W północno-wschodnim Tybecie, na wysokości 5000 m n.p.m. rozciąga się królestwo śnieżnej pantery – rodzaj sawanny przeniesionej na azjatyckie pustkowia; niezmierzone morza traw poprzetykane nielicznymi wydmami, przemierzane przez stada antylop, kozic i jaków.


Tesson udaje się do tego niegościnnego dla człowieka sanktuarium na zaproszenie Vincenta Muniera, specjalisty w fotografowaniu zwierząt. Wspólnie, w temperaturach przekraczających -30 stopni, wyruszą na poszukiwanie śladów tego śnieżnego ducha, licząc na choćby najkrótsze spotkanie.

Dzięki doskonałemu pisarstwu Tessona my również możemy wziąć udział w tej tybetańskiej przygodzie, poznając pasjonującą sztukę tropienia i obserwacji zwierząt, azjatycką duchowość, ale też wiele celnych spostrzeżeń na temat katastrofalnych skutków działalności człowieka w świecie zwierząt.

Na przykładzie śnieżnej pantery autor zastanawia się nad strukturą świata i cykli wymierania gatunków.

Książka została bestsellerem we Francji, zaś krytycy wyróżnili ją w 2019 roku Prix Renaudot.

Sylvain Tesson, z wykształcenia geograf, jest przede wszystkim podróżnikiem. Jest także autorem opowiadań, pisze wstępy i komentarze do filmów dokumentalnych, współpracuje z wieloma pismami, m.in. z „Grands reportages” i „Le Figaro Magazine”, nakręcił wiele filmów dokumetalnych dla stacji France 5. W 2009 r. otrzymał nagrodę Goncourtów za opowiadanie (Une vie coucher dehors), a w 2011 Prix Medicis Essai za książkę W syberyjskich lasach.

Sylvain Tesson
Duch śniegów
Śladami tybetańskiej pantery
Przekład: Anna Michalska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 19 maja 2019
 
 

