Trzeci tom bestsellerowej serii „Slough House” Micka Herrona. Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry. Przekona się o tym Catherine Standish – alkoholiczka na odwyku, która w królestwie Jacksona Lamba wraz z resztą przegrywów przekłada papiery z jednej sterty na drugą.


Prawdziwe tygrysyCatherine Standish wie, że szpiegom nie zdarzają się przypadkowe spotkania. Pracuje w kontrwywiadzie wystarczająco długo. Zdążyła się już przekonać, czym są zdrada, dwulicowość i wbijanie noża w plecy.

Nie ma jednak pojęcia, w jakim celu ktoś mógłby obrać za cel właśnie ją – alkoholiczkę na odwyku, która w królestwie Jacksona Lamba wraz z resztą przegrywów przekłada papiery z jednej sterty na drugą.

Ktokolwiek przetrzymuje Catherine jako zakładniczkę, na pewno nie robi tego z powodów osobistych. Chodzi mu o Slough House. A najprawdopodobniej o samego Jacksona Lamba.

Lamb… Da się o nim wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że mógłby zostawić swojego człowieka na lodzie. W zasadzie pod tym względem można mieć do niego bezgraniczne zaufanie…

***

Dawno nie czytałem czegoś równie dobrego.
Vincent V. Severski

Mick Herron
Prawdziwe tygrysy
Przekład: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Seria „Slough House”, tom 3
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 27 kwietnia 2022
 
 


1
Jak w większości wypadków zawalonych spraw zaczęło się od niewłaściwego stroju.
Poranek w środku tygodnia na skraju City; ciemny, wilgotny, mglisty, przed piątą. W pobliskich wieżowcach – niektóre sięgały powyżej dwudziestu pięter – w pojedynczych oknach paliły się światła, tworząc przypadkowe wzory na siatce ze szkła i stali, i niektóre z tych świateł oznaczały, że jacyś bankierzy, którzy i tak zrywają się o świcie, teraz siedzą już przy swych biurkach, by szybciej rozeznać się w sytuacji na rynkach, lecz większość rozjaśnionych okien świadczyła o tym, że w City pracują inni ludzie, ci, którzy noszą kombinezony i których obowiązki przed świtem obejmują odkurzanie, froterowanie i opróżnianie koszy na śmieci. Paul Lowell sympatyzował z tymi drugimi. Albo sprzątało się bałagan po innych, albo nie – tak wyglądał system klasowy, właśnie tak.
Zerknął na drogę w dole. Osiemnaście metrów to całkiem spory dystans, jeśli spoglądało się z góry. Kucając, poczuł, że właściwe mięśnie się napinają, a tania tkanina nieprzyjemnie naciąga się na udach. Jego kostium był za ciasny. Lowellowi materiał zdawał się na tyle rozciągliwy, że to nie będzie miało znaczenia, okazało się jednak, że kostium ogranicza ruchy i nie obdarza żadną dodatkową mocą.
A może po prostu Lowell zaczął tyć.
Znajdował się na platformie – co pewnie nie było właściwym terminem architektonicznym – nad łukiem, przez który przebiegała London Wall, dwupasmowa arteria rozciągająca się od St. Martin’s Le Grand do Moorgate. Nad nim piętrzył się kolejny wieżowiec, jeden z dwóch ustawionych pod kątem do siebie; mieściły się w nim jeden z większych banków inwestycyjnych oraz popularna sieć pizzerii. Sto metrów dalej, na porośniętym trawą wzniesieniu, obok drogi, której użyczył nazwy, przebiegał fragment rzymskiego muru niegdyś otaczającego City; wciąż tu stał, choć jego budowniczowie dawno już wyzionęli ducha. Teraz Lowellowi przyszło do głowy, że to symbol. Niektóre rzeczy trwają, istnieją dalej mimo zmian i warto podjąć walkę w celu zachowania tego, co z nich zostało. W skrócie: taki właśnie był powód, dla którego się tu znajdował.
Zdjął plecak, postawił go między kolanami, rozsunął zamek błyskawiczny i wypakował zawartość. Za jakąś godzinę zacznie się ruch w stronę City i do różnych punktów na wschód; znaczna część ruchu będzie się odbywać pod łukiem, na którym siedział Lowell. Wszyscy jadący w tych samochodach, taksówkach, autobusach i na rowerach staną się mimowolnymi świadkami. A po nich w nieunikniony sposób zjawią się ekipy dziennikarzy i kamery, które zaniosą narodowi przesłanie Lowella.
Chciał tylko, by jego głos został usłyszany. Po latach odmawiania mu jego praw był gotów walczyć i podobnie jak inni przed nim wybrał konkretny sposób, w jaki to zrobi. Tak właśnie rodziły się tradycje. Nawet przez chwilę nie sądził, że cokolwiek, co dziś osiągnie, doprowadzi do jakiejś zmiany, ale zobaczą to inni, znajdujący się w takim samym położeniu, i czegoś się nauczą – i być może zaczną działać. Pewnego dnia coś się zmieni.
Zauważył ruch i się odwrócił. Zobaczył postać podciągającą się na drugim końcu platformy; ten ktoś musiał wspiąć się po budynku z ulicy, tak jak Lowell zrobił to dziesięć minut wcześniej. Minęła chwila, nim dotarło doń, co widzi, a wtedy ogarnęła go fala podekscytowania, jakby znów miał dwanaście lat. Bo właśnie coś takiego chce zobaczyć każdy dwunastolatek, pomyślał, patrząc, jak nowo przybyły zbliża się do niego. To z takich rzeczy składają się marzenia młodych chłopaków.
Batman, wysoki, barczysty i zdeterminowany, kroczył w jego stronę przez wilgotne smugi mgły.
– Hej! – zawołał Lowell. – Niezły strój!
Spojrzał w dół na własny kostium. Strój Spider-Mana był niezbyt stosowny do jego wieku, ale przecież nikt nie będzie rozdawał punktów za styl; celem było trafienie do wieczornych wiadomości, a kostiumy superbohaterów przyciągały uwagę mediów. Zadziałało to wcześniej i znów zadziała. Był więc Niesamowitym Spider-Manem, zaś towarzysz, z którym spotykał się właśnie po raz pierwszy i z którym wszystko ustalał anonimowo na forum w internecie, był Batmanem. Mieli stanowić dynamiczny duet zaledwie na jeden poranek, a media miały trąbić o nich przez resztę tygodnia. Z jedną ręką na rolce płótna, którą wypakował z plecaka, Lowell podźwignął się i wyciągnął drugą dłoń, bo to również stanowiło część prastarej narracji: mężczyźni, którzy spotykają się i witają, połączeni wspólną sprawą.
Ignorując wyciągnięta rękę Spider-Mana, Batman przywalił mu w twarz.
Lowell poleciał do tyłu i świat wymknął się spod kontroli: światła w oknach biurowców zatańczyły mu przed oczami, upadek na wilgotny murek wypchnął mu całe powietrze z płuc. Jego umysł przestawił się już jednak na inny tryb i Lowell odtoczył się na bok, jak najdalej od krawędzi; tymczasem Batman mocno opuścił stopę, niemal trafiając Spider-Mana w łokieć. Lowell musiał się podźwignąć, bo jeszcze nikt nie wygrał walki w pozycji leżącej, i to na tym skupiał się przez kolejne dwie sekundy, zamiast zastanawiać się, dlaczego Batman zamierza go skopać. Skupienie niemal się opłaciło, bo Lowellowi udało się podnieść na kolana, nim znów oberwał w głowę. Maska Spider-Mana przesiąkła krwią. Spróbował coś powiedzieć, ale był zdolny jedynie do niezrozumiałego charczenia.
