„Ugotować niedźwiedzia” to historyczna powieść kryminalna z fabułą osadzoną w realiach małego miasteczka na północy Szwecji połowy XIX wieku. Opowieść o tym, jak dwójka nietypowych bohaterów rozwiązała zagadkę morderstwa.
Akcja powieści Mikaela Niemiego rozgrywa się w 1852 roku, w położonym na północy szwedzkim mieście Kengis, gdzie mieszka pastor Læstadius oraz w pobliskiej Pajali, rodzinnym mieście autora książki. Głównymi bohaterami są Jussi, młody chłopak z ludu Sami, który uciekł z domu od swojej agresywnej matki i pastor Læstadius, który przyjął chłopca do swojego domu i traktował go jak syna. Charyzmatyczny pastor nie tylko uratował Jussiego od niechybnej śmierci, ale także nauczył go czytać, pisać i uważnie obserwować świat – naturę, rośliny, zwierzęta i ludzi.
Pastor Lars Levi Læstadius to postać historyczna, znany jako twórca ruchu odrodzenia religijnego, skoncentrowanym na próbie powstrzymania wiernych od nadużywania alkoholu, siejącego spustoszenie pośród lokalnej i bardzo biednej społeczności. Przysporzyło mu to wielu wrogów pośród tych, którzy czerpali korzyści ze sprzedaży i powszechnej konsumpcji tej używki.
Zainteresowania pastora Læstadiusa znacznie wykraczały poza sprawy religijne i dobro parafian, hobbistycznie zajmował się botaniką, zbieraniem i identyfikacją roślin. Był też bardzo spostrzegawczy, co bardzo przydało się, gdy w lesie znaleziono zwłoki miejscowej dziewczyny. Lokalny przedstawiciel władz lensman Brahe i konstabl Michelsson nie wykazali większego zainteresowania sprawą i stwierdzili na podstawie pobieżnych oględzin, że winę za śmierć kobiety ponosi… niedźwiedź. Pastor po dokładnym zbadaniu zwłok i śladów dochodzi do wniosku, że sprawcą nie jest zwierzę, lecz człowiek, który upozorował atak niedźwiedzia. Z pomocą Jussiego rozpoczyna prywatne śledztwo badając okolicę i szukając dowodów na potwierdzenie swojej teorii.
Książka Mikaela Niemiego to mieszanka kryminalnej powieści historycznej, opowieści o dojrzewaniu i pierwszej miłości, a także trudach życia na dalekiej Północy w połowie XIX wieku.
Sprawa komplikuje się, gdy zostaje zaatakowana kolejna dziewczyna. Uparty Brahe odrzuca wszelkie poszlaki świadczące, że to człowiek jest odpowiedzialny za zbrodnie, a członkowie lokalnej społeczności skuszeni nagrodą za zabicie niebezpiecznego niedźwiedzia ruszają na łowy by zabójcze zwierzę dopaść, zabić i ugotować. Natomiast Læstadius na podstawie zebranych śladów i dedukcji nabiera pewności, że gdzieś w okolicy mieszka człowiek, który lubi zabijać. Co można zrobić, gdy zło jest tak blisko a nikt nie wierzy pastorowi? Detektyw-amator, obdarzony kryminalistycznym węchem i spostrzegawczością, z pomocą Jussiego łączy poszlaki, fakty i drobne szczegóły, budując profil zabójcy.
Læstadius walczy nie tylko z czasem, by złapać mordercę, zanim ten popełni kolejną zbrodnię. Przeciwko sobie ma także wielu wrogów z racji działalności kaznodziejskiej, a gdy śledztwo przybliża go do prawdy, zbyt późno zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego jemu i młodemu Jussiemu.
