Książka „Lizbona. Królowa mórz” Barry’ego Hattona stanowi portret stolicy Portugalii – miasta o barwnej historii i porywającej współczesności. Wciąga czytelnika w wir dziejów, przedstawia nietuzinkowe postaci, portretuje zachwycające zaułki rozbudzając pragnienie odbycia podróży do miejsca, które stało się dla autora drugim domem.


Praca zagranicznego korespondenta dla każdego dziennikarza związanego z poważną redakcją, jest fascynującą przygodą. Daje możliwość eksplorowania miejsc, niedostępnych często nawet dla rodowitych mieszkańców danego kraju, poznawania ludzi snujących interesujące opowieści. Wymusza studiowanie dzieł i dokumentów związanych z historią i kulturą danego obszaru, będących dla kogoś, kto przybył z daleka, czymś nowym, przynoszącym zaskoczenia, podziw, zadumę.

Książka „Lizbona. Królowa mórz”, poprzez osobę jej autora, pozwala czytelnikowi stać się uczestnikiem takiej przygody, bez wstawania z własnego fotela. Jego oczami i przewodnikiem staje się Barry Hatton, który przyjechał do Lizbony z Wielkiej Brytanii i został na trzydzieści lat – tyle tam było do odkrycia, do opowiedzenia. W książce, stanowiącej portret stolicy Portugalii, odzwierciedla się jego niezmordowana chęć poznawania miasta z każdej możliwej perspektywy, pasja i zauroczenie miejscem, w którym się znalazł. Przez co książka wydaje się o wiele za krótka, ale cieszmy się tym, co mamy.

W opowieści Hattona Lizbona staje się baśnią na krańcu Europy, mityczną krainą, po której ulicach, pełnych przepychu i dziwów, przechadzają się egzotyczne zwierzęta, a na straganach można zakupić towary z odległych zakątków świata. To nie omamy wzięte z wyobraźni, ale zachowany w dokumentach z przeszłości obraz miasta w szczytowym okresie podbojów kolonialnych, gdy to, co piękne i porywające mieszało się na jego ulicach z przerażającymi scenami z udziałem niewolników zwożonych drogą morską. Wszystko to – dobre i złe, zostało niemal doszczętnie zmiecione z powierzchni ziemi podczas najsilniejszego trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło Europę Zachodnią w czasach nowożytnych.

Temu zdarzeniu, które do dziś jest postrzegane jako linia graniczna rozdzielająca dwa okresy w dziejach miasta i kraju, Barry Hatton poświęca w książce sporo miejsca, tłumacząc w jaki sposób przełożyło się na ukształtowanie Lizbony, jaką możemy zobaczyć dziś, w większości pozbawionej zabytków z odległych czasów, jakie zachowały się do współczesności w innych, równie starych miastach europejskich. Pisze też o reperkusjach moralnych, kryzysie wiary, jaki wywołało: „Dlaczego Bóg wybrał Lizbonę, gdzie tak prężnie działała inkwizycja i skąd Portugalczycy zanieśli słowo Boże do najdalszych zakątków świata” – zastanawiali się współcześni, rozważając, w konsekwencji tej wielkiej katastrofy, czy portugalska ewangelizacja w kolonizowanych krajach aby na pewno przebiegła należycie?

los nie szczędził portugalskiej stolicy znoju i smutku, jaki utrwalił się chociażby w melancholijnych pieśniach fado

Miasto w cieniu kataklizmów, spowite mrokiem wojny, dyktatury, epidemii, wstrząśnięte zamachem na króla i następcę tronu, którzy zostali zabici na oczach tłumu przez spiskowców – los nie szczędził portugalskiej stolicy znoju i smutku, jaki utrwalił się chociażby w melancholijnych pieśniach fado. Te echa ścierają się jednak w Lizbonie z radością, sztuką, wielokulturowością, wibrującymi pośród uroczych pastelowych budynków, pośród spektakularnych miejskich widoków, mających za tło bezmiar wody, zapisanej w jej historii jako droga do odkryć geograficznych, z których Lizbona i Portugalia słyną.

