Książka „Dziewczyna i uczony. Historia dwóch Rembrandtów z kolekcji Karoliny Lanckorońskiej” autorstwa Gerdien Verschoor, to wymykająca się prostej kategoryzacji, wielopłaszczyznowa i przepiękna w swym bogactwie opowieść o miłości do sztuki na tle czterech wieków historii Europy.
Czasami warto zdać sobie sprawę z tego, że gdyby nie zamiłowanie bogatych ludzi do sztuki i piękna, to my wszyscy nie mielibyśmy dziś zbyt wielu dzieł do podziwiania w muzeach i galeriach. Przypomina o tym książka „Dziewczyna i uczony. Historia dwóch Rembrandtów z kolekcji Karoliny Lanckorońskiej” będąca literackim portretem drogi, jaką tytułowe dzieła odbyły od chwili powstania w pracowni holenderskiego artysty po dzień dzisiejszy, gdy na publicznie dostępnej ekspozycji cieszą oczy wszystkich zwiedzających. To droga, która stała się możliwa właśnie dzięki zamiłowaniu zamożnych ludzi do otaczania się owocami talentu najzdolniejszych twórców swoich czasów, począwszy od obdarzonych wykwintnym gustem kupców z Amsterdamu.
To od nich zaczyna się ta historia. Kończy się w Warszawie, w chwili gdy Karolina Lanckorońska, ostatnia posiadaczka obrazów zatytułowanych „Dziewczyna w ramie obrazu” i „Uczony przy pulpicie”, przekazuje je do państwowej kolekcji dzieł sztuki „w hołdzie Rzeczypospolitej Wolnej i Niepodległej na ręce Jej Prezydenta”. To i wszystko co pomiędzy, stara się odtworzyć i usystematyzować na kartach swojej książki Gerdien Verschoor. I to jest oszałamiająca historia opisana w sposób najwykwintniejszy z możliwych.
Ze słowami Gerdien Verschoor obchodzi się tak, jak z farbami mistrzowie pędzla, o których pisze. Jej biegłość w kreowaniu wyobrażeń i nastrojów za pomocą opisów jest nieprzeciętna.
Ze słowami Gerdien Verschoor obchodzi się tak, jak z farbami mistrzowie pędzla, o których pisze. Jej biegłość w kreowaniu wyobrażeń i nastrojów za pomocą opisów jest nieprzeciętna. Na kartach napisanej przez nią książki ożywa dawna Europa, czytelnik odbywa z pisarką podróż w czasie, dającą mu wrażenie osobistego uczestnictwa. Mając Verschoor za przewodniczkę może poczuć się tak, jakby we własnej osobie stał u progu pałaców arystokracji, zwiedzał prywatne kolekcje dzieł sztuki, wyeksponowane w ozdobnych pokojach, odbywał grand tour po starym kontynencie razem z Karolem Lanckorońskim albo brał udział w jednej z jego kolekcjonerskich wypraw, które uczyniły go posiadaczem wyjątkowego zbioru dzieł sztuki. W spodziewanym momencie piękno ustępuje pod presją nadchodzącej II Wojny Światowej. Najpierw tylko niepokój i poczucie nadchodzącego zagrożenia, z czasem zmienia się w dramat, po którym nic nie będzie już takie samo. I także zło jest w ujęciu holenderskiej pisarki realistycznie dotkliwe.
Książka Gerdien Verschoor zawiera jednocześnie obraz przemian, jakie przeszła Europa począwszy od 1641 roku – momentu powstania obrazów w pracowni Rembrandta van Rijna, do współczesności. Ponad czterysta lat szczelnie wypełnionych zdarzeniami zmieniającymi raz po raz oblicze kontynentu, przesuwających się granic, upadających monarchii, wojen i sojuszy. Pisarka przedstawia je zagłębiając się w życiorysy swoich bohaterów, w szczególności rodziny Lanckorońskich i jej ostatniej dziedziczki – Karoliny. Urodzona jeszcze w czasach istnienia monarchii austro-węgierskiej, przeżyła obie wojny światowe, lata komunizmu aż po jego upadek, będąc świadkiem i uczestniczką zdarzeń kluczowych dla ukształtowania dzisiejszej Polski.
