W „Zygzakowatej orbicie” John Brunner przedstawia wizję społeczeństwa rozpadającego się pod naporem przemocy, uzależnień, korupcji i masowego zamykania w szpitalach psychiatrycznych ludzi uznanych na „chorych umysłowo”.
W roku 1969 książka autora „Ślepego stada” wywarła ogromne wrażenie na czytelnikach i do dziś nie utraciła swej mocy.
Matthew Flamen, ostatni ze śledczych dziennikarzy rozpaczliwie poszukuje wielkiej sensacji. Jeśli jej nie znajdzie, straci widzów i pracę.
Możliwości nie brakuje: kartel Gottschalków wywołuje niepokoje wśród nieblanków, by sprzedawać broń blankom, Patrioci X knują coś dużego i wygląda też na to, że wydarzyło się niewyobrażalne i jeden z najgroźniejszych brytyjskich rewolucjonistów dostanie amerykańską wizę.
Nagle w ręce wpada mu wiadomość, że szanowany dyrektor stanowego szpitala psychiatrycznego jest szarlatanem…
John Brunner (ur. 24 września 1934, zm. 26 sierpnia 1995) – brytyjski pisarz science fiction. Jego najbardziej znane powieści to Wszyscy na Zanzibarze z 1968, The Jagged Orbit z 1969 i Ślepe stado z 1972. Pierwsza z nich otrzymała Nagrodę Hugo za najlepszą powieść. W zapowiadającej nurt cyberpunkowy powieści Na fali szoku (1975) ukuł termin robak komputerowy (computer worm).
Zygzakowata orbita
Przekład: Michał Jakuszewski
Seria „Artefakty”
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 14 stycznia 2022
jeden
WYOBRAŻASZ SOBIE, ŻE JESTEŚ NA MOIM MIEJSCU
Ja…
dwa
CIĄG DALSZY ROZDZIAŁU PIERWSZEGO
…źń w izolacji.
trzy
SZPULOKABEL
Jaką postać miał świat tego ranka? Był jeszcze bardziej płaski niż poprzedniego dnia. We wszystkich gabinetach w Etchmark Undertower panowała sprzyjająca temperatura – osiemnaście stopni – lecz mimo to po czole Matthew Flamena, ostatniego szpulokabla, spływał pot. Do południa musiał zebrać dane do swego piętnastominutowego programu, opracować go, nagrać na taśmę, uzyskać zatwierdzenie, wnieść poprawki i umieścić w nadajniku. Zostało mu niewiele czasu, a nie miał jeszcze nic poza dwiema minutami i czterdziestoma sekundami reklam. Kolejne pozycje listy, którą zostawił na noc celem przekomputowania, odrzucono jako nieprzydatne, a do końca jego kontraktu zostało dziewięć miesięcy.
To był punkt szczytowy dręczącego go od dawna koszmaru. Planeta zamykała się jak znużony małż, a on, padająca z głodu rozgwiazda, nie miał siły otworzyć jej na nowo. Otworzyć? Na nowo?
Rozchylił powieki z desperackim wysiłkiem i za pancerną szybą sufitu z półprzezroczystego szkła ujrzał błękitne niebo. Był sam w pokoju. Sam w całym domu. Bardzo się z tego ucieszył. Serce tłukło mu o żebra jak szaleniec domagający się wypuszczenia z zakładu dla obłąkanych. Dyszał tak gwałtownie, że nie byłby w stanie wydobyć z siebie sensownego zdania, nawet prostego „dzień dobry”. Choć rozsądek mówił mu, że nikt nie jest odpowiedzialny za treść swoich snów, przepełniał go nieopisany, palący wstyd.
Kawałeczek po kawałeczku zebrał w całość rozproszone fragmenty swej jaźni, aż wreszcie odzyskał panowanie nad kończynami i zdołał wstać. Z jego podświadomości wyłoniły się słowa Xaviera Conroya. Dawno temu przyciągnęły one na moment jego uwagę i zapamiętał je jako cytat, który mógłby kiedyś wykorzystać, ponieważ bardzo ściśle wiązał się z jego pracą: „Kultura zachodnia zmienia się obecnie z kultury winy, opartej na sumieniu, w kulturę wstydu, w której podstawą jest chorobliwy strach przed przyłapaniem”.
Te słowa jątrzyły się w jego mózgu jak znak wypalony na ciele za pomocą pieczęci o temperaturze zbyt niskiej, by wysterylizować i skauteryzować ranę.
