Kobieta żądna przygód, obdarzona zagadkowym urokiem towarzyszka życia trzech wybitnych mężczyzn, muza, której los kształtowały jedynie namiętności…


Gala. Niebezpieczna muzaGala pozostała tajemnicą. Dla swoich kochanków i mężów była równocześnie kochanką i matką: swoistą, potężną i niezbędną siłę do życia czerpali z niej Paul Eluard, Max Ernst i Salvador Dali, trzej spośród wielkich artystów XX wieku.

Samotna i tajemnicza, Gala wychowywała się w Rosji, wyrastając na dziewczynę zbuntowana przeciw konwenansom, kochającą życie wolne od wszelkich podziałów i zaszufladkowań, migotliwe i pełne blasku. Uchodziła za femme fatale o niezaspokojonych apetytach, raz pełną żaru, kiedy indziej lodowatą.

Dominique Bona przedstawiła przygodę z surrealizmem w nowym świetle: oto trzej z najsławniejszych malarzy i poetów zafascynowani kobietą, która przez całe życie zaciekle chroniła swój świat wewnętrzny. Ta kobieta była ich natchnieniem…

Dominique Bona – urodzona w 1953 roku w Perpignan francuska pisarka, laureatka prestiżowej Prix Renaudot 1988 za książkę Le Manuscrit de Port-Ébène, członkini Akademii Francuskiej.

Dominique Bona
Gala. Niebezpieczna muza
Przekład: Maria Żurowska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 9 lutego 2022
 
 


Dom z jajkami na dachu

(…)

Biały barak w Port Lligat, przy którym cadillac się zatrzymał, nie mógł dorównać komfortem amerykańskim pałacom, gdzie państwo Dalí żyli w ostatnich latach. Byli teraz bogaci, a nawet bardzo bogaci, toteż zamierzali go powiększyć i lepiej wyposażyć, ale nigdy nie zrobili z niego pałacu. „Casa Dalí”, tak nazywano ich barak w okolicy, zachowała swój rybacki charakter. Dom nad brzegiem morza, postawiony z części sąsiednich baraków, w miarę potrzeb dobudowywanych do pierwotnego „domu Lidii” i łączonych jak puzzle, wiele lat musiał czekać, zanim nareszcie stał się domem, powiększał się trochę przypadkowo, bez żadnego planu. „Nasz dom rósł dokładnie tak jak prawdziwa struktura biologiczna – powiedział Dalí do Louisa Pauwelsa – przez pączkowanie komórek”[297].
Z zewnątrz wyglądał jak warownia. Surowy, z dachówką nad białymi, nagimi fasadami, miał bardzo mało otworów, niewiele drzwi i okien. Bardziej przypominał siedzibę mauretańską niż typową willę katalońską, różową i wystawioną ku słońcu. Został zbudowany, by chronić tajemnicę swoich mieszkańców.
W środku przypominał labirynt: pomieszczenia na różnych poziomach łączyły się ze sobą stromymi, wąskimi schodami i korytarzami. Ściany były bielone wapnem, podłogi kryte płytkami lub sizalem. Przy wejściu stały drewniane krzesła, stary kufer i naturalnej wielkości niedźwiedź kanadyjski, podarowany przez Edwarda Jamesa, wypchany słomą, który trochę zżółkł podczas podróży i służył za wieszak na laski i parasole. Następnie dwa białe salony, prawie puste. W refektarzu, którego nikt by nie nazwał „jadalnią”, stał tylko dębowy prostokątny stół odznaczający się klasztorną prostotą, z dwoma żelaznymi kandelabrami. Tam w chłodne albo wietrzne dni Dalí i Gala jedli posiłki, siedząc obok siebie na drewnianej ławie. Po pokonaniu kilku schodków skręcało się raz, a potem drugi i odnosiło wrażenie, że wchodzi się do jakiejś groty czy jamy, by dotrzeć do niezwykłego salonu, który Dalí nazwał „jajkiem Gali”: duże, owalne pomieszczenie z kamiennymi ławeczkami wzdłuż ścian, jedyną ozdobą był ogromny kominek, okrągły i biały, otoczony fryzem z cegieł, z przodu „lustro czarownicy”, oczywiście okrągłe i wypukłe, co zniekształcało obraz. Wystrój salonu był skromny, a zarazem niezwykły, kiczowaty. Chcąc nadać pustemu pomieszczeniu wygląd trochę bardziej komfortowy, Gala ułożyła na ławeczkach poduszki z indyjskiego jedwabiu, a na stołku blisko kominka ustawiła samowar.
