Książka niegdyś zakazana trafia wreszcie do polskich czytelników w nowym przekładzie. „Zaułek koszmarów” to fascynująco mroczne arcydzieło literatury kryminalnej XX wieku.


William Lindsay Gresham opowiada w niej o życiu w obwoźnym jarmarku osobliwości, spirytyzmie i bezwzględnym kanciarzu gotowym na wszystko…

„Zaułek koszmarów” – dzieło zaliczane obecnie do klasyki amerykańskiej literatury noir, niegdyś uznane za obrazoburcze i umieszczone na indeksie ksiąg zakazanych – na ekrany kin przeniósł Guillermo del Toro, reżyser słynnych filmów „Labirynt Faun” i „Kształt wody”.

Powieść amerykańskiego autora Williama Lindsaya Greshama powstała w latach 40. XX wieku. Nie przestała być aktualna. Teraz, w coraz bardziej niepewnych czasach, czyta się ją z jeszcze większym dreszczykiem emocji. „Zaułek koszmarów” odsłania brutalność świata, a zarazem uwodzi niezwykle nowoczesną frazą i liryzmem. W przewrotny sposób odświeża listę lektur obowiązkowych.

***

Stanton „Stan” Carlisle, jasnowłosy, charyzmatyczny 21-latek, pożąda sławy i pieniędzy. Wie, że kto ma kasę, ten ma władzę. Jest w nim coś obiecującego. Coraz lepiej radzi sobie ze sztuką iluzji i manipulacji. Nie chce skończyć jak jego ojciec, agent nieruchomości.

Jarmarczne piekiełko, w którym jako kuglarz próbuje odnaleźć swoje miejsce, pełne jest świrów zaślepionych alkoholem, nudą i pożądaniem. Stanton tylko pozornie jest niewiniątkiem. Kłębią się w nim najczarniejsze pragnienia i lęki.

Uwodzi albo daje się uwieść Zeenie specjalizującej się w czytaniu w myślach. Widzi w niej nie tylko kochankę, ale także kogoś, od kogo mógłby się wiele nauczyć. W jego głowie powstaje plan. Jednak jego amerykański sen o bogactwie łatwo może zamienić się w koszmar…

***

Jarmarczna atmosfera powieści przesiąknięta jest potem, kurzem, alkoholem i stłumionym pożądaniem.
Michael Dirda „Washington Post”

«Zaułek koszmarów» to portret chciwości pokazany przez wzloty i upadki jarmarcznego kuglarza.
„Publishers Weekly”

Weszliśmy w dziwne, mroczne czasy, które dla mnie łączą się z «Zaułkiem koszmarów» i które zmieniły sposób, w jaki patrzę na świat.
Guillermo del Toro o pracy nad adaptacją scenariusza „Zaułka koszmarów”, Indiewire.com

William Lindsay Gresham
Zaułek koszmarów
Przekład: Ryszard Oślizło
Wydawnictwo Kobiece/Mova
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 


