„Badania terenowe nad ukraińskim seksem” to jedna z najgłośniejszych powieści ostatnich dekad, uznana za manifest feminizmu i wiwisekcję postkomunistycznej Ukrainy. Oksana Zabużko określiła ją mianem ukraińskiej psychoanalizy narodowej, prowokującej do dyskusji o kompleksach i sytuacji kobiet w postsowieckim społeczeństwie.


Badania terenowe nad ukraińskim seksemWydana po raz pierwszy w 1996 roku powieść „Badania terenowe nad ukraińskim seksem”, którą sama Oksana Zabużko określiła mianem psychoanalizy narodowej, szybko stała się ukraińskim bestsellerem i zyskała międzynarodowy rozgłos.

Jej bohaterka, poetka i wykładowczyni, z dystansu amerykańskiego uniwersytetu przygląda się swojej poturbowanej przez historię ojczyźnie, Ukrainie, ale i sobie samej, uwikłanej w trudną relację, przeszłość i własne ograniczenia.

W hybrydycznej narracji Zabużko pokazuje, jak lata totalitaryzmu odcisnęły piętno na intymnych relacjach, skazując je na bylejakość i stereotypowość ról. Drapieżnym, gęstym od emocji językiem opowiada o walce, jaką jej bohaterka musi stoczyć, by zawalczyć o siebie, a także o pracy, jaką musi wykonać jej zdegradowany mentalnie i kulturowo kraj.

„Badania terenowe nad ukraińskim seksem” – budzące liczne kontrowersje w momencie wydania – z upływem czasu stały się współczesną klasyką i zapoczątkowały falę nowej literatury pisarek, zwanych „córkami Zabużko”. Do dziś są najchętniej przekładaną, ukraińską powieścią prowokującą do dyskusji o ukraińskich kompleksach i sytuacji kobiet w postsowieckich społeczeństwie.

Oksana Zabużko
Badania terenowe nad ukraińskim seksem
Przekład: Katarzyna Kotyńska
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 23 lutego 2022
 
 


Jeszcze nie dziś, powtarza sobie. Nie, jeszcze nie dziś. W kuchni – malutkiej eat-in kitchen (lodówka, kuchenka elektryczna, szafki z byle jak przyczepionymi rozchwierutanymi drzwiczkami – wystarczy się odwrócić, a zwisną bezsilnie, jak zmartwiała szczęka – i wszystko to odgrodzone niewysoką ścianką z listewek, czymś na kształt szynkwasu – można przezeń prosto z tej wąskiej zagródki podawać do pokoju – pewnie, a czemu nie! – no, choćby poranną kawę albo, na obiad, pieczonego kurczaka, takiego jak z telewizyjnej reklamy: złociście przyrumienionego, lśniącego od nabrzmiałych soków, z figlarnie podgiętymi nóżkami, umieszczonego na rozłożystych liściach sałaty; pieczony kurczak zawsze wygląda na szczęśliwszego niż żywy, wręcz jaśnieje cudnym, smagłym rumieńcem z radości, że zaraz zostanie zjedzony – można też podawać jakiś juice albo gin z tonikiem w wysokich, grubych szklankach, można z lodem, kostki tak śmiesznie postukują, kiedy się je nabiera, można i bez lodu, w ogóle jest masa możliwości, tylko pod jednym warunkiem – ktoś musi siedzieć po tamtej stronie tej cholernej przegrody, w której chyba zalęgły się mrówki, bo po blacie co chwilę pełznie coś, co w higienicznym amerykańskim domu pełzać nie powinno, zresztą w nieamerykańskim tak samo – ktoś, komu cały ten kram powinnaś z uśmiechem gwiazdy filmowej podawać z kuchni, ale skoro nikt tam nie siedzi i siedzieć nie zamierza, to pozwoliłaś sobie wznieść na przepierzeniu zaimprowizowany ogród zimowy z Bogu ducha winnych doniczek – trzy tygodnie temu, kiedy się tutaj wprowadziłaś, były to: wspaniałe ciemnozielone kłębowisko całe w pomarańczowych kwiatach – raz, i jaskrawe korale błyszczących, jakby były z plastiku, czerwonych groszków na wysokich łodygach, z elegancko zwężającymi się liśćmi – dwa; teraz obie doniczki wyglądają, jakby przez te trzy tygodnie dzień w dzień podlewano je kwasem siarkowym – zamiast bujnego kłębowiska smętnie zwisa kilka pożółkłych listków o nierówno opalonych brzegach, a niegdyś pękate czerwone korale coraz bardziej przypominają suszone owoce dzikiej róży, nie wiadomo po co ponabijane na rude patyki – najśmieszniejsze, że właśnie nie zapominałaś, podlewałaś swój „ogród zimowy”, dbałaś o niego, jak uczył Wolter, jasne, chciałaś mieć coś żywego w tym kolejnym, diabli-wiedzą-którym z niekończącego-się-szeregu, tymczasowym domu, gdzie niezmywalny brud po wszystkich poprzednich lokatorach wżarł się w każdą szparę, tak że nawet nie próbowałaś go odmyć – ale podłe amerykańskie zielsko okazało się zbyt delikatne dla twojej depresji, która niezmieszana gęstniała w tych czterech ścianach, wzięło i zdechło, czy je podlewałaś, czy nie – a ty byś jeszcze chciała, żeby ludzie z tobą wytrzymywali!) – no więc w kuchni z drwiąco głuchym bulgotem woda kapie do zlewu i nie ma czym zagłuszyć tego dźwięku – nawet kasety nie włączysz, bo przenośny magnetofon też się zepsuł. A, prawda, jeszcze za oknem, wąskim jak otwarte drzwi szafy, ciemnym o tej porze („blindersów” nie spuszczasz, bo naprzeciwko i tak jest tylko ślepa ściana), za siatką na owady natrętnie brzęczy, jak daleki dzwonek telefonu, niewidoczny świerszcz, może w niej utknął – właśnie tak samo brzęczy ta myśl, może to w ogóle ona brzęczy – a czemu nie teraz?… Nie już?… Na co masz czekać?…