Jej losy, będąc zwierciadłem XX-wieku, są fascynujące, naznaczone miłością do sztuki w jeszcze większym stopniu, niż w przypadku ludzi, posiadających wcześniej „Dziewczynę w ramie obrazu” i „Uczonego przy pulpicie”. Gerdien Verschoor przygląda się tej niepospolitej kobiecie, pierwszej w Polsce z habilitacją w dziedzinie historii sztuki i pierwszej, która została kierownikiem katedry historii sztuki na wydziale humanistycznym, z ciekawością. Dzieli się też z czytelnikiem plastycznymi opisami miejsc, gdzie Karolina Lanckorońska przebywała w trakcie swojego życia, a są to zarówno wiejskie majątki Rozdół i Komarno, jak i duże miasta – Wiedeń, Lwów, Rzym. Te obrazy, wykreowane w wyobraźni dzięki talentowi pisarki, zostają w myślach na długo, podobnie jak cała opowiedziana przez nią historia. ■Agnieszka Kantaruk
Dziewczyna i uczony
Historia dwóch Rembrandtów z kolekcji Karoliny Lanckorońskiej
Przekład: Alicja Oczko
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 25 maja 2022
Teczka KIEDYŚ
Przy odrobinie szczęścia podróż z Holandii do Rembrandtów w Warszawie zajmuje tylko parę godzin. Wystarczy wsiąść do samolotu, potem wcisnąć się do zatłoczonego autobusu miejskiego, wysiąść przed Zamkiem Królewskim, przemierzyć dziedziniec, wejść do holu, a dalej po prostu kierować się wskazówkami. Idzie się po dywanach i podłodze wyłożonej parkietem. Potem człowiek zostaje sam na sam z dziełami malarza. Po lewej Dziewczyna w ramie obrazu – oczy jak dwa guziki patrzące spod osobliwego beretu. Po prawej Uczony przy pulpicie – nieobecny wzrok skierowany w dal, gęsie pióro w pogotowiu. Postaci, które chciałoby się obudzić pocałunkiem, nawet jeśli zostały uwięzione za kilkucentymetrowej grubości szybą.
Jeszcze jedno, tym razem uważniejsze spojrzenie. Bo Dziewczyna przygląda ci się spod beretu szczerym wzrokiem. Ma prosty nos, pełne usta, delikatny dołeczek na brodzie. Rozpuszczone włosy opadają na suknię, wykończoną pod szyją futerkiem. Nosi na niej aż cztery złote sznureczki – lśniące pasemka światła. Została namalowana na desce, a Rembrandt przedstawił na niej nie tylko ją, lecz także ramę obrazu, na której spoczywają ręce dziewczyny. Ciemne drewno i połyskujące na nim światło stwarzają złudzenie, że rama jest prawdziwa – Rembrandt serwuje nam wspaniałe trompe l’œil, mistrzowską ręką zwodzi nasze oko. Widzimy nawet cienie czubków palców poruszające się po ramie obrazu. Wydaje się, że dziewczynę wystarczyłoby lekko trącić, by przeskoczyła ramę i stanęła przed nami we własnej osobie.
Uczonego o wiele trudniej obudzić pocałunkiem. Pogrążony w zadumie wpatruje się przed siebie, jakby rozważał słowa, które przed chwilą napisał. Czy leży przed nim książka, czy luźne kartki papieru, na których zanotuje myśli, wpierw zanurzywszy gęsie pióro w atramencie? Leciutki powiew wiatru porusza stronicami, co umożliwiło Rembrandtowi dodanie światła między nimi. Wydaje się, jakby biło ono właśnie z papieru: odbija się na dłoni mężczyzny i gęsim piórze, oświetla jego twarz i brodę, muska złoty łańcuch i kołnierz z sobolego futra. Uczony oparł prawą rękę na kunsztownie rzeźbionym pulpicie z lwią głową, lewa zaś jest przykryta szerokim rękawem, a dłoń wręcz niknie w cieniu.
