W „Zygzakowatej orbicie” John Brunner przedstawia wizję społeczeństwa rozpadającego się pod naporem przemocy, uzależnień, korupcji i masowego zamykania w szpitalach psychiatrycznych ludzi uznanych na „chorych umysłowo”.


Zygzakowata orbitaW roku 1969 książka autora „Ślepego stada” wywarła ogromne wrażenie na czytelnikach i do dziś nie utraciła swej mocy.

Matthew Flamen, ostatni ze śledczych dziennikarzy rozpaczliwie poszukuje wielkiej sensacji. Jeśli jej nie znajdzie, straci widzów i pracę.

Możliwości nie brakuje: kartel Gottschalków wywołuje niepokoje wśród nieblanków, by sprzedawać broń blankom, Patrioci X knują coś dużego i wygląda też na to, że wydarzyło się niewyobrażalne i jeden z najgroźniejszych brytyjskich rewolucjonistów dostanie amerykańską wizę.

Nagle w ręce wpada mu wiadomość, że szanowany dyrektor stanowego szpitala psychiatrycznego jest szarlatanem…

John Brunner (ur. 24 września 1934, zm. 26 sierpnia 1995) – brytyjski pisarz science fiction. Jego najbardziej znane powieści to Wszyscy na Zanzibarze z 1968, The Jagged Orbit z 1969 i Ślepe stado z 1972. Pierwsza z nich otrzymała Nagrodę Hugo za najlepszą powieść. W zapowiadającej nurt cyberpunkowy powieści Na fali szoku (1975) ukuł termin robak komputerowy (computer worm).

John Brunner
Zygzakowata orbita
Przekład: Michał Jakuszewski
Seria „Artefakty”
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 14 stycznia 2022
 
 


jeden
WYOBRA­ŻASZ SOBIE, ŻE JESTEŚ NA MOIM MIEJ­SCU

Ja…

dwa
CIĄG DAL­SZY ROZ­DZIAŁU PIERW­SZEGO

…źń w izo­la­cji.

