“Światło i cień”, drugi tom cyklu Kuchennymi drzwiami, to powrót do historii Zofii Nowakowskiej i jej bliskich. Tym razem głównymi bohaterami staną się przedstawiciele młodego pokolenia, które dorastało w “Grze pozorów”. Czeka ich nie lada wyzwanie, będą musieli zmierzyć się ze skutkami Wielkiej Wojny, zmianami w życiu społecznym i rodzinnymi tajemnicami.


Minęło dwadzieścia lat od czasu, gdy podkuchenna Zosia wyruszyła do Krakowa. Teraz jest ona wdową, a jej dzieci wchodzą w dorosłość. Najstarsza córka, Klementyna, interesuje się fotografią, a dzięki pomocy męża jej ciotki Franciszki znajduje zatrudnienie i możliwość rozwoju fotograficznego hobby. Dwaj synowie – Bronek i Staszek, nie sprawiają większych kłopotów wychowawczych, pierwszy dobrze radzi sobie w szkole a drugi w gospodarstwie. Największy problem Zofia ma z najmłodszą córką, Janką, sprytną i świadomą swojej urody, dążącą do własnych celów bez oglądania się na dobro innych.

Z kolei Olek Dąbrowski planuje pójść w ślady ojca i rozpoczyna studia medyczne na uniwersytecie, zaś Kazik Rozchodowski składnia się ku karierze wojskowej. Postanawia również, ogarnięty wątpliwościami co do okoliczności śmierci swojego ojca, dokładniej zbadać tę sprawę.

Codzienne życie bohaterów i ich plany zmieniają się gwałtownie w wyniku wydarzeń na świecie – zatonięcie Titanica, zamach w Sarajewie i I wojna światowa wpływają na losy mieszkańców nie tylko Krakowa. Zofia podupada na zdrowiu, Olek zostaje zmobilizowany i trafia na front a Klementyna musi zmierzyć się z problemami w życiu osobistym. Wojenna zawierucha nie omija także spokojnych dotąd wsi podkrakowskich.

W powieści “Światło i cień” Katarzyna Majgier kontynuuje wątki rozpoczęte w “Grze pozorów” jak na sagę przystało. Bohaterowie młodzi w pierwszym tomie, odchodzą z wolna w cień, a w nowe czasy wkraczają ich potomkowie. Wraz z nimi pojawiają się też nowe postacie. Zmienia się także świat i społeczeństwo, w którym poruszają się bohaterowie. Katarzyna Majgier znakomicie zarysowuje tło historyczne, pokazuje zmiany spowodowane wojną, wpływ odzyskania niepodległości na sytuację przedwojennych warstw społecznych, ich dostosowywanie się do nowej sytuacji. Autorka dużo uwagi poświęca przy tym, podobnie jak w poprzednim tomie cyklu – położeniu kobiet, które wciąż były pozbawione wielu możliwości rozwoju i kariery, łatwo dostępnych dla mężczyzn.

Bohaterki wykreowane przez Katarzynę Majgier nie są typami rewolucjonistek, pragnących wywrócić do góry nogami patriarchalną strukturę świata, ale też nie są bezwładnymi i pozbawionymi wizji własnego życia. To kobiety, które dążą do tego, by żyć po swojemu, małymi krokami poruszać się na terenach zajętych dotąd przez mężczyzn i uzyskać niezależność na tyle, na ile to jest możliwe. W książce nie brakuje przy tym tematów stale obecnych w powieściach z gatunku sagi: miłości, podejmowania ważnych życiowych decyzji i dylematów z tym związanych, brania odpowiedzialności za swoje postępowanie, sekretów rodzinnych i tajemnic wpływających na relacje bohaterów. Są też niedopowiedzenia, zaginione listy i komplikacje spowodowane brakiem szczerości i otwartości, intrygi i kłamstwa, wielkie dziejowe wydarzenia i całkiem małe katastrofy, dalekie podróże i wojenne perypetie, troski i radości. Całość tworzy wciągającą i malowniczą lekturę. W sam raz na piękne majowe wieczory. Wanda Pawlik

Katarzyna Majgier, Światło i cień, seria: Kuchennymi drzwiami, tom 2, Wydawnictwo Słowne, Premiera: 25 kwietnia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Katarzyna Majgier
Światło i cień
seria: Kuchennymi drzwiami, tom 2
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 25 kwietnia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

I

Karol Rozchodowski podniósł zakrwawioną głowę i rozejrzał się wokół, mrużąc napuchnięte powieki. Zofia cofnęła się przestraszona, a on wbił w nią wzrok.
– Myślałaś, że mnie zabiłaś? – odezwał się zachrypłym głosem.
Zofii zakręciło się w głowie. Dygotała z przerażenia.
– Myślałaś, że możesz mnie zabić? – Roześmiał się.
Oparł ręce na biurku i spróbował się podnieść.
Zofia chciała uciec, ale poczuła, że nogi wrosły jej w podłogę.