Wstęp

Poznałem go pewnej Wielkanocy podczas pokazu jego filmu o wilku abisyńskim. Mówił mi o nieuchwytności świata zwierząt i o tej najwyższej cnocie, jaką jest cierpliwość. Opowiadał o swoim życiu fotografa przyrody i opisywał techniki zasiadki. To wyrafinowana i delikatna sztuka polegająca na wtopieniu się w otoczenie i czekaniu na zwierzę bez żadnej gwarancji, że się ono pojawi. Ta akceptacja niepewności wydała mi się bardzo szlachetna i tym samym niedzisiejsza.
Czy ja, który lubię włóczyć się po świecie albo występować przed ludźmi, byłbym w stanie usiedzieć nieruchomo, bez słowa, całe długie godziny?
Leżąc w pokrzywach, trzymałem się przykazań Muniera: żadnego ruchu ani hałasu. Wolno mi tylko oddychać. Najtrudniejsze było milczenie. Cygara zakazane. „Zapalimy sobie później, nad rzeką, kiedy zapadnie noc i przyjdzie mgła” – obiecał Munier. Perspektywa hawany na skarpie nad Mozelą pozwoliła mi wytrwać na czatach.
Ptaki w zaroślach rzępoliły o zmroku. Eksplozja życia. Nie mąciły spokoju miejsca. Należąc do tego świata, nie zakłócały jego porządku. Współtworzyły piękno. O sto metrów dalej płynęła rzeka. Eskadry mięsożernych ważek śmigały nad powierzchnią wody. Na zachodnim brzegu polował jastrząb. Unosił się majestatycznie, precyzyjnie, niósł śmierć jak sztukas.
To nie był jednak odpowiedni moment, żeby się rozpraszać: dwa dorosłe osobniki wyszły właśnie z nory.
Czy para borsuków dała jakiś znak? Bo oto pojawiły się cztery głowy i z podziemnych korytarzy wyśmignęły cienie. Zaczęły się wieczorne zabawy. Aż do zapadnięcia nocy odbywał się spektakl, w którym mieszały się gracja, komizm i powaga. Leżeliśmy w odległości dziesięciu metrów i zwierzęta nas nie zauważyły. Młode borsuki baraszkowały, wchodziły na kopczyk, turlały się do rowu, gryzły się w karki i dostawały klapsa od któregoś z rodziców, którzy mieli oko na wieczorne figle. Czarne futerka z trzema kremowymi pręgami znikały w listowiu i pojawiały się nieco dalej. Zwierzęta szykowały się do buszowania po polach i nad rzeką. Rozgrzewka przed nocą.
Czasem któryś z borsuków zbliżał się do naszego stanowiska, wyciągał szyję i nagle ukazywał się en face. Ciemne pasy sierści, w których kryły się oczy, nadawały zwierzętom nieco melancholijny wygląd. Borsuk podchodził jeszcze bliżej, widać było jego silne, skierowane do środka łapy zakończone pazurami. Zostawiał na francuskiej ziemi odciski niedźwiadków. Pewna rasa ludzi, dość bezkrytyczna wobec samej siebie, kwalifikowała je jako ślady „szkodników”.
Po raz pierwszy w życiu tak spokojnie tkwiłem w oczekiwaniu na spotkanie. Sam siebie nie poznawałem! Do tej pory gnałem po świecie od Jakucji po Seine-et-Oise[2] wierny trzem zasadom:
▪ Nieznane nigdy nie przychodzi samo, wszędzie trzeba na nie polować.
▪ Ruch jest źródłem inspiracji.
▪ Nuda biegnie wolniej niż śpieszący się człowiek.