Rozejrzał się wkoło zaspanym wzrokiem i poczuł, że luksus, wygoda oraz bezpieczeństwo domu budzą w nim odrazę. Powlókł się do łazienki, wziął sobie pigułkę uspokajającą z dozownika i połknął ją. Oddając mocz, zauważył jej działanie. Świat wydał mu się nieco mniej niebezpieczny. Zdołał przekonać samego siebie, że jak dotąd udaje mu się jakoś to ciągnąć. Nadal wykonywał swoją pracę i był w stanie odkrywać niezliczone tajemnice, które miały pozostać nieznane…
Mimo to, nim mógł choćby pomyśleć o wzięciu prysznica, zjedzeniu śniadania czy innych nieodłącznych elementach cywilizowanego życia, odpędził duchy koszmaru, uruchamiając łącze komsieci, i otworzył bezpośredni kanał do komputerów w swoim gabinecie. Usiadł na wilgotnym krześle obrotowym, obserwowany przez zapętlony filmik z Celią, odtwarzający się raz po raz w honorowej wnęce, i zabrał się do odrąbywania kolejnych głów hydrze swojego lęku.
Według czasu lokalnego było jeszcze wcześnie – siódma dziesięć czasu wschodnioamerykańskiego – ale współczesna, coraz bardziej kurcząca się planeta żyła w strefie bezczasowości. Wszystko, co zostawił na noc na wolnym ogniu, gotowało się przyjemnie. Część nadawała się do wykorzystania już dzisiaj, reszta zaś wydzielała soki o interesującym zapachu.
Powoli odzyskiwał pewność siebie. Uświadomienie sobie, że żyje nie w trój- lecz w czterowymiarowym świecie, głębszym niż światy niemal wszystkich mieszkańców Ziemi, zawsze pomagało mu bardziej niż środki uspokajające. Nakazał sobie ignorować chichoczącego demona zwątpienia, który ciągle cytował słowa Conroya, podkreślając, że prędzej czy później cały świat zachodni sprzymierzy się, by ukryć przed nim swe wątpliwe moralnie poczynania. Dziesięć, osiem, a nawet sześć lat temu każda licząca się sieć miała swojego szpulokabla, ale znikali kolejno ze sceny. Jedni wysunęli oskarżenia, których nie potrafili udowodnić, inni zaś po prostu stracili odbiorców, ponieważ nie potrafili ich już irytować, prowokować ani ekscytować.
Czyżby chodziło o to, że świat nie podziwiał już uczciwych ludzi, zachowując uznanie dla tych, którym nieuczciwość uchodziła na sucho? Czy zresztą można nazwać uczciwym kogoś, kto żyje z tego, że demaskuje tych, którym nie udało się skutecznie ukryć swych machlojek? Flamen rozejrzał się niespokojnie wkoło, jakby te pytania zadał ktoś inny. W pokoju nie poruszało się jednak nic poza obrazem Celii, odtwarzającej bez końca swój zapętlony krąg. Wrócił do ekranu łącza, by wybrać pierwszą i największą z kilkunastu spraw, które wrzucił na noc do komputera.
W rzeczy samej było prawdą, że Marcantonia Gottschalka zlekceważył Vyacheslav Gottschalk oraz kilku innych ważnych wielosylabowców, którzy nie pojawili się na jego osiemdziesiątych urodzinach. Już od pewnego czasu wiedziano, że w kartelu znowu wybuchła walka o władzę, ale do tej chwili udawało się skutecznie utajniać informacje, kto opowiada się po której stronie.
Czy odważy się spróbować zgadnąć, które z konwencjonalnych wyjaśnień powołujących się na chorobę – Gottschalkowie pod bardzo wieloma względami byli zaskakująco zachowawczy – w rzeczywistości były kłamstwami? Komputery ostrzegały go, żeby tego nie robił. Kartel był stanowczo zbyt potężny, by można go było atakować bez naprawdę niepodważalnych danych. Niemniej jego serce pragnęło czegoś wielkiego. Chodziło nie tyle o to, że do wygaśnięcia kontraktu zostało dziewięć miesięcy, jak ostrzegał go sen, ile o to, że to było tylko dziewięć miesięcy. Jeśli nie natrafi na coś naprawdę wielkiego pod koniec sezonu letniego, gdy oglądalność była niska, przejdzie do historii, jak Niniwa i Tyr. Przyznał tej wiadomości najwyższy priorytet i polecił komputerom, choć bez zbytniej nadziei, raz jeszcze spróbować zdobyć kod dostępu do banku informacji Gottschalków w Iron Mountain.