Gala, gdy była sama, najchętniej spędzała czas w pomieszczeniu w kształcie jajka. Przychodziła tam czytać, marzyć, szyć, pisać listy… Jeszcze kilka schodków… W górnej części domu mieścił się pokój państwa Dalí, zawieszony jak antresola, z widokiem na morze – dzięki grze luster, nad salonem z ławeczkami w kolorze szafranu. Za całe umeblowanie miał dwa olbrzymie ziarna zboża i skorupę ślimaka. Dwa wielkie bliźniacze łoża z żelaza o złotych brzegach, każde z wielkim baldachimem z niebieskiego jedwabiu obramowanego na różowo tworzyły atmosferę uroczystą i królewską. Ze wszystkich pomieszczeń w domu ten pokój, który zresztą był pusty – poza łóżkami, starą komodą w nieokreślonym stylu i skórzanym fotelem – wyglądał najbardziej okazale.
Wydawało się, że Dalí, jedyny projektant swojego domu, chciał stworzyć wnętrze dla mitologicznych bliźniąt: łoże Salvadora i łoże Gali, czyli bliźniąt Polluksa i Heleny czy Kastora i Klitajmestry, brata i siostry z dwóch jaj Ledy. Z perspektywy Dalego to on był Polluksem, bo przeżył Kastora, tak jak on sam przeżył swojego zmarłego brata, zaś Gala była Heleną, gdyż uchodziła za najpiękniejszą kobietę na świecie… a także dlatego, że pierwotnie nosiła to imię. Helena i Polluks – to było marzenie o związku absolutnym i braterskim, o jaju pragnącym połączyć się z drugim jajem. Było to także marzenie o związku niemożliwym, kazirodczym, między dwiema istotami, które po to przyszły na świat, żeby się kochać, ale nie miały prawa się połączyć. Stolik nocny między dwoma łożami miał wartość symbolu: czy wymyślony przez Salvadora „cledalizm” był kluczem do tajemnicy ich sypialni?
Poza salonami, refektarzem i sypialnią w zakamarkach labiryntu kryło się pomieszczenie pełne życia, najsympatyczniejsze i najcieplejsze: pracownia. Nie znalazła się na uboczu, lecz włączono ją w życie domu. Nie była jedną przestrzenią, ale zbudowano ją z pomieszczeń o różnych wymiarach. Wypełniało ją tysiąc skarbów: nie tylko sztalugi, płótna, pędzle, farby malarza, ale także wiele innych przedmiotów, takich jak fotografie, książki, grafiki, rogi nosorożca, muszle, korzenie, ususzone gałęzie, a nawet kostiumy teatralne. Były tam mikroskopy, dziwne aparaty do mierzenia czasu i przestrzeni, jak też probówki alchemika. Wszystko było czyste i jeśli nie ułożone, to przynajmniej uporządkowane: Gala czuwała nad całością, a więc również nad pracownią, gdzie mimo swojej manii na punkcie ładu i umiaru zgadzała się uszanować część bałaganu, improwizacje Dalego, jego upodobanie do rzeczy najdziwniejszych, form najbardziej niezharmonizowanych i nieoczekiwanych. Pozostała część domu była tak samo jak Gala perfekcyjnie uporządkowania i surowa, a wdzięku dodawały jedynie na wskroś symboliczne formy architektoniczne Dalego; urok miała tylko pracownia ze swoim światłem i skarbami – siedlisko Minotaura, serce labiryntu, jaskinia w jaskini.