Książka Mikaela Niemiego to mieszanka kryminalnej powieści historycznej, opowieści o dojrzewaniu i pierwszej miłości, a także trudach życia na dalekiej Północy w połowie XIX wieku. To także znakomicie oddany obraz małej społeczności w miejscu oddalonym od cywilizacji, kierującej się mieszanką przesądów i mitów, zasadami ustalonymi przez ojców i dziadów, niechętnie akceptujących odmienność poglądów i zmieniające się zasady życia społecznego.
to bardzo udana i ciekawa propozycja zarówno dla miłośników kryminałów retro jak i gatunkowej prozy skandynawskiej
Bohaterowie Niemiego, pastor Læstadius i Jussi, mają w sobie coś z Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. Læstadius jest autorytetem w lokalnej społeczności i chociaż lensman Brahe jest zawsze wzywany, gdy dochodzi do nagłej śmierci, pastor często jest pierwszy na miejscu, jest więc w stanie zbadać dowody, zanim zostaną niewłaściwie potraktowane. Lensman, osobnik uzależniony od alkoholu, nie przykłada się zbytnio do pracy, szuka szybkich i łatwych odpowiedzi, niekoniecznie biorąc pod uwagę rzeczywiste dowody przestępstwa, podczas gdy Laestadius dogłębnie bada ślady – włosy, resztki roślin, odciski stóp lub niezwykłe zapachy. Detektyw-amator jest o wiele bardziej profesjonalny niż zawodowiec – i przypomina Holmesa w sposobie działania, wyszukiwania i łączenia faktów i poszlak. Stosuje także nową i przełomową w owym czasie metodę badania odcisków palców. Læstadius, kontrowersyjny pastor, botanik amator a w potrzebie także detektyw, osoba wierząca w postęp naukowy, jest centralną postacią powieści, od pierwszych stron budząc sympatię czytelnika.
Z kolei Jussi, który w swoim krótkim życiu widział i wycierpiał wiele brutalności, tęskni za akceptacją, a przy boku łagodnego pastora odkrywa magię uczenia się i odkrywania świata, choć nie dane mu jest uniknąć niesprawiedliwych osądów w zabobonnej społeczności. Namiętnie zakochany w miejscowej dziewczynie, nie potrafi wyrazić swoich uczuć a jego starania ciągle koncentrują się na tym, by nie rzucać się w oczy.
Opowieść Niemiego nie dotyczy tylko śledztwa w sprawie morderstw. „Ugotować niedźwiedzia” to także powieść ukazująca życie w północnej części Szwecji w tamtych czasach, sprawowanie władzy na poziomie lokalnym, problemy bogatych i biednych, tygiel kultur i języków krzyżujących się na pograniczu, religijną agitację i bunty zepchniętych na margines życia społecznego mniejszości etnicznych. Pewną ciekawostką jest opis jednego z eksperymentów Læstadiusa, obejmującego pierwsze sadzenie rośliny, tak nowatorskiej w owym miejscu, że domorosły rolnik nie jest nawet do końca pewien, jak przygotować ją do spożycia po zebraniu plonów. A rzecz dotyczyła… ziemniaka.
„Ugotować niedźwiedzia” to bardzo udana i ciekawa propozycja zarówno dla miłośników kryminałów retro jak i gatunkowej prozy skandynawskiej. Ciekawie nakreślony portret czasów i miejsc, interesujące obrazy realnego życia i problemów społecznych epoki, przyzwoicie prowadzony wątek kryminalny i wpisane w niego osobiste historie i tajemnice bohaterów czynią lekturę powieści Niemiego wielce satysfakcjonującą. ■Nikodem Maraszkiewicz
Ugotować niedźwiedzia
Przekład: Marta Rey-Radlińska
Seria: Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 19 maja 2022
I
W lesie zielonym
układam wiersz.
Dziewczyna wierna
śpiewa swą pieśń.
W głąb serca twego
wcisnąć się chcę.
Miłości udrękę
poczujesz wnet.