Wprowadzenie
Wielu czytających te słowa ma już za sobą lekturę Zaułka koszmarów. Mam jednak nadzieję, że innych skłonię do sięgnięcia po tę niezwykłą powieść po raz pierwszy. Tym osobom zazdroszczę i nie chcę ingerować w czekające ich doświadczenie wnikaniem w pewne kwestie, aby nie zdradzić fabuły, która z kolejnymi stronami staje się coraz bardziej przejmująca i dziwaczna. Jednak parafrazując Ezrę Pounda, trochę wiedzy nikomu nie zaszkodzi.
Niniejsza książka, po raz pierwszy wydana w 1946 roku, zrodziła się zimą na przełomie lat 1938–1939 w wiosce niedaleko Walencji, gdzie William Lindsay Gresham, jeden z międzynarodowych ochotników walczących w obronie Republiki w straconej sprawie, jaką była hiszpańska wojna domowa, oczekiwał na repatriację. Czekał i pił razem z niejakim Josephem Danielem Hallidayem, który opowiedział mu o czymś, co zdjęło go nieoczekiwaną grozą: o jarmarcznej atrakcji, cyrkowym świrze i pijaczynie, który upadł tak nisko, że odgryzał łby kurczakom i wężom, aby zarobić na gorzałkę. Bill Gresham miał wówczas ledwie dwadzieścia dziewięć lat. Jak stwierdził później: „Historia tego świra mnie prześladowała. Wreszcie, aby się od niej uwolnić, musiałem ją opisać. Książka, dla której ta opowieść stała się kanwą, zdawała się przerażać czytelników równie mocno, jak mnie przeraziła jej oryginalna wersja”.
Po powrocie z Hiszpanii, zgodnie z jego własną relacją, Gresham nie czuł się najlepiej. Zaczął zgłębiać psychoanalizę, jeden z wielu sposobów, którymi przez całe życie usiłował zwalczyć wewnętrzne demony.
To właśnie podczas pisania Zaułka koszmarów Gresham zarzucił psychoanalizę i zafascynował się tarotem, którego odkrył, gdy w trakcie zbierania materiałów do książki zwrócił się ku ideom rosyjskiego mistyka P.D. Uspienskiego.
Gdybyż tylko wiedział o referacie, który Freud wygłosił na Konferencji Komitetu Centralnego Międzynarodowego Towarzystwa Psychoanalitycznego we wrześniu 1921 roku. Filozof mówił w nim: „Nie wydaje się możliwe dalsze ignorowanie badań nad tak zwanymi naukami tajemnymi; nad zjawiskami, które zdają się łaskawie wyjawiać nam istnienie realnych mocy psychicznych innych niż znane siły ludzkiej i zwierzęcej psychiki, nad zjawiskami ujawniającymi zdolności umysłu, w które dotąd nie wierzyliśmy”. Wówczas Freud i Uspienski mogliby zgodnie kroczyć jego zaułkiem koszmarów.
Gresham posłużył się w swojej książce strukturą talii tarota. Składa się ona z dwudziestu dwóch obrazkowych kart atutowych, z których dwadzieścia jeden jest ponumerowanych, oraz pięćdziesięciu sześciu kart podzielonych na cztery kolory: buławy, kielichy, miecze i denary. Tarot używany jest od wieków zarówno przez hazardzistów, jak i wróżbitów. W celach wróżebnych stosuje się przede wszystkim karty atutowe, znane też jako Wielkie Arkana, i to właśnie ich nazwy posłużyły za tytuły rozdziałów Zaułka koszmarów. Pierwszą z kart atutowych jest Głupiec, pozbawiony wartości liczbowej, ostatnią zaś – Świat. Gresham zaczyna powieść od Głupca, ale potem tasuje talię, która w rezultacie kończy się Wisielcem.
Niezależnie od wnikliwości warstwy psychologicznej Zaułka koszmarów czasami sam tarot emanuje aurą złowieszczej powagi i wiarygodności wśród wszystkich innych opisanych w powieści spirytystycznych kantów, które dla Greshama i jego bohaterów nie są niczym więcej jak tylko przekrętem dobrym dla naiwniaków.
Równie ciekawy jest fakt, że choć sam był w trakcie psychoterapii, Gresham stworzył w Zaułku koszmarów postać – dość ostentacyjnie nazwaną – doktor Lilith Ritter, najnikczemniejszej psycholożki w historii literatury.
O tym okresie mówił później, że sześcioletnia terapia jednocześnie go ocaliła i zawiodła: „Nawet wtedy nie byłem w najlepszym stanie, bo nerwica zostawiła po sobie ślad. Podczas wielu lat terapii psychoanalitycznej, pracy redakcyjnej i gnieżdżenia się z małymi dziećmi w ciasnych pokoikach kontrolowałem swoje lęki, uśmierzając je alkoholem”. Twierdził: „Odkryłem, że nie mogę przestać pić; stałem się fizycznie uzależnionym alkoholikiem. A na tym etapie alkoholizmu Freud jest bezradny”.