Czekając na ocenę komputera, przeszedł do innych tematów. Sama myśl o zaatakowaniu Gottschalków przywróciła go do normalnego stanu i segregował teraz stare oraz nowe tematy ze znacznie większym przekonaniem.
Plotki krążące o Lares & Penates Inc. prawie na pewno pokrywały się z prawdą. Firma była tylko przykrywką Conjuh Man, przeznaczoną dla wykształconych odbiorców. Z entuzjazmem eksploatowała ucieczkę blanków od racjonalności oraz ignorancję nieblanków. Zaznaczył ją z myślą o dokładniejszym zbadaniu i wykorzystaniu, gdy komputerowa ocena osiągnie osiemdziesiąt procent. Na razie było tylko siedemdziesiąt dwa. Liczbę uchodźców zmierzających do Kuala Lumpur najwyraźniej redukowano o dwie trzecie zgodnie ze z góry przygotowanym planem, wbrew oficjalnym doniesieniom, mówiącym, że dzieli się ich na lojalistów i buntowników. Poziom akceptacji osiemdziesiąt osiem procent, więc można by to wykorzystać dzisiaj, ale czy warto ryzykować wywołanie międzynarodowego incydentu? Kogo w anglojęzycznym świecie obchodzi los nie wiadomo ilu ludzi o brązowych skórach, mówiących w niezrozumiałym języku?
Nadal się zastanawiał, czy wykorzystać tę sprawę, czy zachować ją na później, gdy nagle przerwał mu sygnał. Ponad sześćdziesiąt procent dla próby kupienia kodu, który otworzyłby bank danych Gottschalków w Iron Mountain. Prawdopodobna cena od jednego do dwóch milionów. To pozostawało poza zasięgiem Flamena – nie miał tyle forsy w funduszu dla informatorów – ale natychmiast obudziło jego profesjonalną podejrzliwość. Gdy poprzednio wysyłał zapytania, komputery zawsze natychmiast wyświetlały odpowiedź „nie na sprzedaż”. Instynkt podpowiedział mu, jakie pytanie powinien zadać teraz: Czy Gottschalkowie planują zakończyć współpracę z Iron Mountain?
Tymczasem przeszedł do kolejnego punktu. Wśród Patriotów X zanosiło się na coś dużego. Kilka rutynowych lektur zaprowadziło go z powrotem do Gottschalków i powierzchownej oceny, że ich firma znowu podsyca niepokoje pośród ekstremistycznych nieblanków, by zwiększyć sprzedaż swych produktów przerażonym blankom. Istniała też jednak druga możliwość, o prawdopodobieństwie niższym tylko o pięć punktów. Dotknął palcem równo przystrzyżonej, ciemnej brody i zmarszczył brwi.
Przełom w sprawie Mortona Lenigo? Rozsądek uznawał to za nonsens. Żaden komputer imigracyjny nie wystawiłby mu wizy po tym, co Lenigo zrobił w brytyjskich miastach, takich jak Manchester, Birmingham i Cardiff. Niemniej fakt, że odczyt, który przez trzy lata utrzymywał się na poziomie czterdziestu kilku procent, nagle skoczył do niemal siedemdziesięciu, z pewnością sygnalizował niebezpieczeństwo. Jeśli rzeczywiście coś się za tym kryło, to mogłaby być rewelacyjna historia! Zaznaczył to z myślą o dokładnym skomputowaniu i wrócił do Gottschalków.
Tak, potwierdziły komputery, Gottschalkowie rzeczywiście mogą planować pozbycie się Iron Mountain. Kupowali sprzęt przetwarzający dane w tak wielkich ilościach, że trudno to było wyjaśnić planami stworzenia systemów śledzących albo namierzających cel.
Logiczny wniosek: jeśli rzeczywiście planują wycofać się z Iron Mountain, sprzedaż jednego z kodów dostępu dałaby im dodatkowe fundusze, a jednocześnie mogliby śmiać się jak hieny, gdy łatwowierny nabywca zorientowałby się, że go nabrano.
Czasami nienawidzę Gottschalków, pomyślał Flamen. Nie tyle za to, kim są, ile za to, co sądzą o innych. Nikt nie lubi być traktowany jak krótkowzroczny kretyn.