1
Budzę się we wszechogarniającej ciszy. Świat czeka na stworzenie. Otaczają mnie ciemność i niebo. Leżę z oczyma jak studnie skierowanymi w kosmos, ale niczego tam nie ma, nawet powietrza. Wśród tej ciszy pierś zaczyna mi drgać i falować. Konwulsje stają się coraz silniejsze, coś, co narasta we mnie, grozi wyrwaniem się na zewnątrz. Moje żebra rozciągają się niczym listwy w skrzynce. Nic nie mogę poradzić. Jedynie poddać się tej potwornej sile, jak dziecko, które pełznie po ziemi, a nad nim stoi rozwścieczony ojciec. Nigdy nie wiadomo, gdzie trafi następny cios. I to ja jestem tym dzieckiem.
Ja jestem tym ojcem.
Zanim świat zdąży całkiem powstać, spiesznie wchodzę w szarość poranka. Tłumok na plecach, w ręku wykuta siekierka. Zatrzymuję się kawałek od niskiej obory, schowany w cieniu lasu. Udaję, że poprawiam ubranie, w razie gdyby ktoś mnie zobaczył i zaczął się zastanawiać, obwiązuję raz po raz cholewkę buta krajką, wytrzepuję z czapki niewidzialne wszy i udaję, że strząsam je w kwaśną wilgoć mrowiska. Przez cały czas zerkam w stronę podwórza. Pierwszy poranny dym unosi się z pieca w kuchennej izbie, co oznacza, że czeladź już wstała.
Wtedy wychodzi na dwór. Puste wiadra huśtają się w jej dłoniach. Chustka na głowie lśni bielą niczym pardwa w zimowy ranek, twarz – blady krąg o jasnych oczach i ciemnych brwiach. Zarys delikatnych policzków i drobne, różowe wargi, z których dobywa się cicha piosenka, wargi układające się w miękkie, proste słowa. Kiedy otwiera ciężkie wrota obory, wślizgując się do środka, bydełko nasłuchuje i porykuje w oczekiwaniu, z wymionami pełnymi porannego mleka. Wszystko dzieje się tak prędko, zdecydowanie zbyt szybko.
Próbuję wyostrzyć zmysły, żeby zachować ten obraz i móc potem przywoływać go, kiedy zechcę. A to i tak za mało, muszę ją znowu jutro zobaczyć. Jej biodra kołyszące się pod fartuchem, łagodne zaokrąglenie kibici, dłoń chwytająca haczyk u drzwi. Podkradam się bliżej, niczym złodziej przemykam przez podwórze i zastygam przed wejściem. Moja dłoń zaciska się na skoblu. Moja spracowana, żylasta dłoń tam, gdzie jej drobna, miękka, jeszcze przed chwilą. Jej palce obejmują grube strzyki, a strugi białego mleka smagają brzegi skopka. Przez krótką chwilę ciągnę za skobel, jakbym chciał wejść do środka, lecz po chwili odwracam się i prędko odchodzę, bojąc się, że ktoś mógłby mnie zauważyć. Przez resztę dnia zachowuję to w dłoni. Ciepło jej skóry.
2
W porze posiłku zawsze czekam do ostatniej chwili. Chowam się w kącie, podczas gdy pastorowa stawia na stół ciężki kociołek z owsianką. Dymi się z niego i jest czarny z wierzchu jak śmierć, jakby wzięty wprost z ogni piekielnych. Ale w środku owsianka jest jasna, złocista, trochę krupczasta i kremowa w miejscu, w którym przylepia się do drewnianej łyżki. Brita Kajsa miesza w garze łopatką, dogrzebuje się do dna i przewala na wierzch, rozrywając cienki kożuch, który powstał na samej górze. To sprawia, że zapach siana i pyłków wypełnia każdy kąt izby. Dzieciaki i czeladź siedzą w oczekiwaniu, widzę ich blade twarze, tę milczącą ścianę głodu.
Z surową miną bierze miski i nakłada duże porcje starszym i mniejsze młodszym, rozdaje jedzenie służbie i gościom, którzy zajrzeli tu po drodze, każdy otrzyma swój przydział. Potem głowy pochylają się, a palce splatają nad stołem. Pastor czeka, aż wszystko ucichnie, wtedy on także pochyla głowę i żarliwie dziękuje za nasz chleb powszedni. I jedzą w milczeniu. Słychać tylko mlaskanie i odgłosy wylizywania łyżek. Najstarsi chcą dokładki i dostają. Łamią chleb, zwinnymi palcami jedzą zimnego gotowanego szczupaka, układając ości jak lśniące igły rzędem na stole. Kiedy zbliżają się do końca posiłku, gospodyni przypadkiem zerka w kąt, w którym siedzę.