Byłem więc przeświadczony, że istnieje związek między odległością a atrakcyjnością zdarzeń. Brak ruchu był dla mnie próbą generalną śmierci. Wspominając matkę spoczywającą w krypcie nieopodal Sekwany, błąkałem się gorączkowo – sobota w górach, niedziela nad morzem – i nie zwracałem uwagi na to, co się działo wokół mnie. Jak to się stało, że po dalekich podróżach wylądowałem z brodą w zielsku nad brzegiem rowu?
Obok mnie Vincent Munier fotografował borsuki. Jego barczysta sylwetka w maskującym ubraniu zlewała się z roślinnością, ale w słabym świetle odcinała się jeszcze widoczna z profilu głowa. Wyraźnie zarysowana twarz o pociągłych rysach, jakby stworzona do wydawania rozkazów, nos, który dla Azjatów jest niewyczerpanym źródłem żartów, posągowy podbródek i ciepłe spojrzenie. Poczciwiec i kawał chłopa.
Opowiadał mi o swoim dzieciństwie. Chodzili z ojcem do lasu i ukryci pod jodłami asystowali ceremonii porannego wstawania Jego Królewskiej Mości, czyli głuszca; ojciec uczył syna, co obiecuje cisza; syn odkrywał zalety nocy przespanej na zmarzniętej ziemi; ojciec tłumaczył, że pojawienie się zwierzęcia jest największą nagrodą, jaką życie może ofiarować kochającym życie; syn zaczynał czatować sam i odkrywał tajemnice organizacji świata, ucząc się ujmować w kadrze przelot lelka; ojciec odkrywał fotografie artystyczne syna. Czterdziestoletni dziś Munier urodził się pewnej nocy w Wogezach. Stał się najwybitniejszym współczesnym fotografem zwierząt. Jego zdjęcia wilków, niedźwiedzi i przepięknych żurawi znajdują nabywców aż w Nowym Jorku.
„Tesson, zabiorę cię do lasu na borsuki” – powiedział, a ja się zgodziłem, bo nie odmawia się artyście, który zaprasza do swojej pracowni. Nie wiedział, że tesson w starofrancuskim to właśnie borsuk. Tego określenia używa się jeszcze w gwarze północno-zachodniej Francji i w Pikardii. Tesson jest przekształceniem łacińskiego taxos, od którego pochodzi słowo taksonomia, nauka o zasadach klasyfikowania organizmów, oraz taksydermia – sztuka wypychania zwierząt (człowiek lubi zdzierać skórę z tego, co dopiero co nazwał). Na francuskich mapach sztabowych trafiają się tessonnières – miejsca naznaczone wspomnieniem rzezi. Na wsi borsuk był bowiem znienawidzony i zawzięcie tępiony. Oskarżano go, że ryje ziemię i dziurawi żywopłoty. Wykurzano go dymem i zabijano. Czy zasłużył na ludzką bezwzględność? To istota nietowarzyska, ponura, zwierzę nocy i samotności, król ciemności, który nie znosi wizyt. Pragnie żyć w ukryciu. Wie, że o spokój trzeba walczyć. Wychodzi z nory nocą i wraca o świcie. Czy człowiek mógł tolerować istnienie symbolu dyskrecji, który dystans wynosi do poziomu cnoty i szczyci się milczeniem? Borsuk jest opisywany jako zwierzę „monogamiczne i przywiązane do jednego miejsca”. Nie mam natury tego stworzenia mimo łączącej nas etymologii.

