„Czerwone jezioro” to zwyciężczyni I konkursu na powieść sensacyjną wydawnictwa Agora, wyłoniona spośród blisko 500 zgłoszeń. Mocny i mroczny debiut powieściowy Julii Łapińskiej.


Czerwone JezioroJakie ciemne sprawki łączą uczestników ekskluzywnego przyjęcia ze zbrodniami popełnianymi przed laty w radzieckim garnizonie?

Czy miejscowa legenda o żołnierzach topiących ciała kobiet w Czerwonym Jeziorze to tylko fikcja?

Kuba Krall był na szczycie: najlepszy polski fotoreporter, autor szokujących zdjęć ze wszystkich wojen ostatnich lat. Ale sukces to tylko maska, za którą kryje się leczony alkoholem syndrom stresu pourazowego. Gdy Krall sięga dna i wraz z perspektywami kończą się mu pieniądze, niespodziewany ratunek nadchodzi ze strony dawnego przyjaciela, a obecnie wziętego biznesmena. Tylko czy to aby na pewno ratunek?

Kuba dostaje zlecenie ostatniej szansy: ma sfotografować przyjęcie weselne wszechwładnego i cynicznego rosyjskiego oligarchy, Borysa Morozowa. Ale oko fotografa potrafi wyłowić z luksusowej scenerii niewygodne szczegóły. Pannę młodą, która jeszcze na weselu zdradza świeżo poślubionego męża. Tajemniczego mężczyznę w szatach jurodiwego. Zmasakrowane zwłoki, które ktoś porzuca nad ranem na terenie imprezy…

Rozwiązanie zagadki kryją zdjęcia. Trzeba tylko wiedzieć, jak na nie patrzeć.

***

Poradzieckie garnizonowe miasto, tajemniczy oligarcha z Rosji i makabryczne morderstwo. To wszystko znajdziecie Państwo w tym mocnym i mrocznym debiucie. Kryminał, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością, a każdy nieostrożny krok grozi śmiercią. Wciągające!
Wojciech Chmielarz

Julia Łapińska – studiowała filozofię i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, absolwentka Instytutu Reportażu. Publikowała reportaże i wywiady w „Tygodniku Przegląd”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym” i „Dużym Formacie”. Jej teksty ukazywały się w antologiach opowiadań i zbiorach reportaży.

Julia Łapińska
Czerwone Jezioro
Wydawnictwo Agora
Premiera: 23 lutego 2022
 
 


1.

Panna młoda przypominała ekskurwę, ratującą się w ostatniej chwili intratnym małżeństwem. Przesadnie opalona. Z tlenionymi włosami do ramion i ustami napompowanymi silikonem.
Oczywiście w białej sukience.
Tiulowy welon sięgał do kształtnej pupy, która poruszała się to w prawo, to w lewo, w rytm kolejnych Sto lat. Krągłe pośladki, nad którymi kobieta musiała pracować tygodniami w klubie fitness, ściągały na siebie głodne spojrzenia panów.
Kuba łapie się na tym, że często kadruje ją z tyłu.
Z przodu rozczarowuje plastikowa twarz lalki Barbie z ostrym makijażem i najpewniej po operacji plastycznej nosa. Pionowa zmarszczka na czole sugeruje, że dziewczyna często się wścieka. Robiąc jej serię portretów, musi być ostrożny. Od razu kasuje te, na których panna młoda krzywi się nieładnie. A szkoda. Są najlepsze.
Przez ostatnie lata jego perfekcja jako fotografa polegała na wyłapywaniu niedoskonałości. „Zdjęcia Kuby Kralla w prostej formie ukazują niewygodną prawdę”, zauważył pewien krytyk po jednej z wystaw. Ale ta fucha jest inna niż fotografie, w których Krall się specjalizuje. Dziś musi stworzyć szczęście, wzruszenie i wieczną miłość. Fotki weselne dla swojego przyjaciela Borysa Mrozowa.
By tego nie spieprzyć, Kuba założył na obiektyw najlepszy amerykański filtr, który nawet z zaschniętego gówna zrobi karmelowy cukierek. Ociepli słodkim, odrealnionym światłem.
Kadry w planie ogólnym. Wejście państwa młodych do sali z widokiem na błękit jeziora i szerokim, błyszczącym parkietem. Eleganckie fraki orkiestry sprowadzonej z Moskwy, która zaczyna właśnie pierwsze takty walca Szostakowicza.
Kadry w planie amerykańskim. Szampan ściekający po kieliszkach, druhna oblizująca białą pianę szybkim ruchem języka.
Zoom na szczupłe palce panny młodej mocno wczepione w ramię małżonka. Jakby wciąż nie była pewna, czy go ostatecznie zdobyła, czy jeszcze musi się starać. Borys po latach szaleństw zamożnego playboya wybrał dziś, w to upalne popołudnie, mieszczańską stabilizację. Z lilią wpiętą w butonierkę, resztkami świetnie przyciętych włosów wymazanych lepkim żelem wygląda na zadowolonego, że podjął tę decyzję w ostatniej chwili.
Kuba czuje, że od intensywnego pstrykania boli go dłoń, ale nadal ciśnie palcem w spust migawki. Poluje na najlepsze kadry. Zerka na wyświetlacz w aparacie. Ma już trzysta zdjęć. Pierwsze ujęcia ukazują gości wtaczających się do cerkwi. Mały parking ledwo pomieścił luksusowe porsche, bentleye i mercedesy. Ceremonia okazała się nieco przydługa, ale za to ślub w obrządku prawosławnym pięknie wychodzi na fotografii. Kto by pomyślał, że wybudują cerkiew w Szczecinku. Nieduża, ale jest! Majestatyczne korony na głowach państwa młodych rozbawiły Kubę. Ze wszystkich sił starał się zachować należną powagę. W końcu jego stary kumpel Borys naprawdę się żeni. Po wszystkim kordon gości w wypasionych brykach skierował się na przyjęcie do Bornego Sulinowa.
Wracając weselną kawalkadą przez Borne, Krall zza szyby samochodu spoglądał na wysokie sosny. Kiedyś ocieniały defilady radzieckich czołgów i wołgi, sunące jak czarne żuki po wojskowej bazie. Dziś dały cień bentleyom rosyjskich oligarchów.
