Licho i Bazyl, ukochani bohaterowie dzieci (dorosłych też), powracają w cyklu opowiadań pełnych humoru, słowiańskich stworów oraz najpyszniejszych słodyczy.


“Bazyl i Licho” to zbiór opowiadań z uniwersum Małego Licha przedstawiający w sposób humorystyczny zagadnienia z zakresu ekologii, obchodzenia świąt oraz radzenia sobie z emocjami.

Czy w lesie na wiosnę rosną kapsle i patyczki?
Jakie kolory ma nuda?
Czy świat kończy się na jedzeniu?
Czym gra się na nerwach?
Kiedy jest najlepsze błoto?
Czy czort się liczy?
Jak się robi mniej?

No i przede wszystkim: Jak Zrobić Święta (Żeby Wyszło, Alleluja)?

Marta Kisiel – pisarka i tłumaczka, z wykształcenia polonistka. Debiutowała w 2006 roku na łamach internetowego magazynu „Fahrenheit” opowiadaniem “Rozmowa dyskwalifikacyjna”. Członkini grupy Fantastic Women Writers of Poland: Harda Horda oraz Stowarzyszenia Unia Literacka. Na swoim koncie ma kilkanaście utworów, m.in. ukochane przez czytelników cykle “Dożywocie” oraz “Małe Licho”, jak również komedie kryminalne “Dywan z wkładką” oraz “Efekt pandy”. Jej powieści wielokrotnie nagradzano (Nagroda im. Janusza A. Zajdla, Nagroda Polskiej Sekcji IBBY, Nagroda im. Ferdynanda Wspaniałego, Książka Roku portalu lubimyczytac.pl).

Marcin Minor –  to wybitny ilustrator, którego prace zachwycają zarówno dzieci, jak i dorosłych. Pochodzi z Warszawy, mieszka i tworzy w Petrykozach. Ukończył studia na Europejskiej Akademii Sztuk na wydziale malarstwa. Był uczniem m.in. Antoniego Fałata, Wiktora Zinna, Franciszka Starowieyskiego. Jest też pedagogiem, terapeutą rozwojowym, arteterapeutą (Instytut Ericksonowski) i przede wszystkim ojcem. Inspiruje go przyroda, architektura, wielopłaszczyznowe kontrasty. Z dużą przyjemnością bawi się około magicznym realizmem okraszonym żartem o różnym stopniu intensywności w wyrazie. W swych pracach stosuje akryl na płótnie i papierze, akwarelę, tusz, suche pastele oraz digital art. W pracach tego artysty przewija się poetyckość i baśniowość. Na swoim koncie ma wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych. Do tej pory wydanych zostało kilkadziesiąt pozycji literackich i gier planszowych zilustrowanych przez artystę.

Marta Kisiel
Bazyl i Licho
Ilustracje: Marcin Minor
Wydawnictwo Mięta
Premiera: 15 czerwca 2022
 
 

Spis treści

Gilaj czorta!
Licho świętuje wiosnę
Czort zwodzony
Kiedy Licho nie śpi
Dziw nad dziwy
Nuuudaaa
Bazyl ma katar
Licho robi święta

Niesamowite stworzenia

Ankluz
Błędy, błędne ogniki, błędnice
Chowaniec
Domowik
Dziw
Jaroszek
Maruda
Rusałki
Oda, czyli Wiła
Konrad
Licho
Bazyl

Gilaj czorta!