trzy
SZPU­LO­KA­BEL

Jaką postać miał świat tego ranka? Był jesz­cze bar­dziej pła­ski niż poprzed­niego dnia. We wszyst­kich gabi­ne­tach w Etch­mark Under­to­wer pano­wała sprzy­ja­jąca tem­pe­ra­tura – osiem­na­ście stopni – lecz mimo to po czole Mat­thew Fla­mena, ostat­niego szpu­lo­ka­bla, spły­wał pot. Do połu­dnia musiał zebrać dane do swego pięt­na­sto­mi­nu­to­wego pro­gramu, opra­co­wać go, nagrać na taśmę, uzy­skać zatwier­dze­nie, wnieść poprawki i umie­ścić w nadaj­niku. Zostało mu nie­wiele czasu, a nie miał jesz­cze nic poza dwiema minu­tami i czter­dzie­stoma sekun­dami reklam. Kolejne pozy­cje listy, którą zosta­wił na noc celem prze­kom­pu­to­wa­nia, odrzu­cono jako nie­przy­datne, a do końca jego kon­traktu zostało dzie­więć mie­sięcy.
To był punkt szczy­towy drę­czą­cego go od dawna kosz­maru. Pla­neta zamy­kała się jak znu­żony małż, a on, pada­jąca z głodu roz­gwiazda, nie miał siły otwo­rzyć jej na nowo. Otwo­rzyć? Na nowo?
Roz­chy­lił powieki z despe­rac­kim wysił­kiem i za pan­cerną szybą sufitu z pół­prze­zro­czy­stego szkła ujrzał błę­kitne niebo. Był sam w pokoju. Sam w całym domu. Bar­dzo się z tego ucie­szył. Serce tłu­kło mu o żebra jak sza­le­niec doma­ga­jący się wypusz­cze­nia z zakładu dla obłą­ka­nych. Dyszał tak gwał­tow­nie, że nie byłby w sta­nie wydo­być z sie­bie sen­sow­nego zda­nia, nawet pro­stego „dzień dobry”. Choć roz­są­dek mówił mu, że nikt nie jest odpo­wie­dzialny za treść swo­ich snów, prze­peł­niał go nie­opi­sany, palący wstyd.
Kawa­łe­czek po kawa­łeczku zebrał w całość roz­pro­szone frag­menty swej jaźni, aż wresz­cie odzy­skał pano­wa­nie nad koń­czy­nami i zdo­łał wstać. Z jego pod­świa­do­mo­ści wyło­niły się słowa Xaviera Con­roya. Dawno temu przy­cią­gnęły one na moment jego uwagę i zapa­mię­tał je jako cytat, który mógłby kie­dyś wyko­rzy­stać, ponie­waż bar­dzo ści­śle wią­zał się z jego pracą: „Kul­tura zachod­nia zmie­nia się obec­nie z kul­tury winy, opar­tej na sumie­niu, w kul­turę wstydu, w któ­rej pod­stawą jest cho­ro­bliwy strach przed przy­ła­pa­niem”.
Te słowa jątrzyły się w jego mózgu jak znak wypa­lony na ciele za pomocą pie­częci o tem­pe­ra­tu­rze zbyt niskiej, by wyste­ry­li­zo­wać i skau­te­ry­zo­wać ranę.
Rozej­rzał się wkoło zaspa­nym wzro­kiem i poczuł, że luk­sus, wygoda oraz bez­pie­czeń­stwo domu budzą w nim odrazę. Powlókł się do łazienki, wziął sobie pigułkę uspo­ka­ja­jącą z dozow­nika i połknął ją. Odda­jąc mocz, zauwa­żył jej dzia­ła­nie. Świat wydał mu się nieco mniej nie­bez­pieczny. Zdo­łał prze­ko­nać samego sie­bie, że jak dotąd udaje mu się jakoś to cią­gnąć. Na­dal wyko­ny­wał swoją pracę i był w sta­nie odkry­wać nie­zli­czone tajem­nice, które miały pozo­stać nie­znane…
Mimo to, nim mógł choćby pomy­śleć o wzię­ciu prysz­nica, zje­dze­niu śnia­da­nia czy innych nie­od­łącz­nych ele­men­tach cywi­li­zo­wa­nego życia, odpę­dził duchy kosz­maru, uru­cha­mia­jąc łącze kom­sieci, i otwo­rzył bez­po­średni kanał do kom­pu­te­rów w swoim gabi­ne­cie. Usiadł na wil­got­nym krze­śle obro­to­wym, obser­wo­wany przez zapę­tlony fil­mik z Celią, odtwa­rza­jący się raz po raz w hono­ro­wej wnęce, i zabrał się do odrą­by­wa­nia kolej­nych głów hydrze swo­jego lęku.
Według czasu lokal­nego było jesz­cze wcze­śnie – siódma dzie­sięć czasu wschod­nio­ame­ry­kań­skiego – ale współ­cze­sna, coraz bar­dziej kur­cząca się pla­neta żyła w stre­fie bez­cza­so­wo­ści. Wszystko, co zosta­wił na noc na wol­nym ogniu, goto­wało się przy­jem­nie. Część nada­wała się do wyko­rzy­sta­nia już dzi­siaj, reszta zaś wydzie­lała soki o inte­re­su­ją­cym zapa­chu.