Tymczasem w sali balowej strzelają korki od szampana.
Krall się wzdryga. Nagły dźwięk zamiast fali radości wywołuje ból brzucha.
Odgłosy przypominają huk, który dawniej niósł się od strony radzieckiego poligonu. Hałaśliwego towarzysza dzieciństwa. Ciężkie dźwięki artylerii cieszyły go najbardziej, gdy matka, chcąc zrobić z Kuby pianistę, zmuszała go do lekcji fortepianu. Bum, bum, bum! Delikatne mazurki Chopina zlewały się z wystrzałami. Kuba czuł złośliwą satysfakcję, że poza tym potwornym hałasem nic nie da się usłyszeć. Ewa Krall nie przerywała lekcji. Zamykała okno w sali do ćwiczeń i przeklinała soczyście po polsku, że miłość jest ślepa, a ona nie wytrzyma ani dnia dłużej w tym parszywym garnizonowym więzieniu.
Pierwszy taniec dobiega końca. Goście proszeni są do stołów.
– Kuba Krall? – Mężczyzna obok wymawia jego imię w znajomy sposób.
Poorana zmarszczkami twarz przekrzywia się na bok, a biała bródka przesuwa do góry jak u gnoma.
– Kiedyś nie nosił pan brody, panie Łuszkinow. – Kuba patrzy na staruszka z niedowierzaniem.
Wracają wspomnienia. Zakład fotograficzny w Domu Oficera. Rude, kręcone włosy, opadające miękko, gdy Daniel Łuszkinow pochylał się nad pojemnikami z wywoływaczem. Kuba spędzał w jego ciemni godziny szkolnych wagarów i czuł się tam zawsze jak w warsztacie alchemika, który pracuje nad formułą złota.
Teraz siedzi koło niego zgarbiony mężczyzna. Po skórze naciągniętej jak pergamin na chude ręce widać, że dawno nie używa słynnych sztang. W swoim czasie imponowało Kubie, że można wycisnąć osiemdziesiąt kilo i nawet się nie skrzywić.
– Gdzie się zatrzymałeś?
– Tu. W hotelu.
Łuszkinow, zaskoczony, porusza bródką. Kuba Krall nie wygląda na kogoś, kogo stać na hotel Mir. Niebieska koszula i dżinsy, na nogach tenisówki. Żadnego weselnego garnituru. Ale ten chłopak od dzieciństwa robił, co chciał. Choć, trzeba przyznać, nie był to zły chłopak, w odróżnieniu od jego przyjaciela, Borysa Morozowa.
– Podobno Borys wykupił całe Borne? – zagaduje Krall.
– Tak mówią. – Ton staruszka nie pozostawia wątpliwości, co naprawdę myśli o Morozowie.
Gdyby jeszcze Kuba mógł zobaczyć, jak Łuszkinow z silnym postanowieniem, że jego noga tu nie postanie, spuszcza w kiblu zaproszenie na ślub. A jednak przyszedł. Przykuśtykał niechętnie.
Zostało ich w Bornem kilku – ich, Rosjan – i skoro już go zaproszono, zwyciężyła ciekawość.
Wniesienie parującego rosołu przerywa rozmowę.
Łuszkinow zabiera się do jedzenia. Powoli i flegmatycznie manewruje łyżką. Tłusty odprysk spada dużą kroplą na siedzącą blisko kobietę w różowych tiulach, zostawiając na jej spódnicy nieestetyczną plamę.
Kuba dałby głowę, że Łuszkinow zrobił to specjalnie. Zastanawia się teraz, kiedy tamten wyciągnie sztuczną szczękę i położy obok talerza.
Łuszkinow żylastym palcem wskazuje na nikona zawieszonego na oparciu krzesła.
– Wiem wszystko, śledziłem twoje sukcesy w gazetach, a potem w internecie. – Staruszek próbuje wyzerować emocje w głosie. – Jak widzisz, jestem na czasie z nowymi technologiami.
Kuba przeczesuje ręką krótkie, jasne włosy.
Słowo sukces uwiera jak za ciasny krawat.
– „Wyborcza”, „Polityka”, „Time”. Publikowałeś w najlepszych tytułach – wylicza Łuszkinow.
– Taaak.
Stary fotograf ma rację, tytuły gazet rzeczywiście brzmią dobrze.
– Co się stało, że zacząłeś pstrykać zdjęcia na weselach?
Krall wzrusza ramionami. Nie zamierza się tłumaczyć. Choć, bądźmy szczerzy, nigdy by nie pomyślał, że pracując tyle lat na swoje nazwisko wojennego fotoreportera, skończy jako fotograf weselny na usługach bogatego kumpla. Ale to nie jest moment, żeby opowiadać Danielowi o długach, których narobił przez ostatni rok.
– Borys pewnie dobrze ci płaci, co? Przynajmniej tyle – sam sobie odpowiada Łuszkinow.
– Kasy mu nie brakuje – rzuca przez zęby Kuba, unikając wzroku starego. Co ma odpowiedzieć? Że przyjął zlecenie, bo jest spłukany?
– Kasa. – Łuszkinow z dezaprobatą kręci głową. – Wszyscy młodzi teraz tylko o kasie.
– Nic nie poradzę. Zachłanność. – Krall krzywi się w sztucznym uśmiechu.
– No już dobrze, Kuba. Droczę się. Wiem, jak jest. Czasy są parszywe dla profesjonalnych reporterów. Borys ma szczęście, że się zgodziłeś. To dla niego prestiż!
Tuż po północy na salę wjeżdża tort. Siedmiopiętrowy, srebrno-złoto-biały. Wygląda jak pałac Królowej Śniegu ulepiony z marcepanu i lukru. Jeszcze trochę i ciasto dotknęłoby sufitu. Borys Morozow podchodzi krokiem zapaśnika do cukierniczego arcydzieła, tuż za nim wyprostowani jak na defiladzie dwaj kelnerzy z nożami w dłoniach. Pan młody w skupieniu kroi kawałek ciasta przy aplauzie pijanych gości.
Pani Morozow pierwsza dostaje na talerzyk kawałek daktylowo-czekoladowej masy. Uśmiechem warg wypełnionych po brzegi kwasem hialuronowym wyraża aprobatę. Cóż, przyjęcie aż do tej chwili to wielki sukces, a upragniona obrączka błyszczy na chudym palcu wybranki Borysa. Ale wszyscy i tak gapią się tylko na długie nogi Leny Morozow.
Odsłoniła je tuż po pierwszym tańcu, odczepiając dolną, falbaniastą część sukni, która wyglądała jak ogon pawia. Jest co podziwiać.