Logicznie rzecz biorąc – na nic. Zupełnie na nic.

Pół paczki środków uspokajających plus żyletka i: wybaczcie nieudany debiut. Starałam się naprawdę, słowo, a że ni cholery nie wyszło, to uczciwiej od razu oddać karty – żaden teraz ze mnie gracz, a dalej będzie tylko bardziej do dupy: światełka w tunelu nie widać, a siły już nie te: młodość diabli wzięli.

A jednak – nie, nie dziś.

 
Jeszcze poczekać. Obejrzeć ten film do końca. W przeciwieństwie do tych, które puszczają w tutejszych public channels – gdy w chwili największego napięcia, z dreszczem mimowolnego lęku patrzysz, jak bohater mknie przez pusty tunel, gdzie zza rogu za moment rzuci się nań straszliwy stwór, łapiesz się na tym – tfu, do diabła! – wszystko powinno dobrze się skończyć – jeszcze parę minut, bijatyka, kotłowanina, tarzanie się po ziemi, i stwór ryknie nieziemsko, i jakimś cudem rozpadnie się w pył, a dzielny, tylko trochę stłamszony bohater, spowity dymem pożaru, łapiąc oddech, przytuli uratowaną Sharon Stone albo tę drugą lalunię, czarnulkę, jak jej tam – i dopiero co przeżyta groza w jednej chwili ujawni całą swoją śmieszność: znowu chłopcom z Hollywood udało się, choćby na chwilę, oszukać widza! – w przeciwieństwie do tych film, którego mimo wszystko nie odważasz się wyłączyć, nie musi skończyć się szczęśliwie. A jednak wyłączyć – to byłoby niewybaczalne świństwo. I głupota. I – dziecinada: nie odrobiłem lekcji, więc nie pójdę do szkoły. Nie, złotko („złociutka”, poprawia się ironicznie: tak mówił do niej ten facet, który chyba czuje się teraz jeszcze paskudniej niż ona, ale to już nie ma żadnego znaczenia) – nie, olać tego się nie da, musisz przejść to wszystko po kolei, a wtedy się okaże, ile naprawdę jesteś warta. Poniatno?