Powoli odzy­ski­wał pew­ność sie­bie. Uświa­do­mie­nie sobie, że żyje nie w trój- lecz w czte­ro­wy­mia­ro­wym świe­cie, głęb­szym niż światy nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Ziemi, zawsze poma­gało mu bar­dziej niż środki uspo­ka­ja­jące. Naka­zał sobie igno­ro­wać chi­cho­czą­cego demona zwąt­pie­nia, który cią­gle cyto­wał słowa Con­roya, pod­kre­śla­jąc, że prę­dzej czy póź­niej cały świat zachodni sprzy­mie­rzy się, by ukryć przed nim swe wąt­pliwe moral­nie poczy­na­nia. Dzie­sięć, osiem, a nawet sześć lat temu każda licząca się sieć miała swo­jego szpu­lo­ka­bla, ale zni­kali kolejno ze sceny. Jedni wysu­nęli oskar­że­nia, któ­rych nie potra­fili udo­wod­nić, inni zaś po pro­stu stra­cili odbior­ców, ponie­waż nie potra­fili ich już iry­to­wać, pro­wo­ko­wać ani eks­cy­to­wać.
Czyżby cho­dziło o to, że świat nie podzi­wiał już uczci­wych ludzi, zacho­wu­jąc uzna­nie dla tych, któ­rym nie­uczci­wość ucho­dziła na sucho? Czy zresztą można nazwać uczci­wym kogoś, kto żyje z tego, że dema­skuje tych, któ­rym nie udało się sku­tecz­nie ukryć swych machlo­jek? Fla­men rozej­rzał się nie­spo­koj­nie wkoło, jakby te pyta­nia zadał ktoś inny. W pokoju nie poru­szało się jed­nak nic poza obra­zem Celii, odtwa­rza­ją­cej bez końca swój zapę­tlony krąg. Wró­cił do ekranu łącza, by wybrać pierw­szą i naj­więk­szą z kil­ku­na­stu spraw, które wrzu­cił na noc do kom­pu­tera.
W rze­czy samej było prawdą, że Mar­can­to­nia Got­t­schalka zlek­ce­wa­żył Vyache­slav Got­t­schalk oraz kilku innych waż­nych wie­lo­sy­la­bow­ców, któ­rzy nie poja­wili się na jego osiem­dzie­sią­tych uro­dzi­nach. Już od pew­nego czasu wie­dziano, że w kar­telu znowu wybu­chła walka o wła­dzę, ale do tej chwili uda­wało się sku­tecz­nie utaj­niać infor­ma­cje, kto opo­wiada się po któ­rej stro­nie.
Czy odważy się spró­bo­wać zgad­nąć, które z kon­wen­cjo­nal­nych wyja­śnień powo­łu­ją­cych się na cho­robę – Got­t­schal­ko­wie pod bar­dzo wie­loma wzglę­dami byli zaska­ku­jąco zacho­waw­czy – w rze­czy­wi­sto­ści były kłam­stwami? Kom­pu­tery ostrze­gały go, żeby tego nie robił. Kar­tel był sta­now­czo zbyt potężny, by można go było ata­ko­wać bez naprawdę nie­pod­wa­żal­nych danych. Nie­mniej jego serce pra­gnęło cze­goś wiel­kiego. Cho­dziło nie tyle o to, że do wyga­śnię­cia kon­traktu zostało dzie­więć mie­sięcy, jak ostrze­gał go sen, ile o to, że to było tylko dzie­więć mie­sięcy. Jeśli nie natrafi na coś naprawdę wiel­kiego pod koniec sezonu let­niego, gdy oglą­dal­ność była niska, przej­dzie do histo­rii, jak Niniwa i Tyr. Przy­znał tej wia­do­mo­ści naj­wyż­szy prio­ry­tet i pole­cił kom­pu­te­rom, choć bez zbyt­niej nadziei, raz jesz­cze spró­bo­wać zdo­być kod dostępu do banku infor­ma­cji Got­t­schal­ków w Iron Moun­tain.
Cze­ka­jąc na ocenę kom­pu­tera, prze­szedł do innych tema­tów. Sama myśl o zaata­ko­wa­niu Got­t­schal­ków przy­wró­ciła go do nor­mal­nego stanu i segre­go­wał teraz stare oraz nowe tematy ze znacz­nie więk­szym prze­ko­na­niem.
Plotki krą­żące o Lares & Pena­tes Inc. pra­wie na pewno pokry­wały się z prawdą. Firma była tylko przy­krywką Con­juh Man, prze­zna­czoną dla wykształ­co­nych odbior­ców. Z entu­zja­zmem eks­plo­ato­wała ucieczkę blan­ków od racjo­nal­no­ści oraz igno­ran­cję nieblan­ków. Zazna­czył ją z myślą o dokład­niej­szym zba­da­niu i wyko­rzy­sta­niu, gdy kom­pu­te­rowa ocena osią­gnie osiem­dzie­siąt pro­cent. Na razie było tylko sie­dem­dzie­siąt dwa. Liczbę uchodź­ców zmie­rza­ją­cych do Kuala Lum­pur naj­wy­raź­niej redu­ko­wano o dwie trze­cie zgod­nie ze z góry przy­go­to­wa­nym pla­nem, wbrew ofi­cjal­nym donie­sie­niom, mówią­cym, że dzieli się ich na loja­li­stów i bun­tow­ni­ków. Poziom akcep­ta­cji osiem­dzie­siąt osiem pro­cent, więc można by to wyko­rzy­stać dzi­siaj, ale czy warto ryzy­ko­wać wywo­ła­nie mię­dzy­na­ro­do­wego incy­dentu? Kogo w anglo­ję­zycz­nym świe­cie obcho­dzi los nie wia­domo ilu ludzi o brą­zo­wych skó­rach, mówią­cych w nie­zro­zu­mia­łym języku?
Na­dal się zasta­na­wiał, czy wyko­rzy­stać tę sprawę, czy zacho­wać ją na póź­niej, gdy nagle prze­rwał mu sygnał. Ponad sześć­dzie­siąt pro­cent dla próby kupie­nia kodu, który otwo­rzyłby bank danych Got­t­schal­ków w Iron Moun­tain. Praw­do­po­dobna cena od jed­nego do dwóch milio­nów. To pozo­sta­wało poza zasię­giem Fla­mena – nie miał tyle forsy w fun­du­szu dla infor­ma­to­rów – ale natych­miast obu­dziło jego pro­fe­sjo­nalną podejrz­li­wość. Gdy poprzed­nio wysy­łał zapy­ta­nia, kom­pu­tery zawsze natych­miast wyświe­tlały odpo­wiedź „nie na sprze­daż”. Instynkt pod­po­wie­dział mu, jakie pyta­nie powi­nien zadać teraz: Czy Got­t­schal­ko­wie pla­nują zakoń­czyć współ­pracę z Iron Moun­tain?
