy podeszła, powłócząc nogami, Emma wzięła ją za żebraczkę i zamierzała minąć bez słowa. Ale staruszka chwyciła ją za rękę. Zaskoczona Emma zatrzymała się. A ta kobieta swym skrzeczącym głosem, którego potem tyle razy łakomie będzie wysłuchiwać, powiedziała jej, nie owijając w bawełnę, że jest nieszczęśliwa, bo jej serce jest puste.
Te słowa: puste serce. Skąd mogła wiedzieć, przecież ona tak właśnie myślała o sobie, jako o kobiecie o pustym sercu? Nagle pod arkadami teatru podbiegł do nich pełen życia i piękny Attilio. Szorstko, z przesadną złością, odepchnął staruszkę. Ona jednak, zanim odeszła, wyszeptała Emmie adres. Emma zjawiła się u niej następnego dnia. I od tamtej chwili, przez sto następnych dni, podążała drogami wskazywanymi przez tę starą kobietę, żeby rozwiać wątpliwości i pokonać rozdroża, na których do tej pory stawała niepewna. Potrzebowała jej nawet, by móc oddychać, zapłaciłaby dwa razy tyle, trzy razy, a nawet jeszcze więcej. Płaciła za siłę do życia.
Także teraz chodziło o życie. Oczekiwała na ostateczną odpowiedź, ale w głębi duszy już ją znała. Poczułaby się żywa, być może po raz pierwszy, mogłaby wybrać miłość. Zacisnęła uda na myśl o jego rękach, pończochy lekko zaszeleściły i Emma zawstydziła się, przekonana, że kobieta bez problemu odczyta jej myśli. Tymczasem jednak staruszka z trudem usiadła przy stole, cierpiąca, najwyraźniej z powodu bolących kości. Do Emmy doleciał smród czosnku i moczu, powoli zamrugała oczami. Powykręcane palce chwyciły talię zatłuszczonych kart. Emma wstrzymała oddech.

VI

W mieszkaniu nie było zasłon ani świec. Niczego, co mogłoby sprawiać wrażenie dekoracji, z wyjątkiem skromnej tapety w kwiaty. Była to jedna z pierwszych rzeczy, które Emma zauważyła, kiedy przyszła tu pierwszy raz, zadyszana po wspinaczce stromymi cuchnącymi schodami. Mieszkanie było skromne. Z tego, co mogła się zorientować, pokój, mała kuchnia i jakieś zamknięte drzwi.
Staruszka tasowała karty zaskakująco szybko, poruszając palcami i mrucząc coś do siebie. Emma nigdy nie rozumiała, co mówi, i nie chciała zrozumieć. Po wyrecytowaniu tajemniczej formułki splunęła trzy razy na karty. Klientka pamiętała dokładnie, jaką odrazą napełniło ją to podczas pierwszej wizyty. Chciała wstać i uciec, ale unieruchomiła ją siła tych gestów. Kropelki śliny od razu zniknęły wytarte zręcznymi palcami i samymi kartami, które spadały jedna za drugą. Nagle, z elegancją krupiera, podsunęła jej talię, żeby przełożyła karty. Emma westchnęła, miała spocone dłonie. Staruszka wzięła połowę kart i położyła je na poplamionej serwecie. Pozostałe rozdzieliła na osiem kupek, rozkładając je w formie krzyża, i spojrzała na kobietę. Po dłuższej chwili Emma, czując, że jak zwykle pogrąża się w bagnie, wskazała stosik na środku krzyża. Staruszka przytaknęła, nadal milcząc. Od kiedy Emma tu weszła, nie padło ani jedno słowo.
Nagłym ruchem, który za każdym razem sprawiał, że jej klientka podskakiwała, staruszka uderzyła pięścią we wskazany przez Emmę stosik i zaskrzeczała: – Duchu, przemów!
Przestraszone gołębie odfrunęły z małego balkonu. Na ulicy, trzy piętra niżej, chłopcy przestali dokazywać. Czas stanął w miejscu, a Emma ponownie była świadkiem magii, w którą wierzyła ślepo całym sercem.
Staruszka, z siwymi włosami zebranymi w węzeł, miała teraz zamknięte oczy i zaciśnięte usta. Głośno oddychała, na stole trzymała zwinięte w pięści dłonie. Potem się odprężyła, głęboko westchnęła i podniosła pierwszą kartę ze wskazanej kupki.
To był Król Denarów.