Jeszcze się nie zdarzyło, aby ktoś napisał po pijaku coś wartego przeczytania, ale Zaułek koszmarów nosi wszelkie znamiona pijackiej twórczości. Gorzała jest w tej powieści tak mocno zaakcentowana, że można ją wręcz uznać za odrębną postać, niezbędną jak Fatum w greckiej tragedii antycznej. Delirium tremens wije się i atakuje tutaj niczym kłębowisko węży. Dictum Williama Wordswortha, że poezja to „wzruszenie rozpamiętywane w spokoju”, znajduje swój odpowiednik w przywoływaniu przez trzeźwego Greshama tego, co w powieści nazywa „delirycznymi majakami”.
Oczywiście słowo „majaki” było obecne w języku potocznym – przynajmniej wśród opilców i ćpunów – jeszcze zanim Robert Louis Stevenson posłużył się nim w Wyspie skarbów (1883), i nie wyszło z użycia po dziś dzień.
Kwestia języka ma tu niebagatelne znaczenie. Zimna jak stal proza Greshama jest pierwszorzędna, podobnie jak jego wyczucie slangu w dialogach i monologach wewnętrznych. Nieafektowanych, zawsze naturalnych i przekonujących.
W krótkiej notce biograficznej opublikowanej w „The New York Times Book Review” po ukazaniu się powieści napisano: „W kręgu zainteresowań Greshama znajdują się oszuści, ich sztuczki i argot, którym autor żongluje z obojętną swobodą, co – jak niedawno ujął to członek zarządu wydawnictwa Rinehart – wystarczy, aby przerazić zwykłego, praworządnego obywatela”.
Angielskie określenie geek (pochodzące od geck, słowa oznaczającego głupca, prostaczka albo naiwniaka, używanego co najmniej od początku XVI do XIX wieku) nie było powszechnie znane w jarmarcznym znaczeniu „świra” odgryzającego głowy żywym kurczakom i wężom, dopóki Gresham nie wprowadził go do języka ogólnego w Zaułku koszmarów. W listopadzie 1947 roku popularna grupa Nat King Cole Trio nagrała utwór zatytułowany The Geek.
Wyrażenie lead-pipe cinch (ang. na mur-beton), jako rozwinięta forma cinch (dosł. popręg) o idiomatycznym znaczeniu „pewniak” lub „betka, łatwizna”, pojawiło się około XIX wieku i na długi czas pozostało w użyciu. Można je znaleźć w Złotorękim Nelsona Algrena z 1949 roku i w raporcie finansowym „New York Timesa” z 1974 roku.
Część urokliwego slangu, którym posłużył się Gresham, zaistniała w druku po raz pierwszy właśnie w Zaułku koszmarów. Być może do tej kategorii należy właśnie geek w znaczeniu pobocznej atrakcji w cyrku osobliwości. W dziale jarmarkowych anonsów „Billboardu” najwcześniejsza wzmianka o tym słowie pojawia się w ogłoszeniu z 31 sierpnia 1946 roku, kiedy powieść była już w sprzedaży: „No Geek Or Girl Shows” (ang. Prócz świrów i striptizerek), brzmiał anons cyrku Howard Bros. Shows poszukującego artystów oraz właścicieli kramów z jedzeniem i napojami. (Oferty dla świrów pojawiały się w „Billboardzie” przynajmniej do 1960 roku. Ogłoszenie zamieszczone przez Johnny’s United Shows w numerze z 17 czerwca 1957 roku było lakoniczne: „Nieprzeciętny świr potrzebny do występów. Obeznany z wężami”).
Wyrażenie cold reading (ang. zimny odczyt) niemal na pewno pojawiło się w druku po raz pierwszy właśnie tutaj, podobnie jak niezapomniany „kant z duchami”. (Znaczenia tych slangowych terminów odgadujemy, natykając się na nie w trakcie lektury. Gresham nigdy nie zniża się do wymuszonego dialogu, aby je objaśnić).
Oba sformułowania pojawiają się niemal natychmiast, i to w jednym zdaniu, w książce The Dead Do Not Talk Juliena J. Proskauera, wydanej w 1946 roku i skatalogowanej pod późniejszym numerem kontrolnym Biblioteki Kongresu, do której trafiła prawie cztery miesiące później niż powieść Greshama. Już w roku następnym „zimny odczyt” znalazł się w cienkim, wydanym własnym sumptem i w spiralnej oprawie przewodniku po sztuce spirytyzmu, zatytułowanym Mainly Mental, a wkrótce stał się pojęciem coraz powszechniejszym, podczas gdy „kant z duchami” najwyraźniej zniknął gdzieś w zaświatach.