A potem pociągnięto go w kierunku skraju platformy.
Wrzasnął, bo było dla niego jasne, co się zaraz stanie. Batman wlókł go za ramiona i Lowell nie był w stanie się wyrwać – ręce tego faceta były jak ze stali. Wierzgnął nogą i trafił w rolkę płótna, która potoczyła się na skraj platformy, nieco się przy tym rozwijając. Zamachnął się ręką, próbując uderzyć Batmana w krocze, walnął jednak w twarde, muskularne udo. A potem zawisł w przestrzeni i jedynym, co go utrzymywało, był chwyt odzianego w pelerynę superbohatera.
Przez chwilę trwali tak spleceni niemal w uścisku: Batman, sztywny i wyprostowany, oraz zwisający Spider-Man – jakby pozowali do ilustracji na okładkę.
– Na litość boską… – szepnął Spider-Man.
Batman go puścił.
Rolka płótna uderzyła o ulicę przed Paulem Lowellem. Tyle że nie była już rolką; rozwinięta na asfalcie, zmieniła się we fragment dywanu zamiast w baner, tak jak to Lowell zaplanował. Wymalowany odręcznie trzydziestocentymetrowymi literami slogan SPRAWIEDLIWOŚĆ DLA OJCÓW rozmazał się, gdy nasiąkł wilgocią oraz częściowo krwią Lowella, pozostał jednak czytelnym obrazem, który satysfakcjonująco przyciągał uwagę mediów i przed końcem dnia miał pojawić się w licznych transmisjach.
Ale Paul Lowell żadnej z nich nie zobaczył.
A jeśli chodzi o Batmana – ten dawno już zniknął.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Fałszywi
przyjaciele

2
W piekielnie gorący wieczór w gminie Finsbury otwierają się drzwi i na podwórze wychodzi kobieta. Nie na ulicę od frontu – to jest Slough House, a frontowe drzwi Slough House słyną z tego, że nigdy się nie otwierają ani nie zamykają – lecz na podwórze, na które dociera niewiele naturalnego światła i którego mury są w związku z tym pokryte kołderką pleśni. Panuje tu smród zaniedbania i przy odrobinie wysiłku można rozpoznać jego elementy: resztki jedzenia i tłuszcz po posiłkach na wynos, zatęchłe niedopałki papierosów, dawno zaschnięte kałuże oraz to, co unosi się ze studzienki, która gulgocze w kącie, i lepiej nie sprawdzać, co to takiego. Nie zapadł jeszcze zmrok – trwa błękitna godzina – ale podwórze okrył już cień nocy. Kobieta się nie zatrzymuje. Nie ma tam nic do zobaczenia.
Zakładając jednak, że jest obserwowana – zakładając, że lekki powiew przemykający obok niej, gdy zamyka drzwi, nie byłby wytęsknionym wietrzykiem z rodzaju tych, których sierpień najwyraźniej się wyrzekł, lecz wędrującym duchem szukającym miejsca spoczynku – ta chwila, zanim drzwi solidnie się zamkną, mogłaby być tą, gdy na moment pojawia się okazja. Duch wkrada się do środka szybko jak promień słońca, a ponieważ duchy, zwłaszcza te wędrujące, całkiem nieźle sobie radzą, to, co nastąpiłoby później, wydarza się w mgnieniu oka; błyskawiczne oględziny na wpół zapomnianej i całkowicie ignorowanej dobudówki – czegoś, co niegdyś nazwano „administracyjnym lochem” służb wywiadowczych.
Nasz duch płynie w powietrzu nad schodami, jako że nie ma innego wyboru, i wznosząc się, dostrzega kontury na ścianach klatki schodowej; brązowy łuszczący się nalot niczym zarysy niedokończonego kontynentu, i wskazuje wysokość, do której sięgnęła wilgoć; faliste gryzmoły, które w półmroku można by niemal uznać za ślady liźnięcia płomieni. Dziwaczna koncepcja, za którą stoi jednak upał i ogólne przygnębienie duszące ten budynek, jakby ktoś – lub coś – wywierał zgubny wpływ na tych, którzy są w nim zniewoleni.
Na pierwszym piętrze dwoje drzwi do pomieszczeń biurowych. Nasz duch wybiera na chybił trafił jedne z nich i znajduje się teraz w zapuszczonym, obskurnym biurze; są tu dwa biurka ze stojącymi na nich komputerami, a światełka zgaszonych monitorów bezgłośnie mrugają w ciemności. Śladów po rozlanych napojach nie wycierano tu od tak dawna, że wyewoluowały w plamy, zaś plamy ignorowano tak długo, że wkomponowały się w schemat kolorystyczny. Wszystko tutaj jest żółte lub szare i albo zepsute, albo naprawiane. Drukarka wepchnięta w zbyt małą przestrzeń ma nierówne pęknięcie na pokrywie, a papierowy klosz zasłaniający jedną z żarówek pod sufitem – bo druga w ogóle nie ma klosza – wisi rozerwany pod dziwnym kątem. Brudny kubek bez ucha na jednym z biurek. Brudna wyszczerbiona szklanka – na drugim. Ślad po ustach na jej brzegu to gotycki pocałunek; szyderczy uśmiech na brudzie.
A więc nie jest to miejsce dla wędrownego ducha; nasza zjawa niesłyszalnie pociąga nosem, a potem znika i pojawia się ponownie w drugim biurze na tym piętrze, a następnie w dwóch pomieszczeniach na kolejnym i na korytarzu jeszcze kolejnego, żeby uzyskać obraz budynku jako całości, a ten – jak się okazuje – nie jest zbyt korzystny. W pomieszczeniach, które wydają się puste, w rzeczywistości aż się od czegoś roi; aż pienią się w nich frustracja i spora dawka żółci; kłębi się agonia wymuszonej inercji. Tylko jedno spośród nich – to z najlepszym komputerem – wydaje się stosunkowo nietknięte udręką wiecznej nudy i wyłącznie jedno z pozostałych – mniejsze z tych dwóch, które znajdują się na najwyższym piętrze – wykazuje jakiekolwiek oznaki pracowitości i kompetencji. W pozostałych aż wibruje od ciągłego powtarzania nieistotnych czynności; pracy, którą znaleziono tylko po to, by zająć czymś bezczynne ręce, i która pozornie polega na przetwarzaniu całych stosów informacji, surowych danych, ledwie dających się odróżnić od chaotycznie rozsypanych alfabetów z niewielkim dodatkiem przypadkowych liczb. Zupełnie jakby obowiązki administracyjne jakiegoś demona zapisu danych zostały przekazane i zlecone pracującym tu ludziom; przekształcone w przyziemne czynności, które mają wykonywać bez końca i bez ustanku, bo w przeciwnym razie ludzie ci zostaną ciśnięci w jeszcze głębszy mrok – a więc tak czy siak są przeklęci. Jedynym powodem, dla którego nad drzwiami nie wisi tabliczka nawołująca wszystkich do porzucenia wszelkiej nadziei, jest fakt, że jak wie każdy pracownik biurowy – to nie nadzieja cię zabija.
Zabija cię świadomość, że zabija cię nadzieja.