Przez pierwsze lata powojenne w Port Lligat wyłącznie do Gali i Salvadora należała piękna biała przestrzeń wysunięta w stronę morza: taras z cegieł zżartych przez wodorosty. Byli sami we dwoje na tym krańcu świata, tylko z dwójką służących. Arturo, młody rybak, jeszcze prawie nastolatek, którego najęli już latem 1948 roku, miał później być zarządcą i przez blisko czterdzieści lat ogrodnikiem, szoferem, chłopcem od wszystkiego. Była tam też Paquita, kucharka, wspaniała specjalistka od langusty w czekoladzie, która należała do ulubionych dań Salvadora Dalego. Wszystkie osoby odwiedzające Port Lligat po raz pierwszy zmuszał, żeby jej skosztowały. Do końca lat pięćdziesiątych państwo Dalí bardzo rzadko przyjmowali dostojnych gości, potencjalnych klientów przybyłych zobaczyć mistrza przy pracy w swoim atelier. Zapraszali ich na obiad albo aperitif, a potem ewentualnie na kolację. Nigdy jednak nie dopuszczali ich do swojego życia prywatnego. W „casa Dalí” nie było pokoi gościnnych, przyjaciele nocowali w hotelu w Cadaqués albo na jachcie, jeśli dotarli tam drogą morską. Henri-François Rey, znawca zwyczajów w Cadaqués, napisał, że w „casa Dalí” respektowano nakaz odgórnie wydany oberżom i przyjmowano pątników pielgrzymujących do Santiago de Compostela: „Tutaj dajemy jeść i pić. Bez noclegu”[298]. Poza ściśle ustalonymi godzinami przeznaczonymi do wypełniania zobowiązań wobec wielkiego świata małżonkowie strzegli swojej samotności.
Dowodem tego była cała architektura domu. Z zewnątrz nie można było zobaczyć, co dzieje się w środku. Mury z niewieloma otworami nadawały „casa Dalí” charakter budowli obronnej. Wnętrze było tak niedostępne, że poza właścicielami i służbą nikogo właściwie nie wpuszczano dalej niż do holu z niedźwiedziem i do refektarza z żelaznymi świecznikami. Nawet jeśli dziennikarzom, fotografom czy kolekcjonerom dzieł sztuki udało się wejść do pracowni dopiero w godzinach popołudniowych, żeby jak najmniej przeszkadzać Dalemu, nigdy nie byli zapraszani do salonu. Tylko przy wyjątkowych okazjach albo w uznaniu wielkich zasług pozwalano komuś z zewnątrz wejść do „jajka Gali”. Wnętrze domu było rzeczywiście jej tajemnicą. Nie chciała tam nikogo widzieć.
Żeby przyjmować gości, a przy tym lepiej oddzielić swoje życie prywatne od publicznego, Dalí zaprojektował na zewnątrz patio na planie koła. Otaczały je arkady, zasadzono tam też kilka drzew oliwnych. Przed wiatrem i niedyskretnymi spojrzeniami chroniły mury z samych kamieni. Patio to stanowiło przejście ze świata zewnętrznego do intymnego, było pomostem między życiem innych a życiem jaja. Na patio prowadziła alejka wyłożona płytami bielonymi wapnem, którą Dalí nazwał „Drogą Mleczną”. Wyżej, na tarasach, Gala posadziła krzaki lawendy, goździki i lilie. Wzdłuż całej Drogi Mlecznej rosły krzewy granatu: Gala chciała tym pomysłem zaskoczyć Salvadora, który te owoce lubił najbardziej. Czerwonozłote kule z kwaskowatymi ziarenkami pękającymi w zębach były owocami Orientu, a także Heleny z legendy o złotym jabłku.
Na jednej z retuszowanych fotografii, która wyglądała jak prawdziwe płótno, Dalí przedstawił Galę z dolną częścią twarzy zasłoniętą melayą, przezroczystą zasłoną kobiety z haremu. Podkreśla ona jej oczy błyszczące jak gwiazdy. Jej twarz otaczają cztery połówki pękniętych granatów, tworzące piramidę. Legenda o Helenie uzupełniła mit o Ledzie. Helena to wizerunek kobiety, która podoba się mężczyznom, jest celem ich dążeń, a zarazem źródłem ich wszystkich kłopotów. Porwanie Heleny, żony Menelausa, przez Trojańczyka Parysa doprowadziło do wojny trojańskiej, a jej osobowość wywoływała burze. Do tego stopnia wyprowadzała mężczyzn z równowagi, że stawali się zdolni do szaleństwa. Tak samo malarz widział Galę, macierzyńską i niepokojącą, czułą i niebezpieczną, dobrą i władczą, i taką ją malował, z właściwym sobie poczuciem humoru.