 
Filomena Russo wyszła z mieszkania na ulicę, zaciskając węzeł chustki pod szyją. Czuła chłód, tegoroczna zima zdawała się trwać wiecznie. Gdy zamykała na zasuwę drewniane drzwi prowadzące z mieszkania bezpośrednio na ulicę, owiał ją lodowaty wiatr. „Dziwka”. Zobaczyła napis kredą. Niech będą przeklęci, pomyślała. Przeklęci!
Zaułek del Fico odchodził od jednej z pnących się w górę ulic w Quartieri Spagnoli. Przy wejściu stała kapliczka z Madonną dell’Assunta, pod nią parę kwiatów składanych z nadzieją na nigdy nieotrzymywane łaski, potem placyk, niewidoczny z ulicy. Pięć tętniących życiem mieszkań wychodziło bezpośrednio na uliczkę, a nad nimi prężyły się wysokie ciemne okna na wpół opustoszałych domów. Światło słoneczne zaglądało tu jedynie na kilka godzin, przez resztę dnia królowały wilgoć i cień. Mała osada w sercu miasta. A Filomena była w tej osadzie obca.
Szła z pochyloną głową i postawionym kołnierzem, zasłaniając chustką resztę twarzy. Miała na sobie stary, bezkształtny, męski płaszcz i buty z kartonową podeszwą. Musiała uważać na kałuże, żeby nie zamoczyć nóg. A nogi były jej potrzebne, żeby wytrzymać długi, męczący dzień w sklepie z materiałami na ulicy Toledo. Poruszała się szybko wzdłuż murów, patrząc w ziemię. Osaczały ją wrogie spojrzenia z okien. Wyczuwała nienawiść.
Na szczęście tego wieczoru wróci do domu przed swoim synem. Będzie mogła zmyć napis, to tylko kreda lub wapno, wystarczy woda. Już tak się zdarzało w przeszłości, jakiś łajdak wyciął napis nożem i przez godzinę musiała to wszystko zdrapywać. Gaetano zapytał, o co chodzi. O nic, odpowiedziała. O nic. A niech sobie myślą, co chcą.
Uśmiechnęła się zza postawionego kołnierza. Ona dziwką, ona, której od dwóch lat nie pieściła żadna męska ręka, ona, która unikała spojrzeń. Dziwką ona, która miała tylko jednego mężczyznę i więcej ich mieć nie będzie, bo jej Gennaro umarł, a ona żadnych innych rąk na sobie nie była w stanie znieść.
Na rogu zaułka, jak każdego ranka, stał Luigi Costanzo. Chciała go ominąć, ale kiedy któregoś ranka poszła inną drogą, jeszcze tego samego dnia wieczorem zapukał do jej mieszkania. Wziął ją za rękę, aż zabolało, i wysyczał w przestraszoną twarz: nigdy więcej tego nie rób, przyjdę po ciebie, gdziekolwiek będziesz.
Gaetano patrzył z cienia, nieme usta, krzyk w oczach. Uspokoiła go gestem dłoni: nie bój się, mój kochany synku, nie martw się, ten łajdak zaraz sobie pójdzie. Luigi był młody, ale mówiono, że ma już dwóch na sumieniu: zabił jakiegoś dobrze zapowiadającego się bandytę i przyszłego szefa dzielnicy. Żonaty, dwoje dzieci w ciągu dwóch lat, czego on od niej chciał? Głowę przez ciebie straciłem, muszę cię mieć. Ale jak głowę straciłeś? Przecież nigdy nawet na mnie nie spojrzałeś? Haruję jak niewolnica od rana do wieczora, żeby nakarmić syna, coby mógł nauczyć się fachu, jakoś żyć, mieć przyszłość!
Pogoniła go z mieszkania, grożąc, że zacznie krzyczeć, że narobi mu wstydu, że powie o wszystkim jego młodej żonie albo gorzej jeszcze, teściowi, który rządził w dzielnicy. Poszedł sobie. Przedtem uśmiechnął się do jej syna, takim diabelskim uśmiechem. Ale przystojny młodzieniec, powiedział. Delikatna skóra, łatwo przeciąć nożem. Filomena przepłakała całą noc.

 
Staruszka odwróciła drugą kartę. Siódemka Mieczy. Powykręcana jak gałąź dębu ręka zadrżała. Zmarszczyła brwi. Emma wstrzymała oddech.
Czosnek, uryna. Krzyki chłopców na podwórzu. Morfologia przeznaczenia.

 
Filomena przyspieszyła kroku na tyle, na ile pozwalały jej wykoślawione buty i mokre kamienie na ulicy. Starała się obejść mężczyznę, ale on nagle odwrócił się i stanął przed nią. Zatrzymała się z pochyloną głową i twarzą ukrytą za kołnierzem. Mężczyzna wydał dziwny dźwięk imitujący długi pocałunek. Filomena stała bez ruchu, czekając. Luigi wyjął rękę z kieszeni i wyciągnął ją w stronę kobiety, która cofnęła się o krok. Potem powiedział: Filomeno, to tylko kwestia czasu. Czasu, pomyślała. Zapytał, śmiejąc się: czemu jesteś taka okutana? Zupełnie jakbyś się wstydziła. Wstydzisz się? Odsunęła się i szybkim krokiem poszła w stronę ulicy Toledo. Tak, pomyślała. Wstydzę się. Filomena Russo wstydziła się swojej największej wady, swojego dożywotniego wyroku. Filomena Russo była najpiękniejszą kobietą w mieście.