Na obu obrazach mistrz pozostawił swoją sygnaturę: REMBRANDT F. 1641. Wykonał Rembrandt w 1641 roku1.
Pierwszy raz zobaczyłam te obrazy w gazecie. Był rok 1994, a ja od paru lat mieszkałam wtedy w Warszawie. W tamtych czasach, tuż po upadku muru berlińskiego, w prasie codziennie ukazywały się ciekawe doniesienia, bo wszystko zmieniało się w błyskawicznym tempie. Kiedy jednak 27 października otworzyłam gazetę, nie wierzyłam własnym oczom. Dar prof. Lanckorońskiej – głosił nagłówek w „Gazecie Wyborczej”. Pod nim wydrukowano czarno-białe zdjęcie obrazu. Tani papier wchłonął czarny tusz, ale mimo złej jakości fotografii od razu dostrzegłam, że chodzi o wspaniałe dzieło. Prosto w oczy patrzyła mi dziewczyna o delikatnych rysach twarzy, w rozłożystym nakryciu głowy na długich włosach. Jej prawe ucho zdobił kolczyk z lśniącą perłą, a ręce spoczywały na ramie obrazu, wewnątrz którego się znajdowała. Pod zdjęciem krótki tekst: „Portret młodej kobiety jest jednym z dwóch obrazów Rembrandta przekazanych wczoraj warszawskiemu Zamkowi Królewskiemu przez mieszkającą w Rzymie 96-letnią Karolinę Lanckorońską. Pani Lanckorońska przekazała Zamkowi Królewskiemu i Wawelowi około 150 niezwykle cennych dzieł sztuki z kolekcji Rzewuskich i Lanckorońskich. Część z nich należała niegdyś do króla Stanisława Augusta”2.
Ponownie z uwagą przyjrzałam się zdjęciu. Tyle lat studiowałam historię sztuki, tyle muzeów zwiedziłam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek gdzieś ten obraz widziała.
Inny dziennik, „Rzeczpospolita”, poświęcał tym doniesieniom jeszcze więcej uwagi w artykule zatytułowanym Obrazy Rembrandta wróciły do Polski. „Po dwustu latach na Zamek Królewski w Warszawie powróciło 18 obrazów z kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego, w tym dwa płótna Rembrandta, obydwa z 1641 roku”3. Również tutaj zdjęcie słabej jakości. Starzec z siwą brodą w zamyśleniu patrzy przed siebie. Jego czapka, ręka – i to światło. A przecież to zaledwie niewyraźna fotka. Jakże więc musi wyglądać oryginał?
Podniosłam wzrok znad biurka i spojrzałam na niewielki park za oknem, przy ulicy Żelaznej. Drzewa powoli traciły liście. Żółtawy blask słońca padał na mój stolik, czule muskając czarno-białych Rembrandtów, które niemal zdawały się nabierać kolorów.
Szybko powróciłam do lektury. Autor tekstu wielkimi krokami przemierzył historię kolekcji. Ostatni król Polski, Stanisław August Poniatowski, w spadku przekazał obrazy swojemu kuzynowi, później zaś kupił je prapradziadek leciwej Karoliny. Karolina była jedyną żyjącą spadkobierczynią Lanckorońskich, arystokratycznej rodziny, która w czasie rozbiorów osiadła w Wiedniu. Część kolekcji, zrabowana przez nazistów i ukryta w kopalni soli pod Salzburgiem, wróciła do rodziny – do austriackiego pałacu, w którym na skutek pożaru uległo zniszczeniu ponad dwieście obrazów; pozostałe na lata zamknięto w szwajcarskim sejfie. Rembrandty zniknęły z pola widzenia. W artykule przelotnie wspomniano jeszcze, że Karolina Lanckorońska w czasie wojny była więźniarką obozu koncentracyjnego.