 
„Zapisz słowa, zrobim tatuaż” – szorstko i prostacko podchwytuje od niej całkiem inna kobieta, cyniczka o manierach wyraźnie zalatujących kminą, jakby przywiezionych z pierdla, zdolna w razie czego nawet kurwą rzucić: jeśli człowiek jako taki (każdy!) jest jednym wielkim więzieniem, to wcześniej ta żyleta na ogół mieszkała w niej gdzieś w najdalszej celi, rzadko wychodziła na zewnątrz, tylko gdy życie naprawdę przypierało do muru, a i to jakby na pokaz: „Zajeżdżą mnie” – cedziła przez zęby w chwilach rozdrażnienia, potrząsając głową i nadrabiając jadowitym uśmiechem, albo trawiąc posmak kolejnej obrazy (a tych ostatnio było aż za wiele!), z rozjarzonymi gniewem oczami opowiadała przyjaciołom: „Dziewuchę na posyłki chcą ze mnie zrobić – a takiego!” – uderzała kantem dłoni w zgięcie zaciśniętej w pięść lewej ręki; w Ameryce ta zdzira spod celi nauczyła się kląć po angielsku, szczególnie dobrze udawało jej się Szszit! – koci syk z wygiętym w łuk grzbietem, oraz pogardliwe O, kaman, giw mi e brejk! – raz kiedyś rąbnęła tym w tego faceta; w ogóle, przy tym facecie właśnie, ta nastroszona jak wiedźma, z chorobliwie błyszczącymi oczyma i z jakąś niewidoczną, ale wyczuwalną łagrową przeszłością, raz po raz wyrywała się na pierwszy plan, z rozmachem tłukąc delikatne naczynia niespełnionych nadziei, ten facet wyzwalał ją, przywoływał do siebie z najdalszej celi – ledwie żyleta usłyszała, w pierwszym starciu, tę jego brutalną intonację, gdy sieknął: „Powiedz ty mi, po kiego chuja tu jechałem, takich samych pierdół miałem u siebie potąd!” – radośnie rzuciła mu się na spotkanie, bo rozpoznała w nim partnera, w tym jednym byli partnerami – i już nie ustawała, rozpanoszyła się w tej nieznanej wcześniej wolności. „Wczoraj zacząłem lepić głowę” – zaczynał przy niej opowiadać koledze rzeźbiarzowi i żyleta wyrywała się do przodu, gubiąc szpilki i guziki w niepowstrzymanym zachwycie słownej erupcji: „No jasne, ulep sobie głowę, kochanie, ulep – nie zaszkodzi!”. On ciemniał tak, jakby zamiast krwi napływał mu do twarzy atrament, i nachylał się do jej ucha: „Nie wkurwiaj mnie!” – a wiedźma, wydmuchując dym, rechotała wewnątrz niej, po raz pierwszy od dawna wreszcie z czegoś zadowolonej: „Ejże, kochanie, gdzie twoje poczucie humoru?” – „Zostawiłem w tamtym mieszkaniu” – burczał; z tamtego mieszkania wynieśli się, dzięki Bogu, i najlepiej by było zapieczętować je po nich choćby na pół roku, żeby wywietrzało morowe powietrze. „To skocz po nie – szczerzyła się wiedźma – zaczekam”. – „Oddałem klucz” – burczał, myśląc, że zamyka sprawę, ale się mylił: – „To ja oddałam klucz, a ty miałeś drugi” – replikowała: szybka, lawinowa szermierka na kije, za którą obcy po prostu nie nadąży, nie, mówcie, co chcecie, ale dobrali się w korcu maku! A teraz – teraz, gdy ona, sponiewierana, wypalona przez nieszczęścia do żywego, z przetrawionym na aceton, ale niepokonanym instynktem przetrwania (skąd to u ciebie, na litość boską?), powinna zapanować nad całym więzieniem, wziąć na siebie odpowiedzialność za dalszy bieg jakiegokolwiek w nim życia, wydawać na wszystkie strony rozkazy: tu, od tych drzwi, wara, a te śmieci – won mi stąd w cholerę, a tamten oddział przewietrzyć, teraz tam będzie muzeum, a co to za szkarada się tu plącze i ślini – no wynocha (ulep sobie głowę, kochanie, ulep!) – teraz z kolei oni, żyleta (no bo przecież żyleta!) usunęła się, rozmazała po jakiejś najdalszej ścianie, ani widu, ani słychu, i po wszystkich opustoszałych pomieszczeniach stojącego otworem więzienia rozchodzi się zupełnie inny, piskliwy głosik, trochę jak kwilenie niechrzczeńca: przemyka to tu, to tam nierównymi kroczkami, tup-tup-tup – i staje – i uderza o mury, wciąż w tym samym miejscu, za każdym razem coraz słabiej – i skowyczy, skowyczy, skowyczy biedna, niekochana, porzucona na dworcu dziewczynka, gotowa iść na rączki do każdego, kto powie: „Jestem twoim tatą”, ale kto coś takiego powie trzydziestoczteroletniej babie – tej właśnie dziewczynki sama w sobie nie kochasz, od wieku nastu lat starałaś się trzymać ją w najgłębszej piwnicznej komórce, bez chleba i wody, żeby ani drgnęła – a ona jakoś się jednak wycwaniła i ocalała, i jak ją teraz uspokoisz – teraz, kiedy wygląda na to, że oprócz niej innej ciebie nie ma, nie zostało?…