Barry Hatton w swojej nielinearnej opowieści meandruje pomiędzy tym wszystkim, co dla Lizbony tak charakterystyczne, układając z najciekawszych epizodów w dziejach dziennikarską biografię miasta. „Lizbona to coś więcej niż mury – to szczególny klimat, którego nie zdoła uchwycić żaden folder turystyczny ani fotografia na stronie internetowej” – pisze autor. A jednak jemu samemu udało się ów klimat uchwycić na kartach książki, oddając złożoność losów tego położonego na wzgórzach miasta i jego twórców. Agnieszka Kantaruk

Barry Hatton, Lizbona, królowa mórz, Przekład: Barbara Gutowska-Nowak, Seria: MUNDUS. Historie, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 23 maja 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Barry Hatton
Lizbona, królowa mórz
Przekład: Barbara Gutowska-Nowak
Seria: MUNDUS. Historie
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 23 maja 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

WSTĘP
Jan Taccoen był urzeczony. Ten flamandzki szlachcic zatrzymał się w Lizbonie w 1514 roku, w drodze do Jerozolimy, i w ciągu dziewięciu dni spędzonych w stolicy Portugalii wielokrotnie widywał trzy słonie paradujące przez miasto w towarzystwie treserów. Taccoen był oszołomiony bogactwem i różnorodnością życia na ulicach Lizbony – miał okazję obserwować nie tylko ludzi z innych krajów Europy, ale także z dalekich egzotycznych krain Afryki i Orientu. „W Lizbonie można ujrzeć wiele zwierząt i wielu osobliwych ludzi”*, zanotował w liście do domu.
W tamtych czasach przemarsz królewskiego orszaku był doprawdy oszałamiającym widowiskiem. Na czele szedł nosorożec, za nim pięć słoni w czaprakach ze złotego brokatu, dalej koń arabski, jaguar, na końcu zaś władca i jego dworzanie. W tym samym roku, w którym Taccoen zatrzymał się w portugalskiej stolicy, król Manuel I podarował papieżowi białego słonia indyjskiego. Manuel nie był pierwszym portugalskim władcą, który obnosił się ze swoim bogactwem i szczycił zamorskimi podbojami. Wcześniej książę Henryk Żeglarz* kazał dostarczyć afrykańskiego lwa do Galway w Irlandii, gdzie urzędował książęcy wysłannik, „wiedział bowiem, że nie widziano tam nigdy podobnego stworzenia”, jak zanotował piętnastowieczny portugalski kronikarz Gomes Eanes de Zurara.
Owe egzotyczne zwierzęta były trofeami narodu zdobywców. Na początku XVI stulecia Portugalia władała na dwóch oceanach, a jej wpływy sięgały trzech kontynentów. Przez dziesięciolecia Portugalczycy eksplorowali zachodnie wybrzeża Afryki, a w 1488 roku Bartolomeu Dias jako pierwszy Europejczyk opłynął południowy kraniec tego kontynentu, docierając do Oceanu Indyjskiego. Adam Smith, osiemnastowieczny myśliciel i prekursor ekonomii politycznej, uznał owo przełomowe wydarzenie, obok odkrycia Ameryki, za jedno „z dwóch najważniejszych dokonań w dziejach rodzaju ludzkiego”. W 1490 roku Vasco da Gama podążył szlakiem Diaza i odkrył drogę morską do Indii, nieprzebranego źródła przypraw korzennych. Dwa lata później Pedro Álvares Cabral postawił padrão – kamienny słup z herbem Portugalii i krzyżem – na wybrzeżu dzisiejszej Brazylii. Kontynuując ekspansję na wschodzie, portugalscy żeglarze dotarli do Morza Południowochińskiego, gdzie, jako pierwsi Europejczycy, zetknęli się z Japończykami. Motorami ekspansji portugalskiego imperium były inwencja techniczna, przebiegłość połączona ze zdolnością myślenia w kategoriach geopolitycznych oraz niepohamowana ambicja. Działania Portugalczyków cechowały żywiołowość i rozmach. Byli oni wówczas ważnymi graczami na arenie światowej, którzy zapoczątkowali epokę wczesnonowożytną w dziejach ludzkości.