* * *

– Ma gorączkę – doszedł ją głos jakby z innego świata.
– Trzeba będzie iść po Mikoszową.
– Może by sprowadzić doktora? Czy to groźne? Nigdy tak nie chorowała.
Głosy należały do jej synów: Bronka i Staszka, a ona była w domu. Leżała w łóżku i… to wszystko tylko jej się przyśniło!
Odetchnęła z ulgą, patrząc na przyglądających jej się chłopaków. W izbie było już jasno.
– Zaraz wstanę – mruknęła, unosząc się na łokciach.
Głowa ją bolała. I była jakaś słaba…
– Mama zostanie w łóżku – powiedział stanowczo Bronek. – Zachorowała mama – wyjaśnił.
– Ja? – zdziwiła się.
Rzadko chorowała. Czasem tylko bolało ją gardło, ale zwykle samo przechodziło. Teraz jednak czuła się dziwnie słaba i roztrzęsiona.
„To przez ten koszmarny sen” – pomyślała, ale wtedy uświadomiła sobie, że nie wszystko było snem. I że nie minęła jeszcze doba, odkąd po latach zobaczyła Karola Rozchodowskiego i… „O Boże! Co ja zrobiłam?!” – przypomniała sobie i opadła na łóżko.
– Mama leży i odpoczywa – nakazał Bronek. – Żeby się mamie nie pogorszyło.
Ledwie go słyszała.
– Pójdę po Mikoszową – zdecydował Staszek. – Może już wstała?
Zofia popatrzyła na swoich niczego nieświadomych synów. Za nimi, w drzwiach, zamajaczyła postać Janki, najmłodszej z rodzeństwa.
Zofia zamknęła oczy i zastanowiła się, co właściwie jest snem, a co zdarzyło się naprawdę.

Była w dworku, w gabinecie, znalazła tam broń i trzymała ją w ręce, przypominając sobie napad na sklep. A wtedy wszedł Karol Rozchodowski. Starszy, zniszczony przez wiek i nałogi. Nawet jej nie rozpoznał. Nie miał pojęcia, że kiedyś…
Zadrżała. Może to też jej się śniło? Może wcale nie wzięła pistoletu? Może wcale go nie zastrzeliła?
A jednak ciągle czuła w rękach chłodny dotyk broni. I myślała o napadzie w sklepie, który kiedyś tak ją przeraził, a teraz sama zrobiła coś podobnego.
Ona, Zofia Muchowa, szanowana gospodyni z Korczyc, wymierzyła lufę w głowę człowieka i powiedziała: „Rób, co każę, bo łeb odstrzelę!”…
A potem strzeliła.

* * *

– Ano, ma gorączkę – orzekła Mikoszowa, staruszka pełniąca w Korczycach funkcję znachorki.
– Ale wyzdrowieje? – upewnił się Staszek.
Mikoszowa wzruszyła ramionami.
– Wszystko w rękach Boga – oświadczyła, nabożnie wznosząc oczy ku niebu. – Będzie chciał, to wyzdrowieje.
– To coś groźnego? – zaniepokoił się Bronek.
– Wszystko może być groźne – ucięła Mikoszowa. – Gorączka nie bierze się z niczego. Coś musi jej być. Boli cię coś? – spytała Zofię.
– Nie – mruknęła chora. – Tak – zmieniła zdanie. – Głowa…
Mikoszowa zrozumiała, że się z nią nie dogada.
– Zjadła wczoraj coś nadpsutego? – spytała synów.
Nie wiedzieli.
– A może długo była na słońcu i jej przygrzało?
To było całkiem możliwe.
– Poszła wczoraj piechotą do Zbuczyny – powiedział Staszek.
– Niech leży i śpi – zarządziła Mikoszowa, wychodząc przed dom. – A co te krowy tak ryczą? – zainteresowała się. – Niewydojone?
Krowy ciągle jeszcze były w oborze, a Janka gdzieś przepadła.
Staszek zajrzał do domu. Siostra siedziała przed lustrem, napawając się widokiem swoich bujnych jasnych włosów.
– Krowy wydojone? – spytał, choć widział w kuchni puste wiadra.
Nie odpowiedziała. Nie będzie jej rozkazywał.
– Ogłuchłaś? – nie wytrzymał.
Spojrzała spod oka i uśmiechnęła się kpiąco, ale nadal się nie odzywała.
– Jazda, gówniaro, do obory! – warknął, wyszarpując spod niej krzesło. – Ale już!
– Co robisz?! – krzyknęła.
– Myślisz, że jak matka chora, to będziesz się lenić?
Spojrzała groźnie, jakby zamierzała rzucić się na niego i wydrapać mu oczy, ale do izby zajrzała Mikoszowa.
– A ta co? Dopiero wstała? – oburzyła się, widząc nieprzebraną jeszcze Jankę z rozpuszczonymi włosami. – Krowy ryczą, niewydojone i głodne. Taka z ciebie gospodyni rośnie?
Janka dobrze wiedziała, że stara ma długi język, a co gorsza we wsi ją szanują i słuchają, co mówi. Zależało jej na dobrej opinii.
– Zaraz je wydoję – powiedziała poważnie. – Ale mama ważniejsza od krów i najpierw musiałam zająć się nią – dodała.
Staszek wiedział, że nawet nie podeszła do łóżka matki. Janka coraz bardziej go drażniła.