– Chodź no tu, zjedz co.
– Nie trzeba.
– No chodź, siadaj, dzieciaki, zróbcie miejsce Jussiemu.
– Mogę poczekać.
Teraz mistrz także się odwraca. Ma szklisty wzrok, dostrzegam w nim mękę i to, jak walczy, by ją ukryć. Na jego krótkie skinienie przyczłapuję do stołu. Wyciągam moją kuksę*, którą sam wyrzeźbiłem na północy w Karesuando i która towarzyszyła mi przez całe życie, z początku biała jak skóra noworodka, z czasem pociemniała od słońca i soli i od płukania w tysiącu wód. Czuję ciężar, kiedy gospodyni opróżnia swoją łyżkę, i widzę, jak wyskrobuje resztki z brzegów kociołka, żeby zebrać więcej, ale ja już wracam do mojego kąta i przysiadam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Prędko pochłaniam gęstą owsiankę o posmaku jęczmienia, zdążyła już wystygnąć i teraz ma tę samą temperaturę, co moje usta. Czuję, jak sunie przełykiem i jak otaczają ją mięśnie żołądka. Tam przemienia się w siłę i ciepło, które pomagają mi przeżyć. Jem niczym pies, łapczywie i czujnie.
* Kuksa, guksa, kåsa – rodzaj kubka lub miski z uchwytem, tradycyjnie wyrabianego z drewna brzozowego w północnej Skandynawii.
– Chodź no, weź więcej – zachęca gospodyni. Ale wie, że nie przyjdę. Jem tylko raz. Biorę, co mi dadzą, nigdy – więcej.
Kuksa jest pusta. Gładzę poduszką kciuka jej zaokrągloną ściankę i oblizuję, cmoktam i smakuję, aż jest wymyta do czysta. Miękko wsuwa mi się do kieszeni. Ta kuksa daje mi jeść, przyciąga to, co akurat nadaje się do spożycia. Wiele razy byłem bliski śmierci głodowej. Ale jeśli wyciągnąłem przed siebie kuksę, pojawiała się w niej rybia głowa. Albo krew renifera. Albo zmrożone jagody z górskiego zbocza. Tak po prostu. A ja żułem i odzyskiwałem siły. Człowiek dostaje tyle, by przeżyć dzień. Na nic więcej nie liczę, to mój sposób na przetrwanie. To dlatego usiadłem na podłodze. Nigdy bym się nie pchał ani nie domagał, nie rzucał na jedzenie jak kruk czy warczał na innych jak rosomak. Wolę się usunąć w cień. Jeśli nikt mnie nie dostrzeże, pozostaję wśród cieni. Lecz gospodyni, ona mnie widzi. Niczego nie żądam, ale ona i tak podaje mi jedzenie. Jej surowa życzliwość, taka sama troska o wszystkie stworzenia, krowy czy psy. Wszystko, co żywe, musi jakoś żyć. Coś w tym rodzaju.