Niewiarygodne bogactwa gromadzone przez Portugalię w szczytowym okresie rozkwitu jej imperialnej potęgi trafiały niemal w całości do Lizbony. Stolica imperium stała się jednym z najważniejszych portów morskich oraz jednym z największych, najzamożniejszych i najsłynniejszych miast w Europie. Lizbona była europejską jaskinią Aladyna, wypełnioną egzotycznymi skarbami. Ładownie statków powracających z zamorskich wypraw pełne były niewolników, złota, jedwabiu, klejnotów, cukru i korzeni. Tak cenne towary przyciągały do stolicy Portugalii kupców z całej średniowiecznej Europy. Na jednej lizbońskiej ulicy można było nabyć chińską porcelanę, indyjski filigran, bele jedwabiu i innych delikatnych tkanin, kadzidło, mirrę, perły i kamienie szlachetne, pieprz, imbir, goździki, cynamon, gałkę muszkatołową, szafran, paprykę chili, kość słoniową, drewno sandałowe, heban, kamforę, bursztyn, perskie kobierce i piękne oprawne księgi. Dni świetności miasta były jednak policzone, a następny rozdział jego dziejów miał być naznaczony tragedią. Po katastrofie, do której doszło w XVIII stuleciu, o mały włos nie przeniesiono Lizbony w inne miejsce.
W 1755 roku, niespełna miesiąc po tym, jak stolica Portugalii została zniszczona przez trzęsienie ziemi, uznawane przez naukowców za najsilniejsze w dziejach nowożytnej Europy, częściowo zalana przez dziesięciometrową falę tsunami, a następnie doszczętnie spustoszona przez pożary, które przez sześć dni szalały w ruinach, królewski naczelny inżynier naszkicował już kilka propozycji odbudowy miasta. Manuel da Maia, wybitny specjalista w dziedzinie inżynierii wojskowej, przedstawiany na portretach z charakterystycznym podwójnym podbródkiem, przyszedł na świat w 1677 roku, miał więc 78 lat, kiedy doszło do trzęsienia ziemi. Swoją wizję odbudowy przedstawił w słynnym oficjalnym raporcie, znanym jako Dissertação.
Jeden z możliwych scenariuszy zakładał przeniesienie stolicy na teren położony w odległości 10 kilometrów na zachód, bliżej wybrzeża oceanu. Większość znajdujących się tam budynków przetrwała trzęsienie ziemi dzięki solidnym fundamentom osadzonym w twardych skałach wapiennych. Z punktu widzenia narodu, który doznał głębokiej traumy na skutek jednej z najstraszniejszych katastrof naturalnych w dziejach kontynentu, propozycja ta była całkiem rozsądna – i przekonująca – wziąwszy pod uwagę skalę zniszczeń i zakres odbudowy.
Maia jednak postrzegał obróconą w perzynę plątaninę ciasnych i krętych uliczek średniowiecznej stolicy jako szansę na stworzenie miasta na nowo, zgodnie z osiemnastowiecznymi regułami urbanistycznymi. Król Józef I* już wcześniej odnosił się z entuzjazmem do pomysłu modernizacji stolicy. Monarsze nadano przydomek „króla reformatora” w uznaniu dla jego starań o przystosowanie Portugalii do przemian zachodzących na świecie. Władca oraz jego wpływowy sekretarz stanu Sebastião José Carvalho e Melo ostatecznie przychylili się do sugestii Mai, by pozostawić Lizbonę tam, gdzie była, ale zmienić nieco jej oblicze. Zaaprobowali oni projekt odbudowy, który zakładał zastąpienie średniowiecznego centrum, z jego ciasnymi, krętymi uliczkami, przejrzystą siatką ulic przecinających się pod kątem prostym, typową dla założeń miejskich w Europie Środkowej i Wschodniej. Obydwie epoki (sprzed trzęsienia ziemi i po nim) ukształtowały tkankę miasta na specyficzny dla siebie sposób. Kontrast między organicznym, anarchistycznym nieładem średniowiecznych fragmentów stolicy i geometrycznym porządkiem, jednorodnością oraz formalizmem jej dzielnic odbudowanych w XVIII wieku, jest jedną z charakterystycznych cech Lizbony, które decydują o jej niezwykłej atrakcyjności.
W pracach portugalskich autorów poświęconych historii Lizbony, w opisach topografii i budynków powtarza się charakterystyczny zwrot: „przed trzęsieniem ziemi znajdowało się tu…”. Owo przełomowe wydarzenie stało się cezurą, która na zawsze podzieliła życie Lizbony na okresy „przed” i „po”. Trzęsienie ziemi pozbawiło miasto znacznej części bogactw, które zdołało ono zgromadzić w epoce wielkich odkryć geograficznych. Niektóre z narodowych skarbów, a zarazem symboli miasta, takie jak zamek São Jorge (św. Jerzego) i klasztor dos Jerónimos (Hieronimitów), oparły się niszczycielskiej sile żywiołu, lecz nawet one wymagały częściowej odbudowy. W rezultacie w Lizbonie znajdziemy mniej atrakcji turystycznych niż w wielu innych ciekawych europejskich miastach.