* * *

Zofia siedziała przed trzema poważnymi funkcjonariuszami. Ten pośrodku, dowódca, patrzył na nią przenikliwie.
– Widziała pani zajście? – pytał.
Usiłowała mu odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle.
– Co robił denat, kiedy weszła pani do pokoju?
Otwierała usta, ale nie mogła wykrztusić ani słowa.
– Opowie nam pani, co się zdarzyło?
– Ja… – odezwała się wreszcie, ale nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
– Zabiła go pani – orzekł dowódca, a jego podkomendni powstali. – Czeka panią kara śmierci.
Zerwała się gwałtownie, aż Janka, która szukała czegoś w szafie, podskoczyła i spojrzała na nią badawczo. Zofia jednak nawet nie odwróciła się w jej stronę. Dziewczyna odetchnęła z ulgą i schowała jedwabną chustkę matki za koszulę.
– Ja… – wykrztusiła.
Bronek, który wszedł do kuchni, usłyszał ją i zajrzał. Zauważył Jankę grzebiącą w szafie.
– Co ty robisz? – spytał.
– A co ci do tego? – odburknęła, ale Bronek patrzył na matkę. Była rozpalona i cała się trzęsła.
– Za obiad byś się wzięła! – rzucił do Janki, która udała, że go nie słyszy. – Przyniosłaś matce pić?
Nie odpowiedziała, więc sam poszedł po wodę.
– Bierz się do roboty, bo pożałujesz! – warknął na siostrę, która odpowiedziała pogardliwym spojrzeniem i wyszła z izby tanecznym krokiem.
„Chcą mi rozkazywać!” – pomyślała obrażona.
Stanęła przed lustrem i zawiązała jedwabną chustkę matki, a potem potarła usta i policzki świeżo rozkrojonym burakiem. Tak udała się do swoich przyjaciółek – najpierw do Nastki, potem do Władki. Obie miały przystojnych braci…
Przy okazji zamierzała przejść się przez wieś, żeby wszyscy ją zobaczyli. Lubiła, jak ludzie na nią patrzyli. Wiedziała, że jest ładna.
Kiedy Staszek i Bronek wrócili z pola, spodziewali się, że czeka na nich obiad, ale w domu była tylko matka, która spała rozpalona gorączką. Jankę gdzieś poniosło. Nawet nie pozmywała po śniadaniu, nie wspominając o tym, że nie wzięła się do gotowania obiadu.
Zaniedbała wszystkie obowiązki i zostawiła matkę samą, nie przynosząc jej nawet nic do picia. Po krowy poszła tylko dlatego, że Nastka i Władka też musiały przyprowadzić i wydoić swoje, a ona nie chciała, by we wsi gadali, że jest leniwa.
Bronka i Staszka, choć byli tak różni, jednakowo oburzały poczynania młodszej siostry.
– Darmozjad rośnie! Matkę chorą samą zostawiła…
– Trzeba pojechać po Klimę – orzekł Bronek, a Staszek przyznał mu rację.
Zamierzali tego popołudnia skończyć kosić zagon za domem, ale zmienili plany.
– Mogę pojechać – dodał Bronek nieśmiało. Nie chciał tego narzucać, bo Staszek mieszkał tu na co dzień i lepiej wiedział, co trzeba zrobić.
– Dobra – zgodził się Staszek, który nie lubił jeździć do Krakowa. – Jedź, a ja zostanę z mamą.