Fragment, w którym „zimny odczyt” pojawia się po raz pierwszy – w czwartym rozdziale zatytułowanym Świat – zawiera także jeden z punktów zwrotnych powieści, kiedy jej główny bohater Stan, przeglądając stary notatnik dawno nieżyjącego mentalisty Pete’a, natyka się na słowa: „Możesz przejąć kontrolę nad każdym, jeśli odkryjesz, czego się boi” i „Lęk jest kluczem do ludzkiej natury”.
„Stan zapatrzył się nad kartkami w krzykliwą tapetę, jakby oglądał świat za nią. Każdy świr nakręcał się strachem. Bał się wytrzeźwienia i delirycznych majaków. Ale co robi z ludzi pijaków? Lęk. Odkryj, czego się boją, a potem im to sprzedaj. Oto twój klucz”.
Również tutaj, w Świecie, dowiadujemy się, że Gresham i jego bohater uważali język za coś urzekającego. Kiedy Stan dociera na odległe, sośninowe głębokie Południe, gdzie wróżka robi lepszy interes na „korzeniu Jana Zdobywcy” niż na horoskopach, które sprzedaje na koniec każdego występu, czytamy:
Fascynowała go tutejsza mowa. Wyławiał uchem jej rytm i zapamiętywał idiomy, a potem wplatał niektóre z nich w swoją blagę dla publiczności. Odkrył, po co stare jarmarkowe wygi mówią w ten szczególny sposób, leniwie przeciągając samogłoski – był to zlepek wszystkich regionalnych akcentów z całego kraju. Język, który brzmiał znajomo dla mieszkańców i Południa, i Zachodu. Ta mowa była plonem tej ziemi, a leniwa artykulacja kamuflowała lotność umysłów, z których wypływała. Był to kojący, surowy pierwotny język.
I taki właśnie jest język Zaułka koszmarów, który wielu ówczesnych salonowych krytyków uznało za szokujący i brutalny. Przewrotny liryzm Greshama jest wyjątkowy: czasem rynsztokowa elokwencja sięga tu gwiazd, a czasem niebiańska elokwencja stacza się do rynsztoka.
Zaułek koszmarów, w który wiedzie nas William Lindsay Gresham, nie jest siedliskiem moralnej deprawacji, bo subtelność moralności nie ma tu nic do rzeczy.
Powieść Greshama porusza wiele tematów: szaleństwo wiary i przebiegłość tych, którzy ją szerzą; alkoholizm i wyniszczający strach przed delirium tremens; igranie z losem, który feruje śmiertelne wyroki bez ładu i składu. Nie jest natomiast opowieścią o zbrodni i karze, o grzechu i pomście bożej. Taka interpretacja byłaby błędem. To zaułek przepojony tym, co uważamy za zbrodnię i grzech, ale kara i boża pomsta wydają się raczej ceną za samo życie.
„To ten ciemny zaułek, ten sam, znowu”, mówi do siebie Stan w Zaułku koszmarów. „Ten sen dręczył Stana od dziecka: biegł w nim ciemną uliczką, po obu stronach wznosiły się złowieszcze puste budynki. Na końcu zaułka paliło się światło, ale za plecami czuł czyjąś obecność, była tuż za nim i coraz bliżej, aż się budził, drżąc na całym ciele. Nigdy nie zdołał dotrzeć do tego światła w oddali”. Snując rozważania o „frajerach”, a w istocie o każdym, odkrywa: „Ci tutaj też to mają – swój zaułek koszmarów”. W rzeczy samej – jak Stan (czyli Gresham) zauważa w innym miejscu – kluczem do ludzkiej natury jest lęk.
A Stan i Gresham bezsprzecznie byli jednym. Istnieje pewien dziwaczny list, postrzępiony i naddarty, zachowany w zbiorach Wade Center przy Wheaton College, napisany przez Greshama w 1959 roku, kiedy koniec był bliski. Pisarz zawarł w nim słowa: „To Stan jest autorem”.
Opublikowany we wrześniu 1946 roku Zaułek koszmarów stał się powieścią docenianą i popularną, a jednocześnie potępianą i zakazaną. W ciągu następnych trzydziestu lat każde kolejne wydanie było zniekształcane i cenzurowane. By podać jeden przykład: zamiast na „salonowe damulki z francą, bankierów, co chętnie biorą w dupę” czytelnicy natykali się na: „salonowe damulki z wenerią, bankierów, co mają mętny wzrok”.
Wystarczyło dziesięć lat, by o książce prawie zapomniano. Szesnaście jesieni później, we wrześniu 1962 roku, znaleziono ciało Greshama, który zabił się w pokoju hotelowym przy Times Square. Ledwie kilka tygodni wcześniej skończył pięćdziesiąt trzy lata. Miał przy sobie wizytówki z następującym napisem:

EMERYTOWANY BEZ ADRESU BEZ TELEFONU BEZ PRACY BEZ PIENIĘDZY

I tak nastał koniec zaułka, uciekania i niedosięgłego światła – dla człowieka, który o tym zaułku pisał, choć niekoniecznie dla tych z nas, którzy o nim czytali.
– Nick Tosches

KARTA I
Głupiec

który w błazeńskiej szacie, z zamkniętymi oczami, kroczy ku przepaści na końcu świata

Stan Carlisle stał spory kawałek od wejścia do brezentowej zagrody, w świetle gołej żarówki, i obserwował świra.
Świr był chudzielcem ubranym w długą jednoczęściową bieliznę na guziki zafarbowaną na czekoladowy brąz. Czarna peruka przypominała starą miotłę, a brązowy makijaż na wychudzonej twarzy spływał i rozmazywał się od gorąca. Wokół ust był już całkiem starty.
W tej właśnie chwili opierał się o ścianę zagrody, a na ziemi wokół niego leżało kilka – żałośnie niewiele – węży; luźno zwinięte i wyraźnie ociężałe od upału letniego wieczoru, zdawały się podrażnione rażącym sztucznym światłem. Jeden cienki, niewielki lancetogłów próbował wspinać się na brezentową ścianę i odpadał od niej raz za razem.
Stan lubił węże; to im współczuł, że muszą tkwić w tej zagrodzie z takim osobnikiem jak ten tam. Na zewnątrz naganiacz trajkotał jak nakręcony. Stan rzucił okiem spod schludnej blond fryzury w stronę wejścia do namiotu.
– …skąd się wziął? Bóg jeden wie. Znaleźli go na bezludnej wysepce pięćset mil od brzegu Florydy. Przyjaciele, w tej oto zagrodzie ujrzycie jedną z niewyjaśnionych zagadek wszechświata. Czy to człowiek, czy jaka bestia? Zobaczcie, jak się gnieździ wśród najjadowitszego plugastwa, jakie ziemia nosi. Jak tuli te gadziny niczym matula dziecię najukochańsze. Nie trza mu jeść ani pić, bo się żywi powietrzem. Ale jeszcze raz go nakarmimy! Tylko skromna dopłata za ten dziw nad dziwy, mniej niż dolar, mniej niż ćwierć: jedyny dziesiątak, dwa piątaki, dziesiąta część dolara. Żwawo, żwawo, żwawo!
Stan wycofał się na tyły brezentowej zagrody.
Świr pogrzebał pod jutowym workiem i coś tam znalazł. Skrzypnął wyciągany korek, rozległo się kilka głośnych łyków i zadowolone sapnięcie.
Do zagrody już pchali się „frajerzy” – młodzi faceci w słomkowych kapeluszach i z przerzuconymi przez ramię okryciami, gdzieniegdzie grube babsko o świdrujących oczkach. „Czemu takie kluchy zawsze świdrują oczami”, zastanawiał się Stan. Dalej jakaś wychudła kobieta z anemiczną dziewczynką, której przyrzekła, że zobaczy wszystko, co jarmark ma do pokazania. No i pijak. Jak w kalejdoskopie – co rusz inny wzór, elementy zawsze te same.
Przez tłumek przecisnął się Clem Hoately, właściciel tego spektaklu „Dziesięć za jedną opłatą” i zarazem jego naganiacz. Wyłowił z kieszeni flaszkę z wodą, pociągnął haust, żeby przepłukać gardło, i wypluł go na ziemię. Potem stanął na schodku. Odezwał się głosem nagle niskim, gawędziarskim, który zdawał się otrzeźwiać gawiedź.
– Słuchajcie, ludziska, i dobrze zapamiętajcie: ten oto pokaz służy najsampierw szerzeniu nauki i wiedzy. Ta istota, co ją tu macie przed oczami…
Jakaś kobieta spuściła wzrok i dostrzegła małego węża, który wciąż gorączkowo usiłował wypełznąć z pułapki. Wciągnęła powietrze przez zęby, aż świsnęło.
– …została zbadana przez najtęższe umysły w Europie i w Ameryce i uznana za człowieka. Znaczy to, że ma dwie ręce, dwie nogi, głowę i tułów, jak każda ludzka istota. Ale pod tą owłosioną czaszką kryje się mózg dzikiej bestii. Sami widzicie, że woli się gnieździć z tą gadziną z dżungli, niż przebywać z ludźmi.