 
Te same nogi Kuba widzi dwie godziny później w ogrodzie przyległym do hotelu Mir. Poruszają się rytmicznie, oplatając biodra wysokiego mężczyzny. Trochę jak boa dusiciel uwieszony na mocnej lianie. Szczupłe i wyćwiczone. „Musi mieć niezłą kondycję, skubana!”, przychodzi Krallowi do głowy złośliwa myśl, zanim na dobre uświadomi sobie, na co właśnie patrzy. Szerokie dłonie mężczyzny przytrzymują kobietę z tyłu, a jej pośladki opierają się o gruby pień drzewa, stanowiącego niezbyt wygodne podparcie. Całkiem możliwe, że jutro rano na zgrabnym tyłku Leny zostaną drobne otarcia. Ciekawe, jak to wytłumaczy mężowi? Kuba przełyka ślinę. W tej części ogrodu jest ciemno, ale nie ma wątpliwości, że ten, który posuwa Lenę Morozow, to nie Borys, nie jej świeżo poślubiony mąż.
„Kurwa! Ja pierdolę!”. Czemu akurat on musi na to patrzeć?!
Stoi jakieś dziesięć metrów od nich, ale nawet tu słyszy przyspieszony oddech mężczyzny. Lena tłumi pojękiwanie, przygryzając ustami dłoń. Krall bezwiednie dotyka zawieszonego na szyi aparatu, jakby przez chwilę zamierzał zrobić zdjęcie. Jest za ciemno, nic nie wyjdzie.
Kuba cofa się o krok. Gałązka trzaska pod nogami.
Mężczyzna go dostrzega. Wbija w Kralla wściekły wzrok zabójcy, nie przestając gwałtownie poruszać biodrami. Kuba i bez tej wymiany spojrzeń rozpoznaje faceta, który pieprzy na jego oczach pannę młodą. To ochroniarz Morozowa, Anton Gorbaczow. Wysportowany, o szpakowatych włosach i brutalnych, zwierzęcych rysach. Lena Morozow otwiera oczy, ale szybko je zamyka, kładąc głowę na ramieniu ochroniarza. Wydaje ciche westchnienie. Coś między ulgą a pomrukiem wciąż jeszcze doznawanej rozkoszy.
Mężczyzna, nie przerywając swoich ruchów, patrzy na fotografa. Krall kładzie palec wskazujący na ustach, a potem, nie czekając na reakcję Antona, odwraca się i szybkim krokiem, niemal biegiem, wraca w stronę hotelu. W kierunku roześmianych gości i głośnej muzyki. Serce wali jak szalone. Przed oczami pulsuje mu wściekła twarz szpakowatego ochroniarza. Wchodzi po schodach na taras i opiera się o barierkę. Oddycha ciężko.
– Co tam robiłeś w ogrodzie, Kubusiu?
Duża dłoń Borysa Morozowa klepie go po ramieniu.
– Spacerowałem – odpowiada Krall po długiej pauzie. Gdyby tylko Morozow wiedział, co w tej chwili wyczynia jego żona pomiędzy krzakami azalii.
– Pracujesz od rana jak pszczółka. Ile już masz tych zdjęć? – Borys patrzy mu uważnie w oczy.
– Wystarczająco. Będziesz zadowolony.
Krall czuje, że drżą mu nogi. Zmusza się do uśmiechu.
– Chodźmy do środka. Może w końcu napijemy się razem wódki? – proponuje Borys tonem człowieka nieprzywykłego do odmowy. To raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Czemu nie? Jesteś jedynym pracodawcą, jakiego znam, który promuje picie alkoholu w pracy.
Ma ochotę się napić. Najlepszy lek na to nieznośne napięcie. Borys znów klepie Kubę po ramieniu, tym razem mocniej.
– Na moim weselu i fotograf może pić, jeśli uczciwie wykonał, co trzeba. Z rosyjskiego wesela nikt nie powinien wyjść trzeźwy! Czas, żebym w końcu przedstawił ci żonę. – Morozow odwraca się zamaszyście, zachowując zaskakującą równowagę jak na to, ile alkoholu wlał w siebie tej nocy.
Spogląda w stronę podwyższenia dla nowożeńców na końcu sali. Swoją drogą musieli wykupić całą szklarnię kwiatów. Kuba podąża za wzrokiem Borysa w kierunku obłożonego ciemnoczerwonymi główkami róż podwyższenia.
– Szlaja się gdzieś ta moja laleczka. Pewnie po raz trzydziesty pudruje nosek… – Borys wzrusza ramionami. Zatrzymuje spojrzenie na złotych tronach państwa młodych, jakby miał nadzieję, że jednak wypatrzy tam Lenę. – Jeszcze zdążysz ją lepiej poznać. Ech… Sam nie wiem, czy warto.
Bierze Kubę pod ramię. Nieoczekiwana bliskość po latach jest krępująca. Czuć zgniło-piżmowy zapach potu Morozowa pomieszanego z dobrymi perfumami.
– No to idziemy się napić, co?
Krall stara się, lekko jak śliski węgorz, wymknąć z mocnego uścisku przyjaciela.
– Spotkałem Łuszkinowa. Ale się postarzał!
– Wiem, przecież go zaprosiłem. – Morozow uśmiecha się nieprzyjemnie, jakby starzenie się Łuszkinowa sprawiało mu szczególną satysfakcję.
Jak to jest, gdy nasz kumpel z dzieciństwa, pryszczaty i rozwydrzony osiłek, od którego kilka razy zebrało się łomot, staje się milionerem? Chujowo.
– Dwie wódki. – Morozow pstryka palcem na barmana.
Chłopak prędko napełnia kieliszki.
Borys bierze je w dłonie i podnosi. Z ostentacyjną przyjemnością przechyla i rozlewa wódkę na barze. Barman zamiera z przerażenia. Smirnoff paruje szybko i czuć cierpki zapach alkoholu.
– Przestań się tak telepać, chłopaku. Wytrzyj to natychmiast. – Morozow obrzuca barmana wściekłym spojrzeniem. – Wódkę podajemy zimną jak nieboszczyk. Dotarło, czy mam to lepiej utrwalić? Panimajesz? – Nie krzyczy, ale sposób, w jaki wymawia kolejne słowa, jest znacznie gorszy. W każdej sylabie, wyrzucanej z mocnym rosyjskim akcentem, brzmi groźba.
Chłopak cały się trzęsie.
– No wytrzyj to teraz, na co, do diabła, czekasz! – Borys warczy przez zęby.
Kuba patrzy zafascynowany w twarz Borysa. Z takim skupieniem, z jakim spogląda na obiekty swoich zdjęć. Jest blisko, ale się dystansuje. Zawsze tak ma. Na moment przed naciśnięciem migawki wszystko już wie o swoim bohaterze.
– Zrobisz mi portret, Kuba? – prosi Borys.
Czyżby czytał mu w myślach?
– Jasne. – Krall wyciąga aparat.
„Sadysta. Zrobił się z niego niezły sadysta”, myśli, spoglądając na wyświetlacz.
Inna sprawa, że Borys już w dzieciństwie miał ten zimy uśmiech. Możliwe, że się z nim urodził. Ale wtedy, przed laty, nie stały za tym ogromne pieniądze.
Borys zdobył fortunę, gdy Kuba Krall robił zdjęcia na różnych parszywych wojnach. Kiedy jeździł z aparatem po świecie i fotografował dzieci trzymające w rękach kałasznikowy, a czasem tulące w objęciach zmarłą matkę czy siostrę. Obrazy jak tłuste pijawki przyssały się do pamięci Kralla. Nie odpuszczają. Obleśne. Czarne. Męczące. Kiedy nie może spać w nocy, wiją się pod powiekami. Twarze tamtych ludzi patrzą z wyrzutem, kiedy on przewraca się z boku na bok w półśnie. Przebudzony nie pocieszy się, że to tylko senna mara. Wszystkie te sytuacje, urwane nogi, nieruchome oczy dziewczynek, są prawdziwe. Stał blisko tych ludzi. Na wyciągnięcie ręki. Patrzył. Ubrany w kuloodporną kamizelkę z napisem „Press”. Nie pomagał. Przez lata utrwalał na kliszy i w cyfrze ich cierpnie. Przechadzał się z aparatem centymetry od dramatów bardziej wstrząsających niż wydumane sceny z Sofoklesa. Umierali tuż przy nim i jego fotograficznym obiektywie marki Nikon.
Więc kiedy Kuba robił zdjęcia na pieprzonych wojnach, Borys nie zaprzątał sobie głowy społecznymi problemami świata. Konsekwentnie zdobywał to, co od dziecka było jego największym marzeniem.
Pieniądze.
Trochę mu jeszcze brakowało do statusu rosyjskiego oligarchy, ale aspirował. Niewykluczone, że to na tych samych wojnach, a zwłaszcza czeczeńskiej, tak się dorobił.
Kuba nie powinien podawać mu ręki. A przecież bierze z tej ręki zapłatę. Zlecenie przyszło w ostatniej chwili. Krall od ponad roku właściwie nic nie zarobił. Zapożycza się regularnie u matki, ale czuje się z tym jak dupek. Ewa Krall nie jest dzianą bizneswoman, tylko nauczycielką muzyki. Tymczasem zawsze najważniejsza była dla niego samodzielność. I choć to nie w stylu Kuby, wydzierać matce pieniądze, właśnie to robił przez ostatni rok. Kiedy zaczęły przychodzić pisma od komornika w związku z zaległym czynszem za mieszkanie, sama to zaproponowała. „Zwrócisz mi, kiedy będziesz mógł”. No to teraz już może. Zaliczka od Borysa wpłynęła mu na konto. Odkuje się i odda wszystko z nawiązką. Trzeba przyznać, że Morozow ma gest.
– Się zmieniło to nasze Borne Sulinowo. Kto by pomyślał, że wylądujemy tu latem 2014! I to w dniu twojego ślubu. Miło! – rzuca Kuba, znów myśląc o swoich długach.
Barman trzęsącą się dłonią dolewa wódki, a Kuba sili się na lekki ton. Może jednak powinien powiedzieć Borysowi, że jego żona miała właśnie udany seks, ale szybko to przekalkulowuje. Absolutnie nie! To bez sensu! Musi pilnować zlecenia. Dbać przede wszystkim o swoją dupę. I trzymać gębę na kłódkę. Zresztą po co psuć Borysowi taką piękną, ślubną noc? Obawia się, że ze schadzki, na którą się natknął przed chwilą, tak czy siak będzie dym. Anton wie, że Kuba wszystko widział. Na szczęście alkohol pomaga przepędzać męczące, bezproduktywne myśli. Krall chętnie dokończyłby sam całą butelkę i poprawił jointem.
– Zapytaj, jak cię znalazłem – mruczy pijany Borys.
– Musiałeś chyba wynająć detektywa, co?
– A jeśli?
I jeszcze jedna wódka. Tym razem idealnie schłodzona. Obaj mają do tego głowę, choć Kuba zawsze był niższy i szczuplejszy. Pierwszą wspólną butelkę, bimber gorzki jak palone żyto, wypili w krzakach bzu rosnących niedaleko kąpieliska dla żołnierzy. Leżeli później w trawie nad jeziorem Pile, gapili się w gwiazdy i nie potrafili wstać aż do świtu.
Za ten powrót do domu nad ranem Kuba dostał łomot kablem od żelazka.
– Wiesz co, mam propozycję – rzuca Borys. – Teraz muszę jeszcze coś załatwić i pogadać z paroma ważniakami. Ale potem zabieram cię na spacer.
– Dokąd?
– Poczekasz, to zobaczysz.
Kubie nie podoba się ton głosu Borysa. Węszy podstęp. Tak to już jest, jak się samemu za dużo kłamie.
– Brzmi tajemniczo. Ale może twoja pani będzie się martwić, że znikasz w weselną noc?
– Nie zaszkodzi jej. Nigdy nie lataj za babami! Zapamiętaj, to cenna rada. Zresztą jeszcze nie znikam. Zejdę z posterunku za parę godzin, wtedy się przejdziemy i coś ci pokażę… Wesele to same obowiązki. Dlatego dobrze nam zrobi spacer o świcie. Na pewno nie widziałeś Leny? Biegasz tu wszędzie z aparatem.
– Nie.
Borys klepie Kralla poufale po ramieniu.
– Już tak się nie odsuwaj, Kubuś. Pomyślę jeszcze, że się mnie boisz. Znajdę cię potem. Tylko absolutnie nie idź spać! Spodoba ci się moja niespodzianka. Zobaczysz.
 