* * *

Klima była w pracy, w zakładzie fotograficznym Józefa Kwietnia, gdzie zatrudniła się przed rokiem, marząc o nauce fotografii. Ciągle jednak nie miała okazji stanąć za obiektywem aparatu. Tym zajmował się sam Józef Kwiecień. Nawet jego syn Wacław nie był do tego dopuszczany. Ale on przynajmniej wywoływał zdjęcia i uczył się zawodu.
Klima, choć pracowała tu jako pomoc fotografa, w rzeczywistości była służącą. Sprzątała, chodziła na posyłki, ustawiała dekoracje tak, jak nakazywał jej szef, albo zajmowała się dziećmi klientów.
Kończyła myć szybę w drzwiach, kiedy nadszedł Olek Dąbrowski, świeżo upieczony student medycyny. Ucieszyła się na jego widok, choć wiedziała, że jej pracodawca nie będzie zadowolony. Nie lubił, kiedy ktoś do niej przychodził w godzinach pracy.
– Coś się stało? – spytała Olka.
Skinął głową.
– Nie wiesz, kiedy twoja ciocia wróci z podróży poślubnej?
Nie miała pojęcia. Wyglądało na to, że nie tylko ona. Ostatnio próbowała dowiedzieć się czegoś w domu męża ciotki, przemysłowca Albina Mohnara, lecz jego służba też tkwiła w niepewności. Klima spytała o Rudolfa, majordomusa, który zarządzał domem, ale okazało się, że państwo zabrali go ze sobą.
Po ślubie Franciszki Klima została sama w wynajętym mieszkaniu na Starowiślnej, zastanawiając się, jak to będzie, kiedy ciotka przeprowadzi się do małżonka. Czy ona też ma się tam przenieść? Czy powinna korzystać z gościnności nowego wuja? Albin Mohnar należał do najbogatszych ludzi w Krakowie, więc nie wyobrażała sobie, że zamieszka u niego.
Martwiła ją także sytuacja w pracy. Chętnie porozmawiałaby o tym z Olkiem, ale nie w pracy. Spytała go, czy mogą spotkać się wieczorem, ale on nie zamierzał czekać.
Miał ważną sprawę, którą chciał jak najszybciej omówić z Klimą, bo od dwóch dni nie dawała mu spokoju. Chodziło o sąsiadkę z kamienicy, która właśnie umarła.
Klima nie przypominała sobie tej kobiety i nie rozumiała, dlaczego Olek opowiada o niej, przeszkadzając jej w pracy, dopóki nie wspomniał, że to osoba zajmująca lokal, w którym kiedyś mieszkały Franciszka z przyjaciółką, angielską nauczycielką Wiktorią Hallam.
– Mieszkała sama i pogrążała się w szaleństwie, od dawna unikała ludzi, dopiero po trzech dniach zauważono, że umarła – opowiadał. – Poszliśmy tam z ojcem i znalazłem u niej listy, które panna Wiktoria pisała do twojej cioci.
– Ciocia zapomniała zabrać te listy, kiedy się wyprowadziła? – zdziwiła się Klima.
Nie sądziła, żeby ciotka Franciszka mogła przeoczyć akurat to.
– Nie. – Olek patrzył na nią poważnie. – Ona nigdy nie dostała tych listów.
Klima spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Przychodziły po wyjeździe panny Wiktorii, kiedy panna Franciszka już tam nie mieszkała – tłumaczył Olek. – Panna Hallam pisała je przez te wszystkie lata, a twoja ciocia nie wiedziała o tym, bo listy odbierała ta szalona kobieta i nic nikomu nie mówiła.
Klima pobladła.
– Ciocia Wiktoria przez te wszystkie lata pisała do cioci Franciszki? – upewniła się, a Olek przytaknął.
– Znalazłem te listy dopiero w tę niedzielę – dodał. – Po tym, jak panna Franciszka wyszła za mąż.
Oboje wiedzieli, co łączyło Franciszkę z Wiktorią.
– Nie mam pojęcia, co z tym zrobić – wyznał Olek. – Powinienem oddać te listy twojej cioci, ale… ona właśnie wyszła za mąż.
Olek był w rozterce, a Klima to rozumiała.
– Akurat teraz się znalazły… – westchnęła. – Ciocia wydaje się szczęśliwa z panem Mohnarem. Te listy wszystko skomplikują.
– Wyobrażam sobie – potwierdził Olek. – Ale chyba nie mam prawa ukrywać tego przed nią?
– Nie – zgodziła się Klima. – Trzeba będzie oddać jej te listy, kiedy wróci.
„Choć to może złamać jej serce” – pomyślała.

* * *

Bronek zaprzęgał konia, kiedy Janka wyszła z obory z wiadrem mleka. Obaj ze Staszkiem zrobili jej awanturę, że zostawiła matkę samą i nie ugotowała obiadu, ale ona tylko uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła do domu. Chwilę później wyszła z niego niespiesznie, kierując się w stronę furtki.

Zofia słyszała ich głosy jak przez mgłę, bo czekała na wykonanie wyroku. Wiedziała, że zostanie powieszona za morderstwo, ale jeszcze musi coś zrobić. Tylko co? Co trzeba zrobić przed śmiercią?
„Wyspowiadać się!” – przypomniała sobie.
Uniosła się na łóżku i zawołała Jankę, ale przyszedł Staszek.
– Stasiu – powiedziała przytomnie. – Sprowadź mi księdza.
– Księdza? – przestraszył się. – Ale przecież mama nie umrze…
– Sprowadź mi księdza – powtórzyła stanowczo.
Staszkowi przypomniało się, że kiedyś, gdy miał ospę i leżał w gorączce, matka wezwała do niego księdza, by udzielił mu namaszczenia. Potem wyzdrowiał i wszyscy mówili, że to właśnie dzięki temu sakramentowi. Może o to jej teraz chodziło? Ale może naprawdę czuła, że umiera?
To go przeraziło. Nie skończył jeszcze czternastu lat. Uważał, że nie poradziłby sobie sam, zwłaszcza z tą bezczelną gówniarą pod opieką. Klima i Bronek byli starsi, ale jego zdaniem wiedzieli o gospodarstwie mniej od niego. Oboje od lat mieszkali w Krakowie i tam się uczyli. Nie byli chłopami z prawdziwego zdarzenia jak on…
– Janka! – zawołał, wbiegając z domu, ale odpowiedziała mu cisza.
Nawet jeśli siostra go słyszała, nie zamierzała odpowiadać. Staszek miał ochotę ją trzasnąć.