Mogę zniknąć w każdej chwili. Jak każdy wędrowiec. Teraz jestem tu, za chwilę będę tam. Staję na nogi, chwytam tobołek i idę. To wszystko. Człowiek ubogi może tak żyć. Cały dobytek noszę na sobie. Odzież na grzbiecie, nóż za pasem. Krzesiwo, kuksa, rogowa łyżka i woreczek z solą. Wszystko razem waży tyle co nic. Jestem lekki, chyżonogi, zanim ktoś odczuje mój brak, ja już będę w następnej dolinie. Nie zostawiam za sobą śladów. Nie więcej niż zwierzę. Stopy gniotą trawę i mech, które po chwili się prostują. Kiedy rozpalam ogień, wykorzystuję stare miejsca, a mój popiół na popiele innych ognisk staje się niewidzialny. Potrzeby załatwiam w lesie, odwracam darń i po wszystkim zakrywam z powrotem. Następny wędrowiec może postawić tam stopę i niczego nie zauważy, jedynie lis poczuje słaby zapach człowieka. Zimą prowadzę narty po miękkim niebie śnieżnego puchu, frunę kilka łokci nad ziemią, a gdy nadejdzie wiosna, ślad moich kroków rozpuści się i zniknie. Człowiek może tak żyć, nie pustosząc, nie niszcząc. Właściwie prawie nie istniejąc. Być jak las, jak letnia masa listowia i jesienna ściółka, jak śnieg w środku zimy i niezliczone pąki wykluwające się w wiosennym słońcu. Kiedy wreszcie zniknie na dobre, to jakby nigdy go tu nie było.
3
Mój mistrz cierpi męki. Patrzę, jak ssie wargi targane skurczami, klaska językiem, próbując formować słowa, które nie chcą się urodzić. Jego wrogowie napierają coraz bliżej, nie ma dnia bez nowych ciosów i szyderczych komentarzy. A jedyne, co ma na swą obronę, to pisanie. Przeciwko ich mieczom i pałkom wznosi pióro, ale słowa nie chcą nadejść. Za każdym razem mam ochotę się uderzyć, mocno uszczypnąć, aby ułatwić mu poród. Cokolwiek, byle tylko wpuścić światło do jego wnętrza. Mógłby być moim ojcem. Tak o nim myślę, ale kiedy raz o tym napomknąłem, rozgniewał się. Odwrócił ode mnie rozognioną twarz. Osuwam się jak pies na szmaciany dywanik.
Wiernie czekam, mogę tak leżeć z nosem przy łapie godzina za godziną, w każdym momencie gotów, by za nim iść. Jego czoło naznaczone jest przez lata rozmyślań. Brudne, może od prymki, a może to sadza z knota od lampy. Włosy ma długie, zwisają w tłustych strąkach, co jakiś czas odgarnia je do tyłu jak gałązki w lesie. Samotnie przedziera się przez cienie i zarośnięte mokradła, tam, gdzie nikt przed nim nie wędrował. Nie jest jednak sam do końca. Podążam za nim w milczeniu, człapię, węsząc jego ślady – skórzane buty impregnowane dziegciem, szelest słomianej wyściółki, wilgotna wełna nogawek spodni. Przedziera się naprzód w nieznane, ale ja jestem przy nim cały czas. Mam pusty brzuch, ale nie narzekam. Jak cień podążam za nim, przyklejony do jego pięt.
W trakcie jednej z naszych wędrówek przysiedliśmy przy źródełku. Podczas gdy gasiliśmy pragnienie, on przyglądał mi się z boku,
zadumany.
– Jak stać się dobrym człowiekiem? – spytał wreszcie.
Nie miałem na to odpowiedzi.
– Jak stać się dobrym, Jussi? – naciskał. – Co oznacza bycie dobrym człowiekiem?
– Nie wiem – wyjąkałem.
Mistrz nie przestawał przeszywać mnie wzrokiem, emanował mocnym światłem, gorącem.
– Spójrz na nas obu, Jussi. Na ciebie i na mnie. Który z nas jest dobry, twoim zdaniem?
– Mój mistrz.
– Nie mów do mnie „mistrz”, kiedy jesteśmy w lesie.
– Chciałem powiedzieć… pastor.
– A dlaczego?
– Bo pastor jest duchownym. Przekazujecie nam słowo Boże, odpuszczacie grzechy w imieniu Pana.
– To mój urząd. Czy sam urząd może uczynić człowieka dobrym? Nie ma złych księży?
– Nie, nie, nie potrafię sobie tego wyobrazić.
– Księża, którzy chleją. Którzy się łajdaczą. Katują żonę. Doprawdy, spotkałem i takich.
Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w żarzącą się hubę, którą podpaliliśmy dla ochrony przed rojami komarów.