Po chwili namysłu wydał swym komputerom trzy polecenia: wyszukanie informacji o tym, w jakie miejsce Gottschalkowie kazali dostarczyć cały ten sprzęt, co samo w sobie powie mu wiele; znalezienie wzmianek o technologicznych przełomach, mogących doprowadzić do wypuszczenia na rynek zupełnie nowych produktów; oraz wszelkich sugestii, choćby najbardziej niejasnych, na temat konfliktu wewnątrz kartelu. Szansa, by tak szeroko zakrojone polecenia doprowadziły do znalezienia czegoś, co mógłby wykorzystać dzisiaj, równała się zeru, więc zaznaczył ten punkt celem nocnego sprawdzenia i wrócił do materiałów, które mógł wykorzystać natychmiast.
Polowanie na plotki, przypominające łapanie motyli w siatkę, było jednym z jego czołowych talentów. Dowodził tego sam fakt, że jego program przetrwał. Musiał co prawda przyznać, że go okaleczono, ale lepiej stracić nogę, niż trafić do krematorium. Ta oczywista prawda nie pocieszyła go jednak zbytnio, gdy spojrzał na ostateczną listę, złożoną z siedmiu pozycji. Trzy z nich zachowywał dotąd na wypadek, gdyby centrala sieci coś zakwestionowała. Kontrakt zmuszał go, by przed postawieniem komukolwiek zarzutów pozwolił komputerom Holocosmic przeanalizować dane. Niekiedy obniżały one rating poniżej poziomu określonego przez firmę, co chroniło ją przed porażką w procesach o zniesławienie. Ostatnio odrzucano mniej więcej jedną pozycję na tydzień. Flamen uważał, że to stanowczo za dużo, miał jednak powody, by powstrzymywać się od skarg.
Żniwa były dzisiaj dość kiepskie, ale przynajmniej wiedział, że będzie mógł nadać program. Pora przyswoić sobie jakieś śniadanie. Jedzenie smakowało jednak jak popiół i przełykał je z najwyższym trudem.
cztery
PYTANIE: KIM BYŁ TEN WĄŻ, Z KTÓRYM
WIDZIAŁEM CIĘ WCZORAJ WIECZOREM?
ODPOWIEDŹ: TO NIE BYŁ WĄŻ.
TO BYŁA MOJA NOWA KOCHANKA.
TAK SIĘ SKŁADA, ŻE JEST PYTONESSĄ
Mechanizm dmuchanego łóżka zaczynał odmawiać posłuszeństwa. Kupiła używane, a do tego miało tylko metr trzydzieści szerokości i nie przewidziano go dla dwóch osób. Pierwsze, co zauważyła Lyla Clay po przebudzeniu, to fakt, że jak zwykle spała w sztywnej pozycji, by unikać górnego rogu, gdzie nośność była najsłabsza. Spoczywając na prawej ręce, odcięła dopływ krwi i teraz całą kończynę od łokcia aż po koniuszki palców wypełniał tętniący ból powracającego czucia.
Otworzyła z irytacją oczy i zobaczyła mężczyznę, którego nie znała. Uśmiechał się do niej. Jego wargi poruszały się całkowicie bezgłośnie, ale implikacje tego faktu nie dotarły do niej w pierwszej chwili.
Była całkowicie naga, ale nie miała powodu wstydzić się swego ciała, które było szczupłe, młode i jednolicie opalone. Niemniej odruch pozostały po dość staroświeckim wychowaniu nakazał jej poszukać nieistniejącego koca (obwody cieplne w łóżku nadal działały prawidłowo). Ten ruch nie harmonizował z dręczącym ją kurczem mięśni. Tak czy inaczej po raz pierwszy w swym trwającym już dwadzieścia lat życiu po przebudzeniu przekonała się, że podziwia ją mężczyzna, którego twarz i nazwisko były jej całkowicie nieznane.