Zamknęłam gazetę i ponownie wyjrzałam przez okno. Od akacji po drugiej stronie ulicy znów oderwało się parę liści, wolno opadły na jezdnię, gdzie od razu najechał na nie samochód. W oddali zadźwięczał tramwaj. Moje myśli krążyły wokół wozów, powozów i pociągów, jakimi transportowano Rembrandty po Europie. Wokół samego malarza, który swoimi obrazami zachwycił kupców, królów i Karolinę Lanckorońską. Wokół pałaców, bunkrów pełnych sztuki, szwajcarskiej skrytki. Zastanawiałam się, jak hrabianka może przeżyć obóz koncentracyjny.
Karolina Lanckorońska jest starsza niż to stulecie, pomyślałam.
To musiało się zacząć w domach nad amsterdamskimi kanałami, pomyślałam.
Wycięłam artykuły i wsadziłam do pękatej teczki, którą trzymałam w szufladzie biurka. Do teczki z napisem KIEDYŚ.
Kilka lat później opuściłam Polskę, lecz nadal ją odwiedzałam. Dziewczyna i Uczony otrzymali stałe miejsce na Zamku Królewskim, a ja regularnie przychodziłam ich oglądać. Zazwyczaj byłam sama z obrazami, które robiły wrażenie dobrze strzeżonej tajemnicy. Tłumów zwiedzających w każdym razie nie przyciągały. Przez przypadek natknęłam się w jakiejś księgarni na Wspomnienia wojenne Karoliny Lanckorońskiej, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Z pewnością siebie, ze szczegółami i niezwykłym talentem opisywała w tej książce swoją przeszłość w ruchu oporu i lata spędzone w obozie Ravensbrück. Dopiero po tej lekturze zdałam sobie sprawę, jakie znaczenie mogą mieć Szekspir, Michał Anioł i Rembrandt, kiedy człowiek boi się, że zwariuje z samotności i wyczerpania. Dziwnym trafem nigdy nie przyszło mi na myśl, aby pojechać do Rzymu i odwiedzić Karolinę Lanckorońską – po prostu nie nasunęły mi się jeszcze te wszystkie pytania, które kilka lat później nagromadziły się w mojej głowie.
W roku 2006, roku Rembrandta, w którym obchodzono czterechsetną rocznicę urodzin mistrza, Dziewczyna i Uczony przeżyli swój międzynarodowy coming out. Można ich było oglądać na wystawie w Berlinie, na pewien czas wrócili też do miejsca, w którym ich namalowano: do domu Rembrandta w Amsterdamie. Tam skrzyli się do mnie i lśnili pewnego deszczowego popołudnia, wyczyszczeni i wspaniale odrestaurowani. Dziewczyna była gwiazdą przedstawienia, zdobiła afisze oraz okładkę katalogu. Znawcy Rembrandta prześcigali się nawzajem, byle tylko wypowiedzieć się na temat tych dzieł.
Karolina Lanckorońska tego wszystkiego nie dożyła. Zmarła w 2002 roku, mając sto cztery lata, a za sobą życie, które obejmowało cały XX wiek.
Podobno odwiedzający muzeum zatrzymują się przed obrazem przeciętnie na dziewięć sekund. To jednak o wiele za krótko, jeśli chce się namalowane postaci obudzić pocałunkiem. Dlatego stale wracałam do Dziewczyny i Uczonego. Jak długo trzeba patrzeć, by dostrzec, że jej suknia zaczyna się żarzyć, że dziewczyna unosi prawą rękę, że perła w kolczyku się porusza? Ile czasu potrzeba, żeby policzyć włoski w futrzanym kołnierzu, pomyśleć, skąd się bierze delikatny powiew unoszący kartki na pulpicie? Czy w ciągu dziewięciu sekund da się odkryć te dziwne czerwone cyfry, zapisane przez kogoś w lewym górnym rogu obrazów: 207 przy dziewczynie, 208 przy uczonym? Czy w ciągu dziewięciu sekund można oddać się podróży w czasie?