Pod tym względem daleko jej do Rzymu.
Wyjątkowość Lizbony polega jednak na czymś innym. Jej sekret to mieszanka kultur. Pełno tu śladów imperialnej przeszłości, gdy miasto było centralnym ośrodkiem zarządzania portugalskimi posiadłościami kolonialnymi w Afryce, Ameryce Południowej i krainach Orientu. Owa kosmopolityczna spuścizna nadaje Lizbonie intrygujący, egzotyczny charakter, niespotykany gdzie indziej w Europie. Mimo utraty znacznej części swej historycznej spuścizny miasto wciąż pobudza wyobraźnię.
Z Lizbony – stolicy niedocenianego kraju na obrzeżach kontynentu, jednej z najmniejszych stolic Unii Europejskiej – jest znacznie bliżej do Afryki niż z siedziby władz UE w Brukseli, i to nie tylko w sensie geograficznym. Zagraniczni studenci komplementują Portugalię, nazywając ją „europejskim Marokiem”. Lizbona jest swojska, urocza i przytulna. Podczas gdy miasta słynniejsze i cieszące się większą renomą bywają nieprzystępne, bezpretensjonalna Lizbona przyjmuje każdego z otwartymi ramionami. To jedna z najbardziej ujmujących cech portugalskiej stolicy. Podczas spaceru po starszych częściach miasta można się poczuć jak w północnoafrykańskiej kasbie. Lizbona to coś więcej niż mury – to szczególny klimat, którego nie zdoła uchwycić żaden folder turystyczny ani fotografia na stronie internetowej.
Miasto, położone na górzystym terenie, jest prawdziwym rajem dla wędrowców. Oszałamiające widoki, które ukazują się nagle naszym zdumionym oczom, przykuwają uwagę i sprawiają, że odczuwamy dumę na myśl, że je odkryliśmy, choć przecież są tam od zawsze. Portugalskie trzysylabowe słowo Lisboa jest bardziej śpiewne niż krótkie i szorstkie angielskie Lisbon, a subtelna melodia miasta zaklęta jest w kanarkowożółtych tramwajach, które niespiesznie i z gracją suną w górę i w dół po niezliczonych miejskich wzgórzach, oraz w pomarańczowo-białych promach, które statecznie przemierzają Tag, znacząc jego toń smugami piany.
Ta książka jest dla tych wszystkich, którzy podzielają sympatię, jaką żywię dla Lizbony, a także dla tych, którzy pragną dać się jej uwieść. A prawdę powiedziawszy, nietrudno ulec uwodzicielskiemu urokowi Lizbony, Królowej Mórz.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
TRZY WYMIARY ATRAKCYJNOŚCI


Każdy, kto przyjrzy się topografii lizbońskiej dzielnicy Alfama, ma prawo przypuszczać, że jej mieszkańcy muszą mieć uda tak umięśnione, jak narciarze alpejscy.
Wędrówka często bardzo stromymi i wąziutkimi uliczkami średniowiecznej dzielnicy na szczyt wzgórza, na którym wznosi się zamek, to nie tylko zwykły spacer śladami historii Lizbony. Jest to także wymagające niezłej kondycji, ale niezmiernie satysfakcjonujące ćwiczenie fizyczne. Co więcej, dzięki wspinaczce na zamek São Jorge i obejrzeniu panoramy miasta ze szczytu wieży Ulissesa najłatwiej pojąć, jak i dlaczego powstała Lizbona. Widok z blanek wieńczących wieżę nie tylko oszałamia. Pozwala on także zrozumieć, dlaczego miasto narodziło się właśnie w tym miejscu.