Świr chwycił czarnego węża i podniósł go, ściskając tuż za łbem, żeby nie dać się ukąsić, a potem zaczął kołysać go w ramionach jak niemowlę i coś doń mamrotać.
Naganiacz odczekał parę chwil, gdy gawiedź wyciągała szyje.
– Zapytacie, jakże on tak się kuma z jadowitymi gadami bez żadnej krzywdy dla siebie. Najgorszy ich jad, przyjaciele, mu nie zaszkodzi. Ale niechby on sam zatopił kły w mojej dłoni, a jak nic byłoby po mnie.
Świr warknął gardłowo, mrugając głupawo w oślepiającym blasku gołej żarówki. Stan zauważył, że w kąciku jego ust błysnął złoty ząb.
– Lecz przecie, panie i panowie, mówiąc wam, że ten stwór jest bardziej bestią niż człowiekiem, nie proszę, byście wierzyli mi na słowo. Stan… – zwrócił się do młodego mężczyzny, którego lśniące niebieskie oczy patrzyły bez wyrazu. – Stan, zaraz nakarmimy go raz jeszcze na oczach naszej miłej publiczności. Podaj mi koszyk.
Stanton Carlisle schylił się i schwyciwszy za pałąk niewielkiego koszyka z przykrywką, takiego, z jakim chodzi się na targ, uniósł go nad głowami gapiów, a ci odskoczyli do tyłu, tłocząc się i przepychając. Clem Hoately, naganiacz, roześmiał się z niejakim znużeniem.
– Bez nerw, ludziska; to nic, czego już byście nie widzieli. Po mojemu wszyscy wiecie, co to takiego. – Z koszyka wyciągnął zwykłego niewyrośniętego kurczaka, który zagdakał z oburzeniem. Podniósł go wysoko, żeby wszystkim pokazać. Ruchem drugiej ręki poprosił o ciszę.
Opuścili głowy.
Świr opadł na czworaki i pochylił się naprzód, bezmyślnie rozdziawiając usta. Znienacka naganiacz cisnął kurczaka do zagrody z taką siłą, że aż pióra zawirowały w powietrzu.
Świr ruszył w stronę ptaka, potrząsając czarnymi kłakami bawełnianej peruki. Rzucił się na zdobycz, ale ta, w rozpaczliwym odruchu przetrwania, rozpostarła wątłe skrzydła i czmychnęła w bok. Wciąż na czworakach, puścił się za nią.
Po raz pierwszy jego umazana makijażem twarz jakby ożyła. Nabiegłe krwią ślepia miał prawie zamknięte. Stan dojrzał bezgłośny ruch jego warg. Zdawały się mówić: „Ty skurwysynku”.
Młodzieniec wymknął się chyłkiem z tłumu, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w widok przed sobą. Idąc sztywnym krokiem, z rękami w kieszeniach, kierował się do wyjścia.
Z czeluści zagrody dobiegło histeryczne gdakanie i głośny rechot, a gapie wciągnęli powietrze. Pijak walił brudnym słomkowym kapeluszem w barierkę.
– Bier jom, synek! Bier ta kura!
Nagle któraś z kobiet wrzasnęła i zaczęła niezdarnie podskakiwać; tłum wydawał jakieś pierwotne dźwięki, coraz mocniej napierając na ogrodzenie i przechylając się przez jego deski. Rechot ustał znienacka, szczęknęły zęby, a potem rozległo się ciężkie sapanie.
Stan wcisnął ręce głębiej w kieszenie. Uchylił brezentową połę namiotu i wrócił na główny plac spektaklu „Dziesięć za jedną opłatą”; przeszedł na drugą stronę, dotarł do furtki i zatrzymał się, żeby popatrzeć na całe to jarmarczne piekiełko. Kiedy wyjął ręce z kieszeni, w jednej z nich trzymał lśniącą półdolarówkę. Sięgnął po nią drugą ręką i nagle znikła. Wtedy, uśmiechając się w myślach z pogardą i triumfem, przeciągnął dłonią po nogawce swoich białych flanelowych spodni i moneta znów znalazła się w jego garści.