 
Staruszka odwróciła trzecią kartę. As Kielichów. Zacisnęła wargi. Mucha zderzyła się z szybą, uderzenie zabrzmiało jak wystrzał. Emma zdała sobie sprawę, że trzyma rękę na szyi, wyczuła nagłe pulsowanie. Miała lodowate stopy. I następna karta. Czwarta: Piątka Mieczy. Wyraz twarzy starej kobiety się nie zmienił, ale drżała jej ręka.
Z czasem Emma nauczyła się, która karta wyobrażała jego, ukochanego mężczyznę. Rycerz Pałek. Zawsze się pojawiała, od samego początku, i zawsze obok tych kart, które zachęcały do ucieczki, do zmiany, do życia. Dlaczego teraz, właśnie teraz, kiedy podjęła decyzję, jeszcze jej nie zobaczyła?
Staruszka odwróciła ostatnią kartę. Ostatnia szansa. To nie był rycerz ani król. Królowa Denarów. Emma z przerażeniem spostrzegła, że z oka staruszki spływa łza.

 
Filomena zaczekała, aż pierwsza klientka wejdzie do sklepu z materiałami, w którym pracowała. Stała na rogu ulicy, opatulona w płaszcz i z chustką zawiązaną na głowie, odporna na wiatr. Chętnie poczułaby na skórze ciepło wielkiego pieca w sklepie, z pewnością już rozpalonego, ale nie mogła jeszcze wejść. Wiedziała, że panu De Rosa, właścicielowi, zależało na tym, aby od rana było u niego miło. Był przekonany, że zziębnięte klientki chętniej zabawią tu dłużej, wybierając towary, a potem kupując.
Filomena wiedziała też jednak, że pan De Rosa, obdarzony już wnukami pięćdziesięciolatek, od jakiegoś czasu jej groził. Filomeno, wyrzucę cię, jeśli nie przyjdziesz do mnie, i to zaraz, wyrzucę cię. Ale jeśli tylko się zgodzisz, będziesz bogata, obsypię cię prezentami, klejnotami. Rzuciłaś na mnie urok, Filomeno. Oszalałem przez ciebie i to ty musisz mnie uleczyć.
Rozmowa z żoną byłaby bezcelowa. Jej słowo wobec słowa poważanego mężczyzny, szanowanego z racji swej pozycji i miłości do rodziny. W najlepszym razie wyrzuciłby ją i zwyzywał. A ona nie mogła stracić pracy, przynajmniej dopóki Gaetano uczył się fachu. Byłaby zmuszona znaleźć mu gorszą posadę, na której przez całe życie cierpiałby głód. A Gaetano był dla niej najważniejszy.
Stojąc na rogu ulicy, z urodą ukrytą pod starym płaszczem, Filomena Russo czekała, szlochając w milczeniu.