– Spójrz na siebie, Jussi. Nie obżerasz się. Nie pijesz.
– Ale to dlatego, że jestem biedny.
– Nie przechwalasz się. Gdy coś dają, podchodzisz ostatni, gdy ktoś cię pochwali, pomijasz to milczeniem.
– To nie tak, pastorze, ja tylko…
– Często nie zauważam nawet, że jesteś ze mną. Muszę się odwrócić i zobaczyć, żeby się upewnić. Jesteś tak cichy, że prawie cię nie ma, więc jak możesz być zły?
– Ale pastor robi o wiele więcej dobrych uczynków.
– Czy to pochodzi od Boga, Jussi? Zastanów się, zastanów dobrze. A może to tylko szatan ambicji szepcze mi do ucha? Kusi ziemską sławą i chwałą. Kiedy umrę, chciałbym, żeby ludzie pamiętali mnie jako jednego z wielkich. A ty, Jussi, przeminiesz jak cień, który nigdy nie istniał.
– Cieszę się z tego, co mam.
– Czy aby na pewno?
– Hm.
– To właśnie sprawia, że jesteś dobry. Jesteś najmilszym, najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem.
– Nie, pastor…
– Właśnie że tak, Jussi. Ale poczekaj. Posłuchaj. Czy dzięki temu stajesz się dobrym człowiekiem?
– Nie zastanawiam się nad tym.
– Nie, może po prostu postępujesz zgodnie ze swą naturą. Ty i ja jesteśmy z gruntu różni. I właśnie dlatego tak często nas ze sobą porównuję. Który idzie właściwą ścieżką, jak tak naprawdę powinno się żyć? Czynię wiele dobrego, to prawda. Ale też szkodzę, robię sobie wrogów, ranię przeciwników i depczę po nich. A ty nadstawiasz drugi policzek.
Zauważył, że chcę zaprotestować, więc uniósł dłoń.
– Zaczekaj, Jussi. Czy to sprawia, że jesteś dobry? Czy to właśnie miał na myśli Stwórca?
Przez długą chwilę przyglądałem się gzowi wędrującemu po jego nogawce, owad miał lśniące, zielonkawe oczy muchy. Bezskutecznie usiłował przegryźć się przez materiał.
– Nauczyłem cię czytać, Jussi. Pożyczasz moje księgi, rozwijasz się. Widzę, że myślisz, ale co robisz ze swymi przemyśleniami? Kiedy ktoś ci staje na drodze, usuwasz się, bierzesz tobołek i odchodzisz. Uciekasz na północ, w góry. Czy tak powinniśmy postępować wobec szaleństw tego świata? Zastanów się, Jussi. Czy słusznie czynisz, nigdy się nie przeciwstawiając?
– Ja marny robak i wędrowiec.
Pastor nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy zacytowałem jego ulubiony psalm.
– Jesteś obserwatorem, Jussi. Już wcześniej to zauważyłem, ty obserwujesz świat wokół siebie, prawda?
– No tak, ale…
– Chcesz zrozumieć naturę świata i ludzi. Ale co robisz ze swym talentem? To moje pytanie do ciebie, Jussi. Co czynisz, aby zwalczać zło tego świata?
Nie miałem na to odpowiedzi. Coś mnie ścisnęło za gardło, poczułem się niesłusznie oskarżony, miałem ochotę rzucić się do ucieczki i zostawić go. Może chyże nogi raz-dwa uniosłyby mnie poza jego zasięg. Widział moją mękę. Nachylił się i położył mi ciężką dłoń na ramieniu, zatrzymując w ten sposób w miejscu. Sznurkiem obwiązał mi skrzydło, jakbym był oszalałym ze strachu wróblem.
To pastor nauczył mnie widzieć. I tego, że otaczający nas świat zmienia się w zależności od tego, kto patrzy. Przez całe dzieciństwo wędrowałem przez górskie doliny i brzozowe lasy, pustkowia porośnięte sosną, z chlupotem przemierzałem rozkołysane mokradła. Ten krajobraz należał do mnie, znałem go jak własną kieszeń, ten surowy północny kraj kamienistych rzek i krętych zwierzęcych ścieżek.