2.

Okna i drzwi są otwarte na oścież.
Zaczyna świtać.

– Zwykle biorę Antona, to najbardziej zaufany ochroniarz. Ale nie mogłem go znaleźć. – Borys wzrusza ramionami. – Zresztą dziś jest gościem na moim weselu. Niech się bawi!
– Chodzisz na spacery z ochroniarzem? – Kuba stara się zapomnieć, co zobaczył kilka godzin wcześniej. Ale kadr tkwi wciąż przed oczami. Obrazek rytmicznie poruszających się kochanków. Wielkie niczym łopaty dłonie mężczyzny na nagich pośladkach panny młodej. Ostre rżnięcie jak z pornola. Bez nadmiernej czułości.
– U nas to normalne, zabierać wszędzie ochroniarza. W Rosji, kiedy robisz interesy, ochrona jest niezbędna jak długopis do podpisywania umów.
– No jasne.
Wchodzą do budynku. Czuć zgniły zapach. Jakby gdzieś rozkładało się ciało szczura albo kota.
Dom Oficera był zawsze najpiękniejszym budynkiem w Bornem Sulinowie, zwykli żołnierze nie mieli tu wstępu. Mieściła się w nim między innymi szkoła muzyczna. Tutaj przez kilka lat matka katowała Kubę nad klawiszami fortepianu. Chociaż minęło ćwierć wieku, wciąż pamięta, jak puchły mu opuszki palców od Chopina i Bacha. Wiedział, że drugim Glenem Gouldem raczej nie zostanie.
Budynek zmienił się przez lata, ale Kuba nie sądził, że jest tak źle.
– Tu już nie ma czego kraść. Kupiłem go i zamierzam odnowić. – Borys uśmiecha się szeroko.
– Ale syf. – Kuba opiera dłoń o mur. Pod palcami czuje wilgoć. Ściana obrosła grzybem. Łaty opadającego tynku. To efekt pożarów, które wybuchały tu regularnie od końca lat dziewięćdziesiątych. Więc tak wygląda dziś najsłynniejsza budowla Bornego? Gmach wzniesiony jeszcze przez Niemców, przejęty przez wkraczającą do Polski w 1945 roku Armię Czerwoną. Przy wejściu umieszczono okrągłą płaskorzeźbę z rycerzem na koniu. Rycerz ma za tło nazistowską flagę i swastykę. Za czasów Rosjan, kiedy Kuba przychodził tu odwiedzić Łuszkinowa, swastyka została przykryta, ale nie rozkuta. Znów wita przybyłych, przypominając o duchach przeszłości.
– Za dwa lata będzie tu sala balowa jak kiedyś! – W głosie Borysa słychać podniecenie.
Kuba szczerze w to wątpi. Wnętrze wygląda jak rudera przeznaczona do rozbiórki. Boazeria, żyrandole, kinkiety, a nawet podłoga z marmuru zniknęły. Została kupa gruzu. A przecież przed wyjazdem Rosjan z wojskowej bazy odbywały się tu potańcówki. Raz przyjechał nawet rockowy zespół z ZSRR. Grali smętnie jak na stypie. Dokładnie miesiąc przed tym, jak ostatni kontyngent żołnierzy 6. Witebsko-Nowogródzkiej Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej opuścił Borne Sulinowo, by przekazać miasto polskim władzom cywilnym. Gdyby wtedy ci wszyscy ludzie, wirujący przy muzyce na marmurowej posadzce, mogli zobaczyć, co się stanie z budynkiem za dwadzieścia lat! Dziury w podłodze, kawałki nagich czerwonych cegieł. Resztki kolorowej mozaiki na ścianach jak rozmazana szminka na twarzy starej kobiety. Zapach kociego moczu w powietrzu.
– Poprzedni właściciel kupił to od miasta, ale nie miał pieniędzy na remont – wyjaśnia Borys.
– A pożary? – Kuba przesuwa dłonią po nadpalonej framudze drzwi.
Pomieszczenie wygląda tak, jakby w każdej chwili coś mogło spaść im na głowę. Strach chodzić po gruzach.
– Zaczęli spać tu bezdomni. – Borys się krzywi. – Pewnej zimy rozpalili ognisko i nasza młodość poszła z dymem. Ech… Wypaliła się. Ale znowu będzie pięknie. Przywrócę Dom Oficera do dawnej świetności!
Kuba notuje w myśli mimowolnie, że uśmiech Borysa jest tak nienaturalny, jak z telewizyjnej reklamy pasty do zębów. Kiedyś miał krzywe. Zabawny jest z tym swoim wymuskanym wizerunkiem. Ale w świecie biznesu jesteś swoją własną wizytówką. Białe zęby są równie ważne jak dobry garnitur. Porcelanowe perełki prosto od najlepszego moskiewskiego dentysty.
Idą teraz wąskim korytarzem w kierunku dawnego kasyna oficerskiego.
Fragmenty oszczędzone przez pożar wyglądają całkiem nieźle. Dach trzyma się mocno.
– Dlaczego w ogóle wróciłeś, Borys?
Kuba wie, że to niewygodne pytanie, ale kiedyś musi je zadać.
Morozow wzrusza ramionami.
– W tym miejscu można dziś zarobić niezły szmal. Tak, tak mówię o Bornem! – Z wyraźnym rozbawieniem obserwuje zaskoczenie na twarzy Kralla. – Nie wierzysz? Znam się na tym. Jeszcze się nikt nie spodziewa, nikt nie inwestuje, a ja już wiem, że to strzał w dziesiątkę. Będzie sukces. Teraz jest czas, żeby włożyć pieniądze. Dlatego to właśnie ja ostatecznie zarobię! – Przełyka głośno ślinę, jakby go to naprawdę podniecało.
Pieniądze… Kubie przypomina się cytat z Trumana Capote’a, który przeczytał niedawno, chyba w „Wyborczej”. Capote powiedział swojej koleżance Carol Marcus Matthau: „Bogacz da ci Rembrandta na gwiazdkę, ale nie pożyczy pięciu dolarów na pizzę, kiedy będziesz głodować”.
Dlaczego o tym pomyślał?
Przygląda się Borysowi od wczorajszego poranka i zastanawia, jak bardzo ta forsa go zmieniła.
Że zmieniła, to pewne. A może chodziło o obrazek, który przywitał Kubę, kiedy wjechał swoim starym volvo na parking hotelu Mir. Parkując pośród mercedesów i bentleyów, czuł tremę. Zastanawiał się, jak będzie wyglądał Borys po tylu latach.