Lokalizacja twierdzy ma trzy niezwykle ważne zalety; znajdują się tu: wysokie, łatwe do obrony wzgórze o stromych zboczach, szeroka i obfitująca w ryby rzeka oraz wielki, naturalny port na wybrzeżu Atlantyku. Szczyt wzgórza, górujący nad okolicą niczym bocianie gniazdo, jest niewątpliwym atutem północnego brzegu rzeki Tag, który zapewnia mu przewagę nad niemal zupełnie płaskim południowym brzegiem. Zdaniem archeologów właśnie na tym wzgórzu wznieśli swoje siedziby pierwsi mieszkańcy osady, która dała początek dzisiejszej Lizbonie. W VII wieku p.n.e. Fenicjanie ufortyfikowali osadę, która była już wówczas kwitnącym portem, a w następnych stuleciach przejmowali ją we władanie, kolejno, Rzymianie, barbarzyńcy, Maurowie (muzułmanie z Afryki Północnej) i świeżo upieczeni Portugalczycy. Przez długi czas skala obecności Fenicjan w Lizbonie budziła pewne wątpliwości archeologów. Odnajdowali bowiem tylko fragmenty ceramiki z napisami w języku fenickim, co mogło oznaczać, że Fenicjanie zatrzymywali się tam jedynie na krótko. W 2014 roku w trakcie wykopalisk odkryto jednak przekonujący dowód na to, że na terenie dzisiejszej Lizbony zamieszkiwała liczna fenicka społeczność.
Archeologowie natrafili na masywny, pochodzący z epoki żelaza, kamień nagrobny o wysokości ponad 70 centymetrów, z datowaną na VII wiek p.n.e. inskrypcją w języku fenickim, która świadczy o istnieniu cmentarza, a co za tym idzie – także stałej osady. Było to jedno z najbardziej spektakularnych odkryć archeologicznych, jakich dokonano w Lizbonie na początku XXI stulecia. Prace wykopaliskowe prowadzone były nad rzeką w śródmieściu, na odcinku dzisiejszej Rua do Cais de Santarém, gdzie niegdyś znajdowało się nabrzeże.
Dzielnica Alfama zachowała klimat z nieco mniej odległej przeszłości Lizbony. W epoce mauretańskiej, w której ukształtował się charakterystyczny, przypominający labirynt, układ ulic, w tej dzielnicy, usytuowanej na południowym zboczu wzgórza i chronionej przez solidne mury miejskie, znajdowały się rezydencje arystokratów. Roztaczał się stamtąd przepiękny widok na rzekę. Alfama, najstarsza dzielnica (bairro) miasta, przez wiele wieków zachowywała swój szczególny charakter. Zamożni mieszkańcy opuścili ją dopiero po trzęsieniu ziemi w 1755 roku, a biedota, wykorzystując gruz, odbudowała ją na starych fundamentach w zbliżonym stylu. W 1954 roku amerykańska pisarka Mary McCarthy napisała w liście z podróży do Portugalii adresowanym do przyjaciółki Hannah Arendt – filozofki, która zajmowała się także teorią polityki – że w dzielnicy Alfama u stóp zamku napotkała „mnóstwo średniowiecznej biedy, niczym w Afryce”.
Dziś Alfama nie jest już siedliskiem biedoty i coraz bardziej się gentryfikuje. Mimo to zachowała swój nieco toporny, szorstki charakter, a jej mieszkańcy to nadal przede wszystkim osoby o niskich dochodach. Tamtejsze zaułki i dachy, które niemal się ze sobą stykają, dają pewne wyobrażenie o tym, jak wyglądało całe miasto do połowy XVIII stulecia. Panorama Lizbony, anonimowe dzieło z XVI wieku, które znajduje się obecnie w Holandii, w zbiorach biblioteki Uniwersytetu Lejdejskiego, ukazuje miasto jako labirynt wąskich ulic. Alfama jest reliktem tamtego okresu – średniowiecznym miastem w miniaturze.
Alfama jest dzielnicą brukowanych, niekiedy ciemnych i zaniedbanych, ulic. Jest bezładną mieszaniną domków o niskich drzwiach i maleńkich oknach, poprzedzielanych małymi warzywniakami, barami, kawiarenkami i restauracjami, co upodabnia ją nieco do suku. Niemal na każdym kroku można się natknąć na pranie rozwieszone na sznurkach rozciągniętych między domami. Ponieważ sznurki wiszą nisko nad chodnikami, przechodnie muszą odgarniać mokrą bieliznę z twarzy niczym za długą grzywkę. Jak zanotowała McCarthy, można odnieść wrażenie, że tutaj każdy dzień jest dniem prania. Takie sceny są znakiem rozpoznawczym czarno-białych portugalskich filmów o Lizbonie z ostatniego stulecia.
W XX wieku, za czasów dyktatury Antónia Salazara, zwyczaj rozwieszania prania na ulicach był traktowany nie jako przejaw biedy, lecz jako element zdrowej tradycji współtworzący klimat dzielnicy. Dziś Lizbona jest jedną z nielicznych europejskich stolic, w których można zobaczyć bieliznę suszącą się na sznurkach tak blisko centrum miasta.