Tym­cza­sem prze­szedł do kolej­nego punktu. Wśród Patrio­tów X zano­siło się na coś dużego. Kilka ruty­no­wych lek­tur zapro­wa­dziło go z powro­tem do Got­t­schal­ków i powierz­chow­nej oceny, że ich firma znowu pod­syca nie­po­koje pośród eks­tre­mi­stycz­nych nie­blan­ków, by zwięk­szyć sprze­daż swych pro­duk­tów prze­ra­żo­nym blan­kom. Ist­niała też jed­nak druga moż­li­wość, o praw­do­po­do­bień­stwie niż­szym tylko o pięć punk­tów. Dotknął pal­cem równo przy­strzy­żo­nej, ciem­nej brody i zmarsz­czył brwi.
Prze­łom w spra­wie Mor­tona Lenigo? Roz­są­dek uzna­wał to za non­sens. Żaden kom­pu­ter imi­gra­cyjny nie wysta­wiłby mu wizy po tym, co Lenigo zro­bił w bry­tyj­skich mia­stach, takich jak Man­che­ster, Bir­ming­ham i Car­diff. Nie­mniej fakt, że odczyt, który przez trzy lata utrzy­my­wał się na pozio­mie czter­dzie­stu kilku pro­cent, nagle sko­czył do nie­mal sie­dem­dzie­się­ciu, z pew­no­ścią sygna­li­zo­wał nie­bez­pie­czeń­stwo. Jeśli rze­czy­wi­ście coś się za tym kryło, to mogłaby być rewe­la­cyjna histo­ria! Zazna­czył to z myślą o dokład­nym skom­pu­to­wa­niu i wró­cił do Got­t­schal­ków.
Tak, potwier­dziły kom­pu­tery, Got­t­schal­ko­wie rze­czy­wi­ście mogą pla­no­wać pozby­cie się Iron Moun­tain. Kupo­wali sprzęt prze­twa­rza­jący dane w tak wiel­kich ilo­ściach, że trudno to było wyja­śnić pla­nami stwo­rze­nia sys­te­mów śle­dzą­cych albo namie­rza­ją­cych cel.
Logiczny wnio­sek: jeśli rze­czy­wi­ście pla­nują wyco­fać się z Iron Moun­tain, sprze­daż jed­nego z kodów dostępu dałaby im dodat­kowe fun­du­sze, a jed­no­cze­śnie mogliby śmiać się jak hieny, gdy łatwo­wierny nabywca zorien­to­wałby się, że go nabrano.
Cza­sami nie­na­wi­dzę Got­t­schal­ków, pomy­ślał Fla­men. Nie tyle za to, kim są, ile za to, co sądzą o innych. Nikt nie lubi być trak­to­wany jak krót­ko­wzroczny kre­tyn.
Po chwili namy­słu wydał swym kom­pu­te­rom trzy pole­ce­nia: wyszu­ka­nie infor­ma­cji o tym, w jakie miej­sce Got­t­schal­ko­wie kazali dostar­czyć cały ten sprzęt, co samo w sobie powie mu wiele; zna­le­zie­nie wzmia­nek o tech­no­lo­gicz­nych prze­ło­mach, mogą­cych dopro­wa­dzić do wypusz­cze­nia na rynek zupeł­nie nowych pro­duk­tów; oraz wszel­kich suge­stii, choćby naj­bar­dziej nie­ja­snych, na temat kon­fliktu wewnątrz kar­telu. Szansa, by tak sze­roko zakro­jone pole­ce­nia dopro­wa­dziły do zna­le­zie­nia cze­goś, co mógłby wyko­rzy­stać dzi­siaj, rów­nała się zeru, więc zazna­czył ten punkt celem noc­nego spraw­dze­nia i wró­cił do mate­ria­łów, które mógł wyko­rzy­stać natych­miast.
Polo­wa­nie na plotki, przy­po­mi­na­jące łapa­nie motyli w siatkę, było jed­nym z jego czo­ło­wych talen­tów. Dowo­dził tego sam fakt, że jego pro­gram prze­trwał. Musiał co prawda przy­znać, że go oka­le­czono, ale lepiej stra­cić nogę, niż tra­fić do kre­ma­to­rium. Ta oczy­wi­sta prawda nie pocie­szyła go jed­nak zbyt­nio, gdy spoj­rzał na osta­teczną listę, zło­żoną z sied­miu pozy­cji. Trzy z nich zacho­wy­wał dotąd na wypa­dek, gdyby cen­trala sieci coś zakwe­stio­no­wała. Kon­trakt zmu­szał go, by przed posta­wie­niem komu­kol­wiek zarzu­tów pozwo­lił kom­pu­te­rom Holo­co­smic prze­ana­li­zo­wać dane. Nie­kiedy obni­żały one rating poni­żej poziomu okre­ślo­nego przez firmę, co chro­niło ją przed porażką w pro­ce­sach o znie­sła­wie­nie. Ostat­nio odrzu­cano mniej wię­cej jedną pozy­cję na tydzień. Fla­men uwa­żał, że to sta­now­czo za dużo, miał jed­nak powody, by powstrzy­my­wać się od skarg.
Żniwa były dzi­siaj dość kiep­skie, ale przy­naj­mniej wie­dział, że będzie mógł nadać pro­gram. Pora przy­swoić sobie jakieś śnia­da­nie. Jedze­nie sma­ko­wało jed­nak jak popiół i prze­ły­kał je z naj­wyż­szym tru­dem.