„Te pomieszczenia”, powiedział sobie nasz wędrowny duch; lecz pozostaje jeszcze jedno, którego wciąż nie odwiedził – większe spośród tych dwóch znajdujących się na najwyższym piętrze, spowite w mroku, choć w rzeczywistości nie puste. Gdyby nasz duch miał uszy, nie musiałby przykładać jednego do drzwi, by to stwierdzić, bo dobiegające stamtąd hałasy bynajmniej nie są nieśmiałe: są głośne i dudniące i mogłyby pochodzić od jakiegoś zwierzęcia gospodarskiego. Nasz duch lekko drży, niemal idealnie naśladując przejętego człowieka, i zanim hałas – po trochu chrapanie, po trochu beknięcia, a po trochu warczenie – wybrzmi do końca, duch przemieszcza się w dół przez cały Slough House; mija okropne biura na drugim i pierwszym piętrze, a potem pokonuje ostatni odcinek schodów – i to jest wszystko, co ma do zaoferowania ten budynek na parterze, jako że jest wciśnięty między chińską restaurację a wielobranżowy kiosk – i znów pojawia się na dusznym i porośniętym grzybem podwórzu dokładnie w chwili, gdy czas ponownie zaczyna płynąć, unicestwiając naszego wędrownego ducha, podobnie jak samochodowa wycieraczka zmiata owada, tak że pozostaje po nim tylko ciche „puk”, tak niedostrzegalne i uprzejme w swej naturze, że kobieta nawet tego nie zauważa. Zamiast tego ta kobieta pociąga drzwi – by upewnić się, że są zamknięte, choć jest prawie pewna, że już raz to sprawdzała – a następnie z taką samą pracowitością i kompetencją, jakimi obdarza swoje biuro na najwyższym piętrze, przechodzi z podwórza na uliczkę i dalej, na Aldersgate Street, gdzie skręca w lewo i już po pięciu metrach prawie podskakuje, słysząc dźwięk: nie „puk”, nie „bang”, nawet nie przypominające wybuch beknięcie w rodzaju tego, w jakim specjalizuje się Jackson Lamb, lecz jej własne imię wypowiedziane głosem z innego życia: „Cath…”
– …erine?
Ktoś idzie, pomyślała. Przyjaciel czy wróg?
Zupełnie jakby takie rozróżnienia miały znaczenie.
– Catherine Standish?
I tym razem zadrżała, poznając ten głos, i na chwilę w myślach zmrużyła oczy, choć tak naprawdę w jej twarzy nic się nie poruszyło. Usiłowała zlokalizować wspomnienie majaczące za matowym szkłem, a potem obraz się wyklarował i szkło, przez które spoglądała, okazało się dnem szklaneczki, teraz pustej, ale wciąż mokrej na dnie.
– Sean Donovan – rzekła.
– Pamiętasz.
– Tak. Oczywiście, że pamiętam.
Ponieważ był człowiekiem, którego niełatwo się zapomina, wysokim, barczystym, z nosem, który raz czy dwa razy został złamany – parzystą liczbę razy, jak kiedyś żartował, bo inaczej wydawałby się jeszcze bardziej krzywy; i nawet jeśli jego włosy, teraz poznaczone stalowymi pasemkami, były dłuższe, niż zapamiętała, wciąż nosił krótką i wysoko podgoloną fryzurę. Jeśli chodzi o jego oczy, to pozostały niebieskie, bo jak mogłoby być inaczej, ale nawet w gasnącym świetle zmierzchu widziała, że dziś wieczorem jest to burzliwy błękit mroczniejszych chwil, a nie odcień wrześniowego nieba. I był wysoki i barczysty, co już odnotowała, pewnie dwa razy większy od niej; i stojąc tak w poświacie błękitnej godziny, musieli wyglądać jak para: on, całą swą postawą wyrażający bycie wojownikiem, i ona, w sukience zapiętej pod samą szyję, z rękawami obszytymi koronką i w butach ze sprzączkami.
Ponieważ trzeba się było jakoś do tego odnieść, powiedziała:
– Nie zdawałam sobie sprawy, że…
– Wyszedłem?
Kiwnęła głową.
– Rok temu. Trzynaście miesięcy.
Tego głosu też nie dało się zapomnieć, tego lekkiego irlandzkiego akcentu również. Nigdy nie była w Irlandii, ale czasem, gdy go słuchała, jej głowę wypełniały łagodne obrazy pełne zieleni.
Była wtedy pijaczką, co oczywiście w tym pomagało.
– Mógłbym ci dokładnie powiedzieć, ile minęło dni – dodał.
– Musiało być ciężko.
– Och, nie masz pojęcia – odparł. – Dosłownie nie masz pojęcia.
Na to nie znalazła odpowiedzi.
Stali nieruchomo, a dla szpiega to nigdy nie jest dobre. Wiedziała to nawet Catherine Standish, która nigdy nie pracowała w terenie.
Wyczytał to z jej postawy.
– Szłaś w tamtą stronę? – Wskazał w kierunku skrzyżowania z Old Street.
– Tak.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, przejdę się z tobą.
I tak właśnie zrobił, zupełnie jakby to było tym, czym się zdawało – przypadkowym spotkaniem w letni wieczór, gdy światło zaczyna gasnąć na krawędziach; jeden stary przyjaciel (jeśli tak można było ich określić) wpada na drugiego i chce trochę przedłużyć tę chwilę. W innej epoce, pomyślała Catherine, a może nawet na jakichś obrzeżach tej epoki, idąc, wziąłby ją pod ramię, co byłoby miłe i trochę ckliwe, ale przede wszystkim byłoby kłamstwem. Ponieważ Catherine Standish – choć nigdy nie pracowała w terenie – wiedziała również to: przypadkowe spotkania zdarzają się w pewnych miejscach i pewnym ludziom, nigdy jednak nie przytrafiają się tutaj i nigdy nie przytrafiają się szpiegom.
W barze w pobliżu Slough House Roderick Ho snuł marzenia o romantycznych podbojach.
Ostatnio robił to dość często. I nie bez powodu. Prawda była taka, że po prostu wszyscy uważali, że on i Louisa Guy już dawno powinni być parą. To, co łączyło ją z Minem Harperem, należało już do przeszłości, a jeśli internet czegokolwiek Rodericka nauczył, to że kobiety mają swoje potrzeby. Internet nauczył go także, że nie istnieje tak absurdalnie oczywiste oszustwo, żeby nie znalazł się ktoś, kto się na nie nabierze, i że jeśli chce się wywołać gównoburzę na jakimś forum, wystarczy napisać coś nieco kontrowersyjnego o zamachach z 11 września, Michaelu Jacksonie albo o kotach. O tak: to internet uczynił Ho człowiekiem, którym był dziś. Roddy był samodzielnie myślącym obywatelem dwudziestopierwszowiecznej Wielkiej Brytanii i uważał się za całkiem oblatanego.
Suka dojrzała, tak to odczytywał.
Suka była gotowa.
Wystarczyło tylko po nią sięgnąć.
Choć w tej grze w dziewięćdziesięciu procentach chodziło jednak o teorię, miał problem z pozostałymi dziesięcioma procentami. Widywał Louisę prawie codziennie i zaczął pojawiać się w kuchni za każdym razem, kiedy robiła kawę, ale ona wciąż nie potrafiła odczytać wysyłanych przez niego sygnałów. Skomentował nawet – a było to ponad tydzień temu – że skoro oboje mają takie zapotrzebowanie na kofeinę, byłoby sensowniej, gdyby robiła kawę dla dwojga. Spłynęło to jednak po niej jak woda po kaczce i wciąż zanosiła dzbanek kawy tylko do swojego biura. Śmiechu warte, jak kiepsko chwytała godowe rytuały, tymczasem jednak znalazł się w kropce: nie miał pojęcia, jak zniżyć się do jej poziomu.