I wtedy, jeszcze przez szybę samochodu, usłyszał głos: „Wypierdalać z tymi kwiatami!”. Rozpoznał go od razu. Zaparkował powoli. Przysłuchiwał się przez lekko uchyloną szybę. Nikt zresztą nie zwracał na Kubę uwagi. Bardziej spektakularna niż jego wjazd starym volvo była afera na dziedzińcu.
– Przywozimy już trzeci raz. – Mężczyzna stojący obok białego dostawczaka z napisem „Kwiaciarnia Flores. Szczecinek” zrobił głupią minę, kiedy Borys wyrwał mu skrzynkę, a potem silnym zamachem rozbił ją o bruk. Drewniane drzazgi poleciały we wszystkie strony.
– Panie, co pan wyrabia?!
– Uczę was uważności. To miał być malinowy róż, a nie prostacka czerwień! – krzyknął Borys Morozow. – Szczegóły bywają w życiu najważniejsze. A nawet, powiedziałbym, decydujące. – Borys patrzył na dostawcę kwiatów, jakby chciał mu napluć w twarz. – Przywiezie mi pan nowe kwiaty w takim kolorze, jaki sobie życzę. Czy wyrażam się jasno?
Scena wraca do Kuby jak bumerang. Dlaczego Morozow zaproponował mu spacer? Czy tylko po to, aby zaciągnąć się stęchlizną Domu Oficera? Kuba wodzi wzrokiem po murze. Pomieszczenie było kiedyś szerokim korytarzem. Mruży oczy, jakby ustawiał ostrość w nikonie. Skanuje wzrokiem napisy na porośniętej pleśnią ścianie. „Anka T. robi najlepsze lody”, „Lol, tu byłem i huj”. Przekleństwa z błędami ortograficznymi. Są też wyznania miłości. Niektóre kruszą się wraz z odpadającym tynkiem, ale wciąż można je odczytać. Rozszyfrować stare, nieaktualne już bluzgi.
Borys stoi tyłem do Kuby. Patrzy w okno, za którym widać kawałek jeziora zakrytego od tej strony gęstymi krzewami. Szyby też rozkradli. Zostały tylko marmurowe framugi. Drzewo, które przedostało się przez dziurę w murze i teraz gałęzie rozrastają się w pomieszczeniu. Przyroda wzięła obiekt w posiadanie. Podobnie jak bezdomni alkoholicy, którzy zrobili tu sobie melinę.
– Jak myślisz, co charakteryzuje dobrego biznesmena? – pyta Morozow.
– Nie mam pojęcia. Widać po stanie mojego konta.
– No to słuchaj i się ucz: kto robi dobre interesy, wcale nie musi wiedzieć więcej. On musi wiedzieć wcześniej! – Borys klepie Kubę po ramieniu. A potem obejmuje mocno jedną ręką. Nadmierna bliskość, powtórzona dziś kolejny raz, zawstydza Kralla. Czuje alkoholowy oddech Borysa. Tamten, jakby czytając mu w myślach, cofa rękę. – Jesteś dziś jak spłoszony zając! – Śmiech Borysa ma w sobie coś obraźliwego.
Idą dalej wąskim korytarzem. Ta część budynku bardzo się zmieniła.
– A więc są rzeczy, które wiem wcześniej, kapujesz? A wiedzieć wcześniej znaczy zarobić.
Kuba kiwa głową, udając, że słucha.
– Chodzi o to, że Unia Europejska niedługo uruchamia program związany z rewitalizacją zabytkowych miast w Polsce. Wybiorą tylko kilka. Sypną sporym groszem. Nie zaszkodzi skorzystać, gdy pieniądze leżą na ulicy – śmieje się Borys.
Kuba wciąż potakuje. Coraz bardziej mdli go od wypitej wódki.
– Nabór potrwa krótko, tak krótko, że nie wszyscy zdążą się nawet zorientować.
– Jasne.
– I o to nam chodzi! Dobre zdjęcia to podstawa teczki. Tym bardziej że zabytkowość Bornego to kontrowersyjna sprawa. Poniemieckie miasto, które później przejęli Rosjanie, stacjonujący na terenie Polski. Pogmatwana historia. Tobie nie muszę tłumaczyć. – Borys chrząka i kopie czubkiem buta kawałek gruzu pod nogami.
– Ile ma tego być? To znaczy chodzi mi o zdjęcia.
– Bez limitu. Rób, ile zdołasz. Oczywiście z sensem. Jak najlepsze. Ale to chyba sam wiesz. – Borys niedbale macha ręką. – Potem wybierzemy. Oni chcą dużo detali. I nie spiesz się. Pamiętaj, masz na to cały sierpień.
Wychodzą teraz z Domu Oficera i kierują się kamiennymi schodami wprost na brzeg jeziora Pile. Zamiast równo przystrzyżonej trawy, pod stopami chwasty i dzikie zioła. Kuba odwraca się i jeszcze raz patrzy na budynek. Przez spaloną wnękę okienną jasne światło rozbryzguje się na chodniku.
– W Moskwie nie mieli fotografów? – pyta Kuba.
– Chciałem kogoś, kto pamięta Borne z tamtego czasu. Ciebie!
Poszło szybko. Borys zadzwonił dwa tygodnie temu, zapraszając go na ślub. Powiedział, że ma pracę dla fotografa. I że będą z tego pieniądze.
Jak dla Kuby właściwie gigantyczne. Od kiedy na rynek weszły cyfrówki, a ludzie zaczęli strzelać fotki komórkami, bycie ambitnym fotografem stało się mniej opłacalne niż praca kioskarza w metrze. Krall nie ma złudzeń: podobnych fuch poniżej swoich możliwości zacznie brać coraz więcej. Nie może bez końca pożyczać od matki.
– Zamyśliłeś się – zauważa Morozow. – Nie wierzysz, że to odnowię, co?
Kuba wzrusza ramionami. Myśli teraz o czymś innym. Czy naprawdę chce zajrzeć w oczy starym demonom?
– Do przeszłości nigdy nie ma powrotu, Borys.
Morozow na ułamek sekundy spuszcza wzrok.
– Racja! Po co wracać do przeszłości, skoro można stworzyć dużo lepszą i doskonalszą przyszłość. – Uśmiecha się sztucznie i znów spogląda na Kubę. – I ty mi w tym pomożesz.
– Naprawdę chodzi ci tylko o zdjęcia? Po to mnie tu ściągałeś? – pyta Kuba, głośniej niż zamierzał.
Chciałby w końcu wiedzieć, w co Borys z nim pogrywa.
– Nie pytaj za dużo, bo ci odpowiedzą! – Borys zaczyna rechotać, ubawiony własnym żartem. – Wracamy. Cierpliwości, przyjacielu. Wszystko w swoim czasie.
 