 
Wykończyłaś się, „złociutka”. Oj, wykończyłaś. Całkiem już odjeżdżasz – trzeci miesiąc nie ustaje drżenie mięśni, rano, kiedy się budzisz (a jeszcze teraz, kiedy budzisz się sama), pierwsze, co czujesz, to przyspieszone bicie serca, którego niczym nie da się uspokoić; dobrze, że chociaż śpisz już bez pigułek i te straszne ataki suchych wymiotów, które napadały cię nocą, przypominają o sobie co najwyżej, gdy przy myciu zębów za głęboko wsuniesz szczoteczkę – krótkim przypływem nudności, nieświadomą pamięcią komórkową o własnym tępym uleganiu natarczywym poleceniom, początkowo przynajmniej jeszcze podniecająco-namiętnie wyszeptanym, a po kilku tygodniach już tylko suchym i kategorycznym: „Weź do buzi… Głębiej… No, głębiej!” – sucha kasza w gardło drapie – ano właśnie – najpierw jeszcze próbowała jakoś się dogadać, wytłumaczyć, że ona też ma swoje potrzeby, i nie tylko „tam”: oprócz organów płciowych nic cię więcej we mnie nie interesuje? I: jeśli miałeś jakieś plany na dzisiejszy wieczór, to nie zaszkodziłoby, gdybyś mi o tym powiedział, zanim pójdę spać, zamiast siedzieć i skrobać swoje grafiki, i w ogóle, wiesz, nie lubię sama się rozbierać… Dobra – obiecywał wesoło – jutro odegramy ci uwerturę! – ale jutro nigdy w końcu nie nadeszło. Chodź do mnie – ale wzięłam coś na sen – no to na „nim” zaśniesz. Boże, co za koszmar. Czy można w ogóle zrozumieć świat ludzi, którzy myślą o swoim organie płciowym w trzeciej osobie? Kiedy ci mówią, a ten facet tylko tak mówił: „Otwórz »ją«”, od razu wszystkimi zmysłami przenosisz się na fotel ginekologiczny – bo to nie „ona”, to ty się otwierasz – albo zamykasz: w tym przypadku – na głucho. „Żebyś ty wiedziała, ile ja miałem kobiet! – i ani razu tak nie było, żeby – źle, po prostu źle!”; jasne, tobie nie było, a im, czyś ty kiedy spytał? Ja też nie myślałam, że może tak być – tak źle, żebyś ty wiedział, słoneczko! Dlaczego gryziesz? – z dziwnym, szkliście martwym spojrzeniem spytał po wszystkim, jednej z pierwszych waszych nocy, siedząc i paląc w nogach łóżka – co to za obyczaj? – tymczasem ty, rozłożona na poduszce, bezpieczna i uśmiechnięta, głaskałaś go po głowie wyciągniętą stopą, miałaś cudowne nogi, wszystkie modelki od Diora i Saint-Laurenta ze swoimi tykami powinny na widok takich nóg natychmiast rzucić się z mostu, a teraz już drugi miesiąc nie zdejmujesz spodni, bo twoje łydki są jak mapa pocętkowana archipelagiem różnobarwnych, czerwonawych i brunatnych, obłażących i złuszczonych plam – blizny, skaleczenia, oparzenia, naocznie przedstawiające dziewięciomiesięczną (tak, tak, dziewięciomiesięczną!!!) mad love, która zrodziła prawdziwe madness, a wtedy tylko głaskałaś go stopą po głowie, przepełniona czułością, słodka idiotka, ostry męski „jeżyk” przyjemnie drapał cię w podeszwę – a on nagle sprytnie się wywinął, przygniótł ci nogę do łóżka: – To tak? A więc chcesz gryźć? A jeśli ja cię zechcę teraz podpalić, to co będzie? – i zobaczyłaś przystawioną do zgięcia pod kolanem zapalniczkę, i zamiast ochłonąć, wzięta na muszkę pytającego spojrzenia, po raz pierwszy wtedy przechwyconego, niewzruszonego i nie-ludzkiego: jakiegoś innego, złośliwego i bezrozumnego, na granicy szyderczego grymasu, niespodziewanie ukazującego górne kły, spojrzenia, przed którym zawsze od tamtej pory broniłaś się śmiechem, trochę się tylko zdziwiłaś, jakoś nie do końca przytomnie – dziwne, jak dalece jego obecność, niby dynamit, zagłuszała w tobie wszystkie, do tej pory w sumie nie najgorzej rozwinięte instynkty samoobrony, które wypływały do góry brzuchami jak śnięte ryby – a rzeką wstrząsały kolejne wybuchy.