Janka nie uszła daleko, gdy natknęła się na starą Mikoszową, która postanowiła zajrzeć do pacjentki. Towarzyszyły jej Rusiecka i Kozłowa, znane we wsi plotkarki. Janka zawstydziła się, że spaceruje, kiedy jej matka leży z gorączką, więc przyspieszyła kroku.
– Janka, co z matką? Jak się czuje? – zaczęły wypytywać.
– Chora – powiedziała z troską w głosie.
– A ciebie gdzie niesie? – oburzyła się Mikoszowa. – Kto z matką został?
– A… chłopaki – zapewniła Janka. – Mnie wysłali po… różne rzeczy…
– Jakie rzeczy? – zainteresowała się Rusiecka.
– Idę do Nastki, prosić, żeby nasze krowy wygoniła na pastwisko ze swoimi. – Janka szybko to wymyśliła, bo nie pierwszy raz powierzała krowy poczciwej Nastce. – A ja posiedzę z mamą – dorzuciła i niemal pobiegła.
– Coś kombinuje – orzekła Rusiecka, a Kozłowa i Mikoszowa pokiwały głowami.
Gdy dotarły do domu Zofii, Staszek powitał je z ulgą i oznajmił, że matka wzywa księdza, a on nie mógł po niego pójść, bo bał się zostawiać ją samą.
– A Bronek gdzie? – chciała wiedzieć Rusiecka.
– Pojechał do Krakowa po Klimę – odparł Staszek i wyszedł.
To wszystko brzmiało poważnie, więc zajrzały do Zofii. Chora była rozpalona i wyglądała na nieprzytomną.
– Może to co zaraźliwego? – przestraszyła się Kozłowa, stając w drzwiach.
– Może. – Mikoszowa tylko wzruszyła ramionami, więc obie sąsiadki zostały w kuchni.

* * *

Bronek dotarł do Krakowa niedługo przed zakończeniem dnia pracy u Kwietniów. Kiedy wszedł do zakładu, Klima zamiatała już podłogę, a Józef Kwiecień i jego syn zbierali się do wyjścia.
Widok Bronka zaskoczył Klimę. Nie spodziewała się tu brata, który lato spędzał w rodzinnym domu, pomagając w pracach polowych.
– Coś się stało? – spytała zaniepokojona.
– Mama chora – odparł. – Źle z nią – dodał.
Zabrzmiało to na tyle poważnie, że Józef Kwiecień dał Klimie wolne, by mogła pojechać do domu.

* * *

Staszek miał szczęście. Zanim dotarł na plebanię, spotkał księdza, który wracał od innego chorego.
– Co się dzieje? Zaraza jakaś? – spytał, usłyszawszy o kolejnej osobie, która potrzebuje sakramentu.
– Nie wiem, co z matką – przyznał Staszek. – Mikoszowa mówi, że może to od słońca. Wczoraj poszła do Zbuczyny i wróciła późno. Była jakaś niewyraźna. Nic nie mówiła, tylko od razu się położyła…
– Do Zbuczyny? – podjął ksiądz. – To ona była wczoraj w Zbuczynie? – ożywił się. – Zastanawiałem się, kto to mógł być… Mówiła, jak to się stało?
Staszek nie rozumiał.
– Wczoraj w Zbuczynie zastrzelił się człowiek – wyjaśnił duchowny. – Nic matka nie mówiła?
– Nie.
– Strzelił sobie w głowę na oczach jakichś kobiet. Jedna podobno przyszła do niego z Korczyc, oddać jakieś pieniądze. Nie wiedziałem, że to Muchowa…
– Strzelił sobie w głowę? – powtórzył zaintrygowany Staszek. – Jak to? Dlaczego?
– Matka nic nie mówiła? – Ksiądz nie posiadał się ze zdumienia.
Próbował sobie przypomnieć, czy poprzedniego dnia do Zbuczyny nie wybrała się też jakaś inna gospodyni. Sądził, że ktoś, kto był świadkiem takiego zdarzenia, na pewno ma co opowiadać. Sam chętnie by posłuchał.
– Nie. W ogóle chyba się za bardzo nie odzywała. – Staszek dopiero teraz to sobie uświadomił. – Pewnie już ją choroba brała.
– Może to z nerwów? – zastanowił się ksiądz. – Jak on tak na jej oczach strzelił sobie w łeb…
Staszek nie mógł sobie tego wyobrazić.
– Ale dlaczego się zastrzelił? – powtarzał. W głowie mu się nie mieściło, że można samemu sobie odebrać życie. Przecież na świecie chodziło o to, żeby przetrwać.
– Przepił ponoć majątek – odparł ksiądz. – Zostawił żonę i dzieci z długami.
– I dlatego się zastrzelił? – Staszek ciągle nie dowierzał. – Jak można… jak można samemu się zabić?
– No właśnie. – Ksiądz pokiwał głową. – Bóg daje życie, a człowiek nawet tego nie potrafi uszanować. Taki grzech… – Pokręcił głową. – To wieczne potępienie – dodał ponuro.