Na tle letniego wieczoru światła diabelskiego młyna migotały wesoło niczym górskie kryształy, za to organy parowe, sądząc po wydawanych dźwiękach, ledwo zipały.
– Chryste Panie, ależ upał, co, młody? – Clem Hoately podszedł do Stana, ocierając chusteczką pot z paska swojej panamy. – Słuchaj, Stan, podskocz no do budki po butelkę lemoniady. Masz tu dziesiątaka; sobie też kup.
Kiedy Stan wrócił z zimnymi napojami, naganiacz z wdzięcznością przechylił swoją butelkę.
– Jezu, piecze mnie w gardle jak byka w dupie przy wyroju much.
Stan powoli sączył swoją lemoniadę.
– Panie Hoately?
– No? Co tam?
– Skąd się bierze takich świrów? A może trafił nam się unikat? Bo czy można się takim urodzić? Żeby lubić odgryzać kurze łby?
Clem powoli przymknął jedno oko.
– Coś ci powiem, młody. Nie pytaj kuglarza o jego sztuczki, to nie usłyszysz łgarstw.
– Może i racja. Ale to w końcu gdzie pan go znalazł? Przypadkiem, za jakąś stodołą, jak on tak… akurat… no… a pan z tego zrobił numer?
Clem zsunął kapelusz na tył głowy.
– Lubię cię, młody. Bardzo. Więc sprawię ci miłą niespodziankę. Nie dam ci kopa w dupę, kapujesz? To moja niespodzianka.
Stan wyszczerzył zęby w uśmiechu, ani na chwilę nie odrywając chłodnych jasnoniebieskich oczu od twarzy starszego mężczyzny.
Nagle Hoately ściszył głos.
– Jesteśmy kumplami i tylko dlatego nie będę ci tu wciskał pierdół. Pytasz, skąd się biorą świry. Więc posłuchaj: ich się nie znajduje. Ich się urabia.
Dał mu chwilę na przetrawienie tej informacji, ale na twarzy Stantona Carlisle’a nie drgnął żaden mięsień.
– Kapuję. Ale jak?
Hoately chwycił młodziaka za poły koszuli i przyciągnął go do siebie.
– Słuchaj no, młody. Mam ci to dać na cholernym obrazku? Wybierasz gościa, jeszcze nie świra, pijaka. Otępiałego codzienną flaszką gorzały. I mówisz mu tak: „Miałbym dla ciebie robótkę. Chwilową. Musimy znaleźć nowego świra. A póki co ty wskoczysz w jego łachy i trochę poudajesz”. I jeszcze: „Nie musisz nic robić. Chowasz w dłoni żyletkę, a kiedy chwycisz kuraka, ciach go w szyję i niby pijesz krew. Ze szczurami tak samo. Frajerstwo się nie połapie”. – Hoately potoczył wzrokiem po jarmarcznym tłumie, zanim znów spojrzał na Stana. – No i robi tak przez tydzień, a ty pilnujesz, coby miał pełną flachę i wyro, coby mógł odespać. Tyle mu trza i ma się jak w niebie. A po tym tygodniu gadasz do niego tak: „Nic z tego, stary, muszę mieć świra, jak się należy. Już nic mi po tobie”. Naje się strachu, bo rasowego pijusa nic nie przerazi bardziej niż posucha i nawrót majaków. Więc zaraz spyta: „No, ale jak to? Nie przykładam się do roboty?”, a ty na to: „Gówniana taka twoja robota. Udając świra, nie przyciągniesz ludzi. Oddawaj łachy. Wynocha”. I odchodzisz. Wtedy on goni za tobą, błaga o szansę, a ty rzucasz: „Okej. Jeszcze dziś wieczór, potem wylatujesz”. Ale dajesz mu flaszkę. Wieczorem wstawiasz dłuższą gadkę niż zwykle. A kiedy ty nawijasz, on myśli tylko o tym, że straci gorzałę i jak nim będzie telepało. Dopóki mielesz jęzorem, ma czas na główkowanie. Potem rzucasz mu kurczaka. I świr gotowy.
Pokaz się skończył i ludzie opuszczali namiot, ale jakby bledsi, przygaszeni i milczący – wszyscy prócz tamtego pijaka. Stan przyglądał im się z tajemniczym, zadowolonym, zadumanym wyrazem twarzy. Z uśmiechem więźnia, który znalazł pilnik ukryty w nadzieniu placka.

 
Wesprzyj nas