Nadszedł w końcu pierwszy dzień wiosny. Powietrze coraz wyraźniej pachniało rośnięciem i pączkowaniem, wciąż jednak potrafiło uszczypnąć zimnem w samiutki czubek nosa. A nawet wślizgnąć się pod sweterek, kiedy ktoś akurat nie patrzył! Na szczęście niektórzy ktosie pod tym sweterkiem mieli cieplutką sierść – tak samo zresztą jak na policzkach, i na nosie też, więc żadnym szczypaniem się nie przejmowali. Wcale a wcale. Ich głowy zaprzątały teraz o wiele ważniejsze sprawy. Na przykład takie: do ilu można doliczyć, idąc tak sobie i idąc przez las?
Bazyl uważał, że do niezmiernie wielu (czyli co najmniej trzystu osiemdziesięciu dwóch, bo tyle wynosił jego rekord). Zwłaszcza gdy miało się zapas krówek, a tak się miło składało, że Bazyl miał. Całą, caluśką paczuszkę schowaną w pasiastej torebałce, którą zawsze nosił przewieszoną na ukos przez pierś. Dreptał więc przez las, jadł krówkę za krówką i głośno liczył:
– …czyszta pjendżeszont oszem, czyszta pjendżeszont dżefencz, czyszta szesz… czecz… czesz…
Zatrzymał się i zacmokał, niezmiernie zmieszany. Zrobił kilka min. Zwinął język w trąbkę. Zrobił ciup. Zakląskał. Spróbował bardziej w lewo. Spróbował bardziej w prawo. Spróbował nawet naokoło, mało mu się język nie zaplątał w supełek.
Nic z tego!
Niestety. Liczby wymyślili sobie ludzie i nazwali je po swojemu, tak żeby im było wygodnie. Nikt przy tym nie uwzględnił biednego Bazyla, w tym cały problem! A Bazyl był czortem od stóp do głów, z kozim ciałem, małym i pękatym od strony zadka, jak bakłażan (tylko bardziej włochaty). Paszczę, rzecz jasna, też miał kozią i niezmiernie zębatą, nieprzygotowaną na tyle szeleszczenia w jednym ludzkim słowie. A co dopiero wtedy, gdy sklejały ją aż trzy krówki!
Czort się jednak nie poddawał. Cmoknął, mlasnął, podrapał się po rogatej głowie i spróbował raz jeszcze:
– Czyszta pjendżeszont dżefencz, czy… CZYSZTA PJENDŻESZONT DŻESZENCZ! – zakrzyknął naraz radośnie i aż majtnął ogonkiem, że udało mu się znaleźć takie sprytne wyjście z tego ambarasu. – Czyszta pjendżeszont jedenaszcze, czyszta pjen… oooch, kfjatki! Jake pjenkne!
Tak go zajęło liczenie i żucie, że nie zwracał większej uwagi na świat wokół siebie. A było na co zwracać, teraz to zobaczył! Tam, gdzie topniejący śnieg odsłonił leśne poszycie, pośród zaschłych liści wyciągały się ku słońcu pierwsze wiosenne kwiaty: smukłe przebiśniegi o wdzięcznych łebkach i krokusy, och! całe krokusowe kępki, białe, niebieskie i złociste, ach, jakie złociste! Bazyl tak się zachwycał, tak kucał, tak niuchał i miział listeczki, że nim się spostrzegł, liczenie do niezmiernie wielu wyleciało mu z głowy. I już w ogóle nie pamiętał, na czym skończył. Na czymś skomplikowanym, tylko na czym?
– No topsze – westchnął czort. Z pasiastej torebałki wyciągnął krówkę i wsadził do paszczy. – To licze ot nofa. ZNOFU. Jeden, tfa, czy, cztery, pjencz…