Ho nawet nie lubił kawy. Aż do tego był się gotów posunąć.
Istniały pewne strategie, na które się natknął, o których gdzieś słyszał. Bądź miły, uważny, słuchaj. Jezu, czy ci ludzie wciąż mieszkają w drewnianych chatach?! Całe to gówno zabierało mnóstwo czasu, a Louisa przecież nie stawała się młodsza. Jeśli chodzi o samego Ho, to szczerze mówiąc, też miał swoje potrzeby i choć w dużej mierze zaspokajał je w internecie, zaczynał odczuwać lekkie napięcie. Louisa Guy była bezbronną kobietą. Istnieli mężczyźni, którzy chętnie by to wykorzystali. Nie zdziwiłby się na przykład, gdyby spróbował to zrobić River Cartwright. I choć Cartwright był idiotą, któż może wiedzieć, co zrobi bezbronna kobieta, zwłaszcza taka, która nie umie odczytywać sygnałów.
Ho doszedł więc do wniosku, że przydałaby mu się praktyczna pomoc. I to dlatego siedział teraz w barze z Marcusem Longridge’em i Shirley Dander, którzy pracowali w pokoju obok.
– Gadałeś ostatnio z Louisą? – spytał.
Marcus Longridge chrząknął.
Ta dwójka to były dwa najnowsze kulawe konie, co by wyjaśniało, dlaczego tak niewiele mówili. W Slough House nie istniała żadna sztywna hierarchia, było jednak jasne, że jeśli nie liczyć Lamba na samej górze, najważniejszy był Roddy Ho – w końcu o wszystkim decydował tu mózg, a nie mięśnie. A więc tych dwoje musiało uważać go za naturalnego zwierzchnika i dlatego byli trochę przytłoczeni. Ho czułby się tak samo na ich miejscu. Upił łyk bezalkoholowego piwa i spróbował jeszcze raz:
– Na przykład w kuchni albo gdzieś?
Marcus znowu chrząknął.
Ho wiedział, że Marcus jest po czterdziestce, ale to nie oznaczało, że można go całkowicie wykluczyć. Był wysoki, czarnoskóry, żonaty i na pewno zabił co najmniej jedną osobę, lecz żadna z tych rzeczy nie przeszkadzała Ho myśleć, że Marcus pewnie patrzy na niego jak na młodszą wersję siebie. Bez wątpienia istniała jakaś praktyczna wiedza, którą Marcus chętnie by mu przekazał, i to dlatego Ho go wybrał, by spędzić z nim męski wieczór. Kilka piwek, trochę się pośmieją, a potem przed sobą otworzą. Jednak dotarcie do tego etapu szło jak po grudzie, bo po drugiej jego stronie siedziała nieustępliwa Shirley Dander. Nie miał pojęcia, dlaczego przylazła tu z nimi, ale obu im przeszkadzała.
Na stole przed nią leżała paczka chipsów, otwarta, jakby położyła ją na kocu podczas pikniku, ale kiedy chciał się poczęstować, dała mu po łapie.
– Kup sobie własne. – Teraz wpychała sobie do ust jakieś piętnaście procent chipsów z opakowania, szybko przeżuła, po czym spytała: – O czym?
Ho posłał jej spojrzenie, które oznaczało: „To męska rozmowa”.
– Co się stało? – zapytała. – Zakrztusiłeś się lemoniadą?
– To nie jest lemoniada.
– No jasne. – Popiła chipsy własnym, zdecydowanie niebezalkoholowym piwem, po czym wróciła do tematu. – O czym miał gadać z Louisą?
– No wiesz, tak po prostu. O czymkolwiek.
– Chyba jaja sobie robisz – stwierdziła Shirley.
Marcus zapatrzył się w swój kufel. Pił guinnessa i Ho zastanawiał się przez kilka minut, czy nie skomentować, że napoje jego i Marcusa są w tym samym kolorze – taki dowcip sytuacyjny. Postanowił się jednak wstrzymać, aż nadejdzie właściwy moment. A to mogło stać się wkrótce, jeśli tylko Shirley się zamknie.
Nie zrobiła tego.
– Jaja chyba sobie robisz.
– Nie wiem, o co ci chodzi – odparł.
– O Louisę. Wydaje ci się, że masz jakiekolwiek szanse u Louisy?
– A kto mówił coś o jakichś…
– Ha! No pięknie. Naprawdę myślisz, że masz szansę u Louisy?
– O Boże, niech mnie ktoś zastrzeli – mruknął Marcus, najwyraźniej nie zwracając się do żadnego z towarzyszy.
Nie po raz pierwszy Roderick Ho zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił strategicznego błędu w życiu towarzyskim.
– Nie pracujesz już w Park – powiedział Sean Donovan.
To nie było pytanie, więc Catherine nie odpowiedziała. Zamiast tego odparła:
– Cieszę się, że wyszedłeś, Sean. Mam nadzieję, że życie nie będzie już dla ciebie takie przykre.
– Było, minęło. Te mosty już za sobą spaliłem.
Powiedział to jednak jak ktoś, kto spędził dużo czasu na mostach, patrząc, jak nurt unosi zwłoki jego wrogów.
Zbliżali się do skrzyżowania, na którym czekały samochody, głównie taksówki. Przez okna pubu naprzeciwko widziała kołyszące się głowy roześmianych, pogrążonych w rozmowach ludzi. To nie była speluna dla pijaków, tylko lokal dla tych, którzy po prostu od czasu do czasu lubią sobie gdzieś wyskoczyć. Była bardzo świadoma obecności Seana Donovana, jego prężnego żołnierskiego ciała. Grubo po pięćdziesiątce wciąż przyciągał spojrzenia. Pewnie ćwiczył za kratkami. Robił w celi pompki i brzuszki, wszystkie te męczące ćwiczenia, dzięki którym mięśnie pozostawały silne.
Obok przetoczyło się kilka autobusów. Odczekała, aż hałas przycichnie, i powiedziała:
– Muszę już iść, Sean.
– Nie dasz się skusić na drinka?
– Już tego nie robię.
Zagwizdał cicho.
– No to pewnie masz za sobą niezłe przejścia…
– Radzę sobie.
Ale radziła sobie i nie radziła. Najczęściej radziła. Jednak były też trudne okresy, wieczory na początku lata – albo późne zimowe noce – gdy czuła się już pijana, jakby niepostrzeżenie się wymknęła i obudziła uwikłana w swoje dawne nawyki, znowu to robiąc. Pijąc. A wtedy wszystko by się posypało i być może już nigdy by nie przestała.
W wypiciu kolejnego drinka nie chodziło o powrót do nałogu. Chodziło o stanie się kimś, kim już nigdy nie zamierzała być.
– W takim razie może kawa?
– Nie mogę.
– Jezu, Catherine… Ile lat minęło? A byliśmy… sobie bliscy.
Nie chciała o tym myśleć.
– Sean, wciąż pracuję w służbach. Nie mogą mnie z tobą zobaczyć. To dla mnie za duże ryzyko.
Natychmiast pożałowała tych słów.
– Ryzyko, tak? Nie chcesz się pobrudzić i takie tam?
– Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Ale prawda jest taka, że po prostu nie mogę z tobą być. Spędzać z tobą czas. Nie z powodu… twoich problemów. Tylko z powodu tego, kim jestem. Czym jestem.
– „Twoich problemów”. – Zaśmiał się i pokręcił głową. – Mówisz jak moja świętej pamięci matka. „Twoich problemów”. Powiedziałaby coś takiego do kobiety, która dopiero co została wdową, albo do grymaszącego dziecka. Nie lubiła się bawić w subtelności.
Znów ten zwrot. Bawić się w subtelności.
– Cieszę się, widząc, że dobrze się trzymasz, Sean.
– Ty też wyglądasz świetnie, Catherine.
Każde z nich wolało poczekać, aż to drugie potwierdzi, że w sumie dobrze się trzyma, i to być może najwięcej mówiło o ich sytuacji.
– W takim razie żegnaj.
Miała akurat zielone światło, więc mogła od razu przejść przez ulicę. Po drugiej stronie się nie obejrzała, ale i tak wiedziała, że za nią spogląda, i choć z tej odległości nie dostrzegłaby koloru jego oczu, te wciąż miałyby ten odcień burzliwego błękitu, jaki przybierały w mroczniejszych chwilach.
– Chyba przydałoby ci się towarzystwo.
Louisa nie odpowiedziała.
Niezrażony tym mężczyzna przysiadł na stołku obok niej. Spojrzenie w lustro powiedziało jej, że był całkiem znośny – po trzydziestce, i było mu z tym do twarzy, podobnie jak było mu do twarzy w szytym na miarę ciemnografitowym garniturze, z krawatem w misterny niebiesko-złocisty wzorek, na tyle poluzowanym, by podkreślić, jak swobodnie się czuje. Nosił okulary w cienkiej czarnej oprawce i Louisa postawiłaby swoją następną wódkę z limonką na to, że mężczyzna na nosie ma zerówki. Szykowny nerd. Nie chciało jej się jednak odwracać, by to sprawdzić.
– Siedzisz tu już od trzydziestu siedmiu minut i ani razu nie zerknęłaś w stronę drzwi.
Przerwał, by miała szansę docenić, jakie to słodkie, że tak dokładnie mierzył czas, i jak uważnym był obserwatorem. Siedziała tu od trzydziestu siedmiu minut i na nikogo nie czekała. Na pewno liczył jej drinki i wiedział, że piła w tym momencie trzeciego.
A teraz zaśmiał się cicho.
– Czyli jesteś z tych małomównych. Niewiele ich w tej okolicy.
W tej okolicy, czyli na południe od Tamizy, choć nie na tyle daleko na południe, by uwolnić się od typów w garniturach szytych na miarę i w eleganckich krawatach. Była kilka przystanków autobusowych od swojej kawalerki, która – odkąd zaczęły się upały i nad ulicami zawisła ciężka woń asfaltu i spieczonego kurzu – wydawała się mniejsza niż kiedykolwiek dotąd, jakby skurczyła się od gorąca. Wszystko wewnątrz jak gdyby pulsowało. Gdy tylko tam docierała, natychmiast nachodziła ją myśl, że wolałaby być gdzie indziej.
– Ale wiesz co? Piękna kobieta, taka tajemnicza i małomówna, dla faceta takiego jak ja jest jak zaproszenie. Daje mi szansę, żeby zabłysnąć. A więc jeśli tylko będziesz miała ochotę dołączyć, przysiądź się do mnie. Albo uśmiechnij się i kiwnij głową. Wystarczy mi samo podziwianie widoku.
A więc Louisa wzięła prysznic i się przebrała; teraz miała na sobie dżinsową koszulę z podwiniętymi rękawami, obcisłe czarne dżinsy i złote sandałki. Niedawno zrobiła sobie jasne pasemka i pomalowała paznokcie u stóp krwiście czerwonym lakierem. Nie całkiem się mylił. Miała tę pewność, że nie jest piękną kobietą, ale była też przekonana, że na taką wygląda.
Poza tym był gorący sierpniowy wieczór, a na ladzie stały schłodzone drinki. Każdy człowiek mógł wyglądać pięknie, gdy pozwalał na to kontekst.
Uniosła szklankę i kostki lodu wyszeptały melodyjną obietnicę.
– No więc pracuję w dziale rozwiązań. Klienci to głównie firmy zajmujące się importem i eksportem. I dziś rano na moim biurku wylądowała prawdziwa bomba, dwa i pół miliona wyczesanych tabletów z Manili, tylko że ktoś namieszał w papierach…
Gadał dalej. Nie zaproponował, że postawi jej drinka – pewnie zaplanował to sobie tak, że dokończy własnego chwilę przed nią, a potem gestem przywoła barmankę, „wódka z limonką i mnóstwem lodu”, a później będzie opowiadał dalej, tak by nie zwrócić jej uwagi na mały cud, jakiego właśnie dokonał.
Albo coś w tym stylu – zawsze tak to wyglądało.
Louisa przesunęła palcem po brzegu szklanki, a potem wsunęła kosmyk włosów za ucho. Mężczyzna mówił dalej i nie odwracając się, wiedziała, że jego koledzy siedzą przy stoliku obok drzwi, wypatrując oznak sukcesu lub porażki, i są gotowi nieźle się uśmiać, niezależnie od wyniku jego starań. Pewnie oni też pracowali w „dziale rozwiązań”. Najwyraźniej było to określenie, które można było dość mocno nagiąć w każdą stronę, pod warunkiem że nie przeszkadzał ci zakres problemów, z jakimi to się wiązało.
Jej własne problemy – to, jak minął jej ten dzień, podobnie jak wszystkie inne dni pracy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy – obejmowały porównywanie dwóch zestawów danych spisowych z 2001 i 2011 roku. Dotyczyły miasta Leeds, jej grupę docelową stanowiły osoby w wieku od 18 do 24 lat. Szukała ludzi, którzy zniknęli z radaru albo pojawili się znikąd.
Pamiętała, jak zapytała:
– Jakaś konkretna grupa językowa?
– Profilowanie etniczne jest niewłaściwe z moralnego punktu widzenia – upomniał ją Lamb. – Wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą. Ale tak, masz się skupić na ciapatych.
Ludzie, którzy zniknęli, i inni, którzy się zmaterializowali. Oczywiście były ich setki, większość z nich miała ku temu bardzo solidne powody, a reszta potencjalnie bardzo solidne, choć dotarcie do tych powodów było bardzo uciążliwe. Nie mogła zbliżyć się do samych celów, musiała więc kroczyć okrężną drogą: ubezpieczenie społeczne, licencjonowanie pojazdów, usługi komunalne, dane publicznej służby zdrowia, korzystanie z internetu – cokolwiek, co pozostawiało ślad w papierach albo świadczyło o istnieniu śladu. I bla, bla, bla – było to nie tyle szukanie igły w stogu siana, ile przekładanie go źdźbło po źdźble z sortowaniem każdego z nich według długości i szerokości, tak żeby wszystkie wskazywały w tę samą stronę… Żałowała, że nie pracuje w dziale rozwiązań. Projekt, którym się obecnie zajmowała, wydawał się służyć głównie tworzeniu niepotrzebnych problemów.