3.

Krzyk. A może to świst wiatru?
Nie. Jednak krzyk.
Jak cięcie brzytwą przy uchu. Kuba wyraźnie go słyszy. Gwałtownie unosi głowę znad wykrochmalonej pościeli o zapachu kwiatowego płynu. Po sekundzie opuszcza z powrotem na poduszkę. Spać, teraz tylko się wyspać. Zregenerować organizm po ciężkiej nocy. Leczyć kaca i popijać muszyniankę stojącą przy łóżku.
Znów podrywa go ten przeraźliwy krzyk.
Czyżby któryś z pijanych gości Morozowa topił się w jeziorze? Rynnowe i zdradliwe, w najgłębszym miejscu ma czterdzieści metrów.
Krall opiera się na łokciach i ziewa. Cholera, nie wytrzyma. Wstanie i sprawdzi. Ostre, oślepiające światło późnego poranka przebija się przez cienkie zasłony. Kuba rzuca szybkie spojrzenie na leżącą przy łóżku komórkę. Zegarek na wyświetlaczu wskazuje ósmą.
Szybko podchodzi do okna i spogląda w dół zza firanki.
Zaskoczony obserwuje kilkunastoosobowe zbiegowisko, a potem przenosi wzrok na stertę skoszonej trawy.
Dostrzega ciało mężczyzny. Całe umazane krwią.
Ciemnozielone źdźbła przyczepiły się do czerwonej mazi, jakby facet po śmierci obrósł w zielony całun.
Kuba zrobił w życiu wiele zdjęć trupom, ale kiedy patrzy na mężczyznę leżącego pod jego oknem, ściska go mocno w żołądku.
Dawno nie widział podobnej rzeźni. „Spokojnie Kuba, fotografowałeś gorsze rzeczy”, powtarza sobie. Większość zbyt drastyczna, by jakakolwiek agencja fotograficzna zechciała je kupić. Kuba sięga szybko po aparat leżący na stoliku obok komórki. Znów odchyla firankę i kieruje obiektyw na twarz denata. „Nie wierzę! Kurwa, nie wierzę!”. Wystarczyły dwie sekundy, żeby rozpoznał, że tam na dole leży Anton Gorbaczow. Ochroniarz Borysa!
Mężczyzna ma obcięte palce. Widać tylko kikuty dłoni. Na białej koszuli sporo zakrzepłej krwi. Maź na okaleczonych rękach wygląda jak przyschnięta farba. Kuba czuje nagłe skurcze w brzuchu. Jak w transie ciśnie spust migawki. Słyszy łomot własnego serca. Postawny gość, zagrzebany pod całunem z trawy, bzykał się w nocy z Leną Morozow, a teraz leży jak nieruchoma lalka! Jak rekwizyt z teatru przerażających kukieł!
Rękaw koszuli martwego Antona jest rozdarty. Na prawym przedramieniu duża, świeża dziura. Ziejąca jama po wyciętym kawałku skóry. Krall pstryka szybko. To odruch. Reporterskie zaspokojenie głodu natychmiastowej rejestracji. Znów czuje ostre, nieprzyjemne kłucie w brzuchu, ale nie przestaje fotografować.
Łapie ostrość w aparacie tak, że można zobaczyć pieprzyk na lewym policzku trupa. Puste, otwarte źrenice, okolone długimi jak na mężczyznę rzęsami. Krzaczaste, czarne brwi. Szczurza, wąska twarz. Niesamowicie blada i zapadła. Pełne rozchylone brzydko usta. O pomyłce nie ma mowy.
To Anton Gorbaczow.
Kuba był zapewne jedną z ostatnich osób, które widziały go żywego.
Ciągle te mdłości. Dzieje się z nim to samo, co w Syrii, kiedy fotografował zwłoki. Czasem leżały kilka dni bez pochówku, brzydkie i nabrzmiałe, szybko przestawały przypominać człowieka. Któregoś razu zrobił serię zdjęć i od razu się porzygał. Terapeutka mówiła, że to normalny odruch przy jego schorzeniu. Mówiła też, że wyjazd w dziką głuszę mógłby mu pomóc. „Należy zmienić kontekst”, radziła. W warszawskim mieszkaniu wszystko za bardzo kojarzy mu się z jego problemem. Również z tego powodu tak chętnie przyjął zlecenie od Borysa.
A teraz fotografuje zmaltretowane zwłoki Antona.
Krall szybko odkłada aparat na stolik i biegnie do łazienki. Odkręca kran w umywalce. Nabiera zimnej wody w dłonie i zanurza twarz. Mdłości podchodzą do gardła. Ledwie zdąży otworzyć klapę ubikacji, a już chlusta z niego mocno. Rzyganie oczyszcza z lęku i zbędnych myśli. Jest na swój sposób przyjemne.
Kątem oka widzi, że opryskał deskę klozetową. Wielka plama pomarańczowej flegmy ścieka stróżką na podłogę. Nie ma siły tego wycierać. Opiera czoło o zimne, hotelowe kafelki.
Spuszcza wodę w kiblu dwa razy, co w przedziwny sposób go uspakaja. Zanim znów podejdzie do okna, pije jacka danielsa prosto z gwinta. To lekarstwo zawsze warto mieć pod ręką. Potem wyciąga z szafy pognieciony podkoszulek i wkłada pospiesznie.
Znów chwyta aparat. Lekko odchyla firankę, opiera się o parapet i bierze głęboki oddech. Przez obiektyw obserwuje trupa oraz zbiegowisko. Czuje uderzenie gorąca. Adrenalinę. A także, dziwna rzecz, czuje, że jest obserwowany i ktoś patrzy na niego z dołu.
Krall kieruje aparat w tamtą stronę. Starszy, dziwacznie ubrany mężczyzna zadziera lekko głowę i gapi się prosto w jego okno. Zupełnie jak na złość karta pamięci właśnie się zapełniła. W nocy zrobił co najmniej tysiąc zdjęć i teraz wyświetlacz informuje, że pamięć osiągnęła „Full”. Przez obiektyw, który zamienia się w lornetkę, spogląda na faceta. Dziwny jakiś. W lnianym stroju i sandałach mężczyzna wygląda jak jurodiwy. Patrzy na Kubę, a potem szybkim ruchem wskazującego palca przejeżdża po szyi. Odwraca się i powoli odchodzi. Nikt nie poświęca mu uwagi. Tak to jest, starsi ludzie potrafią być przeźroczyści dla otoczenia. Ale nie dla Kralla. On widzi więcej, choć to trefny dar. Odkłada aparat i znów sięga po whisky. Dwa szybkie łyki przelewają się miękko przez przełyk.
 
4.

Inga Rojczyk, podkomisarz policji Wydziału Dochodzeniowego w Szczecinku, wiele lat żywiła do rodziców żal za fatalne imię. W podstawówce koledzy, widząc ją, wołali: „Inga wali wikinga” i rechotali złośliwie. W obronie swojego honoru biła się krewko, choć za obtarcia i podarte ubranie dostawała w domu cierpką reprymendę. „Doigrasz się kiedyś, Inga! Dziewczynki to słabsza płeć. Natury się nie zmieni!”, powtarzała matka, przykładając jej zimny nóż do nabrzmiewającego na czole guza. Inga współczuła matce zacofanych poglądów i robiła po swojemu. Już w dzieciństwie, gdy ktoś ją porządnie wkurzył, nie pozostawała dłużna. W liceum słyszała za plecami złośliwy szept koleżanek: „O, idzie piękna Inez!”. Szlag! Zdecydowanie wolałaby imię Anka, Kaśka albo chociaż Ewa. Swojskie i neutralne. Oryginalne imię, cholerna fantazja przodków, z której konsekwencjami zmagasz się całe lata. A gdyby tak wybierać je dopiero w dorosłym życiu, a do pełnoletniości używać tymczasowego? A jednak, polubiła je, kiedy pewnego dnia ojciec powiedział, że Inga oznacza „córka wojownika”.
Podkomisarz Rojczyk odziedziczyła imię po prababce ze strony matki, Indze Eberharter, Niemce o zbyt ostrym podbródku, co ukazuje fotografia w rodzinnym albumie. Jest czarno-biała i trudno powiedzieć, jakiego koloru prababka miała oczy. Niewykluczone, że tak jak wnuczka zielone.
Gęste włosy, które na zdjęciu opadają prababce na ramiona, są z całą pewnością ciemnorude.
Wszystkie kobiety w ich rodzinie dostają w spadku ten miedziany kolor.
Edmund przyznał, że najpierw zwrócił uwagę właśnie na włosy. Unikatowy, rudy odcień. I ekspresyjną gestykulację, którą Inga bez skutku próbuje poskromić, bo temperament zwycięża. „Doktor Jekyll i pani Hyde”, powtarza Mundi, chcąc ją wkurzyć. Nie kalkulował, kiedy oświadczył się po miesiącu od wyprawy na Islandię zorganizowanej przez poznańskie biuro Klub Podróżników, gdzie zobaczyli się po raz pierwszy. Biedaczek, miał nikłe pojęcie, co znaczy związać się z policjantką. W tamtym okresie ich mózgami rządził cudowny koktajl dopaminy i serotoniny. Inga w życiu nie podejrzewałaby, że zostanie żoną leśniczego i wyląduje na zadupiu w sąsiedztwie dzikiego poligonu. W pierwszym roku związku z Mundim była jednak w stanie zgodzić się na wszystko. No może poza zmianą nazwiska po ślubie, została przy swoim. Wyjazd na prowincję wydawał się kolejną ekscytującą przygodą. Od początku wiedziała, że nie ma mowy, żeby urządzili się w Poznaniu. Tam Mundi miał zerowe szanse na pracę w zawodzie. Dlatego to Inga rzuciła wszystko, a Edmund pozostał leśniczym w Bornem Sulinowie. Ćwierć wieku temu wojska bratniego narodu opuściły na zawsze okolicę, na którą mówi się dziś nieformalnie Bieszczady Północy. Kilometry dzikiej przyrody. Pustka i brak zasięgu na poligonie. Inga zamieszkała w miejscu, które było przez wiele lat zamkniętą strefą wojskową. Są tu nawet orły i wilki.
Dzięki pracy Mundiego dostali całkiem niezłą miejscówkę. Piękny domek z ogrodem i tarasem tuż przy wjeździe do Bornego Sulinowa od strony Szczecinka. Pod samym lasem. Jednego Inga nie wzięła pod uwagę: w Poznaniu kariera policjantki nabierała rozpędu. W okolicy, w której zamierzała spędzić spory kawałek życia, kobietom przebić się w męskim świecie jest równie łatwo, jak ludzkości skolonizować Marsa. Niezależnie od stopnia awansu. A już szczególnie w pionie kryminalnym, który wybrała jako ścieżkę kariery.