 
Nie, przeczucia miałaś: przeczucia nigdy nie zawodzą, to tylko prąca do przodu siła naszego „chcę!” zagłusza ich wołanie, nie daje usłyszeć. Od razu pierwszego wieczoru, na tamtym festiwalu artystycznym, na którym wszystko się zaczęło – a on wtedy z miejsca ruszył ku tobie, jakby tylko na ciebie czekał: „Pani Oksano, jestem Mykoła K., może pani miasto pokazać, może pojedziemy na zamek, mam samochód” – do słynnego zamku było jakieś dziesięć minut spacerkiem po cichych, obsadzonych barokowymi cerkiewkami, brukowanych uliczkach, ty tani fircyku, pomyślałaś, przygryzając uśmiech, prowincjonalny frajerze, wychuchany Narcyzie – śnieżnobiały kołnierzyk pod swetrem, zadbane paznokcie (u artysty!), lekki, w sam raz, zapach dezodorantu – kocur z siwym jeżem i szelmowskim zielonookim spojrzeniem, trochę znoszony, powyciągany artystyczny wdzięk, suche zmarszczki uśmiechu, pobrużdżone worki pod oczami – a ty powiedziałaś – wspominał później, kiedy rozpoczął się proces tworzenia tej wspólnej mitologii, bez której nie przetrwa żadna para, z legendą o Złotym Wieku fazy zakochania, z własnymi drobnymi obrzędami i rytuałami – rozpoczął się i zaraz ustał – powiedziałaś: „na drzewo, facet” – no, powiedzmy, nie tak, a raczej niezupełnie tak, ale nie byłaś zainteresowana, co prawda, to prawda – więc tym dziwniejszy był, wieczorem tego samego dnia, niespodziewany przebłysk jasnego, przenikliwego widzenia na wskroś, które, nie możesz narzekać, nigdy cię na ostrych wirażach nie opuszczało, raczej ty je w końcu tłumiłaś, nieraz, i to jak! – wieczorem, w kulminacyjnym momencie festiwalu, w gęstych oparach potu i alkoholu, w które zeszłaś ze sceny po przeczytaniu swojego kawałka – dwóch wierszy, dwóch diablo dobrych wierszy – prosto w podchmielony szum zlewających się w jeden wszechobecny poblask żółtoplamych twarzy, a właściwie ponad nim – trzymając się dźwięku własnego, na nic niezważającego, słowom tylko podległego głosu, publiczny orgazm, tak się to nazywa, ale bierze słuchaczy – zawsze i wszędzie, nawet jeśli słów nikt za cholerę nie rozumie, nawet w obcojęzycznym środowisku, po raz pierwszy odkryłaś to kiedyś na spędzie pisarzy w pewnym azjatyckim kraju, gdzie z grzeczności poproszono cię o przeczytanie czegoś w twoim języku – you mean, it is not Russian? – i zaczęłaś czytać, z urazy i rozpaczy (powściekali się z tym swoim „Russian” już wtedy!) słuchając wyłącznie własnego tekstu, chowając się weń, jakbyś nocą wchodziła do oświetlonego domu i zamykała za sobą drzwi, i w pół drogi nagle zdałaś sobie sprawę, że rozbrzmiewasz w dzwoniącej, osłupiałej ciszy: język, nieważne, że niezrozumiały, na oczach publiczności zbierał się wokół ciebie w przezroczystą, mieniąco-migotliwą, jakby z płynnego szkła wytopioną kulę, w której, widzieli to, odprawiały się jakieś czary: coś żyło, pulsowało, prostowało się, wybuchało pęknięciami, wzbierało płomieniami i znów mętniało, jak powinno mętnieć szkło od zbyt bliskiego oddechu, zrozumiałaś – otulona, promienna i bezpieczna, wtedy właśnie powinnaś była zrozumieć, że twój dom – język, który naprawdę porządnie zna może jeszcze z kilkaset osób na całym świecie – zawsze jest z tobą, jak u ślimaka, a inny, nieruchomy dom nie jest ci pisany, kobito, choćbyś na głowie stanęła – potem wszyscy ci pucołowaci, łysi, czarni i kędzierzawi, w turbanach i bez, długo i ze wzruszeniem potrząsali twoją ręką, nie pozwalając ci, nawiasem mówiąc, pójść do łazienki (twój żołądek zdecydowanie odrzucał ich mdło-korzenną kuchnię i buczał basem dokładnie wtedy, kiedy wypadało pięknie dziękować); od tamtej pory żadna widownia nie zbijała cię z tropu – nawet kryminaliści! – ekshibicjonizm czy nieekshibicjonizm – własny tekst bronił cię przed obelgami i poniżeniem, czytałaś tak, jak pisałaś – na głos, prowadzona przez władczą muzykę wiersza, proces, który na ogół odbywa się bez świadków, z wyjątkiem teatru – pewnie to właśnie tak porusza – i ta festiwalowa masa też przycichła gdzieś w połowie twojego występu – obiegła szklaną kulę i zgodnie odetchnęła unisono, i kiedy w końcu, odprężając się po brawach, już nie na estradzie, ale na dole, w półmroku, w jakimś zwartym przyjacielskim kółku: duszno, dym, ktoś nalewa, ktoś się śmieje, twarze migają pojedynczymi kadrami – wyciągałaś rękę czy to po dającego ulgę papierosa, czy po kieliszek, ten facet na moment znalazł się obok, jakby niechcący się na ciebie natknął – z kocio świecącymi w półmroku oczami w zachwycie owionął wódczanym chuchem: „Byłaś ekstra!” – i tak samo mimochodem, w przelocie, spróbował uścisnąć ci rękę, przechwycić ją, sięgającą po papierosa (czy kieliszek) – zapamiętałaś to dlatego (bo kto wtedy nie ściskał ci ręki w tym rozgardiaszu!), że tym niezręcznym gestem, zderzającym się z twoim – jakby człowiek z rozpędu wpakował się pod prąd – usłyszał milicyjny gwizdek – boleśnie wyłamał ci palec – i gwizdek w tym momencie rzeczywiście zabrzmiał; impuls, błyskawicznie przemknęło ci przez głowę dziwne, jak na taki zwariowany moment, jasne i trzeźwe, dogłębne zrozumienie: jakby ktoś obcy spokojnie, dobitnie, pełnym zdaniem powiedział w tobie: Ten człowiek sprawi ci ból. Właśnie tak, dosłownie, i chodziło z pewnością nie o wyłamany palec, co doskonale zrozumiałaś. I na tym właśnie rzecz polega, moja miła – że wszystko to od samego początku wiedziałaś, nie, wiedziałaś jeszcze wcześniej: któregoś wieczoru, jakiś tydzień przed wyjazdem na ten festiwal, napięte nerwy, z bolesnym pragnieniem, jak bywa tylko jesienią, wybiegające w świat – na spotkanie jego gasnących barw i tajemniczych szelestów w zasypiających liściach – namierzyły fragment, którego wtedy nie pojęłaś i dlatego nie dokończyłaś: Zadrżało świata wnętrze: krzyczał ktoś/ W noc imię moje, niczym na torturach/ Szeleścił gdzieś na ganku liśćmi,/ Zasnąć nie mógł, miął poduszkę./ Uczyłam się nauki rozstań:/ Nauki odróżniania bólu chorób/ Od bólu, który stwarza (pisał ktoś/ Za listem do mnie list i darł,/ Nie kończąc zdania). Czekał ktoś/ Ode mnie gestu, lecz milczałam:/ Uczyłam się nauki rozstań – no i spełniło się co do joty: ucz się teraz, ucz „nauki rozstań” – z życiem, ze sobą, z darem swoim nieszczęsnym, który teraz już nie wiadomo czy zdołasz unieść – jeśli do tej pory ani razu nie wycisnęłaś tej sztangi na pełną wysokość. Ajaj, dupa blada…