Tymczasem teczka KIEDYŚ zapodziała się gdzieś w trakcie jednej z moich wielu przeprowadzek, a może zwyczajnie przestała mi być potrzebna. Bo i bez niej wiedziałam, że kiedyś napiszę o Dziewczynie i Uczonym. Uświadomiłam też już sobie, że mój tekst nie będzie dotyczył wyłącznie obrazów. Będzie opowiadał o podróży, która została w nich ukryta. O tym, jak dotarły tutaj, do dalekiej Warszawy. Jak przeżyły rozbiory Polski, dwie wojny światowe, wzloty i upadki arystokratycznych rodów. I co skłoniło Karolinę Lanckorońską do oddania Rembrandtów. Im dłużej przyglądałam się obu dziełom, tym silniejsze miałam wrażenie, że za ich sprawą cofam się w czasie i trafiam między tych, którzy – podobnie jak ja teraz – oglądali kiedyś te same obrazy. W jakim otoczeniu widzieli Dziewczynę i Uczonego? Jak na nie patrzyli? Jak wyglądało ich życie i jaką rolę odegrały w nim te dwa Rembrandty? Kim byli ci ludzie z przeszłości, którzy zachowali je dla potomnych?
Spotyka się ich, kiedy człowiek oderwie oczy od obrazów Rembrandta i wejdzie do następnych sal Zamku Królewskiego. Portret króla Stanisława Augusta o rozmarzonym spojrzeniu jasnoorzechowych oczu. Uwodziciel Kazimierz Rzewuski, który w mig skradnie ci serce. Antoni Lanckoroński, o długiej pociągłej twarzy, którą odziedziczą jego potomkowie. Karol Lanckoroński, łysy i brodaty Kunstgraf, oddany sztuce hrabia, o stanowczym spojrzeniu. No i wysoka jak brzoza Karolina, uwieczniona na niemal przezroczystym zdjęciu naturalnej wielkości. W garsonce, mocno trzymając w ręku torebkę, w wygodnych butach wychodzi za mną z pałacu, a ja przez wszystkie lata pracy nad książką nie mogę się pozbyć wrażenia, że ogląda to, co ja, patrząc mi przez ramię. Jej niski głos, którym od czasu do czasu, niepytana, służy mi radą, niesie się daleko poza mój pokój do pracy.
Kopuły Rzymu
Widok na Rzym: wieże i kopuły, miodowożółte dachy, gąszcz połyskujących anten. Odgłosy ruchu ulicznego, pomruk wszechobecnych skuterów, gdzieś daleko wycie karetki. Z ogrodów przy Via Virginio Orsini unosi się zapach sosen – zrzucają już szyszki, a kiedy przypadkowo się na nie nastąpi, trzeszczą pod butami. Pochylić się, żeby podnieść te sosnowe owoce i wsadzić je do kieszeni – tego leciwa Karolina Lanckorońska od dawna już nie może.
Stoi przy oknie swojego mieszkania, skupiając wzrok na jednym punkcie w oddali: na kopule bazyliki Świętego Piotra. Nie chodzi o to, że tam może znaleźć odpowiedź na nurtujące ją od miesięcy pytanie, ale skupienie wzroku na pięknych rzeczach pomaga uporządkować myśli; tak było przez całe jej życie. Kopuła bazyliki, zaprojektowana przez jej ulubionego Michała Anioła: pilastry, zdobne ramy okien, podwójne kolumny, które zdają się dźwigać ciężar, a wszystko w idealnych proporcjach – arcydzieło. Karolina wie, że gdzieś z tyłu, w Kaplicy Sykstyńskiej, znajduje się Sąd Ostateczny Michała Anioła. Jeszcze kilka lat temu – dobiegała już wtedy dziewięćdziesiątki – stojąc na rusztowaniu, obserwowała specjalistów restaurujących te monumentalne freski. Bardzo się zdziwili, kiedy położyła się na plecach, żeby przyjrzeć się kolorom, które wyczarowywano spod wielowiekowych warstw sadzy. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ona, która sądziła, że zna Sąd Ostateczny jak nikt inny, została zaskoczona wspaniałością powoli wyłaniających się przed nią barw. W czasie wojny wystarczyło, by zamknęła oczy, żeby ujrzeć muskularnego Chrystusa, Charona, który bierze zamach wiosłem, dusze zmarłych – wznoszące się do nieba, opadające do piekła. Być może to dzięki Michałowi Aniołowi nie straciła rozumu, gdy w samotności trwała w mrocznej celi karnej więzienia w Stanisławowie, mogła zachować swoją godność w Ravensbrück. Sama stała się źródłem siły dla współwięźniarek, jak później wiele razy słyszała.