Wtem nieznajomy zmienił się w kaskadę różowych i fioletowych płatków śniegu. Przypomniała sobie v-aparat, który Dan i jego przyjaciel Berry wwieźli wczoraj windą, a potem korytarzem na wózku, pocąc się i przeklinając. Przedtem nie mieli w pieleszach v-aparatu, tylko staroświecki, dwuwymiarowy telewizor, na którym nie odbierało się nic poza trzema ocalałymi dwuwymiarowymi kanałami, których utrzymania domagała się Planetarna Komisja Komunikacji. Ponieważ ich program był przeznaczony dla Indii, Afryki i Ameryki Łacińskiej, a Lyla i Dan nie znali hindi ani suahili, a po hiszpańsku rozumieli tylko trochę, rzadko chciało się im włączać aparat, chyba że orbitowali. Wtedy nie obchodziło ich, że programy dotyczą głównie kopania latryn, połowów ryb oraz rozpoznawania objawów chorób zakaźnych. W gruncie rzeczy, jak zauważył kiedyś Dan, gdyby tylko mieli kawałek ziemi, na którym mogliby wykopać latrynę, ta umiejętność mogłaby się okazać bardzo przydatna, gdyby kible znowu się zapchały.
Poszukała wzrokiem Dana. Leżał po drugiej stronie łóżka i trzymał w ręce rozar, szukając punktu na ścianie, w którym magnetyczna przyłączka na końcu kabla mogłaby zaczerpnąć odrobinę energii. Przypominał trochę ćpuna szukającego kawałka żyły, w którą mógłby się wkłuć. Wreszcie znalazł miejsce, w którym przewód indukcyjny nie był skorodowany. Rozar obudził się do życia i Dan zabrał się do naprawiania defektów w brodzie. Los przeklął go wielkimi i okrągłymi łysymi plamami na obu policzkach.
Po paru uderzeniach serca v-aparat w magiczny sposób powrócił do prawidłowej synchronizacji. Mężczyzna na ekranie, uśmiechnięty i gestykulujący z pasją, na nowo podjął swą niesłyszalną diatrybę.
Lyla usiadła, tuląc do piersi świerzbiącą wciąż kończynę i masując ją palcami drugiej.
– Czemu nie zrobisz znaku na ścianie, żeby następnym razem nie musieć szukać? – zapytała.
Nie patrzyła na Dana, pozwalając, by jej spojrzenie wędrowało chaotycznie po pokoju. Na mosiężnej tacce pod świątynią Lara leżała sterta lepkich pseudoorganików. Najwyraźniej ktoś przypomniał sobie na czas, żeby wyrzucić książki, których data ważności wkrótce miała wygasnąć. Nie pamiętała, by to zrobiła, więc to musiał być Dan. Od narożnika stołu, który złożono bez wycierania, prowadził w dół wyschnięty ślad czerwonego wina. Półkę, na której ustawiono autentyczny dwudziestowieczny siedmioramienny świecznik, pokrywał sypki popiół. Lyla uparła się, by zapalić jednocześnie siedem różnych rodzajów abargatti. Zmarszczyła nos na to wspomnienie.
Mówiąc krótko, panował tu okropny bajzel.
Dan przerwał na moment nakładanie kolejnych pasm syntetycznych włosów na wysmarowane klejem policzki.
– Wreszcie się obudziłaś, tak? Miałem ochotę zacząć tobą potrząsać. Wiesz, która jest godzina?
Wskazał na nowy v-aparat, jakby był zegarkiem.
Popatrzyła na niego bez zrozumienia.
– Nie poznajesz Matthew Flamena? Wiesz, ilu szpulokabli zostało w holowizji? To program nadawany w południe. Minęła już przeszło połowa. Posłuchaj!
Uniósł nogę i dotknął palcami stopy regulatora dźwięku ulokowanego w niskiej szafce, na której opierał się holograficzny ekran grubości centymetra, przypominający żagiel rozwinięty nad kadłubem jachtu. Nagle utracił równowagę i klapnął ciężko w rogu łóżka. To obciążenie okazało się zbyt wielkie dla sfatygowanego mechanizmu i Lyla zleciała na podłogę. Rozległ się syk uciekającego gazu.
– Świat, w którym żyjemy, często jest przerażający – mówił Flamen swym przypochlebnym głosem. – Czy w związku z tym nie zazdrościcie ludziom, którzy zainstalowali w drzwiach i oknach pułapki typu Guardian? Nigdzie nie dostaniecie lepszych, a tylko głupcy kupowaliby gorsze.
Flamen zniknął. Na jego miejscu pojawił się wysoki, łypiący spode łba nieblank. Nim Lyla zdążyła zareagować – nadal nie przebudziła się do tego stopnia, by mieć pewność, że barwny, trójwymiarowy obraz pozostanie zatopiony w ekranie – na jego szyi, pasie i kolanach zacisnęły się kolczaste, metalowe taśmy. Z miejsc, w które wbiły się okrutne, stalowe szpikulce, płynęła krew. Mężczyzna zrobił oszołomioną minę, a potem stracił przytomność.