 
Zapadła noc, zwierzęta rozeszły się po zaroślach, słychać było szmery. Munier musiał zauważyć mój zachwyt. Przeżyłem jeden z najpiękniejszych wieczorów w swoim życiu. Zobaczyłem grupę żywych, w najwyższym stopniu suwerennych stworzeń. One nie walczyły o awans społeczny. Brzegiem rzeki wróciliśmy do drogi. Cygara rozgniotły mi się w kieszeni.
– W Tybecie jest pewne zwierzę, na które poluję od dziesięciu lat – odezwał się Munier. – Żyje na płaskowyżu. Trzeba długich podchodów, żeby się do niego zbliżyć. Wracam tam zimą, jedź ze mną.
– Co to takiego?
– Pantera śnieżna – powiedział.
– Sądziłem, że wyginęła.
– Chciałaby, żebyśmy tak myśleli.

CZĘŚĆ PIERWSZA
PODEJŚCIE

Motyw

Życie miłosne pantery śnieżnej, podobnie jak i tyrolskich instruktorek narciarskich, odgrywa się na tle białych krajobrazów. W lutym pantera wchodzi w okres godowy. Odziana w futro żyje w kryształowym blasku. Samce walczą, samice się oddają, pary się nawołują. Munier uprzedził, że jeśli chcemy ją zobaczyć, musimy zimą dotrzeć w góry na wysokość czterech lub pięciu tysięcy metrów. Spróbuję zrekompensować sobie trudy radością objawienia. Bernadette Soubirous użyła tej metody w grocie w Lourdes. Mała pasterka zapewne marzła w kolana, ale widok Dziewicy w aureoli wynagrodził jej wszystkie cierpienia.
„Pantera” – słowo dźwięczało jak klejnoty. Nie mieliśmy pewności, że na jakąś trafimy. Zasiadka jest loterią, czekając na zwierzęta, trzeba się liczyć z niepowodzeniem. Są ludzie, którzy nie mają zwierzętom tego za złe i znajdują przyjemność w oczekiwaniu. Trzeba jedynie podejść do sprawy filozoficznie i nie tracić nadziei. Niestety, to nie leży w moim charakterze. Ja chciałem koniecznie zobaczyć zwierzę, chociaż przez grzeczność się do tego nie przyznawałem.
Na panterę śnieżną zastawiają pułapki kłusownicy. To dodatkowy powód, żeby się wybrać w podróż. To tak, jakby odwiedzić kogoś cierpiącego.
Munier pokazał mi fotografie z wcześniejszych wypraw. Pantera łączy w sobie siłę i grację, jej futro lśni w promieniach światła, łapy rozszerzają się w spodki, przesadnie długi ogon służy za balans. Przystosowała się do życia w ekstremalnych warunkach i do wspinaczki po skałach. To duch gór, który zstąpił na ziemię, odwieczna jej mieszkanka wygnana na pustkowia przez ludzką zachłanność.
Pantera kojarzyła mi się z pewną kobietą, która już nigdy nigdzie ze mną nie pojedzie. To była leśna dziewczyna, królowa źródeł, przyjaciółka zwierząt. Kochałem ją i utraciłem. Dziecinnie i bez sensu wiązałem jej wspomnienie z tym niedostępnym zwierzęciem. Klasyczny objaw: świat przybiera formę istoty, której wam brak. Jeśli zobaczę panterę, potem powiem dziewczynie, że to ją spotkałem pewnego zimowego dnia na białym płaskowyżu. To było myślenie magiczne. Nie chciałem wydać się śmieszny i na razie nic nie mówiłem swoim towarzyszom. Ale wciąż mi to chodziło po głowie.
Był początek lutego. Chcąc mieć jak najlżejszy bagaż, nieopatrznie włożyłem na siebie cały ekwipunek wysokogórski. W arktycznej kurtce, chińskich wojskowych butach, model Długi Marsz, wsiadłem do podmiejskiej kolejki jadącej na lotnisko. Wśród pasażerów byli piękni afrykańscy nomadzi o smętnych obliczach i Mołdawianin wygrywający Brahmsa na akordeonie, ale to ja zwracałem uwagę swoim strojem, to ja wyglądałem egzotycznie.
Polecieliśmy. Definicja postępu (a więc smutku): w dziesięć godzin przebyć dystans, na którego pokonanie Marco Polo potrzebował czterech lat. Munier, człowiek światowy, w powietrzu dokonał prezentacji. Przywitałem się z towarzyszami, z którymi miałem spędzić miesiąc: Marie, narzeczoną Muniera, dziewczyną o sprężystej sylwetce, realizatorką filmów o zwierzętach, pasjonującą się dziką przyrodą i sportami szybkościowymi, oraz rozczochranym Léo o oczach dalekowidza i głębokim intelekcie, a co za tym idzie – milczkiem. Marie nakręciła film o wilku, kolejny o rysiu, czyli o zwierzętach zagrożonych wyginięciem. Teraz tematem filmu miały być jej dwie miłości: pantera i Munier. Dwa lata wcześniej Léo porzucił swój doktorat z filozofii i został adiutantem fotografa. W Tybecie Munier potrzebował kogoś, kto pomoże urządzić czatownie, zadba o sprzęt i o długie wieczory. Ja z powodu uszkodzonego kręgosłupa nie mogłem dźwigać ciężarów, nie znałem się ani na fotografii, ani na tropieniu zwierząt, nie wiedziałem więc, do czego mogę się przydać. Miałem tylko nie zostawać w tyle i nie kichnąć, kiedy pojawi się pantera. Dostałem Tybet na tacy. Jechałem na poszukiwanie tajemniczej bestii w towarzystwie najprzystojniejszego z artystów, ludzkiej wilczycy o oczach koloru lapis lazuli i zadumanego filozofa.
– Banda czworga to my – powiedziałem, kiedy samolot wylądował w Chinach.
Przynajmniej będę im dostarczał kalamburów.