 
Inga patrzy w samochodowe lusterko i z rozbawieniem obserwuje pełne ekscytacji napięcie na swojej drobnej twarzy. Przypomina podnieconą wiewiórkę, która widzi orzeszek, ale jeszcze nie schwyciła go w ruchliwe pazurki. Ściska mocno kierownicę. Wjeżdżając na parking hotelu Mir, trąbi głośno. Chce zatrzymać Marka Barcza i Julka Krasińskiego, którzy właśnie wysiadają z samochodu. Skąd, do cholery, wzięli się tu tak szybko? Kiedy zadzwonił telefon, że w ogrodzie leży zamordowany mężczyzna, wciąż była w domu, w Bornem. Myślała, że będzie pierwsza.
Parkuje czerwonym volkswagenem polo przy ich zielonym oplu zafirze. Za ostro, jak zawsze. Szarpniecie potęguje ból, który męczy ją od kilku miesięcy. Upierdliwa kontuzja kręgosłupa. Pamiątka po treningu. Sport drogą do kalectwa, drwi z niej Mundi. Dostała od ortopedy półroczny ban na uprawianie sportów. Podejrzewa, że i tak długo nie wytrzyma. Życie bez kick boxingu jest dla Ingi jak życie bez seksu.
Z opla wysiadają dwaj mężczyźni. Gruby i chudy. Wyglądają trochę jak Flip i Flap.
– No hej! Niezły macie czas, chłopaki!
– Przyjechaliśmy na ryby nad Pile. Ale wiesz, Anka dyspozytorka zadzwoniła, że taka historia. Nooo! Wrzuciliśmy wędki z powrotem do bagażnika i jesteśmy. – Komisarz Marek Barcz pociera czoło, na którym szklą się kropelki potu. – Rybki mogą poczekać.
Barcz ma rację. Od czasu, gdy rok temu przez przypadek postrzelono na poligonie starszą grzybiarkę, w Bornem nie doszło do żadnego zabójstwa.
– Niezła akcja, ja pierdolę! – Julek Krasiński uśmiecha się swoim szczerym, choć nieco głupawym uśmiechem.
Rojczyk lubi go, co nie przeszkadza jej uważać, że koncentracja i wydajność w pracy spadły temu sympatycznemu łysolowi tuż po narodzinach trzeciego dziecka. Julek codziennie przychodzi do firmy z podkrążonymi z niewyspania oczami.
– Siwiński już wie? – pyta rzeczowo Barcz, kiedy wchodzą do klimatyzowanego hotelowego lobby.
– Wie. Ale szybko się nie pojawi. Kiedy do niego zadzwoniłam, odsypiał polowanie. Ma dziś wolne.
– A z prokuratury? – Barcz pociąga nosem.
– Malczewski przyjedzie. Ten nowy prokurator.
Inga otwiera torebkę.
Wyciąga opakowanie chusteczek i bez słowa podaje Barczowi.
Marek ma alergię dosłownie na wszystko. A najbardziej na matkę, z którą mieszka.
– Dzięki. Pyłki! Zawsze w sierpniu! – Barcz smarka głośno i z ulgą. – Poznaliście już tego Malczewskiego?
– Aha, trochę. – Julek cmoka z dezaprobatą. – Gadałem z nim ze dwa razy. Zarozumiały poznaniak. Taki, co to uważa, że my tu, na prowincji, na niczym się nie znamy. Ale ty przecież też jesteś z Poznania? Co, Inga?
Rojczyk przewraca oczami, zniecierpliwiona.
– Skoro już wpadliście, to do pracy, chłopaki!
Inaczej się z nimi nie da, bo wejdą ci na głowę. Szczególnie Barcz szuka okazji, by dominować.
Dwie minuty później wszyscy troje gapią się w milczeniu na nieruchome ciało mężczyzny. Trup musiał jakiś czas przeleżeć ukryty pod stertą skoszonej trawy. Zielone źdźbła przykleiły mu się do ubrania.
– Ktoś zabrał palce. – Barcz się krzywi. – Pieprzony sadysta.
Rojczyk pochyla się nad denatem i próbuje ocenić jego wiek. Zadbany pięćdziesięciolatek o szpakowatych włosach. W każdym razie parę godzin wcześniej mógłby uchodzić za eleganckiego. Koszula robi wrażenie wypranej we krwi. Pewnie kupiona w sklepie Armaniego czy innego Versace, bo krój jest stylowy. Lepkie kikuty dłoni wystają z kremowych rękawów, upaćkanych ekspresyjnymi śladami brudnej czerwieni, jakby sam Jackson Pollock przejechał po facecie pędzlem. „Zadawanie kolejnych ran sprawiło komuś przyjemność”, myśli Inga, ale nie mówi tego głośno. Morderca musiał mieć czas na staranną robotę. I na pewno nie zabił go tutaj, bo palce są odcięte z precyzją rzeźnika. A na to potrzeba odpowiednich warunków i czasu. Inga wyraźnie czuje w powietrzu charakterystyczny, nieprzyjemny odór. Mdły zapaszek trupa. Tak szybko? Już od rana jest upalnie, co przyśpiesza procesy gnilne. Ale może to cuchnie szlam znad jeziora.
– To mi wygląda na psychola – mruczy pod nosem wzburzony Barcz i kuca nad ciałem.
 

5.

Rozwibrowane dźwięki karetki dochodzą od strony parkingu.
Zawodzenie sprawia, że Indze zaczyna brakować powietrza. Dlaczego tak reaguje? To tylko karetka… Mimowolnie spogląda na bliznę. Wątpliwa ozdoba jej ręki od nadgarstka po łokieć. Biała blizna przerostowa. Dźwięk karetki przywodzi na myśl starą historię, o której wolałaby zapomnieć. Szczególnie latem ciężko ukryć szpecący ślad. Kiedyś, nawet w taki upał jak dziś, założyłaby długi rękaw. Pieprzyć to. Brzydka szrama będzie jej towarzyszką do końca życia. Indze już od dawna nie przeszkadza ta skaza. „Mój biały amulet”, myśli o niej.
– Ktoś wezwał pogotowie? Przecież czekamy na biegłego z Bydgoszczy – piekli się Barcz.
Podkomisarz Rojczyk wzrusza ramionami. Też chciałaby to wiedzieć.
Lekko otyła kobieta we wściekle czerwonej kamizelce, narzuconej na biały kitel, zmierza szybkim krokiem w ich stronę. Minę ma hardą. Zupełnie jakby planowała reanimować leżącego na ziemi faceta.
Inga rozpoznaje ją od razu. To Sonia Aleksandrowa. Lekarka, która mieszka w Bornem. Zajmowała się Edmundem, kiedy leżał w szpitalu w Szczecinku z zapaleniem płuc. Przyjmuje też w miejscowej przychodni. Kobieta musi być mocno po pięćdziesiątce. Duży kok, ułożony z brzydkich, siwych pasm włosów, dodaje jej lat. Wyglądałaby znacznie lepiej, gdyby je ufarbowała.
Sonia kuca przy trupie, zanim policjanci zdążą zaprotestować. Gapi się na mężczyznę jak zahipnotyzowana.
Barcz chrząka poirytowany.
– Będzie go pani wskrzeszać?
Lekarka ignoruje pytanie, błyskawicznym ruchem zbliża dłoń do ziejącej, lepkiej od krwi jamy na przedramieniu denata. Morderca wyciął w tym miejscu spory kawałek skóry.
– Co pani, do cholery, robi? – wrzeszczy Rojczyk. – Proszę nie dotykać!
– Przepraszam. – Sonia niechętnie odsuwa dłoń.
– No ja myślę! Zmarłym zajmie się najpierw biegły, który właśnie tu jedzie. Akt zgonu będzie można wypisać później.
Inga z trudem zaciska wargi, powstrzymując się od wybuchu wściekłości. Kobieta o urodzie zapracowanej traktorzystki ją wkurzyła. Niezła tupeciara.
– Zaraz przyjedzie też prokurator. Nie ucieszy się, jak zobaczy, że ktoś grzebie przy zwłokach! – wrzeszczy Barcz.
Sonia Aleksandrowa kiwa głową z roztargnieniem, ale jej twarz nie wyraża skruchy. Jakby myślami była gdzie indziej. Ma szybki oddech człowieka, któremu brakuje powietrza. Ciągle kuca nad ciałem, opierając się ręką o trawę.
Julek robi krok w stronę lekarki.
– Skąd się pani tu w ogóle wzięła?
– Mam dziś dyżur w Szczecinku. Zadzwonili z hotelu dwadzieścia minut temu. Może ktoś myślał, że coś da się zrobić?
– Dzwonił kompletny idiota! Tego tutaj już nic nie wskrzesi! – Barcz znów podnosi głos. – Chyba się pani na tym zna?
Lekarka wstaje. Cofa się o dwa kroki. Znów łypie na trupa.
– Kolega jest szorstki, ale ma rację. Teraz czekamy na technika, który jest w drodze, a pani właśnie zadeptuje ślady. – Inga stara się załatwić to po dobroci. – Chodźmy na bok. Chcę z panią zamienić słowo.
Barcz posyła jej zaskoczone spojrzenie, ale wyjątkowo się nie wtrąca.
 
