Oszałamiający portret kobiecej furii. Powieść„ Zwierzę” zainspirowały doświadczenia kobiet, z którymi Lisa Taddeo rozmawiała, tworząc głośny reportaż „Trzy kobiety”.


ZwierzęKiedy żonaty kochanek Joan popełnia na jej oczach samobójstwo, kobieta ucieka z Nowego Jorku i wyrusza na poszukiwania Alice, jedynej osoby, która może pomóc jej zrozumieć przeszłość naznaczoną męską dominacją i okrucieństwem.

Na zalanych żarem wzgórzach Los Angeles Joan powraca do koszmarnych wydarzeń z dzieciństwa, kładących się cieniem na całym jej życiu. Jednocześnie w niej samej dojrzewa decyzja, by w końcu wziąć odwet na patriarchalnym świecie…

Powieść„ Zwierzę” zainspirowały doświadczenia kobiet, z którymi Lisa Taddeo rozmawiała, tworząc głośny reportaż „Trzy kobiety”. Autorka błyskotliwie i z niezwykłą przenikliwością pisze o sprawach, o których nie opowiada się nawet przyjaciółkom. Pokazuje, jak w zdominowanym przez mężczyzn świecie narasta kobieca wściekłość oraz co może się wydarzyć, kiedy ta wściekłość eksploduje.

Odważna, bezkompromisowa proza Taddeo z miejsca chwyta czytelnika za gardło i nie puszcza do ostatniej strony. Mało kto potrafi z taką przenikliwością, a zarazem czułością pisać o najskrytszych kobiecych lękach i pragnieniach.

***

Lisa Taddeo pokazuje w powieści «Zwierzę» , że siostrzeństwo to nie modny hashtag z Instagrama, ale odważny akt buntu wobec świata, w którym jedna kobieta wciąż ma być śmiertelnym wrogiem drugiej. «Zwierzę» przepełnia wściekłość przeciwko takiemu światu. Równocześnie to książka zmysłowa jak erotyk i bezwzględnie rozliczająca się z erotyką. Pełna namiętności i precyzyjna w opisie jej nadużyć. Po #metoo nie czyta się już Henry’ego Millera, czyta się Lisę Taddeo.
Karolina Sulej

Fascynująca, duszna, erotyczna, pełna emocji. Od Joan trudno oderwać wzrok, choćby na chwilę.
„Kirkus Reviews”

Taddeo umiejętnie i błyskotliwie przygląda się temu, jak dzika brutalność mężczyzn napędza kobiecy gniew. W efekcie otrzymujemy mieszankę w równym stopniu intymną, co wybuchową.
„People”

Tak wyglądałoby życie Joan Didion, gdyby wkręciła się w twarde narkotyki i zawsze nosiła przy sobie nóż sprężynowy.
„Harper’s Bazaar”

Lisa Taddeo – dziennikarka i pisarka, dwukrotna laureatka Pushcart Prize za zbiór opowiadań „42”. Jej debiutancki reportaż „Trzy kobiety” szybko stał się numerem 1 na liście bestsellerów „New York Timesa”. Prace Lisy Taddeo zostały opublikowane w antologiach „The Best American Political Writing” i „The Best American Sports Writing”. W 2015 roku „The Washington Post” uznał jej artykuł „Rachel Uchitel Is Not a Madam” za jeden z pięciu tekstów nietracących na aktualności. Lisa Taddeo została uhonorowana William Holodnok Fiction Prize i Florence Engel Randall Award.