cztery
PYTA­NIE: KIM BYŁ TEN WĄŻ, Z KTÓ­RYM
WIDZIA­ŁEM CIĘ WCZO­RAJ WIE­CZO­REM?
ODPO­WIEDŹ: TO NIE BYŁ WĄŻ.
TO BYŁA MOJA NOWA KOCHANKA.
TAK SIĘ SKŁADA, ŻE JEST PYTO­NESSĄ

Mecha­nizm dmu­cha­nego łóżka zaczy­nał odma­wiać posłu­szeń­stwa. Kupiła uży­wane, a do tego miało tylko metr trzy­dzie­ści sze­ro­ko­ści i nie prze­wi­dziano go dla dwóch osób. Pierw­sze, co zauwa­żyła Lyla Clay po prze­bu­dze­niu, to fakt, że jak zwy­kle spała w sztyw­nej pozy­cji, by uni­kać gór­nego rogu, gdzie nośność była naj­słab­sza. Spo­czy­wa­jąc na pra­wej ręce, odcięła dopływ krwi i teraz całą koń­czynę od łok­cia aż po koniuszki pal­ców wypeł­niał tęt­niący ból powra­ca­ją­cego czu­cia.
Otwo­rzyła z iry­ta­cją oczy i zoba­czyła męż­czy­znę, któ­rego nie znała. Uśmie­chał się do niej. Jego wargi poru­szały się cał­ko­wi­cie bez­gło­śnie, ale impli­ka­cje tego faktu nie dotarły do niej w pierw­szej chwili.
Była cał­ko­wi­cie naga, ale nie miała powodu wsty­dzić się swego ciała, które było szczu­płe, młode i jed­no­li­cie opa­lone. Nie­mniej odruch pozo­stały po dość sta­ro­świec­kim wycho­wa­niu naka­zał jej poszu­kać nie­ist­nie­ją­cego koca (obwody cieplne w łóżku na­dal dzia­łały pra­wi­dłowo). Ten ruch nie har­mo­ni­zo­wał z drę­czą­cym ją kur­czem mię­śni. Tak czy ina­czej po raz pierw­szy w swym trwa­ją­cym już dwa­dzie­ścia lat życiu po prze­bu­dze­niu prze­ko­nała się, że podzi­wia ją męż­czy­zna, któ­rego twarz i nazwi­sko były jej cał­ko­wi­cie nie­znane.
Wtem nie­zna­jomy zmie­nił się w kaskadę różo­wych i fio­le­to­wych płat­ków śniegu. Przy­po­mniała sobie v-apa­rat, który Dan i jego przy­ja­ciel Berry wwieźli wczo­raj windą, a potem kory­ta­rzem na wózku, pocąc się i prze­kli­na­jąc. Przed­tem nie mieli w pie­le­szach v-apa­ratu, tylko sta­ro­świecki, dwu­wy­mia­rowy tele­wi­zor, na któ­rym nie odbie­rało się nic poza trzema oca­la­łymi dwu­wy­mia­rowymi kana­łami, któ­rych utrzy­ma­nia doma­gała się Pla­ne­tarna Komi­sja Komu­ni­ka­cji. Ponie­waż ich pro­gram był prze­zna­czony dla Indii, Afryki i Ame­ryki Łaciń­skiej, a Lyla i Dan nie znali hindi ani suahili, a po hisz­pań­sku rozu­mieli tylko tro­chę, rzadko chciało się im włą­czać apa­rat, chyba że orbi­to­wali. Wtedy nie obcho­dziło ich, że pro­gramy doty­czą głów­nie kopa­nia latryn, poło­wów ryb oraz roz­po­zna­wa­nia obja­wów cho­rób zakaź­nych. W grun­cie rze­czy, jak zauwa­żył kie­dyś Dan, gdyby tylko mieli kawa­łek ziemi, na któ­rym mogliby wyko­pać latrynę, ta umie­jęt­ność mogłaby się oka­zać bar­dzo przy­datna, gdyby kible znowu się zapchały.
Poszu­kała wzro­kiem Dana. Leżał po dru­giej stro­nie łóżka i trzy­mał w ręce rozar, szu­ka­jąc punktu na ścia­nie, w któ­rym magne­tyczna przy­łączka na końcu kabla mogłaby zaczerp­nąć odro­binę ener­gii. Przy­po­mi­nał tro­chę ćpuna szu­ka­jącego kawałka żyły, w którą mógłby się wkłuć. Wresz­cie zna­lazł miej­sce, w któ­rym prze­wód induk­cyjny nie był sko­ro­do­wany. Rozar obu­dził się do życia i Dan zabrał się do napra­wia­nia defek­tów w bro­dzie. Los prze­klął go wiel­kimi i okrą­głymi łysymi pla­mami na obu policz­kach.
Po paru ude­rze­niach serca v-apa­rat w magiczny spo­sób powró­cił do pra­wi­dło­wej syn­chro­ni­za­cji. Męż­czy­zna na ekra­nie, uśmiech­nięty i gesty­ku­lu­jący z pasją, na nowo pod­jął swą nie­sły­szalną dia­trybę.
Lyla usia­dła, tuląc do piersi świerz­biącą wciąż koń­czynę i masu­jąc ją pal­cami dru­giej.
– Czemu nie zro­bisz znaku na ścia­nie, żeby następ­nym razem nie musieć szu­kać? – zapy­tała.
Nie patrzyła na Dana, pozwa­la­jąc, by jej spoj­rze­nie wędro­wało cha­otycz­nie po pokoju. Na mosięż­nej tacce pod świą­ty­nią Lara leżała sterta lep­kich pseu­do­or­ga­ni­ków. Naj­wy­raź­niej ktoś przy­po­mniał sobie na czas, żeby wyrzu­cić książki, któ­rych data waż­no­ści wkrótce miała wyga­snąć. Nie pamię­tała, by to zro­biła, więc to musiał być Dan. Od naroż­nika stołu, który zło­żono bez wycie­ra­nia, pro­wa­dził w dół wyschnięty ślad czer­wo­nego wina. Półkę, na któ­rej usta­wiono auten­tyczny dwu­dzie­sto­wieczny sied­mio­ra­mienny świecz­nik, pokry­wał sypki popiół. Lyla uparła się, by zapa­lić jed­no­cze­śnie sie­dem róż­nych rodza­jów abar­gatti. Zmarsz­czyła nos na to wspo­mnie­nie.
Mówiąc krótko, pano­wał tu okropny baj­zel.
Dan prze­rwał na moment nakła­da­nie kolej­nych pasm syn­te­tycz­nych wło­sów na wysma­ro­wane kle­jem policzki.
– Wresz­cie się obu­dzi­łaś, tak? Mia­łem ochotę zacząć tobą potrzą­sać. Wiesz, która jest godzina?
Wska­zał na nowy v-apa­rat, jakby był zegar­kiem.
Popa­trzyła na niego bez zro­zu­mie­nia.
– Nie pozna­jesz Mat­thew Fla­mena? Wiesz, ilu szpu­lo­ka­bli zostało w holo­wi­zji? To pro­gram nada­wany w połu­dnie. Minęła już prze­szło połowa. Posłu­chaj!
Uniósł nogę i dotknął pal­cami stopy regu­la­tora dźwięku ulo­ko­wa­nego w niskiej szafce, na któ­rej opie­rał się holo­gra­ficzny ekran gru­bo­ści cen­ty­me­tra, przy­po­mi­na­jący żagiel roz­wi­nięty nad kadłu­bem jachtu. Nagle utra­cił rów­no­wagę i klap­nął ciężko w rogu łóżka. To obcią­że­nie oka­zało się zbyt wiel­kie dla sfa­ty­go­wa­nego mecha­ni­zmu i Lyla zle­ciała na pod­łogę. Roz­legł się syk ucie­ka­ją­cego gazu.