Podreptał dalej przez las, żując i licząc, a potem mniej licząc, bardziej zaś żując. I patrząc, bo było na co patrzeć. O, proszę, znowu kwiatki, o, tutaj. Tu krzaczki, tam bazie – ach, jakie cudne! A pod kopytkami liście, listki i listeczki, i mchy, i paprocie, i patyczki po lodach, i kolorowe piórka, puszki i papierki, różne kupki, bobki, kapsle, gumy i inne wypluwki. Och, ileż skarbów natury kryło się w tym lesie! Ile barw, ile faktur, ile tworzyw sztucznych! I z tego zachwytu raz po raz zapominał, na czym skończył, i znów musiał liczyć od nowa.
Aż tu naraz drzewa się rozstąpiły i Bazyl, który dotarł właśnie (po raz trzeci) do pięćdziesięciu ośmiu i zbierał już siły w szczęce na słowo SZEŚĆDZIESIĄT, stanął na skraju polanki. W garści trzymał krówkę, na wpół rozwiniętą z papierka. Nad nim niebieściło się stareńkie niebo, przed nim zieleniła się młodziutka trawa. Kawałek dalej płynął skądś i dokądś strumień. Szemrał sobie przy tym cicho, cichuteńko. A na jego brzegu coś siedziało.
Coś się taplało.
Coś… czekało.
Coś – lub KTOŚ!
Bazyl aż zameczał z przejęcia, strzygąc kozimi uszkami. To były rusałki! Rusałki łaskotałki! Opowiadała mu mamusia o tych pannach, jak czyhały na biednych niewinnych czortów (i nieczortów też), jak wabiły, kusiły, zapraszały do tańca, tańca gilańca, gilańca nad gilańcami. I tak z nim tańcowały, tak go łaskotały, smyrały, tak gilały i gilgotały, aż biedny niewinny czort (lub nieczort) ze śmiechu się wziął – i rozpęknął. NA ŚMIERĆ.
Olaboga!…
Bazyl spojrzał czujnie w lewo, potem w prawo i jeszcze za siebie. Spojrzał nawet pod kopytka. Ach, cóż począć? Och, cóż poradzić? Znikąd pomocy! Znikąd nadziei!
A przede wszystkim znikąd – świadków!
Bo tańce tańcami, no ale gilanie! GILANIE!!! Któż by się oparł gilaniu po brzuszku? Tym parsknięciom, prychnięciom i bańkom ze śliny, temu wiciu i wyciu, że już, że dość, że jeszcze, więcej, och, jak najwięcej? Z pewnością nie czort, żaden, a już w szczególności Bazyl – gdyż Bazyl był bardzo, ale to BARDZO łaskotliwy… Czyż mógł więc oprzeć się tej pokusie? Nie mógł. Cisnął krówkę za siebie i ile sił w czortowskich nóżkach puścił się biegiem w stronę rusałek.
– GILAJCZE! – zawołał. – GILAJCZE MNE, JAKBY JUTRA MJAŁO NE BYCZ!!!
Rusałki obejrzały się w stronę czorta nadciągającego z takim impetem. Jakież one były piękne, długowłose, bladolice! Jakie kolorowe w swych szeleszczących sukienkach! Gdy tak siedziały jedna przy drugiej, to tu, to tam nad brzegiem strumyczka, wyglądały jak kępki różno­barwnych krokusów.
Tyle że wcale nie rwały się do tańca gilańca. Wcale a wcale!
– Gili, gili? No? – Czort wędrował wzrokiem od rusałki do rusałki i z powrotem, ale ich miny mówiły za siebie. Nici z gili, gili! Aż mu przyklapły uszka i ogonek z tego rozczarowania. I sweterek też. – Ne? Ne gili, gili?…
– Idź sobie. Nie jesteśmy w nastroju – odburknęła w końcu jedna z rusałek, a reszta nawet nie drgnęła. Jak gdyby nigdy nic siedziały niczym skamieniałe na brzegu strumyka.
Bazyl nic z tego nie pojmował.