Podczas wędrówki uliczkami Alfamy słyszy się odgłosy rozmów i audycji telewizyjnych dobiegające zza firanek. Mieszkańcy obserwują, co się dzieje na ulicy, wyglądając przez niewielkie okna. Przed drzwiami dymią niepilnowane przez nikogo grille, a w powietrzu unoszą się kuchenne zapachy. Jesús, mój znajomy, który pochodzi z Goa, byłej portugalskiej kolonii, przybył do Lizbony jako młody chłopak. Pewnego dnia, krótko po przyjeździe, z głodu ukradł sardynkę z jednego z takich grillów. Nie utrzymał jej jednak w dłoni, ponieważ była bardzo gorąca. Kiedy niezdarnie próbował podnieść parującą rybę, w drzwiach pojawiła się właścicielka grilla i zawołała go. Chciała wiedzieć, czy jest głodny, i zaoferowała mu poczęstunek. Chłopak poszedł do niej z wahaniem, spodziewając się, że zdzieli go w głowę; zamiast tego kobieta kazała mu usiąść i nakarmiła go do syta. „Zrozumiałem wtedy, że chcę spędzić resztę życia w Lizbonie”, mówi Jesús. Alfama słynie z gościnności swoich mieszkańców.
Jednym z wielu zaułków, które odchodzą od Rua de São Miguel, jest Beco da Bicha, który ma tylko kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Na Largo de São Miguel wznosi się typowy szesnastowieczny budynek, z zielonymi okiennicami i górnymi piętrami wystającymi poza obrys parteru. Na Largo de São Rafael fragment murów starego miasta stoi w jednej linii z nowoczesnymi budynkami. Dachy kamienic stykają się ze sobą nad Beco do Carneiro. W tym słonecznym mieście są miejsca wiecznie pogrążone w głębokim cieniu i okna, do których nigdy nie docierają promienie słońca. Nad ulicami zwieszają się obsypane kwiatami gałęzie drzew, a tu i ówdzie zaskakują wędrowca barwne plamy kwitnących na fioletowo i pomarańczowo bugenwilli. Dzielnica urzeka swoim klimatem. Przyjemnie się w niej zagubić.
Dona Fernanda mieszka w jednym z charakterystycznych dla Alfamy małych, przytulnych domków. Jej dom ma zaledwie trzy metry szerokości i wygląda, jakby został wciśnięty między napierające na niego z boków nieco wyższe budynki. Jest doprawdy prześliczny. Ramy okien są ciemnozielone, a na grządce pod nimi kwitną czerwone róże, fioletowe hortensje i różowe pelargonie. Życie wdowy nie jest jednak łatwe. Domek jest wprawdzie uroczy, ale nie ma w nim łazienki ani toalety. Kobieta korzysta z nocnika, a żeby się wykąpać, chodzi do lokalnego dziennego domu pomocy społecznej. Dona Fernanda, która ma 94 lata, mieszka w tym domu od 70 lat. Jej dom stoi naprzeciwko kościoła św. Jakuba, przed którym rośnie smukły cyprys i stoi drogowskaz z informacją Aqui começa o caminho („tutaj zaczyna się droga”), z czerwoną strzałką skierowaną na północ, ku leżącemu w Hiszpanii Santiago de Compostela, oraz tabliczką z napisem „610 kilometrów”.
Dona Fernanda, która pracowała dawniej w miejscowej fabryce torebek, płaci czynsz w wysokości zaledwie 28 euro miesięcznie. Bardzo żałuje, że wśród mieszkańców Alfamy, gdzie powstaje coraz więcej apartamentów dla turystów i biznesmenów, nie panuje dawne poczucie wspólnoty. „Zanikły wszystkie dawne obyczaje. Dziś nikt już nie życzy sąsiadom dobrego dnia, nikt nie roznosi codziennie rano mleka i chleba”, mówi.