 
No ale niechby kto w końcu wyjaśnił: po kiego diabła było przychodzić na świat jako kobieta (w dodatku na Ukrainie!) – z tą kurewską zależnością, wmontowaną w ciało jak bomba z opóźnionym zapłonem, z tą niesamodzielnością, z potrzebą przetapiania się na wilgotną, rozciapcianą glinę, wtłoczoną w glebę (na dole, zawsze lubiła na dole, rozciągnięta na wznak: tylko wtedy ostatecznie pozbywała się siebie, łączyła rytm swoich komórek z promienistym pulsowaniem przestrzeni świata – z tym facetem ani razu nie było nic takiego; gdy tylko, zdawało się, zaczynała dochodzić, on, nie zatrzymując się, budził ją z góry ostro wytchniętym: „No, tu by się pułk wojska przydał!” – to śmieszyło, ale nic więcej: „Co to za teksty?” – obrażała się: nie o słowa, o obojętność tonu. – „Głupia, przecież to komplement! – w ogóle powinnaś z dwoma facetami spróbować, dopiero miałabyś odlot!” – całkiem możliwe, że miałabyś odlot, nie bez powodu przecież lubiłam w miłosnych grach ugryźć, wpić się ustami w palec albo ramię, zaciągnąć się do zamroczenia dogłębnym pocałunkiem; prostytutką świątynną – oto kim musiałam być w poprzednim wcieleniu, ale w tym – w tym życiu, serdeńko, wcale nie jest mi wszystko jedno, z kim jestem: pamiętam, kiedyś w nowojorskim metrze, gdzie siedziałam po uszy zatopiona w najnowszej powieści Toni Morrison, ktoś klapnął obok na siedzenie, całym ciałem przyciskając mnie do metalowej poręczy – i natychmiast przepalił mnie czysty niby wysoki muzyczny ton, tak potężny erotyczny zew, że ciało zareagowało nabrzmiewającą żądzą, napęczniało od środka jak wiosenne drzewo; równocześnie dotarło do mnie, że tamten mężczyzna – kimkolwiek był – nawisał nade mną już od iluś stacji i gdybyśmy nie byli ludźmi, powinniśmy już teraz kochać się wprost na tej zaplutej podłodze, bo gdy się kochasz naprawdę, to łączysz się nie z partnerem, o nie – ale z rozpędzoną, anonimową siłą, która swoimi prądami przeszywa wszystko, co żyje, podłączasz się do niej, by na kilka sekund – a-ach! – katapultować się w wibrującą ognistymi konturami czerń bez nazwy, bez granic, na tym opierają się wszystkie pogańskie kulty, to tylko chrześcijaństwo przypisało owo połączenie władaniu Czarnego Boga, zamurowując człowiekowi wszystkie wyjścia z siebie, oprócz jednego – górą, ale w naszej epoce, mimo że w zasadzie jest postchrześcijańska, odcięto już drogę powrotną do orgiastycznego święta powszechnej jedności: my, każdy z osobna, jesteśmy beznadziejnie zarażeni przeklętą świadomością ciężaru i szczelnych granic własnego „ja” i dlatego zwycięsko czysty, donośny i wysoki muzyczny ton wyłączył się i zgasł w moim ciele, gdy tylko ten facet z prawej się odezwał: jakąś stację dalej z niesamowitym akcentem spytał, co czytam, uczę się czy co? studentka? – wtedy po raz pierwszy na niego spojrzałam – był to młody, koło trzydziestki, niewysoki, ale krzepki, jakby wytopiony z jednego kawałka „spic”, jego piękne migdałowe ślepia zaciągnęła pożądliwa szarawa mgiełka; tak patrzyły na mnie, każdy zza krat własnego życia, setki mężczyzn różnych nacji i kolorów skóry; można wyskoczyć na chwilę, ale czego nie można – to wyjść na zawsze. Pardon me? – zapytałam tym umyślnie ostrym tonem, którym odtrąca się natrętów, i ten Juan czy Pablo, czy Pedro od razu pojął, że to wszystko, koniec, wyłączono kontakt – „nie, nic”, burknął i coś jeszcze mruczał pod nosem, już po swojemu, potężny, zwierzęcy zew jego ciała zwiądł, opadł, zaczął szybciutko dogasać; obok mnie siedział najzwyklejszy natręt-emigrant, zresztą niebawem wstał i ruszył – czy do wyjścia, czy gdzie indziej, nawet nie spojrzałam, wróciłam do książki: osoba, ledwie wysunęła się na pierwszy plan, odczarowała płeć. Może naprawdę jedyne wyjście z tego więzienia to wymykać się wieczorami, z twarzą schowaną w kapturze płaszcza, wsiadać do przejeżdżających samochodów, nie podając imienia, ręka kierowcy na kolanie, niski, ochrypły śmiech, gorączkowy szelest zbędnego ubrania, nie trzeba włączać światła, nie trzeba otwierać oczu, słuchać tylko dudnienia krwi, męskiej partii perkusji i swojego czy już nie-swojego otwierania-rozstępowania