– Guardian! – rozległ się niesamowity głos kastrata. – Guardiiiaaan!
– Chyba powinniśmy zainwestować w coś takiego – stwierdził Dan.
– Jeśli dalej będziesz tak robił, nie zostanie tu nic, co warto by było ukraść – sprzeciwiła się z irytacją Lyla. – Zauważyłeś, że właśnie zepsułeś łóżko?
Zerwała się na nogi i nacisnęła przycisk wyłączający v-aparat. Nic się nie wydarzyło.
– Zapomniałem ci powiedzieć – mruknął Dan. – Wyłącznik nie działa. Dlatego Berry nam go dał.
– A niech cię! – Lyla odnalazła wzrokiem przewód i wyrwała pobieraczkę ze ściany. Obraz Matthew Flamena, który przed chwilą wrócił na ekran, rozsypał się w niebieskie i zielone plamy. – Chcesz dzisiaj spać na twardej desce? Ja na pewno nie chcę!
– Wezwę kogoś, żeby to naprawił. – Dan westchnął. – A teraz rusz się. Zapomniałaś, że mamy dziś być w Szpitalu Ginsberga?
Naburmuszona Lyla pozbierała zdjęte wczoraj ubranie – szarozielone niksy i parę zbiegów.
– Jakieś telefony albo poczta? – zapytała, wciągając ubranie.
– Sprawdź, jeśli cię to interesuje. – Dan dotknął ostrożnie włosów na twarzy. Upewniwszy się, że przeszczep prezentuje się znośnie, odłączył rozar od ściany i schował do pudełka. – Najpierw musisz spełnić obowiązek wobec Lara, tak?
– Mamy go tylko na siedem dni próbnych – odpowiedziała obojętnie Lyla, wciągając niksy na biodra. – Jeśli tak bardzo chce zostać w tej zasyfionej norze, niech się bierze do roboty. Poza tym co ci strzeliło do głowy, że położyłeś na tacce stertę przeterminowanych książek? Myślisz, że Lar się ucieszy, że traktujesz go jak zsyp?
– To było pilne – mruknął Dan. – Rury znowu się zatkały.
– O nie!
Lyla popatrzyła na niego trwożnie, balansując na jednej nodze, by wsunąć stopę w zbieg.
– Spokojnie. Kible działają. Ale uznałem, że wyrzucenie do nich sterty książek byłoby niepotrzebnym ryzykiem.
– Jeśli już mówimy o wapniejących tętnicach. – Lyla westchnęła, przypominając sobie ulubioną metaforę ze Sklerotycznego miasta Xaviera Conroya. – Czego nie ma w kanałach, jest na ulicach, a czego nie ma na ulicach, jest w komsieci… Pójdę sprawdzić naszą szafkę. Może będzie w niej coś ciekawego. Nigdy nie wiadomo.
Podeszła do drzwi i zaczęła kręcić z wysiłkiem korbą, by podnieść stukilowy ciężar zabezpieczający wejście przed nocnymi intruzami.
– Włóż czarcz – zażądał Dan, wchodząc w zielone bryczesy i zaciskając mocno pasek.
– Cholera, idę tylko do komsieci!
– Włóż go – powtórzył. – Jesteś ubezpieczona na ćwierć miliona listków herbaty, a w umowie napisano, że musisz go nosić.
– Łatwo ci mówić – burknęła buntowniczo Lyla. – Nie musisz się męczyć z tym cholerstwem.
Sięgnęła jednak posłusznie po czarcz, wiszący na kołku przy drzwiach.
Wciągając go przez głowę, zatrzymała się nagle.
– Hej, w szpitalu nie będę musiała go nosić, tak? Okropnie by mi przeszkadzał, kiedy zacznę się miotać.
– Nie podczas samego występu. Chociaż jeśli się nad tym zastanowić… – Dan przygryzł wargę, spoglądając niepewnie na Lylę. – Pacjenci w Ginsbergu są segregowani i jeśli zobaczą cię w takim stroju, to może nie być za dobrze. Masz coś, co więcej zasłania?
– Nie sądzę. Wszystkie lutowe ubrania przekroczyły już datę ważności, a marcowe zaczynają się rozłazić. W kwietniu oczywiście przechodzę na przejrzyste.