* * *

Zofia czekała na wykonanie wyroku i myślała o swoich dzieciach, które osieroci, kiedy powieszą ją za morderstwo. Słyszała ich głosy i widziała, jak Janka grzebie w jej rzeczach i chowa za koszulę najlepszą jej jedwabną chustkę, którą kiedyś dostała od męża.
Coś niedobrego działo się z tym dzieckiem. Najpierw poszła sama do Zbuczyny i zatrudniła się jako służąca wbrew woli matki. Teraz pyskowała i widząc, że matka jest chora, brała jej rzeczy.
A to wszystko spada na Zofię akurat wtedy, kiedy czeka, aż ją powieszą za morderstwo. Co się stanie z Janką?
Klima i Bronek sobie poradzą. Staszek to też jeszcze dzieciak, ale spokojny i pracowity. Będzie musiał pójść na służbę, ale to chłopak, silny i zaradny, da sobie radę. Ale Janka… Nie wiadomo, u kogo przyjdzie jej służyć… I jak to się skończy.
Zofia pamiętała, co ją spotkało u Rozchodowskich, choć przecież była starsza od Janki i miała swój rozum.
Powinna poszukać córce służby u kogoś takiego jak Gulasowa. Porządnej gospodyni o twardym charakterze i surowych zasadach. To najlepsze wychowanie dla młodej dziewczyny. Albo u sióstr!
Wczoraj powiedziała Jance w złości, że ją tam odda, ale to naprawdę był bardzo dobry pomysł.
Siostry się nią zaopiekują. Dobrze ją wychowają i uchronią przed zepsuciem. W klasztorze wyrośnie na dobrą chrześcijankę i gospodynię. Może nawet znajdzie powołanie?
Zofia pomyślała, że musi się tym zająć, zanim ją powieszą, bo gdy umrze, będzie za późno. A tam, po drugiej stronie, może spotka Klemensa? On na pewno zapyta o Jankę. Była jego ukochanym dzieckiem. I co ona mu powie? Że zostawiła to dziecko na poniewierkę i naraziła na krzywdy?
Nie, musi zapewnić Jance przyszłość, żeby oboje z Klemensem byli o nią spokojni na tamtym świecie.

* * *

Ksiądz wszedł do domu i od razu poczuł atmosferę choroby i nadchodzącej śmierci.
W zwykle czystym domu Muchowej podłoga była niezamieciona, na stole w kuchni stały brudne naczynia, a po sieni przechadzała się kura.
W izbie przy chorej siedziała stara Mikoszowa, a w kuchni sąsiadki. Na widok duchownego wstały i podeszły bliżej, na ich twarzach malowała się uroczysta powaga.
Zofia uniosła głowę. Nie od razu go rozpoznała. Najpierw zobaczyła Staszka.
– Gdzie Janka? – spytała.
– Janka… zaraz przyjdzie – odparł z wahaniem, ale Zofia nie była tego pewna.
Zobaczyła księdza i przywitała go całkiem przytomnie.
Sąsiadki niepewnie zajrzały do izby, więc dała im znak, żeby weszły.
– Kiedy umrę… – powiedziała zachrypłym głosem. Odchrząknęła i wyraźniej powtórzyła: – Kiedy umrę, oddajcie Jankę na służbę do sióstr.