I o to właśnie chodziło. Pod koniec dnia pracy nikt nie opuszczał Slough House z poczuciem, że przyczynił się do bezpieczeństwa narodowego. Wychodzili, czując się tak, jakby ich mózgi wrzucono do sokowirówki. Louisie czasem się śniło, że jest uwięziona w książce telefonicznej. Trafiła do kulawych koni, bo zawaliła sprawę – spieprzyła obserwację celu, wskutek czego sporo broni trafiło na ulicę – ale z pewnością została już wystarczająco za to ukarana. Tyle tylko że żadna kara nie była wystarczająca. Louisa mogła ustalić własne warunki, sama wydać na siebie wyrok i odejść, kiedy tylko zechce. Tego właśnie od niej oczekiwano: że się podda i odejdzie. I podobnie jak w przypadku reszty z nich, była to ostatnia rzecz, którą zamierzała kiedykolwiek zrobić. Min powiedział… nie, nie myśleć o Minie. W każdym razie nie musiała z nimi o tym rozmawiać, by wiedzieć, że wszyscy czują to samo. Z wyjątkiem Rodericka Ho, który był zbyt wielkim dupkiem, by zdawać sobie sprawę, że to kara, co – biorąc pod uwagę, że karano go za bycie dupkiem – wydawało się na miejscu.
A tymczasem czuła się tak, jakby jej mózg przepuszczono przez sokowirówkę.
Mężczyzna wciąż gadał, może nawet zbliżał się do kulminacyjnego punktu swojej historyjki i Louisa była całkowicie pewna, że na pewno nie chce tej historyjki usłyszeć – bez względu na to, czego ona dotyczy. Nie odwracając się do mężczyzny, położyła mu rękę na nadgarstku. To było tak, jakby użyła pilota – jego opowieść urwała się w pół zdania.
– Wypiję jeszcze takie dwa – powiedziała. – Jeśli wciąż tu będziesz, kiedy skończę, pójdę do ciebie. Ale tymczasem zamknij się, dobra? Ani słowa. Inaczej nici z umowy.
Okazał się bystrzejszy, niż mogło się wydawać. Bez słowa pomachał do barmanki, pokazał na szklankę Louisy i uniósł dwa palce.
Louisa przestała zwracać na niego uwagę i zabrała się za drinka.
Niech mnie ktoś zastrzeli, pomyślał znów Marcus, tym razem po cichu.
Shirley bardzo rozbawiła myśl, że Ho uważa, iż ma szanse u Louisy.
– Genialne, naprawdę. Mamy jakąś tablicę ogłoszeń? Bardzo by nam się przydała. – Zrobiła z palców krzyżyk. – Hasztag: samiec z urojeniami.
Bar znajdował się po drugiej stronie Barbican Centre i Ho myślał, że Marcus go zaproponował, bo to jego ulubione miejsce, gdzie spotyka się z przyjaciółmi, ale w rzeczywistości Marcus nigdy wcześniej tu nie był i to właśnie z tego powodu wybrał ten lokal. Był to dokładnie ten rodzaj miejsca, w którym z całą pewnością nigdy nie spotka żadnego ze swych przyjaciół – byłby się gotów o to założyć – więc szanse na to, że wpadnie tu na któregoś z nich, gdy będzie w towarzystwie Rodericka Ho, wydawały się minimalne.
Chociaż to właśnie przez zakładanie się tutaj trafił, więc dalsze obstawianie nie byłoby najmądrzejszym posunięciem.
W wielkim telewizorze wiszącym na ścianie leciały wiadomości. Informacje na pasku przewijały się zbyt szybko, by za nimi nadążyć, ale zdjęcia nie sposób było nie rozpoznać: niebieski garnitur, żółty krawat, artystycznie rozwichrzona szopa na głowie i afektowany, szeroki uśmiech, w którym tylko jakiś kretyn lub wyborca nie rozpoznałby myślenia o własnym interesie w stopniu, jaki zraziłby nawet rekina. Świeżo upieczony minister spraw wewnętrznych, czyli nowy szef Marcusa, Shirley i Ho. Nie żeby Peter Judd przejął się tymi powiązaniami – chcąc przykuć jego uwagę, trzeba by mieć koneksje w rodzinie królewskiej, własny program telewizyjny lub powiększane piersi („ponoć”). Wypełniając lukę między medialną kurwą a polityczną bestią, dawno już dokonał skoku z dymającego gwiazdy na dymającą wszystkich gwiazdę, budząc sympatię opinii publicznej swoją błazenadą i pnąc się po politycznej drabinie zgodnie z hollywoodzkim powiedzonkiem, że wrogów najlepiej jest trzymać blisko. To był jeden ze sposobów, w jaki można było sobie z nim poradzić, ale w kręgach rządowych uznano, że nie mógł­by stanowić większego zagrożenia dla premiera, gdyby zasiadał w opozycji. Bo gdyby zanosiło się na to, że to oni mają wygrać wybory, dawno by już z nimi trzymał.
Zapożyczając cudzą ocenę: „kawał paskudnego typa”.
Wymyślając własną:
– Pajacowaty białas – mruknął pod nosem Marcus.
– Mowa nienawiści – ostrzegła Shirley.
– Oczywiście, że to mowa nienawiści. Jak ja go, kurwa, nie znoszę.
Shirley zerknęła na telewizor, wzruszyła ramionami i odparła:
– Myślałam, że wierzysz w swoją partię.
– Ja tak. On nie.
Ho spoglądał to na jedno, to na drugie, jakby zupełnie się pogubił.
Shirley znów skupiła na nim uwagę.
– No dobra, to kiedy to się zaczęło? Kiedy wpadłeś na ten porąbany pomysł, że możesz mieć szanse u Louisy?
– Umiem odczytywać sygnały – odparł Ho.
– Nie potrafiłbyś odczytać „Witaj!” na wycieraczce. Naprawdę myślisz, że możesz wiedzieć, co myślą kobiety?
Ho wzruszył ramionami.
– Suka dojrzała – powiedział. – Suka jest gotowa.
Shirley przywaliła mu w pysk. Spadły mu okulary.
– W takim razie teraz ja stawiam – stwierdził Marcus.
Przyjaciel czy wróg?
Nie dało się uniknąć tego wniosku – każdy z tamtego okresu w jej życiu był wrogiem.
Catherine mieszkała w St. John’s Wood, ale nie miała zamiaru tam jeszcze wracać. Pozostawienie mylnego tropu przyszło jej naturalnie – alkoholicy uczą się udawać. Poszła więc na północ, kierując się mniej więcej w stronę Angel; kobieta zmierzająca do celu, ale bez jakiegoś szczególnego pośpiechu. Wszyscy, których mijała, byli jakieś trzydzieści lat od niej młodsi i każdy nosił mniej więcej tyle ubrań co ona na samych rękach. Niektórzy zerkali na nią zdumieni pierwszym czy drugim z tych faktów, ale tym się nie przejmowała. Pytanie „przyjaciel lub wróg?” nie obejmowało wszystkich ewentualności. Ci nieznajomi nie byli ani jednym, ani drugim, a głowę Catherine zaprzątały inne sprawy.
Sean Donovan był wrogiem, ponieważ każdy z tamtego okresu w jej życiu był wrogiem, ale był też przyzwoitym człowiekiem albo tak przynajmniej sugerowały jej wspomnienia. Jest żołnierzem, i choć pod pewnym względem to błąd użytego czasu – Sean Donovan był kiedyś żołnierzem; Sean Donovan haniebnie i w oczywisty sposób przestał nim być – to wciąż najprecyzyjniejszy opis, jaki przychodził Catherine do głowy. Wystarczało tylko spojrzeć na Donovana. Przekroczył pięćdziesiątkę i właściwie powinni mu salutować na placach apelowych, a grube ryby z Whitehall winny zasięgać jego opinii. Nietrudno było wyobrazić go sobie przed kamerami, jak uzasadnia ostatnią operację wojskową. Jednak gdy ostatnim razem pojawił się przed kamerami, wyprowadzano go w kajdankach z budynku sądu wojskowego – skazanego na pięć lat za nieumyślne spowodowanie śmierci wskutek niebezpiecznej jazdy samochodem.