Od lat sześćdziesiątych coraz więcej fanów Dalego chciało poznać mistrza. Latem turyści tłoczyli się w Port Lligat, mając nadzieję na audiencję. Stawali przy bramie fortecy, na końcu Drogi Mlecznej, a wtedy przyjmowali ich Arturo albo Paquita. Zapraszali, żeby usiedli na ławeczkach albo krzesłach wyplatanych ze słomy. Chcąc im skrócić czas oczekiwania, przynosili szampana (różowego i hiszpańskiego) albo whisky na specjalne zamówienie. Długo musieli czekać, zanim pojawił się pan domu, który w głębi patio kazał ustawić tron pod baldachimem z białego płótna! Spektakl był dokładnie wyreżyserowany, trudno sobie wyobrazić coś w gorszym guście: odwiedzający byli dworzanami przybyłymi zobaczyć Króla Słońce.
„Oto postawa, jaką należało przyjąć w oczekiwaniu na Mistrza – napisał Henri-François Rey, który bardzo lubił Salvadora i chętnie śmiał się ze wszystkich jego gagów – głos zniżony o ton, ruchy powściągliwe… Atmosfera niczym u dentysty”[299]. Dalí nie pojawiał się znienacka, dwa odgłosy poprzedzały jego nadejście: pogwizdywał i uderzał laską w płyty alejki. Słychać było, że nadchodzi. Henri-François Rey dobrze znał Salvadora i wiedział, że jest to oznaka najwyższej uprzejmości, a także pozwala ukryć to, że jest nieśmiały, bardzo nieśmiały: laska stanowiła „broń defensywną i zaczepną”, za pomocą której bronił swojego onirycznego świata przed wszystkimi, którzy „chcieliby się tam włamać”. Rzucał swoje dźwięczne „Dzień dobrrry!”, po czym rozmawiał z gośćmi albo zaczynał wygłaszać zadziwiające monologi. Gala prawie nigdy się nie pokazywała. Jeśli się pojawiała, nieoczekiwanie i bez zapowiedzi, to raczej pod koniec spektaklu, przed zmierzchem. Przychodziła więc, od niechcenia mówiła „Dzień dobry” z lekkim, okolicznościowym uśmiechem na wargach, po czym znikała tak nagle, jak się zjawiła, często nawet nie mówiąc „Do widzenia”. Była tyleż oschła i arogancka wobec obcych, co Dalí miły i grzeczny. Czasami jej zachowanie graniczyło z grubiaństwem, obrzucała przybyłych szyderczym spojrzeniem, nie kryjąc obojętności ani zniecierpliwienia. Ona ich nie przyjmowała, ona ich zaledwie tolerowała, bo Salvador potrzebował rozrywki i szerzenia kultu własnego ja. Goście pozwalali mu się odprężyć po długich godzinach skupienia w pracowni, więc godziła się na ten rytuał: każdego dnia po południu, od szóstej do ósmej, oczywiście jeśli miał ochotę, Dalí przyjmował, kogo chciał, czasami byle kogo. To był jego odpoczynek. Gala się do tego nie mieszała. Jeśli artysta nie miał ochoty nikogo widzieć, wówczas Paquita schodziła do gości, by ich powiadomić, że mistrz się tego dnia nie pojawi. Bez żadnych wyjaśnień. Jeśli chcieli, mogli przyjść znowu następnego dnia. Być może malarz znajdzie dla nich chwilę, jeśli zechce.
Z czasem coraz więcej odwiedzających gromadziło się pod drzwiami „casa Dalí” w nadziei na wejście na patio, coraz więcej gości i coraz dziwniejszych. Dalí był zachwycony: dziwactwa go bawiły. Gala na to pozwalała, zgrzytając zębami. Najważniejsze, jej zdaniem, było to, by Salvador jak najwięcej malował. Toteż czuwała, by zachowywał równowagę między pracą a odpoczynkiem. Nie zawsze się myliła, często jej niezadowolenie było uzasadnione. Lata sześćdziesiąte zapowiadały się folklorystycznie: „Kogóż tam nie było – opowiadał Henri-François Rey, świadek tej fauny – każdy ciekawski, obcokrajowiec, hipis, ładna dziewczyna, dziennikarz przymierzający się do tego samego co zawsze wywiadu… wielokrotnie spotykałem tam ludzi najśmieszniejszych i najdziwniejszych… Wśród odwiedzających patio nie było ludzi normalnych, tylko sami »dalijscy«”.