Czy to właściwy moment?
Bez sztuki, bez historii sztuki nie mogłaby przeżyć swojego życia. Widok na Rzym niknie, ustępując miejsca widokom lasów i łanów zboża w dawnej Galicji, ziem należących do korony imperium Habsburgów. Trawertynową kopułę Michała Anioła zastępuje pałac w Rozdole, letnia rezydencja z dzieciństwa leżąca gdzieś w magicznym trójkącie między Wiedniem, Krakowem a Lwowem. Karolina czuje w rękach ciężar płaskich pudeł, jakby to było wczoraj, stawia je na stole roboczym ojca, wyjmuje jedną reprodukcję po drugiej. Michał Anioł, Rafael, Leonardo. Azjatyckie posągi Buddy, wykopaliska w Azji Mniejszej, greckie świątynie. Nieba van Ruisdaela, kobiety Vermeera, charakterystyczne głowy Rembrandta. Ile reprodukcji zebrał ojciec? Nikt tego nie wie, zbyt wiele ich zaginęło w czasie wojny, tej pierwszej wojny. Sto tysięcy ilustracji, z grubsza licząc, sto tysięcy obrazków, dzięki którym dowiedziała się, jak patrzeć na sztukę.
Patrzeć – nauczyła się tego w ich własnym pałacu Lanckorońskich w Wiedniu, zbudowanym przez ojca na potrzeby ogromnego zbioru dzieł sztuki. Kolekcji, która pojawiła się w nim, po czym zniknęła, podobnie jak sam pałac, który po wojnie znalazł się w ruinie, po tej drugiej wojnie. Zstąpienie kolekcji do piekła. Sto trzydzieści obrazów, które udało im się uratować i które od ponad pięćdziesięciu lat przechowywali w szwajcarskim sejfie, to ciężar, od jakiego teraz będzie się mogła w końcu uwolnić, wystarczy, że powie tak. Wystarczy, że się zgodzi w sobie właściwy sposób, słowami Juliusza Cezara, które od miesięcy kołaczą jej w głowie – Alea iacta est – kości zostały rzucone, decyzja została podjęta.
Ale czy to właściwy moment?
Jest rok 1994, ona sama ma dziewięćdziesiąt sześć lat – nieprawdopodobny wiek, przeżyła niemal stulecie. W ciągu ostatnich pięciu lat wydarzyły się rzeczy, o jakich nie śmiała marzyć, że ich jeszcze dożyje. Wybuchła Solidarność w Polsce, upadł mur berliński, w całej Europie Środkowej odbyły się wolne wybory, w jej ojczyźnie prezydentem został przywódca związków zawodowych Lech Wałęsa. Ostatnie wojska radzieckie się wycofują. Polska bierze oddech. Jest nadzieja, wszędzie słychać opowieści, które tak długo były przemilczane, nareszcie znowu jest przestrzeń dla swobodnych myśli. Zakazane książki mogą się ukazywać, zakazane
piosenki mogą być śpiewane, zakazane dzieła sztuki mogą zyskiwać publiczność. Swój własny plan dawno już ułożyła, wymyśliła nawet dla niego nazwę: Operacja Nemezis. List do polskiego prezydenta tak często pisała w głowie, że znała go na pamięć1.
„Panie Prezydencie – tak zacznie – mam zaszczyt zwrócić się do Pana Prezydenta w następującej sprawie. Jestem ostatnią z rodu, brat mój i siostra zmarli, wszyscy byliśmy bezdzietni. Skończyłam 96 lat i wiek mój nie pozwala mi zgłosić się do Pana Prezydenta osobiście, dlatego piszę ten list. Chcę przedłożyć sprawę daru dzieł sztuki, pochodzących ze zbiorów mojej rodziny. Dzieła te są moją prywatną, wyłączną własnością; nie zebrałam ich ja, zebrali ci, od których pochodzę.