– Świat, w któ­rym żyjemy, czę­sto jest prze­ra­ża­jący – mówił Fla­men swym przy­po­chleb­nym gło­sem. – Czy w związku z tym nie zazdro­ści­cie ludziom, któ­rzy zain­sta­lo­wali w drzwiach i oknach pułapki typu Guar­dian? Ni­gdzie nie dosta­nie­cie lep­szych, a tylko głupcy kupo­wa­liby gor­sze.
Fla­men znik­nął. Na jego miej­scu poja­wił się wysoki, łypiący spode łba nie­blank. Nim Lyla zdą­żyła zare­ago­wać – na­dal nie prze­bu­dziła się do tego stop­nia, by mieć pew­ność, że barwny, trój­wy­mia­rowy obraz pozo­sta­nie zato­piony w ekra­nie – na jego szyi, pasie i kola­nach zaci­snęły się kol­cza­ste, meta­lowe taśmy. Z miejsc, w które wbiły się okrutne, sta­lowe szpi­kulce, pły­nęła krew. Męż­czy­zna zro­bił oszo­ło­mioną minę, a potem stra­cił przy­tom­ność.
– Guar­dian! – roz­legł się nie­sa­mo­wity głos kastrata. – Guar­diiia­aan!
– Chyba powin­ni­śmy zain­we­sto­wać w coś takiego – stwier­dził Dan.
– Jeśli dalej będziesz tak robił, nie zosta­nie tu nic, co warto by było ukraść – sprze­ci­wiła się z iry­ta­cją Lyla. – Zauwa­ży­łeś, że wła­śnie zepsu­łeś łóżko?
Zerwała się na nogi i naci­snęła przy­cisk wyłą­cza­jący v-apa­rat. Nic się nie wyda­rzyło.
– Zapo­mnia­łem ci powie­dzieć – mruk­nął Dan. – Wyłącz­nik nie działa. Dla­tego Berry nam go dał.
– A niech cię! – Lyla odna­la­zła wzro­kiem prze­wód i wyrwała pobie­raczkę ze ściany. Obraz Mat­thew Fla­mena, który przed chwilą wró­cił na ekran, roz­sy­pał się w nie­bie­skie i zie­lone plamy. – Chcesz dzi­siaj spać na twar­dej desce? Ja na pewno nie chcę!
– Wezwę kogoś, żeby to napra­wił. – Dan wes­tchnął. – A teraz rusz się. Zapo­mnia­łaś, że mamy dziś być w Szpi­talu Gins­berga?
Nabur­mu­szona Lyla pozbie­rała zdjęte wczo­raj ubra­nie – sza­ro­zie­lone niksy i parę zbie­gów.
– Jakieś tele­fony albo poczta? – zapy­tała, wcią­ga­jąc ubra­nie.
– Sprawdź, jeśli cię to inte­re­suje. – Dan dotknął ostroż­nie wło­sów na twa­rzy. Upew­niw­szy się, że prze­szczep pre­zen­tuje się zno­śnie, odłą­czył rozar od ściany i scho­wał do pudełka. – Naj­pierw musisz speł­nić obo­wią­zek wobec Lara, tak?
– Mamy go tylko na sie­dem dni prób­nych – odpo­wie­działa obo­jęt­nie Lyla, wcią­ga­jąc niksy na bio­dra. – Jeśli tak bar­dzo chce zostać w tej zasy­fio­nej norze, niech się bie­rze do roboty. Poza tym co ci strze­liło do głowy, że poło­ży­łeś na tacce stertę prze­ter­mi­no­wa­nych ksią­żek? Myślisz, że Lar się ucie­szy, że trak­tu­jesz go jak zsyp?
– To było pilne – mruk­nął Dan. – Rury znowu się zatkały.
– O nie!
Lyla popa­trzyła na niego trwoż­nie, balan­su­jąc na jed­nej nodze, by wsu­nąć stopę w zbieg.
– Spo­koj­nie. Kible dzia­łają. Ale uzna­łem, że wyrzu­ce­nie do nich sterty ksią­żek byłoby nie­po­trzeb­nym ryzy­kiem.
– Jeśli już mówimy o wap­nie­ją­cych tęt­ni­cach. – Lyla wes­tchnęła, przy­po­mi­na­jąc sobie ulu­bioną meta­forę ze Skle­ro­tycz­nego mia­sta Xaviera Con­roya. – Czego nie ma w kana­łach, jest na uli­cach, a czego nie ma na uli­cach, jest w kom­sieci… Pójdę spraw­dzić naszą szafkę. Może będzie w niej coś cie­ka­wego. Ni­gdy nie wia­domo.
Pode­szła do drzwi i zaczęła krę­cić z wysił­kiem korbą, by pod­nieść stu­ki­lowy cię­żar zabez­pie­cza­jący wej­ście przed noc­nymi intru­zami.
– Włóż czarcz – zażą­dał Dan, wcho­dząc w zie­lone bry­czesy i zaci­ska­jąc mocno pasek.
– Cho­lera, idę tylko do kom­sieci!
– Włóż go – powtó­rzył. – Jesteś ubez­pie­czona na ćwierć miliona list­ków her­baty, a w umo­wie napi­sano, że musisz go nosić.
– Łatwo ci mówić – burk­nęła bun­tow­ni­czo Lyla. – Nie musisz się męczyć z tym cho­ler­stwem.
Się­gnęła jed­nak posłusz­nie po czarcz, wiszący na kołku przy drzwiach.
Wcią­ga­jąc go przez głowę, zatrzy­mała się nagle.
– Hej, w szpi­talu nie będę musiała go nosić, tak? Okrop­nie by mi prze­szka­dzał, kiedy zacznę się mio­tać.
– Nie pod­czas samego występu. Cho­ciaż jeśli się nad tym zasta­no­wić… – Dan przy­gryzł wargę, spo­glą­da­jąc nie­pew­nie na Lylę. – Pacjenci w Gins­bergu są segre­go­wani i jeśli zoba­czą cię w takim stroju, to może nie być za dobrze. Masz coś, co wię­cej zasła­nia?
– Nie sądzę. Wszyst­kie lutowe ubra­nia prze­kro­czyły już datę waż­no­ści, a mar­cowe zaczy­nają się roz­ła­zić. W kwiet­niu oczy­wi­ście prze­cho­dzę na przej­rzy­ste.
– Zapo­mnijmy o tym. – Dan wzru­szył ramio­nami. – Jeśli będą się upie­rali, możesz popro­sić, żeby dali ci coś na ich koszt. Może suk­nię. Kiedy ostat­nio mia­łaś suk­nię? W listo­pa­dzie?
– Tak. Kupi­łam ją, żeby poje­chać do domu i spo­tkać się z rodziną w Dzień Dzięk­czy­nie­nia. Ale wtedy było zimno, a teraz jest upał… Ech, dla dobra sprawy mogę wło­żyć i suk­nię. Pod warun­kiem że za nią zapłacą. W tym sezo­nie suk­nie są okrop­nie dro­gie. – Wsu­nęła się w czarcz, otwo­rzyła drzwi i rozej­rzała się na obie strony, by się upew­nić, że na kory­ta­rzu nikogo nie ma. – Nie zamy­kam, wrócę za chwilę – dodała.