Gala mobilizowała się jedynie dla ważnych, znamienitych gości. Z okazji wizyty w Cadaqués amerykańskich przyjaciół, na przykład państwa Morse czy Fleur Cowles, redaktorki naczelnej czasopisma „Look”, chilijskiego miliardera Artura Lopeza albo Paula Ricarda, kazała przygotowywać wyborne obiady, brała udział w spacerach i aperitifach, była dosyć miła i w miarę uprzejma. Odgrywała rolę pani domu. Przyjaciele coraz częściej wyczuwali jednak jej oschłość, surowość. Zadawała sobie dużo trudu, by wydać się miła, a coraz rzadziej była nią spontanicznie. Tak jakby zaczynało jej ciążyć promowanie Dalego, towarzyszenie mu – zajęcie, któremu do końca wojny oddawała się z entuzjazmem. Teraz musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby dalej wypełniać swoje zadanie: odpowiednio przyjmować potencjalnych kupców czy od dawna już znanych kolekcjonerów dzieł sztuki. Od końca lat pięćdziesiątych Gala czuła się zmęczona. Znużona tym, że całkowicie musiała poświęcać się Dalemu, który był jak wampir, żywił się jej krwią i siłą, bez przerwy wykorzystywał jej wizerunek i czerpał z niej natchnienie po to, by jego malarstwo mogło rozkwitać. Gala nigdy nie odmówiła pomocy, zawsze była na miejscu, zawsze u jego boku, cierpliwa, czujna, surowa, ale zmęczona.
Marzyła o dalekich wyprawach. Mówiła, że nie lubi Katalonii: za dużo wiatru z gór, za dużo komarów, za dużo słońca. Ale tak naprawdę jeszcze mniej lubiła Katalończyków. Uważała ich za ludzi twardych, ograniczonych i prowincjonalnych. Ale uwielbiała Dalego i uwielbiała Port Lligat, swój dom i morze, spacery pośród skał przylądka Creus i żółtą łódź nazwaną jej imieniem (Gala I, Gala II i później Gala III), na której mogła wypływać na pełne morze, samotnie albo z przyjaciółmi rybakami – a byli to jedyni Katalończycy, oprócz Salvadora, cieszący się jej względami. Nie przestawała powtarzać, że naprawdę kocha Włochy. Tak samo Wenecję, jak wieś pod Rzymem czy Toskanię. Kochała całe Włochy. Wielbicielom zamków w Hiszpanii mówiła, że owszem, chciałaby mieć zamek, ale w ojczyźnie Dantego. Żyjący legendami Dalí, chcąc jej zrobić przyjemność, nazywał ją swoją Beatrycze, imieniem ukochanej tego poety; ale chociaż wielbił geniusz Michała Anioła czy geniusz renesansu, nigdy nie miał jej ofiarować zamku we Włoszech. Był i na zawsze pozostał Katalończykiem: Włochy interesowały go jedynie pod względem artystycznym, nic poza tym. Było dla niego istotne, by żyć w kokonie, w jajku, w swoim rodzinnym kraju, w głębi zatoki zamkniętej linią horyzontu, na swoim terenie, w ciszy swojej pracowni, jaskini Minotaura chronionej przez wysoki mur i szpaler krzewów granatu. Zdaniem Louisa Pauwelsa „zakorzenienie” stanowiło sens życia Salvadora. Według Henriego-François Reya, Dalego „z jego ziemią łączyła pępowina”: „Niektórzy twórcy, aby promieniować, aby wstrząsnąć sobą, potrzebują zmian, mobilności, przeobrażeń, muszą poznawać ciągle nowe miejsca i krajobrazy. Inni, tacy jak Dalí, […] niezmiennie wracają na swoje terytorium, wiedząc, że w przeciwnym razie straciliby całą tożsamość. Wiedzą o tym, że tylko dzięki tej ziemi żywicielce mogą marzyć, żartować, ekstrapolować, traktując ją jako punkt wyjścia. Cadaqués było dla niego jaskinią, grotą, jamą, miejscem takim, jak dla zwierzęcia jego nora”[300].