A jednak prawie niczego nie widziałem.
Pamiętam, jak pastor wziął mnie ze sobą na jedną ze swoich ekskursji. W łubowym tobołku niosłem jedzenie, przybory do pisania i zwoje grubego szarego papieru. Zrobiliśmy niezły kawał drogi. Pod wieczór rozbiliśmy obozowisko w lehto*, otoczeni przez wilgotny, mozaikowy krajobraz mokradeł. Obaj byliśmy zmęczeni, rozpaliłem ogień i zacząłem przygotowywać legowiska. Połamał twardy chleb i pokroił suszone mięso w wąskie paski, podczas gdy odzyskiwaliśmy siły na posłaniach ze świerkowych gałęzi. Komary bzyczały i gryzły. Pastor podsunął mi olej pakowy, ale zamiast tego zerwałem garść wąskich liści z rosnącej obok mnie łodygi, zgniotłem i wtarłem w nadgarstki. Dał się wyczuć zapach ziół i owady zaczęły mnie omijać.
– Bagno zwyczajne – powiedział.
– Co?
– Roślina, którą się natarłeś. Ledum palustre.
* Fin. gaj, lasek.
Ledum…? – wymamrotałem.
Zerwał się na nogi, podekscytowany.
– Chodź za mną!
Zostawiliśmy nasze tobołki w obozowisku. Porośnięty sosnami, jałowy teren opadał, a po chwili suche podłoże zastąpiło mokre, rozkołysane bagno. Wyczuwałem jego zapał, przyspieszył kroku, kark pochylony, rozbiegany wzrok.
– Od tak dawna chciałem odwiedzić ten rajski ogród – powiedział. – I wreszcie stoję przed jego bogactwami.
Spojrzałem. To było mokradło. Rozpościerające się szeroko, wodniste.
– Co widzisz, Jussi?
– Nic.
Zwrócił się ku mnie i uśmiechnął pod nosem.
– Nic? A to, co tu rośnie?
– Trawa.
– Nie, Jussi. To nie trawa. To turzyca.
– Aha, turzyca. No to widzę turzycę.
Nabrał głęboko powietrza i spojrzał na bagnisko. Domyśliłem się, że to tam mamy się udać. Był początek lipca i poziom wody był jeszcze wysoki. Nosiliśmy zakrywające całe ciało ubrania, a szyje okręciliśmy szalikami, chroniąc się przed chmarami mięsożernych owadów, które wykluwały się w każdym bajorku.
– Z tego miejsca widzę około dziesięciu gatunków, Jussi. Teraz mówię tylko o turzycy. I jeszcze wierzby, zagadkowy rodzaj, czy masz pojęcie, ile tu rozmaitych gatunków? Czy je widzisz?
– Nie.
– Spójrz tam! Jutro przyjrzymy się im bliżej, patrz, jak jaśnieją!
– Pastor ma na myśli kwiatki?
– Orchidee, Jussi. Orchidee – tu, w naszej srogiej północnej krainie. Patrz tam, tuż przed tobą!
Zerknąłem w dół. Przy mojej stopie sterczała niewielka łodyżka, o mało jej nie nadepnąłem.
– Przyjrzyj się dokładnie, Jussi, pochyl się. Orchis. Kwiat nieregularny, sześciopłatkowy z warżką.
Łodyżka była pełna tych ciemnoróżowych kwiatów. Ostrożnie przytrzymał łodygę, musiałem uklęknąć na mokrej ziemi, żeby lepiej widzieć.
– Bliżej, Jussi, bliżej. A teraz powąchaj.
Przyłożyłem nos do kwiatu i wciągnąłem powietrze. Delikatna, ledwo wyczuwalna słodycz zabłysła i zgasła.
– Poczułeś? Poczułeś coś?
– Tak…
– Myślę, że tak właśnie pachnie Bóg.