– Zapomnijmy o tym. – Dan wzruszył ramionami. – Jeśli będą się upierali, możesz poprosić, żeby dali ci coś na ich koszt. Może suknię. Kiedy ostatnio miałaś suknię? W listopadzie?
– Tak. Kupiłam ją, żeby pojechać do domu i spotkać się z rodziną w Dzień Dziękczynienia. Ale wtedy było zimno, a teraz jest upał… Ech, dla dobra sprawy mogę włożyć i suknię. Pod warunkiem że za nią zapłacą. W tym sezonie suknie są okropnie drogie. – Wsunęła się w czarcz, otworzyła drzwi i rozejrzała się na obie strony, by się upewnić, że na korytarzu nikogo nie ma. – Nie zamykam, wrócę za chwilę – dodała.
pięć
TYLKO CZYN CZYNI CZŁOWIEKA,
Z CAŁYM SZACUNKIEM DLA MEDYCYNY
– On się nazywa Harry Madison, nie Mad Harrison!
– Słucham? – zapytała komputerowa biurkoasystentka z bezbłędną pytającą intonacją. To był jeden z superzaawansowanych modeli IBM, wyposażony w zdolność całkowicie spersonalizowanego dialogu i przestrzegający zasad wiary w swój mechaniczny byt. Jedna z tych zasad głosiła, że pracownik szpitala, który jest sam w pomieszczeniu i wypowiada słyszalne słowa, pragnie usłyszeć odpowiedź. Nie dotyczyło to pacjentów. Ci ostatni musieli nosić kombinezony z krzyżami z metalowych nici na piersiach i na plecach, by biurkoasystentki i inne automatyczne urządzenia mogły ich odróżnić od personelu.
– Nieważne – mruknął doktor James Reedeth znużonym głosem i zacisnął zęby tak mocno, że słyszał śpiew własnych, napiętych mięśni. Pogrążył się w myślach, uważając, by znowu nie odezwać się nieostrożnie.
Musieli mieć jakiś powód, żeby go tu zamknąć, niech to szlag! To byli eksperci, co najmniej równie biegli jak ja! Nawet nie jest moim pacjentem. Co więc sprawia, że tak bardzo interesuję się jego sprawą? Podświadomy resentyment wywołany obecnością nieblanka w szpitalu, w którym poza nim są sami blankowie? Nie wierzę w to. Ale poszukiwania rozsądnej odpowiedzi są pozbawione sensu.
Po raz kolejny z tak wielu, że nie odważył się próbować ich zliczyć, zadał sobie pytanie, co go zwabiło do tego nawiedzanego przez minotaury labiryntu. Czy chciał zostać lekarzem po to, by rozwiązywać takie tajemnice?
– Ariadne! Ariadne! Gdzie jesteś teraz, gdy potrzebuję twojego kłębka?
Pod wpływem nagłego impulsu postanowił to pytanie zadać również na głos. Natychmiast uświadomił sobie, że nie jest pewien, czy nadał tej decyzji połysk wolnej woli tylko po to, by oszukać samego siebie. Biurkoasystentka skarżyła się elektronicznymi piskami, sprawdzając i odrzucając kolejne możliwe interpretacje. Wreszcie jednak udzieliła mu odpowiedzi, której się spodziewał.
– Zakładając, że wzmianka o „Ariadne” dotyczy doktor Spoelstry, obecnie przebywa ona na ósmym piętrze Skrzydła Czwartego. Jest objęta zakazem przeszkadzania klasy drugiej. Proszę o informację, czy sprawa jest pilna.
Reedeth pozwolił sobie na pozbawiony wesołości śmiech. Milczał przez jakieś pół minuty, aż wreszcie biurkoasystentka zapytała z przekonującą nutą sztucznej niepewności:
– Nie znaleziono żadnej wzmianki sugerującej, by doktor Spoelstra posiadała motek. Czy udzielasz mi pozwolenia na dodanie tej informacji do listy danych na jej temat?