– Ale… pszeczjesz jeszteszcze ruszałkami łaszkotałkami! Take pjenkne, fjoszenne i kolorofe, jak… och, jak krokusziki! Bjałe, żółcziszte… i jedna nebjeska! – dodał z zachwytem i wyszczerzył kozią paszczę do rusałki, która przycupnęła na kamieniu pośrodku strumyka, z jedną nogą w wodzie. – Nebjeska jeszt najpjenknejsza!
Na te słowa wspomniana rusałka w mgnieniu oka spąsowiała na twarzy. Czy raczej sfioletowiała, gdy niebieski odcień jej skóry połączył się z czerwienią rumieńca jak farbki na kartce.
– Ja sobie wypraszam, ja wcale nie jestem niebieska! – odparła oburzona. – Mnie jest po prostu zimno! Ty wiesz, ile ja tu siedzę w tej wodzie?! Tydzień siedzę! O, sam popatrz! – Rusałka uniosła ręce i zaprezentowała czortowi wnętrze swoich dłoni. – Skóra już mi się tak pomarszczyła, że moje zmarszczki zaraz będą miały zmarszczki!
– Fjesz, o tej porze roku foda jeszt jeszcze żymna – zauważył Bazyl rezolutnie. Trochę się znał na tym i owym. Krówki, prawa natury, te sprawy.
Ale rusałka tylko prychnęła ze swojego kamienia:
– Phi! Jakbym nie wiedziała!
– No to szkoro fjesz, to mosze fyjdż na bszeg?
– Kiedy nie mogę! – zakrzyknęła rusałka płaczliwie. – Utknęłam, spętana jakimiś czarodziejskimi kajdanami! Olaboga, laboga, przyjdzie mi się tu zmarszczyć w rodzynkę…
Bazyl chciał odrzec, że rodzynki można nasączyć i wtedy się trochę prostują, ale w tej samej chwili zmarznięta rusałka już całkiem się rozpłakała na swoim kamieniu. A pozostałe, szeleszcząc sukieneczkami, poderwały się z ziemi i jedna przez drugą zaczęły ją serdecznie pocieszać.
Czort przez chwilę przestępował z kopytka na kopytko, bo wtedy łatwiej mu się myślało. Nie znał się ani na czarach, ani na kajdanach, ale bardzo chciał pomóc. Tylko jak? Podreptał na sam brzeg strumyka, kucnął i wyciągnął głowę, żeby wypatrzyć te czarodziejskie kajdany, którymi spętana była biedna rusałka.
Och! Były tam! Były! Bieliły się wyraźnie w zimnej migoczącej wodzie. Jednym końcem obejmowały smukłą rusałkową kostkę, drugim zaś ginęły gdzieś na dnie strumyka, pod kamieniem, pośród plątaniny podwodnych korzeni. Nie wyglądały jakoś szczególnie magicznie. Ani też, prawdę mówiąc, pancernie, jak powinny wyglądać prawdziwe kajdany.
I naraz Bazyl wpadł na śmiały pomysł. Cisnął swą torebałkę na trawę, szybko wysupłał się ze sweterka, po czym rzekł do zdumionych rusałek:
– Mosze i ta szczenka ne jeszt f sztanje pofjedżecz: „szeszsze…”, „czeszcze…”, „PJENDŻESZONT DŻESZENCZ”, tylko fjecze, inaczej, ale jedno potrafi ż pefnoszczom!
I zanim zdążyły o cokolwiek zapytać, czort wskoczył do strumyka! Meczał, prychał i pars­kał w wodzie, zimnej wciąż bardzo zimowo, ale nie cofnął się nawet o krok. Wprost przeciwnie! Ledwie dotarł do kamienia z uwięzioną rusałką, całkiem zanurzył kozi łeb i kłapnął zębatą paszczęką:
– Raz! Dwa! Trzy!
Pękły czarodziejskie kajdany!
Na polance zapanowała przeogromna radość. Jedna przez drugą rusałki dziękowały bohaterskiemu czortowi. A najbardziej dziękowała mu ta uwolniona – bo i za ratunek z zimnego strumyka, i za ciepły sweterek, który jej oddał, żeby się jak najszybciej rozgrzała.