VII

Ricciardi wyszedł z biura o ósmej wieczorem. W ciągu dnia nie robił często przerw. Koło pierwszej poszedł po pizzę do obwoźnego handlarza, zwabiony słupem dymu unoszącego się znad garnka pełnego oleju, z daleka reklamującego to miejsce. Niania Rosa nie tylko nie zaakceptowałaby tego wyboru, ale narzekałaby jeszcze godzinami, że komisarz nie dba o swoje zdrowie. Równie dobrze można sobie palnąć w łeb, dodałaby. Lepiej już powiedzieć, że nie jadł obiadu.
To nie był dobry dzień. Spędził go na wypełnianiu formularzy, które następnie będą wędrowały z biurka na biurko. Często czuł się jak biedny księgowy niezdolny nawet zrozumieć stałych formuł, służących do opisu napotkanego zła, które starał się logicznie wyjaśnić. Jak gdyby perwersje, krwiożercze emocje, złość i nienawiść można było zwerbalizować.
Bynajmniej nie brakowało mu zbrodni, lecz akcji, świeżego powietrza, ruchu. Czuł się nieswojo zamknięty w czterech ścianach, ale świadomy tego, co czekało go na zewnątrz. Zawsze był taki. Pewnie to pozostałość po internacie, w którym spędził młodość. Tak jak wtedy ludzie go unikali, wyczuwając nienaturalny zapach, który w sobie skrywał. Nawet pośród okrutnych chłopców, gotowych zniszczyć każdą najmniejszą nawet odmienność, poruszał się samotnie, niezaczepiany przez nikogo. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek zbyt wiele ucierpiał, w sumie było mu z tym lepiej. Kiedy przytrafia ci się „Zdarzenie”, myślał Ricciardi, co opowiesz przyjacielowi? Powtórzysz mu, co mówią zmarli?
Korytarz był ciemny, prawie wszyscy poszli już do domu. Codziennie było tak samo, pierwszy tu przychodził, a wychodził ostatni.
Wiedział, co zobaczy, i rzeczywiście tak się stało. Na drugim stopniu szerokich pustych schodów stali pod rękę, niczym dwaj starzy przyjaciele. Strażnik i złodziej, jak w dziecięcych zabawach.
Na swój sposób było to wyjątkowe „Zdarzenie”. Minęły już dwa lata, a Ricciardi nadal ich widział, lekko świecących w półmroku. Może działo się tak z powodu zaskoczenia, a może dlatego, że było ich dwóch. Dobrze pamiętał to zajście, było wtedy o nim głośno: drobny recydywista, aresztowany podczas bójki, wyciągnął pistolet jednemu z dwóch strażników, którzy prowadzili go do celi, i strzelił sobie w skroń. Los był okrutny: kula przeszła mu przez głowę, ale nie utkwiła w niej, doleciała aż do boku drugiego strażnika.
Przechodząc obok tej pary, Ricciardi po raz kolejny usłyszał, że bez przerwy powtarzali te same zdania. Aresztant mówił: Ja tam nie wrócę, nie wrócę!, a strażnik: Mario, Mario, jak to boli. Nie zwracał się do Matki Boskiej, ale do żony.
Prawa strona głowy więźnia, gdzie wleciała kula, była zmasakrowana: duży otwór, spalona na całej twarzy skóra, pusty oczodół po eksplozji oka, kawałki mózgu na ramieniu i klatce piersiowej. Z lewej strony tylko mały ślad po kuli, która wyszła tędy, żeby wbić się w głowę strażnika. Jego prawe oko było zaczerwienione, jakby wpadła w nie muszka, tymczasem był to ślad po krwi, która zalała mózg. Ricciardi powtórzył za martwym strażnikiem: – Mario, jak to boli – jak gdyby puentując znany obydwu dowcip. Szybko przeszedł przez uchylone drzwi, nie reagując na nieprzyjazne spojrzenie pilnującego ich policjanta, który zasalutował mu po wojskowemu. Potrzebował powietrza.
Nawet o tej godzinie, kiedy zamykano już sklepy i kawiarnie, ulica Toledo była pełna żywych i zmarłych. Od sześćdziesięciu lat nazywano ją Rzymską – via Roma – ale mieszkańcy miasta nie zwrócili na to uwagi. Nosiła nazwę Toledo, kiedy stworzyli ją Hiszpanie, i tak pozostało do dzisiaj, kiedy Ricciardi przepychał się nią pomiędzy żebrakami proszącymi o chleb, pieniądze i uwagę. Jakąkolwiek nazwę chciano by jej nadać, tak naprawdę ta ulica była po prostu „granicą” dzielącą dwa światy, tak różniące się od siebie jak dzień i noc. Dwa światy pozostające w ustawicznej, cichej wojnie. Każdy z tych, którzy starali się chwycić poły jego płaszcza, uważał siebie za wyjątkowo poszkodowanego przez los. W rzeczywistości u podstaw wszystkich zbrodni leżały dwie pierwotne potrzeby: zapewnić sobie nieśmiertelność dzięki prokreacji i wyżywić siebie oraz rodzinę. Władza i krętactwo, honor i duma, dostatek i zazdrość. Wszystkie dzieci głodu i miłości.

 
Kiedy Enrica jadła kolację, ojciec i szwagier dyskutowali. Przyzwyczaiła się do tych politycznych tyrad towarzyszących wieczornemu posiłkowi. Zarówno ona, najstarsza córka, jak i mama i reszta rodzeństwa zrozumieli, że nie sposób ich uniknąć ani wtrącić się czy zmienić temat. Pozostawało tylko jeść i czekać na dokończenie dyskusji po kolacji, przy radiu. Ona czekała z niecierpliwością na ten moment cały dzień, a nawet w nocy, pełna pragnienia, jak w swoich snach. Perfekcyjnie nauczyła się udawać, że słucha dyskusji, podczas gdy w rzeczywistości podążała za swymi myślami. Nie mogła się doczekać końca kolacji, kiedy wszyscy już sobie pójdą, a ona zostanie w pokoju, żeby posprzątać. Bardzo lubiła tę chwilę. Uparty, a jednocześnie łagodny charakter wrażliwej introwertyczki sprawiał, że była uporządkowana i dokładna. Lubiła porządki i poszanowanie ról, a kuchnia była jej małym królestwem. Nie chciała, żeby jej pomagano, nie chciała, żeby ktoś tu się kręcił.
No i była umówiona.

 
Wesprzyj nas