pięć
TYLKO CZYN CZYNI CZŁO­WIEKA,
Z CAŁYM SZA­CUN­KIEM DLA MEDY­CYNY

– On się nazywa Harry Madi­son, nie Mad Har­ri­son!
– Słu­cham? – zapy­tała kom­pu­te­rowa biur­ko­asy­stentka z bez­błędną pyta­jącą into­na­cją. To był jeden z superza­awan­so­wa­nych modeli IBM, wypo­sa­żony w zdol­ność cał­ko­wi­cie sper­so­na­li­zo­wa­nego dia­logu i prze­strze­ga­jący zasad wiary w swój mecha­niczny byt. Jedna z tych zasad gło­siła, że pra­cow­nik szpi­tala, który jest sam w pomiesz­cze­niu i wypo­wiada sły­szalne słowa, pra­gnie usły­szeć odpo­wiedź. Nie doty­czyło to pacjen­tów. Ci ostatni musieli nosić kom­bi­ne­zony z krzy­żami z meta­lo­wych nici na pier­siach i na ple­cach, by biur­ko­asy­stentki i inne auto­ma­tyczne urzą­dze­nia mogły ich odróż­nić od per­so­nelu.
– Nie­ważne – mruk­nął dok­tor James Reedeth znu­żo­nym gło­sem i zaci­snął zęby tak mocno, że sły­szał śpiew wła­snych, napię­tych mię­śni. Pogrą­żył się w myślach, uwa­ża­jąc, by znowu nie ode­zwać się nie­ostroż­nie.
Musieli mieć jakiś powód, żeby go tu zamknąć, niech to szlag! To byli eks­perci, co naj­mniej rów­nie bie­gli jak ja! Nawet nie jest moim pacjen­tem. Co więc spra­wia, że tak bar­dzo inte­re­suję się jego sprawą? Pod­świa­domy resen­ty­ment wywo­łany obec­no­ścią nie­blanka w szpi­talu, w któ­rym poza nim są sami blan­ko­wie? Nie wie­rzę w to. Ale poszu­ki­wa­nia roz­sąd­nej odpo­wie­dzi są pozba­wione sensu.
Po raz kolejny z tak wielu, że nie odwa­żył się pró­bo­wać ich zli­czyć, zadał sobie pyta­nie, co go zwa­biło do tego nawie­dza­nego przez mino­taury labi­ryntu. Czy chciał zostać leka­rzem po to, by roz­wią­zy­wać takie tajem­nice?
– Ariadne! Ariadne! Gdzie jesteś teraz, gdy potrze­buję two­jego kłębka?
Pod wpły­wem nagłego impulsu posta­no­wił to pyta­nie zadać rów­nież na głos. Natych­miast uświa­do­mił sobie, że nie jest pewien, czy nadał tej decy­zji połysk wol­nej woli tylko po to, by oszu­kać samego sie­bie. Biur­ko­asy­stentka skar­żyła się elek­tro­nicz­nymi piskami, spraw­dza­jąc i odrzu­ca­jąc kolejne moż­liwe inter­pre­ta­cje. Wresz­cie jed­nak udzie­liła mu odpo­wie­dzi, któ­rej się spo­dzie­wał.
– Zakła­da­jąc, że wzmianka o „Ariadne” doty­czy dok­tor Spo­el­stry, obec­nie prze­bywa ona na ósmym pię­trze Skrzy­dła Czwar­tego. Jest objęta zaka­zem prze­szka­dza­nia klasy dru­giej. Pro­szę o infor­ma­cję, czy sprawa jest pilna.
Reedeth pozwo­lił sobie na pozba­wiony weso­ło­ści śmiech. Mil­czał przez jakieś pół minuty, aż wresz­cie biur­ko­asy­stentka zapy­tała z prze­ko­nu­jącą nutą sztucz­nej nie­pew­no­ści:
– Nie zna­le­ziono żad­nej wzmianki suge­ru­ją­cej, by dok­tor Spo­el­stra posia­dała motek. Czy udzie­lasz mi pozwo­le­nia na doda­nie tej infor­ma­cji do listy danych na jej temat?
– Oczy­wi­ście – zgo­dził się ser­decz­nym tonem Reedeth. – Możesz zapi­sać, że tylko ona zna drogę wyj­ścia z labi­ryntu. A także dodać, że ma skórę gład­szą niż syn­to­je­dwab, wyjąt­kowo piękne piersi, naj­bar­dziej zmy­słowe usta, jakie bogo­wie kie­dy­kol­wiek dali śmier­tel­niczce, uda zapewne odpo­wia­da­jące rów­na­niu, które spa­li­łoby wszyst­kie twoje obwody, oraz…
Miał zamiar dodać „serce zimne jak Lód V”, ale w tej samej chwili z trzewi biur­ko­asy­stentki dobiegł roz­pacz­liwy zgrzyt i zami­gało czer­wone świa­tło, sygna­li­zu­jące awa­rię. Roz­wście­czony Reedeth zerwał się na nogi. W jakim wła­ści­wie celu pozwo­lono, by kon­trakt na stwo­rze­nie sys­temu kom­pu­te­ro­wego w Szpi­talu Gins­berga przy­padł fir­mie, dla któ­rej pra­cuje tyle samo neo­pu­ry­tan, co dla IBM? Co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent pacjen­tów, z któ­rymi pró­bo­wał sobie pora­dzić, miało różne zabu­rze­nia sek­su­alne, co nie­ustan­nie iry­to­wało maszy­no­wych cen­zo­rów z ich odru­chową świę­tosz­ko­wa­to­ścią.