Janka gawędziła na miedzy z chłopakami od Kozłów, kiedy podjechała wozem Królikowa i ostro ją napomniała:
– Do twojej matki księdza wezwali, a tobie chłopaki we łbie!
Dziwnie na nią popatrzyli, więc zrobiła wszystko, co mogła, aby zatrzeć złe wrażenie.
– Do mojej mamy?! – zawołała przerażona. – O mój Boże! A co się stało?
I puściła się biegiem do domu.
Gdy weszła, matka właśnie wymogła na zebranych obietnicę, że po jej śmierci oddadzą ją na służbę do sióstr.
„Jak jakąś latawicę!” – pomyślała oburzona, słysząc te słowa.
Bo przecież to był wstyd… Ludzie różne rzeczy gadali o dziewczynach, które tam wysyłano.
Janka czuła się, jakby matka przy wszystkich ją spoliczkowała albo zwyzywała od najgorszych. Czym sobie na to zasłużyła?! Przecież była dobrym dzieckiem!
Ciągle była przekonana, że jest córką, o jakiej marzą wszyscy rodzice świata. Dlaczego nagle popadła w aż taką niełaskę, że matka na łożu śmierci każe ją oddać na służbę do klasztoru? Może od tej choroby pomieszało jej się w głowie?
„Nie może teraz umrzeć!” – postanowiła Janka. „Musi zrozumieć, że jestem jej najlepszym dzieckiem, i pamiętać o tym, kiedy naprawdę będzie umierać!”.
Zaczęła się gorączkowo modlić, po czym zajrzała do nieposprzątanej kuchni i zakasała rękawy. Sąsiadki siedziały na ławie… Bardzo dobrze! Niech widzą, jaka z niej dobra i pracowita córka. Nawet w takiej sytuacji, gdy do jej matki wezwano księdza, potrafi wziąć się w garść i godnie zastąpić gospodynię.

* * *

– Bardzo zgrzeszyłam – wyznała Zofia. – Zabiłam człowieka.
Ksiądz zaniemówił.
– Co takiego? – spytał zdumiony.
– Zabiłam człowieka – powtórzyła skromna i pobożna gospodyni wiejska, której życie, jak sądził duchowny, mogłoby być przykładem dla wielu kobiet.
– Jak to? – wykrztusił zdumiony. – Kogo? Kiedy?
– Wczoraj – odparła. – Zabiłam Karola Rozchodowskiego ze Zbuczyny.
„Aha, więc o to chodzi” – uspokoił się ksiądz.
Ta biedna kobieta musiała być w szoku po tym zdarzeniu. Stąd gorączka i te urojenia. A może urojenia miała też od gorączki? Tak czy owak, na pewno nie zabiła tego człowieka, skoro on sam się zabił i to przy ludziach.
Przypomniała mu się historia, którą opowiadano w okolicy, o kobiecie, której dzieci zaprószyły ogień w stodole i spłonęły w niej, gdy matka pracowała w polu. Z rozpaczy tak jej się pomieszało w głowie, że do końca życia opowiadała, że sama pozabijała te dzieci, choć pół wsi widziało ją w polu, kiedy stodoła się paliła, a dzieci chwilę wcześniej bawiły się zdrowe na podwórku.
Muchowej musiało przytrafić się coś podobnego. Szok i gorączka pomieszały jej w głowie.
„Uczciwe, pobożne kobiety przyznają się do grzechów, których nie popełniły. A prawdziwi zbrodniarze kłamią i udają niewiniątka…” – pomyślał.
Zastanowił się, czy nie byłby to dobry temat na kazanie. Nie w zwykłą niedzielę, ale w jakieś większe święto, kiedy przyjadą inni duchowni.
– To nie ty go zabiłaś, córko – uspokoił chorą. – On sam się zastrzelił. Od wczoraj o tym mówią.
– To ja go zabiłam! – zaprotestowała.
– Nic podobnego! Jesteś dobrą chrześcijanką. Widok grzesznika, który odbiera sobie życie, mógł ci pomieszać w głowie, ale jak ty miałabyś zabić człowieka? Byli przecież świadkowie. Od rana już ze trzy razy o tym słyszałem. Mówili, że sam się zabił.
– Kłamali – ucięła.
Ksiądz westchnął ciężko.
– Byli przecież żandarmi. Gdybyś go zabiła, zabraliby cię do więzienia.
– Zabiorą.
– Nikt cię nie zabierze do więzienia – zapewnił zniecierpliwiony. – Ten człowiek popełnił samobójstwo. Są świadkowie i zostawił list. Był grzesznikiem.
– Był – przyznała.
– Źle żył i źle umarł. A ty, córko, już o tym nie myśl, tylko wracaj do zdrowia. Masz dzieci niedorosłe, trzeba je wychować…
– Tak – przyznała. – Trzeba.
W głowie jej się kręciło od tego wszystkiego i teraz już sama nie wiedziała, co się stało. Czy rzeczywiście zabiła Rozchodowskiego? Może tylko jej się tak wydawało. Przecież ksiądz tak mówił…