Rzeczy te przeznaczam na dwa dostojne miejsca” – napisze: na zamki królewskie w Krakowie i Warszawie. „Na Wawel idzie namiot turecki, który tradycja rodzinna łączy z Odsieczą Wiedeńską, oraz obrazy. Z nich 76 to dzieła powstałe we Włoszech, w okresie od XIV do XVI wieku. Pochodzą więc z tego samego kraju, którego architekci tworzyli w tym czasie dziedziniec i komnaty wawelskie. Wszystkie dzieła sztuki, które idą na Wawel, zebrał mój Ojciec Karol Lanckoroński”.
Obrazy z galerii ostatniego polskiego króla, Stanisława Augusta, wyśle do Warszawy. „Kupił je po katastrofie I Rzeczpospolitej Kazimierz Rzewuski, pisarz polny koronny, pradziad mojego ojca, i zawiózł do Wiednia, gdzie osiadł po rozbiorach. W tej grupie są dwa portrety Rembrandta”. Najważniejsze dzieła z kolekcji, o nieprawdopodobnej historii, bez trudu przywołuje w pamięci.
„Nie śniło mi się w najśmielszych marzeniach mojego długiego życia, że mi jeszcze będzie danym napisać ten list” – zakończy tymi słowami. „Składam dar w hołdzie Rzeczpospolitej Wolnej i Niepodległej, na ręce Jej Prezydenta”. Wielkie litery, trzeba je będzie dobrze podyktować. I podpis musi się dokładnie zgadzać:
Karolina z Brzezia Lanckorońska
Dr fil., doc. Uniw. Jana Kazimierza we Lwowie
por. Armii Krajowej
1976–1993 Kierownik Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie.
Mogłaby dodać o wiele więcej:
1917–1918 pielęgniarka w Faniteum
1940–1942 kurier w Generalnej Guberni
1943–1945 więźniarka numer 16076 w Ravensbrück
Nie lubi jednak przesady.
Odrywa oczy od panoramy Rzymu. Opierając się na lasce, idzie do biurka. Po drodze dotyka róż, które ktoś tam postawił, to jej ulubione kwiaty. Bierze do ręki niewielki portret ojca, namalowany ponad sto lat wcześniej przez Jacka Malczewskiego2. Jej ojciec – ruda broda stanowi jasny akcent kolorystyczny na ciemnym poza tym obrazie – siedzi przy francuskim rokokowym biurku, zagłębiony w papierach. Za oknem niewyraźnie rysują się kontury parku w Rozdole. Nie musi go o nic pytać, jest pewna, że ojciec pochwala jej decyzję. Odstawia obrazek na biurko i siada. Przeciera chusteczką szkła okularów. Następnie sięga po telefon. Numer swojej sekretarki zna na pamięć.
_____________
Przypisy
Teczka KIEDYŚ
1 Rembrandt van Rijn (1606–1669), Dziewczyna w ramie obrazu, 1641, olej na desce topolowej, 105,5 × 76,3 cm, nr inw. ZKW/3906, Zamek Królewski w Warszawie; Uczony przy pulpicie, 1641, olej na desce topolowej, 105,7 × 76,3 cm, nr inw. ZKW/3905, Zamek Królewski w Warszawie.
2 Dar prof. Lanckorońskiej, [w:] „Gazeta Wyborcza”, 27 października 1994.
3 Łukasz Gołębiewski, Obrazy Rembrandta wróciły do Polski, [w:] „Rzeczpospolita”, 27 października 1994.
Kopuły Rzymu
1 Lanckorońska do Wałęsy, 8 września 1994, AL RXIX/5D.
2 Jacek Malczewski (1854–1929), Karol Lanckoroński (1854–1933) w gabinecie w Rozdole, 1892, olej na desce, 24 × 32,2 cm, Zamek Królewski na Wawelu, Kraków, nr inw. 8628.