Nie chciał przecinać pępowiny. Nie chciał opuszczać Cadaqués w obawie, że porzuci sam siebie. I Gala go rozumiała. Gala się na to godziła. Troszczyła się o tę norę. Chroniła teren. Porządkowała go i ukwiecała, rozkładała poduszki i stawiała rodzinny samowar. Aklimatyzowała się, z zapałem chodziła na ulubione długie spacery, opalała się nago i łowiła jeżowce. Ale coraz częściej wyrywała się stamtąd choć na trochę, bo powoli zbliżała się do sześćdziesiątki i musiała odpocząć od Salvadora; pozwalała sobie na wakacje. Wyjeżdżała do Włoch.
Sama prowadziła cadillaca albo Arturo był jej kierowcą. Jechali na Lazurowe Wybrzeże, przekraczali francusko-włoską granicę i ruszali w kierunku Mediolanu, Florencji i Ostii. Gala zachowywała trasy swoich podróży w tajemnicy i nie mówiła, jak spędza czas. Z hotelu, w którym akurat się zatrzymała, każdego dnia telefonowała do Salvadora. A on umiał być dyskretny, nie okazywał zazdrości, nie wypytywał zbytnio, co robi nocą, a co w ciągu dnia. Ona niepokoiła się o niego, podnosiła go na duchu. Później odkładała słuchawkę i żyła swoim życiem. Czy naprawdę była sama? Czy dotrzymywali jej towarzystwa piękni Włosi albo turyści, tak jak ona żądni przygód? Nikt naprawdę tego nie wiedział. Nic nie opowiadała po powrocie, po dziesięciu dniach czy dwóch tygodniach podróży. Ale wracała za każdym razem odprężona, bardziej uśmiechnięta, bardziej tolerancyjna, gotowa stawić czoło zadaniom czekającym ją przy jej „małym Dalim”.
Zdany sam na siebie w tych wyjątkowych przypadkach, wybity z rytmu, a równocześnie radosny jak dziecko wyzwolone spod kurateli, Salvador Dalí na swój sposób korzystał z tych improwizowanych wakacji. Miło spędzał czas w Port Lligat, przyjmował najbardziej ekstrawaganckich przyjaciół, najmniej odpowiednich z całego towarzystwa; nie ryzykował, że narazi się na wyrzuty ze strony Gali albo że będzie oglądał jej obrażoną minę… Trochę mniej pracował, nawet wyjeżdżał na kilka dni do Barcelony, gdzie mieszkał w Ritzu. Jednak witał ją z ulgą. Ona była porządkiem, bez którego tracił równowagę, o czym dobrze wiedział; była dyscypliną, bez której nękały go mroczne zjawy. Był do niej ogromnie przywiązany: „Ja poleruję Galę, żeby błyszczała – oświadczył wówczas – staram się, żeby była jak najszczęśliwsza, troszczę się o nią bardziej niż o siebie, bo bez niej wszystko byłoby skończone”[301].
Bez czujnego spojrzenia Gali kokon w Port Lligat nie byłby kokonem, tylko pustą muszlą. Toteż Dalí wymyślił dla swojego domu ozdobę na dach: dwa gigantyczne jajka z nieskazitelnie białego gipsu, architektoniczne wykończenie domu i symbol gniazda. Umieszczono je na dwóch najwyższych dachach i widoczne z daleka, dominowały nad wzgórzami, wysoko na niebie. Chyba nawet nie trzeba wyjaśniać, że były to jajka Ledy… Na dole, w morzu, wśród wodorostów, spokojnie pływały dwa znajome białe łabędzie, nawiązując do tego samego mitu. Dalí często przychodził się tam zanurzyć i leżał w wodzie na plecach… Para, która mieszkała w tym dziwnym domu przypominającym od wewnątrz pęknięty owoc granatu, wierzyła w legendy i mity. Wierzyła w harmonię, w miłość tak silną jak więzy krwi, w związek dwóch istot wzajemnie sobie przeznaczonych mocą boskiej tajemnicy. Dalí skonstruował nie jedno jajko, ale dwa, bo kochał Galę, która była dla niego równocześnie matką i drugim ja, Ledą i Heleną zarazem. Jajka z Port Lligat nie mogły istnieć jedno bez drugiego, brak jednego z nich zniszczyłby gniazdo.
Wieczorem, kiedy w „casa Dalí” zapalały się światła, świeciły także jajka Ledy dzięki wymyślnemu systemowi szklanych kopuł.

 
Wesprzyj nas