Dla Catherine był to nie tyle szok, co informacja z rodzaju tych, o których czyta się w gazetach. Wtedy była już trzeźwa i część procesu trzeźwienia polegała na unikaniu towarzystwa ludzi, z którymi zadawała się, kiedy piła. Oznaczało to mężczyzn, a jednym z nich był Sean Donovan; nie był wśród nich szczególnie ważny czy ważniejszy niż jakikolwiek inny facet z tamtego okresu, ale przecież lista była długa.
Catherine przeszła na drugą stronę ulicy. Zakręciło się jej od tego trochę w głowie; nie od samej tej czynności, ale od wyrwania się ze wspomnień, by się skupić na jej wykonywaniu. Spoglądanie w przeszłość wymagało od niej sporego wysiłku. Nie należało do przyjemności. Z jakiegoś powodu w jej głowie pojawił się obraz Jacksona Lamba siedzącego samotnie w swoim ponurym gabinecie – ale równie szybko znikł. Gdy już bezpiecznie znalazła się po drugiej stronie, zaryzykowała spojrzenie przez ramię. Sean Donovan za nią nie szedł. Właściwie niczego takiego się po nim nie spodziewała. A przynajmniej nie oczekiwała, że byłaby w stanie go zauważyć, gdyby jednak to zrobił.
Był częścią jej przeszłości, ale prócz tej wiedzy nie istniało wiele punktów zaczepienia. Nie miała żadnych wspomnień o tym, jak się kochali, o ile w ogóle można by to tak nazwać. W tamtych dniach po dwóch drinkach jej najbliższa przyszłość stawała się pustą tablicą, a wszystko, co na niej nabazgrano, zamazywało się parę chwil po tym, jak się pojawiło. Mógłby pisać dla niej sonety albo wyśpiewywać arie, a jej i tak byłoby wszystko jedno. Wiedziała jednak, że niczego takiego nie robił; że to był kumpelski seks, tak jak zawsze, bo w tamtym czasie każdy by się do tego nadał, byle miała kogoś, do kogo mogła przywrzeć, gdy zapadała się w ciemność. Nie wymagała wierszy ani oper. Wystarczała jej butelka.
I choć prawdą było, że wielu z tamtych mężczyzn zapomniała i że ledwie zdawała sobie sprawę z ich obecności, kiedy byli w niej, Sean Donovan był przynajmniej kilka razy przy niej, kiedy budziła się rano. Sam lubił wypić i z uprzejmości udawał, że są siebie warci. „Rany, moja głowa! Ale zabalowaliśmy!” Ale tam, gdzie jej urywał się film, on zaczynał się dobrze bawić. Chętnie w tym uczestniczyła, bo w tamtych czasach zawsze była chętna. Czy gdyby było inaczej, zastanawiała się teraz Catherine, czy gdyby wtedy nie piła, mieliby jakieś szanse? Nie dało się już odpowiedzieć na to pytanie.
Zbliżała się do stacji metra. Pojedzie stamtąd do domu. Najpierw jednak Catherine wyjęła komórkę i wybrała numer. Po drugiej stronie od razu włączyła się poczta głosowa. Nie zostawiła wiadomości.
Odłożyła telefon z powrotem do torebki i ruszyła dalej ulicą.
Sto metrów za nią stała czarna furgonetka, jej silnik pracował.
Shirley patrzyła, jak Roderick Ho niezdarnie szuka okularów, i zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, uderzając go z otwartej ręki. Jasne, coś takiego dawało przewagę i ogólnie zaskakiwało spoliczkowanego, ale gdyby się wysiliła, żeby zacisnąć pięść, mogłaby złamać temu sukinsynowi nos. Po tym, jak poinformowałaby go pisemnie o swoich zamiarach, gdyby miała na to ochotę. W przypadku Ho „zawczasu ostrzeżony” nie oznaczałoby „na czas uzbrojony”. Oznaczałoby, że i tak oberwałby w nos, tylko że najpierw jeszcze by się tym zmartwił.
Lekko niepokojący w całym tym zajściu był jednak fakt, że jakoś jej to nie uspokoiło.
Zazwyczaj fizyczna przemoc powodowała upuszczenie pary i uwolnienie endorfin, więc potem czuło się ten słodki haj, coś pomiędzy bólem a pieszczotą – tak właściwie powinna teraz z szerokim uśmiechem na twarzy obserwować, jak Ho niezgrabnie szuka okularów, na tyle pogodzona ze światem, by nawet mu w tym pomóc, choć ten niewdzięczny mały gnojek pewnie by jej za to nie podziękował. Zamiast tego wciąż czuła się na maksa nakręcona, i to do tego stopnia, że chętnie przywaliłaby mu po raz drugi. Co oczywiście wchodziło w grę, ale wtedy reszta tego wieczoru przebiegałaby już w zbyt napiętej atmosferze.
Marcusa nie było przy barze; musiał pójść do toalety, chyba że wymknął się bocznym wyjściem. Na pewno go kusiło, żeby to zrobić, ale w swojej obecnej sytuacji by się nie ośmielił.
Dziś rano powiedział do niej:
– Wiesz, co robi ten mały gnojek?
Mogło to dotyczyć wielu różnych małych gnojków, ale na szczycie tej listy zawsze znajdował się Roderick Ho.
– Śledzi cię w internecie?
– Eee tam. Oprócz tego.
– Wrobił cię?
– Jeszcze nie. Ale odgraża się, że to zrobi.
– Sukinsyn.
– Poczekaj, aż usłyszysz wszystko. Zgadnij, jaką mi podał cenę za milczenie.
Teraz Shirley przyszła do głowy refleksja, że może lepiej było się nie śmiać, kiedy jej o tym powiedział.
– Wieczór w pubie? Tylko tyle?
– Wolałbym już dać mu kasę.
– Och, po prostu fantastycznie. Rób notatki. Chcę wiedzieć wszystko na ten temat.
– To akurat żaden problem. Idziesz ze mną.
– Możesz sobie pomarzyć.
– Bo jeśli będę tam tylko ja i Ho, któż może wiedzieć, do czego doprowadzi ta rozmowa? Kiedy już pogadamy o sporcie i polityce, możemy zacząć gadać o naszych koleżankach z pracy. No wiesz, o tych, które wymykają się wcześniej, kiedy wydaje im się, że nikt nie widzi, i zostawiają w zlewie brudne kubki.
– Pasjonujące.
– I które wciągają kokę.
Shirley upuściła długopis.
– Nie odważyłbyś się.
– Nie będę miał okazji. W końcu ty też tam będziesz.
– To jest szantaż.
– Cóż mogę na to powiedzieć. Uczyłem się od mistrza.
A więc teraz była tutaj, byli tu oboje i znosili towarzystwo maniaka komputerowego w osobie Rodericka Ho. Nic dziwnego, że czuła się…
Ale nie chciała użyć słowa „spięta”.