Dom dony Fernandy znajduje się w niewielkiej odległości od lizbońskiej katedry, którą wzniesiono na miejscu meczetu zbudowanego przez Maurów. Podczas trzęsień ziemi w latach 1337, 1344, 1347 i 1755 świątynia ulegała poważnym uszkodzeniom, ale za każdym razem była naprawiana i odbudowywana. Katedra, którą zbudowano z rozkazu króla Afonsa I Zdobywcy*, gdy jego armia zdobyła miasto w roku 1147, jest dziś narodowym pomnikiem historii i jednym z najważniejszych zabytków średniowiecznej architektury. Mimo to budowla ta bynajmniej nie wzbudza zachwytu. Jej charakterystyka w znakomitym klasycznym Guia de Portugal (Przewodniku po Portugalii, wydanym na początku XX wieku i wielokrotnie wznawianym), nakreślona w tonie nieskrywanego żalu, zawiera takie sformułowania jak: „pożałowania godna łatanina” i „architektoniczny chaos”. Jednym z najbardziej pamiętnych wydarzeń, jakie rozegrały się w tej świątyni, było zrzucenie z północnej wieży biskupa Martinho Anesa. Mianowicie 6 grudnia 1383 roku rozsierdzeni mieszczanie okrutnie ukarali duchownego za to, że popierał roszczenia Hiszpanów do portugalskiego tronu.
Pierwotnie katedra znajdowała się w obrębie średniowiecznych murów miejskich, znanych jako Cerca Moura (Mury Maurów) albo Cerca Velha (Stare Mury), które są dziś narodowym pomnikiem historii. Ich fragmenty można wypatrzyć w prześwitach wśród bezładnej zabudowy Alfamy. Zdaniem historyków pierwotne mury zostały wzniesione w czasach rzymskich, około IV wieku, i rozbudowane przez Maurów po ich przybyciu do Lizbony w 714 roku. Augusto Vieira da Silva, inżynier, który w 1899 roku wydał książkę poświęconą murom miejskim w okresie panowania Maurów, szacował, że miały one około 1250 metrów długości i 2,5 metra grubości. Oznacza to, że w okresie największego rozkwitu, pod koniec XI stulecia, warowne miasto zajmowało obszar około 30 hektarów (miało zatem powierzchnię mniej więcej 30 boisk do rugby). Na zewnątrz murów, na obszarze ponad 15 hektarów, rozrzucone były pojedyncze sadyby. Według szacunkowych ocen w tamtym okresie Lizbona liczyła od 5 do 20 tysięcy mieszkańców. „Układ topograficzny średniowiecznej Lizbony był typowy przede wszystkim dla miast islamskich”, napisał António Oliveira Marques, jeden z najwybitniejszych dwudziestowiecznych portugalskich historyków.
Nie wiemy, jak wyglądał układ rzymski, ponieważ z biegiem czasu całkowicie zanikł. Pierwotna Lizbona powstała zapewne na południowym stoku wzgórza zamkowego, z castrum usytuowanym na szczycie i szeregami zabudowań schodzącymi wachlarzowato aż do Tagu. Zajmowała więc obszar zbliżony kształtem do trójkąta, typowy dla miast regionu śródziemnomorskiego, a także dla miast islamskich.
Nawet reconquista nie usunęła całkowicie wpływów mauretańskich. W Alfamie nadal czuje się obecność Maurów. Odcisnęli oni bowiem niezatarte, czasami bardzo subtelne piętno na portugalskiej kulturze. Portugalskie słowa zaczynające się na al – takie jak choćby Alfama, której nazwa pochodzi od arabskiego określenia łaźni lub wody pitnej – są dziedzictwem islamskiej okupacji. Innym elementem tej spuścizny są ręcznie malowane płytki ceramiczne, zwane azulejos. Mieszkańcy Porto, drugiego co do wielkości portugalskiego miasta i największego rywala stolicy, oddalonego od niej o 300 kilometrów na północ, szydzą z lizbończyków, nazywając ich „Maurami”, jakby nie uważali ich za „prawdziwych” Europejczyków.
Zamek górujący nad Alfamą i resztą miasta jest chyba najbardziej charakterystyczną budowlą Lizbony, a widok, jaki się z niego roztacza, zapiera dech. Kiedy słońce zachodzi nad Atlantykiem – jeżeli pożeglujemy w tamtym kierunku, pierwszym lądem, jaki napotkamy na swej drodze, będzie Ameryka Północna – jaskrawobłękitne niebo zmienia barwy jak w kalejdoskopie. Blednące słońce najpierw rozsiewa morelową poświatę, która stopniowo nabiera delikatniejszych, różowo-liliowych odcieni, aby w ostatnich chwilach przed zapadnięciem nocy triumfalnie rozbłysnąć fioletem, karmazynem i purpurą.

 
Wesprzyj nas