Musiał przy­znać, że ulżyło mu, gdy uwol­nił się od towa­rzy­stwa biur­ko­asy­stentki. Próby pogo­dze­nia faktu, że pra­co­wał w śro­do­wi­sku prze­szy­tym sie­cią kana­łów infor­ma­cyj­nych, z zasa­dami, które, for­mal­nie rzecz bio­rąc, wyzna­wał, pro­wa­dziły do para­doksu, któ­rego ni­gdy nie udało mu się roz­wią­zać.
Pod­szedł do zaj­mu­ją­cego całą ścianę okna i wyj­rzał na potężny kom­pleks Sta­no­wego Szpi­tala Imie­nia Gins­berga dla Nie­przy­sto­so­wa­nych Umy­słowo. Kom­pleks przy­po­mi­nał for­tecę – wyso­kie wie­żowce mak­sy­mal­nego bez­pie­czeń­stwa, połą­czone ze sobą potęż­nymi murami, jakby jakiś rysu­nek z książki dla dzieci, przed­sta­wia­jący baśniowy zamek, został przed­sta­wiony w beto­nie przez nie­przy­jaź­nie nasta­wio­nego archi­tekta. Kom­pleks był struk­tu­ral­nym odpo­wied­ni­kiem „wyco­fa­nia się i prze­gru­po­wa­nia”, zale­ca­nego przez Mog­shacka jako anti­do­tum na nie­mal wszyst­kie pro­blemy z przy­sto­so­wa­niem spo­łecz­nym. Okna umiesz­czono tylko w niskich skrzy­dłach admi­ni­stra­cyj­nych, a wie­żowce miały gład­kie ściany. Prze­ra­żony świeżo przy­jęty pacjent na sam ich widok miał poczuć, że nie grożą mu już nie­moż­liwe do znie­sie­nia wyzwa­nia świata zewnętrz­nego.
Reede­thowi zawsze koja­rzyły się jed­nak ze śre­dnio­wiecz­nymi zam­kami, które wyna­la­zek pro­chu strzel­ni­czego uczy­nił prze­sta­rza­łymi. A w dobie kie­szon­ko­wych bomb jądro­wych…?
Wes­tchnął, przy­po­mi­na­jąc sobie pyta­nie zadane łagod­nym tonem przez Xaviera Con­roya, który był pro­mo­to­rem jego pracy dok­tor­skiej. Wła­śnie ogło­szono plany, według któ­rych miano zbu­do­wać Szpi­tala Gins­berga, razem z prze­ko­nu­ją­cym arty­ku­łem Mog­shacka, wyja­śnia­ją­cym pro­jek­to­wane zasady funk­cjo­no­wa­nia pla­cówki. „A co dok­tor Mog­shack ma do zapro­po­no­wa­nia pacjen­tom, któ­rych stan zapewne się pogor­szy, gdy nie będą widzieli żad­nej drogi wyj­ścia?”.
Pełne zna­cze­nie tych kry­tycz­nych słów ujaw­niło się po dwóch latach. Reedeth zro­zu­miał je dopiero wtedy, gdy nie­spo­dzie­wa­nie uwia­do­mił sobie, w jakiej sytu­acji zna­lazł się Harry Madi­son. W chwili kiedy Con­roy je wygło­sił, śmiał się razem z innymi z krót­kiej i cel­nej odpo­wie­dzi Mog­shacka:
„Jestem wdzięczny dok­to­rowi Con­roy­owi za to, że po raz kolejny zade­mon­stro­wał nam, iż potrafi prze­ska­ki­wać przez płoty, nim jesz­cze do nich dotrze. Być może zechciałby dołą­czyć do nas w Szpi­talu Gins­berga, gdzie będzie miał szansę zna­leźć roz­wią­za­nie tego pro­blemu. Podej­rze­wam jed­nak, że to tylko jeden z wielu, które go drę­czą”.
Reedeth potrzą­snął głową.
– Wyco­fa­nie się i prze­gru­po­wa­nie – zacy­to­wał na głos, zado­wo­lony, że choć na chwilę uwol­nił się od mecha­nicz­nych pod­słu­chi­wa­czy. – Gdy­bym wie­dział, jak daleko mogą się posu­nąć we wdra­ża­niu tej zasady, przy­się­gam, że wolał­bym pra­co­wać gdzie­kol­wiek indziej niż tutaj, gdzie ta okropna kobieta może walić we mnie jak w worek tre­nin­gowy, bo „miłość to stan zależ­no­ści”. I jak zdany na łaskę wła­snych uczuć tera­peuta ma pomóc pacjen­tom w zacho­wa­niu racjo­nal­nego dystansu?
Łyp­nął ze zło­ścią na biur­ko­asy­stentkę, typowy przy­kład bez­oso­bo­wych ide­ałów Mog­shacka, i nagle zauwa­żył, że choć czer­wone świa­tło na­dal się świeci, prze­stało migać. Zaklął bez­gło­śnie, uświa­da­mia­jąc sobie, że czeka go spo­tka­nie z jedyną osobą, któ­rej stan psy­chiczny drę­czył go bar­dziej niż jego wła­sny.

 
Wesprzyj nas