się, ale się fajnie otwierasz, no! no! jeszcze! – ale wszyscy oni chcą rozmawiać, chcą siorbnąć, rozmazując ślinę i spermę, choć łyczek ciebie: a co czytasz, a dokąd jedziesz, a czy masz męża, trzeba wymyślać legendę; Kak was zowut – Irina, było, raz było i tak, skończyło się mocnym, aż żelazistym w smaku pocałunkiem w bramie, wywinęła się, uciekła, śmiejąc się do siebie, wszyscy oni muszą zwyciężać, w tym cały problem, szczerze, uczciwie brać i dawać, jak dwutlenek-węgla-chlorofil-tlen, nie umieją, i ten facet, który teraz dogorywa gdzieś w pensylwańskiej puszczy na łasce amerykańskich braci Ukraińców, bez centa przy duszy i bez słowa po angielsku [a miał czas się poduczyć, bałwan jeden!] – ależ się wtedy rzucił, szarpnął głową do góry jak koń podcięty batem, gdy posadziłaś go przy kawiarnianym stoliku i spróbowałaś, przywołując całą swoją cierpliwość, wnieść choć odrobinę terapeutycznej jasności w tę wspólną duchową i cielesną chorobę – wszystko to prawda, kochanie, i to, że cię już nie kocham, to też prawda: „A co – kliknął ostrzem do góry, jak nóż sprężynowy – myślisz, że jesteś taka pobieditielnica?” – chyba tak już zostałaś, siedząc z rozdziawionymi ustami: Mykoła, czy myśmy się bawili w przeciąganie liny?… „Wiesz co – i znowu to złowieszcze, zamarłe spojrzenie, jakby coś innego patrzyło przez jego oczy w ostrych konturach poczerwieniałych powiek, jak przez rozcięcia w masce – gdybyś była facetem, tobym ci przyłożył!”. To bardzo miło z twojej strony, kochanie, sama czasem strasznie żałuję, że nie jestem facetem). Jesteś kobietą. To twoja granica./ Jak srebrna błystka śpi twój księżyc./ Jak szczyptą ziół na końcu noża/ Twoją krew zaprawiono zależnością – mruczała do siebie podczas tamtych strasznych zimowych miesięcy, inaczej strasznych niż te jesienne: połowa stycznia, luty, marzec – żadnych wieści i żadnej możliwości, żeby się czegokolwiek dowiedzieć – przez Atlantyk, z Cambridge – z ukraińskiego prowincjonalnego miasteczka, z opalanej drwami pracowni na strychu opuszczonego domu bez adresu i telefonu, bez kibla i ciepłej wody, ledwie z gołą żarówką na skręconym sznurze pod sufitem, z pętem kiełbasy i puszką rozpuszczalnej kawy na umazanym farbami niskim stoliku: chcesz kanapkę? o, mam i pomidorka, chcesz? Boże, żyje chłop jak bezpański pies, siedzi do szóstej rano, zza sztalug pilnując przez okno tego swojego wycackanego automobilu – trzymanego pod chmurką! – jak się ma dwadzieścia pięć, no, trzydzieści lat, to jeszcze można coś takiego wytrzymać, zwierzęca energia napędza, ale jak się ma czterdziestkę! Tymczasem w jej domu w Cambridge, przemierzanym bezmyślnym krokiem z kąta w kąt – od drzwi wejściowych przez pokój do kuchni i z powrotem (praca, dla której przyjechała do Stanów, leciała jej z rąk, rozpadała się niby niedbale zbudowany domek z kart) – coś niepojętego działo się z telefonem: raz po raz wyrywały ją o świcie ze snu dziwaczne dzwonki, zrywała się, łapała słuchawkę: „Halo!” – gdzieś daleko na milczącej linii wycie wściekłego wichru i głuchy szum oceanu, przez kilka sekund nieprzytulna, bezludna przestrzeń nad północną półkulą dawała jej o sobie znać, jakby naprawdę tam „ktoś krzyczał w noc jej imię, jak w męce” – i nie mógł się dowołać, po czym niemy sygnał urywał się: podwodną zielenią migotały oczka przycisków na słuchawce i z głośniczka wylewało się bezduszne buczenie – o, wam obojgu wystarczyłoby mocy, żeby zablokować wszystkie linie telefoniczne nad Atlantykiem, ta wściekła, głodna życia moc kipiała z jego obrazów i twoich wierszy, rozpoznałaś ją od razu, jak tylko znalazłaś się w jego pracowni i, wsadziwszy na nos okulary o grubych szkłach, stanęłaś przed płótnami, a on tak samo musiał rozpoznać twoją moc – moc, która w te zimowe miesiące, tak nagle i doszczętnie zepchnięta ze swojej dopiero co odnalezionej orbity (bo byłaś przecież kobietą, kobietą, do stu tysięcy diabłów: wiotką rośliną, która bez prostej podpory, choćby nawet wyobrażonej – bez konkretnej twarzy żywej miłości – opadała i marniała, tracąc wszelką chęć do dążenia w górę: każdy wiersz był pięknym bękartem po jakimś