* * *

Pogrzeb Karola Rozchodowskiego odbył się o świcie, dwa dni po jego śmierci. Nie była to uroczystość, jakiej można by się spodziewać po rodzinie Rozchodowskich. Nie był to nawet porządny katolicki pogrzeb, choć rodzony brat zmarłego był przecież prałatem.
Karola pochowano za cmentarnym murem, bo jako samobójca nie miał prawa do pochówku w poświęconej ziemi. Wykopano mu grób obok dwóch porośniętych trawą i zapadłych mogił, o których najwyraźniej nikt nie pamiętał.
Nie było mszy ani konduktu godnego pierwszej rodziny w Zbuczynie. Przyjechali tylko najbliżsi krewni, a wszystko odbywało się jakby cichaczem, w sekrecie. Wybrano tak wczesną porę, by uniknąć gapiów i plotek.
Córki zmarłego rozglądały się niepewnie, zawstydzone. Tak teraz postrzegały śmierć ojca – jako coś wstydliwego, co trzeba będzie ukrywać. To, że nigdy już nie zobaczą ojca, jeszcze do nich nie dotarło, podobnie jak wiadomość o długach i o tym, że dworek w Zbuczynie, w którym się wychowały i który nadal uważały za swój dom rodzinny, zostanie wkrótce zlicytowany.
Nawet wdowa jeszcze nie przyjęła tego wszystkiego do wiadomości, choć w jej przypadku utrudniały to silne leki uspokajające, które zażywała od chwili, kiedy ją powiadomiono. Choć od dawna nie żyła z mężem, a od kilku lat nawet nie mieszkali razem, wieść o jego śmierci ją zaszokowała. Zwłaszcza gdy usłyszała, w jakich okolicznościach miała ona miejsce i jakie były jej prawdopodobne przyczyny.
Sytuację w pełni pojmowali trzeźwo myślący Lutnerowie, których samobójstwo Karola właściwie nie zaskoczyło. Od początku wiedzieli, że ten Rozchodowski to nic dobrego, ale nie udało się wybić go z głowy Reginie.
Podobne zdanie o bracie miał prałat Henryk Rozchodowski, który do końca wahał się, czy jechać na pogrzeb. Nie miał na to ochoty, zwłaszcza że pani Eufemia zaniemogła na wieść o tym, co spotkało jej ukochanego syna, i trzeba było zapewnić jej opiekę.
Prałat nie spał od tamtej pory. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się nie spać trzy noce z rzędu. Zazwyczaj nie miewał problemów ze snem. Należał do ludzi, którzy zasypiają, ledwie dotkną poduszki, i przesypiają całą noc, a rano wstają gotowi do działania.
Teraz był zmęczony, nie mógł się skupić i głowa mu pękała.

Osiemnastoletniemu Kazikowi, jedynemu synowi zmarłego, mglisty poranek skojarzył się z egzekucjami, o jakich czytał w powieściach. One też odbywały się o świcie, zanim świat się obudził, w mgliste wczesne poranki.
Kiedy trumnę opuszczono do wykopanego grobu, zastanowił się, czy to on powinien rzucić pierwszą garść ziemi na trumnę. A może powinna zrobić to jego matka? Spojrzał na nią i zobaczył, że stoi nieruchomo, pogrążona w narkotycznym stuporze, więc Kazik podszedł i rzucił garść ziemi.
Był przygnębiony stratą i śmiercią, jaka stała się udziałem jego ojca. Samobójstwo. To było takie straszne… Ojciec targnął się na własne życie.
Kazik bez przerwy o tym myślał, próbował sobie wyobrazić, jak to się dzieje, że człowiek decyduje się na taki krok. Co musi się z nim stać, żeby to zrobił? I żeby naprawdę tego dokonał? Żeby nie powstrzymał się, nie zrezygnował w ostatniej chwili? Kazik nie był w stanie pojąć takiej determinacji.
Stojąc pod cmentarnym murem, czuł, że coś stracił, że coś go ominęło. Właściwie nie miał ojca i nigdy już nie będzie go miał, bo ojciec umarł, zanim Kazik zdążył go poznać. Przez ostatnie lata rzadko go widywał, zwykle z daleka, bo ojciec nie szukał kontaktu z synem, a Kazik zawsze obawiał się do niego podejść.
Pamiętał, że kiedy był dzieckiem, bał się go. Wspominał ojca jako gwałtownego mężczyznę o groźnym spojrzeniu i czuł, że ten go nie lubi. Potem coś z tych lęków i obaw pozostało, bo nadal go unikał. A może to ojciec unikał jego?
Nie zajmował się nim tak, jak wuj Jan zajmował się teraz swoimi synkami. Nie zabierał go na spacery i konne przejażdżki, nie spędzał z nim czasu i nie wołał go, kiedy przychodzili goście, żeby z dumą im go pokazać. Kazik przypomniał sobie, że nawet kiedy był obecny przy gościach, ojciec go nie dostrzegał. Przedstawiał matkę i siostry, ale jego – nigdy.
Może ciągle uważał go za małe dziecko, które nie powinno znajdować się w dorosłym towarzystwie? A może rzeczywiście go nie lubił? Kazik wiedział, że ludzie czasem nie lubią swoich dzieci, nawet jeśli twierdzą, że przecież je kochają, bo to ich dzieci.
Może to była jego wina? Może za mało się starał? Nie dał się poznać ojcu?
Kazik miał poczucie, że coś zaprzepaścił…

 
Wesprzyj nas