– Oczywiście – zgodził się serdecznym tonem Reedeth. – Możesz zapisać, że tylko ona zna drogę wyjścia z labiryntu. A także dodać, że ma skórę gładszą niż syntojedwab, wyjątkowo piękne piersi, najbardziej zmysłowe usta, jakie bogowie kiedykolwiek dali śmiertelniczce, uda zapewne odpowiadające równaniu, które spaliłoby wszystkie twoje obwody, oraz…
Miał zamiar dodać „serce zimne jak Lód V”, ale w tej samej chwili z trzewi biurkoasystentki dobiegł rozpaczliwy zgrzyt i zamigało czerwone światło, sygnalizujące awarię. Rozwścieczony Reedeth zerwał się na nogi. W jakim właściwie celu pozwolono, by kontrakt na stworzenie systemu komputerowego w Szpitalu Ginsberga przypadł firmie, dla której pracuje tyle samo neopurytan, co dla IBM? Co najmniej osiemdziesiąt procent pacjentów, z którymi próbował sobie poradzić, miało różne zaburzenia seksualne, co nieustannie irytowało maszynowych cenzorów z ich odruchową świętoszkowatością.
Musiał przyznać, że ulżyło mu, gdy uwolnił się od towarzystwa biurkoasystentki. Próby pogodzenia faktu, że pracował w środowisku przeszytym siecią kanałów informacyjnych, z zasadami, które, formalnie rzecz biorąc, wyznawał, prowadziły do paradoksu, którego nigdy nie udało mu się rozwiązać.
Podszedł do zajmującego całą ścianę okna i wyjrzał na potężny kompleks Stanowego Szpitala Imienia Ginsberga dla Nieprzystosowanych Umysłowo. Kompleks przypominał fortecę – wysokie wieżowce maksymalnego bezpieczeństwa, połączone ze sobą potężnymi murami, jakby jakiś rysunek z książki dla dzieci, przedstawiający baśniowy zamek, został przedstawiony w betonie przez nieprzyjaźnie nastawionego architekta. Kompleks był strukturalnym odpowiednikiem „wycofania się i przegrupowania”, zalecanego przez Mogshacka jako antidotum na niemal wszystkie problemy z przystosowaniem społecznym. Okna umieszczono tylko w niskich skrzydłach administracyjnych, a wieżowce miały gładkie ściany. Przerażony świeżo przyjęty pacjent na sam ich widok miał poczuć, że nie grożą mu już niemożliwe do zniesienia wyzwania świata zewnętrznego.
Reedethowi zawsze kojarzyły się jednak ze średniowiecznymi zamkami, które wynalazek prochu strzelniczego uczynił przestarzałymi. A w dobie kieszonkowych bomb jądrowych…?
Westchnął, przypominając sobie pytanie zadane łagodnym tonem przez Xaviera Conroya, który był promotorem jego pracy doktorskiej. Właśnie ogłoszono plany, według których miano zbudować Szpitala Ginsberga, razem z przekonującym artykułem Mogshacka, wyjaśniającym projektowane zasady funkcjonowania placówki. „A co doktor Mogshack ma do zaproponowania pacjentom, których stan zapewne się pogorszy, gdy nie będą widzieli żadnej drogi wyjścia?”.
Pełne znaczenie tych krytycznych słów ujawniło się po dwóch latach. Reedeth zrozumiał je dopiero wtedy, gdy niespodziewanie uwiadomił sobie, w jakiej sytuacji znalazł się Harry Madison. W chwili kiedy Conroy je wygłosił, śmiał się razem z innymi z krótkiej i celnej odpowiedzi Mogshacka:
„Jestem wdzięczny doktorowi Conroyowi za to, że po raz kolejny zademonstrował nam, iż potrafi przeskakiwać przez płoty, nim jeszcze do nich dotrze. Być może zechciałby dołączyć do nas w Szpitalu Ginsberga, gdzie będzie miał szansę znaleźć rozwiązanie tego problemu. Podejrzewam jednak, że to tylko jeden z wielu, które go dręczą”.
Reedeth potrząsnął głową.
– Wycofanie się i przegrupowanie – zacytował na głos, zadowolony, że choć na chwilę uwolnił się od mechanicznych podsłuchiwaczy. – Gdybym wiedział, jak daleko mogą się posunąć we wdrażaniu tej zasady, przysięgam, że wolałbym pracować gdziekolwiek indziej niż tutaj, gdzie ta okropna kobieta może walić we mnie jak w worek treningowy, bo „miłość to stan zależności”. I jak zdany na łaskę własnych uczuć terapeuta ma pomóc pacjentom w zachowaniu racjonalnego dystansu?
Łypnął ze złością na biurkoasystentkę, typowy przykład bezosobowych ideałów Mogshacka, i nagle zauważył, że choć czerwone światło nadal się świeci, przestało migać. Zaklął bezgłośnie, uświadamiając sobie, że czeka go spotkanie z jedyną osobą, której stan psychiczny dręczył go bardziej niż jego własny.