– Hm. Magja szmakuje doszcz żabafnje – stwierdził Bazyl, marszcząc włochate czoło. Dopiero teraz zauważył, że czarodziejskie kajdany utknęły mu między zębami i wypłynęły ze strumienia wraz z nim. – Tak… plasztikofo?
Cmokał i mlaskał, aż wreszcie wypluł magię na łapę.
Tyle że to wcale nie była żadna magia, tylko dwa plastikowe kółeczka, niepozorne, lecz bardzo mocne. Czymś takim łączyło się puszki z napojami, żeby się przypadkiem nie rozdzieliły. I choć w sklepie bez wątpienia były bardzo przydatne, to w strumyku na leśnej polance już nie za bardzo. Wręcz wcale! Zwłaszcza że rusałki nie miały ani nożyczek, ani dość sił w drobnych dłoniach, żeby rozerwać plastik i wydostać się z nieoczekiwanego potrzasku.
Bazyl spojrzał na rusałki łaskotałki i aż sapnął. Och, jak bardzo się mylił! To, co brał dotąd za kolorowe sukieneczki, szeleszczące tak wdzięcznie na wiosennym wiaterku, było po prostu foliowymi torbami. A te wszystkie barw­ne puszki, papierki, patyczki, gumy i kapsle, które mijał, idąc przez las – to też wcale nie były cuda natury…
– Och, netopsze… – westchnął ciężko.
– Pewnie, że niedobrze! – przytaknęły rusałki.
– Ci ludzie to już naprawdę wszędzie naśmiecą!
– Wszędzie! W lesie! Za lasem! Przed lasem!
– Ludzie niosą śmieci i wiatr też niesie śmieci, a teraz jeszcze nasz strumyk.
– No już nigdzie nie da się przed nimi ukryć!
– I my potem nie mamy jak tańczyć!
– Jak igrać!
– Jak pluskać!
– A w tych sukieneczkach może mniej mokniemy, za to szeleścimy tak, że każdy nas słyszy z daleka.
– Aż się łaskotać odechciewa… – westchnęła na koniec ta uwolniona rusałka, wtulając się w cieplutki czortowski sweterek.
– Nafet po bszuszku?… – wyszeptał wstrząśnięty Bazyl.
– Nawet! – odparły rusałki chórem.
– No ne! NO NE! Tak ne mosze bycz! Czym­sze jeszt szfjat besz gilanja?! – zakrzyknął czort, poruszony do głębi swej czortowatości. I prędko sam sobie udzielił odpowiedzi, jako że była oczywista: – Bardżo gupim szfjatem, ot czo! Bardżo gu… oooch.
Jak dobrze, że porastała go gęsta miękka sierść! Nie dość, że nawet po kąpieli w strumyku wciąż miło grzała, to jeszcze ukrywała nawet najbardziej wstydliwy rumieniec. Bo też Bazyl miał się czego wstydzić, oj, miał… Z podkulonym ogonkiem, ze zwieszonymi uszkami i miną bardzo markotną zajrzał do swej pasiastej torebałki. Na samym jej dnie leżała paczka po krówkach, pusta już, puściuteńka.
Za to papierka – papierka nie było tam ani jednego.
– Chyba że ciebie – dodała tymczasem jedna z rusałek. – Bo ciebie to połaskoczemy chętnie.
– I potańcujemy!
– Tylko nie na śmierć, sam rozumiesz. Było­by niezręcznie.
– Tak, tak! Nie na śmierć! W podzięce za ratunek!
Ale Bazyl, choć kochał łaskotki, dobrze wiedział, co musi zrobić. I to czym prędzej.
– O, nenene. Najpjerf obofjonżek, potem pszyjemnoszcz! – oznajmił niezłomnie, choć z żalem.
Wcisnął plastikową magię do swej torebałki i pożegnawszy się z rusałkami (oraz paskowanym sweterkiem), podreptał z powrotem do lasu na wielkie poszukiwania wszystkich porzuconych przez siebie papierków.
I tej ostatniej niezjedzonej krówki, rzecz jasna.

 
Wesprzyj nas