Centrum

Wylądowaliśmy na wschodzie Tybetu w prowincji Qinghai. Miasteczko Yushu, położone na wysokości trzech tysięcy sześciuset metrów, wystawia dziś ku niebu szarą zabudowę. W 2010 roku zmiotło je trzęsienie ziemi.
W niecałe dziesięć lat chińska machina o monstrualnej energii usunęła gruzy i niemal wszystko odbudowała. Ustawione pod sznurek lampy uliczne oświetlają rzędy idealnie gładkich betonowych bloków. Ciche samochody suną powoli po alejach jak po szachownicy. Miasto koszary pozwala sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał świat w permanentnej budowie.
Trzy dni zajął nam przejazd samochodem przez wschodni Tybet. Naszym celem był łańcuch górski Kunlun na skraju płaskowyżu Czangtang. Munier znał tam stepy zamieszkane przez dzikie zwierzęta.
– Dojedziemy do arterii Golmud–Lhasa – powiedział mi w samolocie – a potem do miasteczka Budong Quan przy linii kolejowej.
– A co dalej?
– Przemieścimy się na zachód do stóp gór Kunlun aż do doliny jaków.
– To prawdziwa nazwa?
– Nie, moja.
Notowałem wszystko w swoich czarnych zeszytach. Musiałem obiecać Munierowi, że jeśli napiszę książkę, nie podam dokładnych nazw miejsc. Miały one swoje tajemnice. Gdybyśmy je wyjawili, przyszliby myśliwi i zrobili spustoszenie. Używaliśmy własnych poetyckich określeń geograficznych, zmyślonych, by zatrzeć ślady, lecz dość obrazowych, aby pozostały precyzyjne: „dolina wilków”, „jezioro tao”, „grota muflona”. Mam swoją mapę wspomnień Tybetu, nie tak precyzyjną jak w atlasie, lecz odwołującą się do marzeń, chroniącą ostoję zwierząt.
Jechaliśmy na północny zachód przez rozdzielone masywami rubieże. Przełęcz za przełęczą, garby oskubane przez stada na wysokości pięciu tysięcy metrów. Tu i ówdzie na płaszczyznach, po których hulał wicher, zima rozłożyła białe plamy. Firn ledwie zasłaniał nagie skały.
Z góry zapewne śledziły nas oczy drapieżników, ale w samochodzie kontempluje się jedynie swoje odbicie w szybie. Nie widziałem żywej duszy. Wiał potężny wiatr.
Powietrze pachniało metalem, jego surowość do niczego nie zachęcała. Ani do spacerów, ani do powrotu.
Rząd chiński wprowadził w życie swój dawny projekt przejęcia kontroli nad Tybetem. Pekin już nie prześladuje mnichów. Istnieje skuteczniejsza metoda niż przymus: rozwój humanitarny i zagospodarowanie przestrzeni. Państwo wprowadza udogodnienia, bunt wygasa. W razie niepokojów rządy się oburzają: „Jak to? Buntujecie się? Kiedy my budujemy szkoły?”. Lenin wypróbował metodę sto lat wcześniej ze swoją elektryfikacją kraju. Pekin wybrał tę strategię w latach osiemdziesiątych XX wieku. Logorea rewolucji ustąpiła miejsca logistyce. Cel był podobny: podporządkowanie sobie społeczeństwa.
Droga biegła nad strumieniami po nowiutkich mostach. Szczyty wieńczyły anteny telefoniczne.
Władza centralna mnoży budowy. Stary Tybet przecina nawet linia kolejowa prowadząca z północy na południe. Do Lhasy, miasta zamkniętego dla obcokrajowców aż do połowy XX wieku, jedzie się teraz z Pekinu czterdzieści godzin. Na tablicach wiszą portrety chińskiego prezydenta Xi Jinpinga. „Moi drodzy – zdawały się mówić slogany – przynoszę wam postęp, zamknijcie gęby!”. Jack London stwierdził już w 1902 roku: „Ktokolwiek karmi człowieka, jest jego panem”.
Mijaliśmy wioski kolonistów, gdzie w betonowych blokach mieszkają Chińczycy w ubraniach koloru khaki i Tybetańczycy w niebieskich drelichach, co potwierdza tezę, że nowoczesność jest zubożeniem przeszłości.
Tymczasem bogowie się wycofują, a razem z nimi zwierzęta. Czy zobaczymy rysia w dolinach, gdzie królują młoty pneumatyczne?

 
Wesprzyj nas