W zeszłym tygodniu Shirley była u dentysty i przeglądając jakiś magazyn w poczekalni, natrafiła na jeden z tych quizów – „Jak bardzo jesteś spięta?” – i zaczęła w głowie odhaczać odpowiedzi. „Czy denerwują cię ludzie wpychający się bez kolejki, nawet kiedy ci się nie śpieszy?” Cóż, oczywiście, bo to chyba kwestia zasad, prawda? Ale pozostałe pytania wymyślono chyba tak, żeby ją rozzłościć. „Dowiadujesz się, że twój partner spotkał się ze swoim byłym/byłą na drinka, żeby »powspominać stare, dobre czasy«”. Nie musiała czytać reszty. To miało niby pokazywać, jaki ktoś jest „spięty”? Według Shirley ten test oceniał raczej, ile się ma zdrowego rozsądku… Cisnęła czasopismem w drzwi, czym trochę przestraszyła asystentkę stomatologiczną, która wysunęła zza nich głowę. Karma wróciła do Shirley, gdy pięć minut później asystentka nadgorliwie używała irygatora stomatologicznego.
No i tak, poza tym lubiła od czasu do czasu wciągnąć sobie kreskę, ale kto tego nie lubi? Nikt jej nie wmówi, że Marcus nigdy się nie sztachnął – wcześniej był przecież w taktycznej grupie bojowej, a tam wyważali kopniakami drzwi i gdy już posmakowało się haju od adrenaliny, miało się ochotę na inne wspomagacze, prawda? Mówił, że nigdy tego nie robił, ale co miał mówić? Poza tym Shirley nie była przecież nałogowcem. Robiła to tylko w weekendy, wyłącznie od czwartku do wtorku.
Usłyszała ciche plaśnięcie, gdy Roderick Ho usiadł. Jego prawy policzek był wściekle czerwony, okulary przekrzywione.
– Za co to?
Westchnęła ciężko.
– Ktoś musiał to zrobić – powiedziała trochę do samej siebie, żałując, że nie jest teraz gdzie indziej.
Choć mimo wszystko może nie tam, gdzie znajdował się właśnie River Cartwright.
River był w szpitalnym pokoju, stał przy oknie, którego nie było sensu próbować otwierać. Farba skleiła je wiele lat temu, w czasach, gdy fundusze publicznej służby zdrowia przeznaczano jeszcze czasem na malowanie. Zresztą nawet gdyby udało się je otworzyć, powietrze, które wpełzłoby do środka, byłoby gęste jak zupa i tak nieprzyjemne, że uwięzłoby w gardle i trzeba by się było rozglądać za szklanką wody. Popukał w szybę i spojrzał w dół na zadaszony pasaż. Hałas dobiegający z ulicy przez krótką chwilę stanowił kontrapunkt dla dźwięków jednego z urządzeń stojących przy łóżku, na którym leżała zanikająca powoli postać, niewywierająca większego wpływu na swoje otoczenie niż przez ostatnich ileś tam miesięcy.
– Pewnie się zastanawiasz, co ostatnio porabiałem – powiedział River. – No wiesz, w czasie, kiedy ty postanowiłeś sobie odpocząć.
Na stoliku przy łóżku stał wentylator, ale ledwie poruszający się kawałek wstążki przywiązany do jego obudowy pokazywał, jak słabo działał. River kilka razy próbował go naprawiać, co sprowadzało się do włączania i wyłączania. Gdy już wyczerpał swoje umiejętności majsterkowicza, zadowolił się pchnięciem krzesła dla gości trochę bliżej strefy przeciągu i ciężko klapnął.
– Cóż, to fascynujące.
Kształt na łóżku nie odpowiedział, ale nie było w tym nic zaskakującego. Przy trzech wcześniejszych okazjach, gdy River tu siedział, czasem w milczeniu, a czasem prowadząc jednostronną rozmowę, nic nie wskazywało na to, by leżący tu człowiek zdawał sobie sprawę z obecności Rivera. Właściwie obecność samego pacjenta pozostawała kwestią otwartą. River się zastanawiał, czym zajmuje się umysł, kiedy ciało leży tutaj; czy wędruje po korytarzach przerwanego życia, czy może pogrąża się w jakimś stworzonym przez siebie koszmarze? W świecie Salvadora Dalí zamieszkiwanym przez szakale o dwóch pyskach i wielogłowe węże.
– To było przed twoimi czasami, i moimi też, ale w osiemdziesiątym pierwszym odbył się strajk służby cywilnej. Ciągnął się miesiącami. Wyobrażasz sobie, ile się wtedy nagromadziło papierkowej roboty? Wszystko trzeba było zrobić w trzech egzemplarzach, a przez dwadzieścia parę tygodni nikt się tym nie zajmował… Kiedy strajkują strażacy, sprowadza się wojsko. A kogo sprowadzasz, kiedy strajkują urzędasy?
River też był urzędasem. Kto by wykonywał jego pracę, gdyby sam tego nie robił? W głowie Rivera nagle pojawiła się niechciana wizja jego własnego ducha, który snuje się po Slough House i przekłada z miejsca na miejsce niezrealizowane zadania.
– W każdym razie widzisz, do czego to zmierza? Sam do tego dojdziesz, jeśli chwilę pomyślisz i jeśli choć trochę wiesz, jak działa umysł Jacksona Lamba. Bo Lamb najbardziej lubi wymyślać zadania, które nie tylko są nudne i bezcelowe, nie tylko wymagają wielu miesięcy ślęczenia nad listami nazwisk i dat w poszukiwaniu jakichś anomalii, o których nie możesz wiedzieć, czy tam w ogóle są, bo nie wiesz, na czym miałyby polegać… To nie wszystko. Te zadania nie tylko są wymyślone tak, żeby zanudzić cię na śmierć i zabijać twoją duszę piksel po pikselu… Wiesz, co w tym jest najgorsze? Naprawdę najgorsze? – Nie spodziewał się odpowiedzi. I się jej nie doczekał. – Najgorsza jest ta nieskończenie mała, ale mimo to realna szansa, że może Lamb coś ma. Że jeśli zrobisz to jak należy, zajrzysz pod każdy kamień, być może uda ci się znaleźć coś, co wcale nie chce zostać znalezione. A właśnie czegoś takiego powinniśmy szukać, prawda? My, z… wywiadu.
Z wywiadu, do którego River dołączył w młodym wieku, podążając śladami dziadka. David Cartwright był w swoim czasie legendą MI5. River był żartem. Po tym, jak podczas szkolenia zatrzymał w godzinach szczytu ruch na King’s Cross i w efekcie skazano go na wygnanie do Slough House. Fakt, że został wrobiony, stanowił prawdziwą puentę tego żartu, ale bardzo niewielu ją słyszało, a Rivera niespecjalnie ona śmieszyła.
– Chodzi o biuro paszportowe – rzekł w końcu. – O cały ten gigantyczny stos zaległych wniosków o paszport, których setki wydano właściwie bez żadnej kontroli, kiedy urzędasy wróciły do pracy. A więc może był gdzieś ktoś, kto dostrzegł okazję, co? Może to była taka wielka wyprzedaż na rynku fałszywych tożsamości. A jaka może być lepsza fałszywa tożsamość niż autentyczny brytyjski paszport? Odnawiany od tego czasu tyle razy, że jest absolutnie bez zarzutu.
Aparatura piszczała i szumiała, mrugała i pikała, ale kształt na łóżku się nie poruszył ani nic nie powiedział.
– Czasem sobie myślę, że wolałbym być tam gdzie ty – rzucił River.
Ale prawie na pewno nie mówił tego szczerze.

 
Wesprzyj nas