6.

Widziałam, jak się mu pani przygląda – zaczyna łagodnie Inga Rojczyk, kiedy siedzą już na jednej z ogrodowych ławek. – Patrzyła pani na niego, jakby go pani znała. – Uważnie obserwuje wyraz twarzy lekarki. – Ten mężczyzna był pani pacjentem?
Sonia Aleksandrowa kręci przecząco głową. Głośno przełyka ślinę.
– To nie to…
– Ale znała go pani? Obserwowałam pani reakcję – naciska Inga, teraz już ostrzej.
Brak odpowiedzi.
– Tak czy nie?
– Widziałam identyczną zbrodnię przed laty… – cedzi lekarka przez zęby. Cicho, że ledwo ją słychać.
– Twierdzi pani, że widziała podobne morderstwo?
Aleksandrowa odsuwa się od niej. Mocno zaciska dłonie, jakby już pożałowała swoich słów.
– Co pani dokładnie widziała?
Lekarka prostuje się nagle.
– Widziałam mężczyznę z identycznie odciętymi palcami.
– Kiedy?
– Ćwierć wieku temu.
– Gdzie?
– W garnizonie… – rzuca Sonia tak cicho, że ledwo słychać.
Inga wychwytuje w jej głosie delikatny wschodni zaśpiew. To chyba Mundi rzucił któregoś dnia, że pracująca w ośrodku lekarka jest z pochodzenia Rosjanką. Trudno się zorientować. Sonia mówi po polsku niemal bez akcentu.
– Proszę opowiedzieć coś więcej o tamtym morderstwie – mówi Inga, nie spuszczając jej z oczu.
Sonia powoli wciąga powietrze i jeszcze wolniej wypuszcza.
– Byłam młodą lekarką w szpitalu w Bornem. To była końcówka lat osiemdziesiątych. Wezwali mnie razem z lekarzem dyżurnym. Mężczyzna, do którego przyjechaliśmy, nie żył. – Sonia milknie, jakby potrzebowała chwili do namysłu, zanim zacznie kontynuować. – Na miejscu pojawiło się KGB. Trup leżał tuż przy szuwarach, na zamarzniętej tafli jeziora. Miał ucięte palce. Lód pokrywały plamy krwi. Wszędzie krew… Zlodowaciała krew na jeziorze. Mieniła się jak czerwony szron. I te pokiereszowane dłonie. Okropne, choć w pracy lekarza przywykłam do gorszych widoków. Wie pani, jak potwornie wyglądają czasem ofiary wypadków drogowych? – Sonia przymyka powieki. – Szukaliśmy palców na zamarzniętej tafli, a nawet na brzegu. Nigdzie ich nie było. Nigdzie! – powtarza dobitnie. Widać, że wspomnienie powróciło z ogromną siłą. – Zabraliśmy ciało na nosze. Przewieźliśmy karetką do prosektorium.
– Co wykazała sekcja?
– Nie wiem. Nie dopuszczono mnie do niej.
Trzeba sprawdzić historię tamtego morderstwa, myśli Rojczyk. Miasto Borne Sulinowo administracyjnie należało wtedy do Rosjan. Nie istniało na oficjalnych mapach. Czy to się w ogóle uda? Dokopać się do rosyjskich akt lub chociaż gazet z tamtych czasów. O ile cokolwiek o tym pisali.
– A sprawca morderstwa? Znaleziono go?
Sonia Aleksandrowa kręci przecząco głową. Odpowiada rozgorączkowanym spojrzeniem.
– Zadaje pani trudne pytania – stwierdza w końcu. – Chyba nie. W każdym razie wyraźnie mnie ostrzeżono, żebym nie dopytywała o sprawę. I tak zrobiłam. Dopiero dziś wszystko mi się przypomniało.
  
7.

Borys Morozow w ciemnych okularach cicho jak kot mija garstkę gości weselnych na tarasie. Nawet ci wyglądający na zblazowanych zdradzają zmieszanie. Śmierć zawsze budzi niepokój. „A oto i on. Pechowiec. Morderstwo w noc ślubu! W tak eleganckim hotelu!”, patrzą na niego ukradkiem, wzrokiem pełnym współczucia, ale też i złośliwej satysfakcji.
Morozow zmierza szybko w kierunku podkomisarz Ingi Rojczyk. Głowa wysoko, szeroka żuchwa wysunięta do przodu. Przypomina aligatora z kreskówki.
– Pan Borys Morozow? – pyta Inga, choć doskonale wie, że tak.
Widziała go wcześniej na zdjęciu w „Tygodniku Pilskim”, ale bez przeciwsłonecznych okularów, które dziś założył. Szczelnie zakrywają oczy. „Sprytne”, myśli Rojczyk.
– A pani to kto? – Morozow żąda wyjaśnień tonem maharadży, ale w kącikach mięsistych ust rysuje się napięcie.
– Podkomisarz Inga Rojczyk. Poznaje go pan? – Wskazuje zmasakrowane ciało. Borys podąża wzrokiem za policyjnym technikiem, fotografującym zwłoki szybko i w skupieniu.
– Bladź… – syczy jak wąż, na którego ktoś nadepnął. – To mój ochroniarz, Anton Gorbaczow!
Denat nie pasuje do letniej scenerii ogrodu. Wygląda nierealnie, jak manekin wynajęty przez ekipę filmową kręcącą tu serial kryminalny. Borys odgania muchę, która lata mu przed nosem.
– Niedługo zabierzemy ciało, niech pan się dobrze przyjrzy. Może coś zwróci pana uwagę? Każde skojarzenie jest cenne. – Inga stara się o neutralny ton, ale Borys Morozow ma w sobie coś irytującego. Typ zarozumiałego bubka, który zachowuje się jak król świata. Nie znosi takich.
Borys nieoczekiwanie zdejmuje ciemne okulary. Pociera palcem oko. Widać przekrwione spojówki. „Ciężka noc, co?”, kusi ją, żeby zapytać. Zastanawia się, czy Rosjanin wytrzeźwiał już po imprezie.
– Chcielibyśmy z panem jak najszybciej porozmawiać, jeśli to możliwe. Oczywiście nie tutaj. Czy jest jakieś spokojne miejsce w hotelu, gdzie można zamienić parę słów?
Borys Morozow kiwa głową. Inga zauważyła, że zbladł jak po nokaucie. Opalona twarz w kilka minut straciła kolory.
– Zapraszam do sali konferencyjnej. Zaraz każę ją dla nas otworzyć.
Rosjanin na szczęście mówi nieźle po polsku, co robi wrażenie. Rojczyk podejrzewa, że musi już od dłuższego czasu prowadzić interesy w Polsce, skoro tak płynnie się porozumiewa.
– Świetnie. Idziemy?
– A co z nim? Będzie tu tak leżał? – Borys nerwowo wskazuje na odgrodzone taśmą miejsce.
– Czynności jeszcze potrwają. Trudno określić, ile czasu nam to zajmie. Czekamy wciąż na prokuratora.
– Nie chciałbym, żeby Anton straszył gości. Jeśli to nie jest konieczne…
Inga kiwa głową.
– Rozumiem.
Borys z nieodgadnioną miną gapi się na martwego ochroniarza i grube końskie muchy, które brodzą w przyschniętej krwi. Spacerują po lepkich plamach jak pracowici, chińscy rolnicy na polu ryżu. Zawsze ktoś korzysta na czyjejś śmierci. Przynajmniej owady.

 
Wesprzyj nas