księciu z gwiazdką na czole, gwiazdka zazwyczaj potem gasła, a wiersz zostawał) – rzucona na pastwę losu, ta siła rozrywała cię od wewnątrz, wściekle drapała ściany twojej istoty i szamotała się w rozpaczliwym zagubieniu. I raptem znów za progiem atak płaczu/ Do lampy wycia chęć, gdy spadam w ciemność/ I ściany chyba będę gryźć z rozpaczy,/ Bo teraz już na ciebie czekam nadaremno – dopóki, pewnego marcowego dnia, nie ścisnęła jej w dołku dręczącą myśl, że umarł, ot, po prostu, wziął i umarł, „kopnął w kalendarz”, tak jak chciał (przyznał się jej do tego niemal na samym początku, z krzywym uśmieszkiem rozpędzając samochód, jak samolot na pasie startowym, pośród nocy na drodze za miastem, i mokre latarnie w drobnych igiełkach srebrzystej otoczki, i czarny tłusty błysk mijanych kałuż – wszystko zlało się, ławą rzuciło na spotkanie, zapierając dech, sto, sto dwadzieścia, sto czterdzieści, sto… sto sześćdziesiąt? – nie boisz się? nie chciałabyś kopnąć w kalendarz? – nie, nie boję się, nie było we mnie prawdziwego strachu i nawet teraz tak naprawdę nie ma – dziwne, właściwie niezrozumiałe, do tego, jeśli wziąć pod uwagę całe moje, pożal się Boże, katorżnicze życie, które nie bez powodu zaczęło się przy narodzinach śmiercią kliniczną, mama wspominała, że już i nitka kału zwisała z pupki, i ciałko posiniało: duszyczka wysunęła nos na świat i stchórzyła – oj, nie, puśćcie mnie z powrotem! – ale ją, dzięki Bogu, docucono, a skoro tak, to cóż, są rzeczy straszniejsze niż śmierć, i ja je znam, tyle że tego strachu – zwodniczego i ciemnego, rzucającej czar, przyciągającej fascynacji zgubą, która jest w nim i którą czasem dostrzegałam w innych – nie ma we mnie i kropka, dlatego właśnie patrzył na mnie z iskrami nieukrywanego zachwytu w oczach, nawet gdy było już po wszystkim: „Odważna z ciebie kobieta!” i ten „kalendarz” przeskoczył wtedy koło mnie, ale mnie nie nastraszył) – ale ta myśl – że umarł, że te zagadkowe telefony rzeczywiście są od niego „z tamtego świata”, co znaczy, że jej miłość go nie uchroniła, że ona sama, sama, narcystyczna egoistka, przez dumę swoją głupią, tanią pychę, próżne zarozumialstwo, popchnęła go w ten „kalendarz”, a jakże, księżniczka się znalazła: ach tak? no to cóż, w takim razie jadę – wiadomo, Ameryka to the land of opportunities, pół Europy, nie naszej pieprzonej, tylko najprawdziwszej, od Brytanii do Włoch, tam się ludzie wyrywają, forsa, kariera (wino, kobiety i śpiew – odpowiadał ironicznym echem), a Ukraina co, Ukraina jest jak Kronos, który chrupie własne dzieci z rączkami i nóżkami, no i co, mam tak siedzieć, aż kopnę w kalendarz albo dziadziuśkowie z emigracji, kiedy mi stuknie klimakterium, dadzą nagrodę Antonowiczów? – ach Bożeż ty mój, cóż to wszystko, do cholery, jest warte, jeśli umarł, co, co, co się z nim stało?! – ta myśl była tak nieznośna, że wyskoczyła na tylny ganek, podniosła twarz do migoczącego, szybko ciemniejącego nieba Cambridge w plamach chmurzastego gwaszu, chłonąc zlepionymi od zasiedzenia i papierosów płucami ledwo odczuwalny powiew oceanu, i zaczęła się modlić – tak jak wcześniej modliła się tylko dwa razy, raz za ojca, który dogorywał w szpitalu po niepotrzebnej już operacji, godzinami wijąc się ze strzelającego po przerzutach bólu (a narkotyków jeszcze nie dali) – aby Bóg dał mu szybki koniec, i drugi raz, wstyd wspominać, za niepodległość, wtedy, dwudziestego czwartego sierpnia dziewięćdziesiątego pierwszego roku, gdy o wszystkim decydowały godziny, jak to zazwyczaj bywa w życiu ludzi i narodów: Boże, prosiła, drżąc, dopomóż – nie ze względu na nas, bośmy niegodni, ale na wszystkich poległych naszych, niepoliczonych – i obydwie modlitwy zostały wysłuchane, takie modlitwy zawsze docierają do adresata, a teraz błagała: Boże, zrób tak, żeby on żył – niechby o mnie zapomniał, niechby wrócił do żony, niechby mnie zdradzał z kim popadnie – nie muszę go mieć za męża i nic od niego nie chcę, jeśli taka wola Twoja, Panie, będę kochać innego, innemu rodzić dzieci, tylko, o Boże, niech on żyje. I będzie zdrowy. I szczęśliwy. Tylko tyle, Boże. Tylko tyle.

 
Wesprzyj nas