Lisa Taddeo
Zwierzę
Przekład: Agata Zano
Wydawnictwo Agora
Premiera: 10 listopada 2021
 
 


ROZDZIAŁ 1

Wyjechałam z Nowego Jorku, gdzie mężczyzna zastrzelił się na moich oczach. Był człowiekiem łakomym, a krew, która z niego popłynęła, wyglądała jak świńska. Wiem, to okrutne tak myśleć. Zrobił to w restauracji, podczas gdy jadłam kolację z innym mężczyzną, z innym żonatym mężczyzną. Widzisz już, do czego to zmierza, prawda? Tak to wygląda, ale nie zawsze taka byłam.
Restauracja nazywała się Piadina. Na ścianach z czerwonej cegły wisiały fotografie starych Włoszek toczących gnocchi w potężnych umączonych palcach. Przede mną stała miska tagliatelle alla bolognese. Sos był gęsty, miał rdzawą barwę, a wierzch potrawy zdobiła soczyście zielona natka pietruszki.
Siedziałam zwrócona twarzą do drzwi, kiedy do środka wszedł Vic. Jak zwykle miał na sobie garnitur. Tylko raz widziałam go w swobodniejszym stroju, dżinsach i koszulce z krótkim rękawem, i bardzo wytrąciło mnie to z równowagi. Na pewno to wtedy zauważył. Ramiona miał blade i miękkie, a ja nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Nigdy nie używał imienia Victor. Wyłącznie Vic. Był moim szefem i zanim cokolwiek się wydarzyło, przez długi czas go podziwiałam. Wyróżniał się ogromną inteligencją i schludnością, a do tego miał ciepłą, serdeczną twarz. Pił i jadł zachłannie, ale w skłonności do nadmiaru zachowywał godność. Przy tym był też szczodry, zawsze nakładał wielkie łyżki szpinaku w śmietanie wszystkim zebranym, zanim doszedł do własnego talerza. Miał bogate słownictwo, staranną zaczeskę i wielką kolekcję eleganckich kapeluszy. A także dwoje dzieci, córkę i synka. Chłopiec był opóźniony w rozwoju, a Vic starał się nie mówić o tym ani mnie, ani innym swoim pracownikom. Na biurku trzymał tylko zdjęcie dziewczynki.
Vic zabrał mnie do setek restauracji. Jedliśmy porterhouse’y w dużych ekskluzywnych stekowniach, gdzie stały czerwone tapicerowane ławki, a kelnerzy ze mną flirtowali. Zapewne zakładali, że Vic jest moim ojcem albo starszym mężem, a może domyślali się, że przyszedł z kochanką. W pewnym sensie byliśmy tym wszystkim naraz. Jego prawdziwa małżonka siedziała w domu na Red Bank. Wiem, że w to nie uwierzysz – mówił – widząc, jaki ze mnie niechluj, ale moja żona jest bardzo piękną kobietą. Tak naprawdę nią nie była. Miała za krótkie włosy, a skórę zbyt białą jak na kolory ubrań, które wybierała. Wyglądała jak dobra matka. Lubiła kupować naczynka na sól i ręczniki tureckie. Na początku naszej przyjaźni zdarzało się, że kiedy podczas spaceru zauważałam w sklepowej witrynie bambusowy pojemniczek na sól, robiłam zdjęcie i wysyłałam mu z pytaniem: „Myślisz, że spodobałby się twojej żonie?”.
Twierdził, że mam znakomity gust, ale co to w ogóle znaczy?
Przyjaźń ze starszym mężczyzną, który cię podziwia, może się wydawać czymś bardzo bezpiecznym. Gdziekolwiek byś była, jeśli coś pójdzie nie tak, wystarczy jeden telefon, żeby się zjawił. Mężczyzną zjawiającym się w takiej chwili powinien być ojciec, ale ja wtedy go nie miałam, a ty nie będziesz go mieć nigdy.
Doszło do tego, że zaczęłam polegać na Vicu we wszystkim. Pracowaliśmy w agencji reklamowej. On był dyrektorem kreatywnym. Gdy zaczynałam, nie mogłam się pochwalić praktycznie żadnym doświadczeniem, ale on twierdził, że mam talent. Awansował mnie ze zwykłej asystentki na copywriterkę. Z początku cieszyłam się z każdego wyrazu uznania, ale po jakimś czasie zaczęło mi się wydawać, że sama na wszystko sobie zasłużyłam, a on nie miał z tym nic wspólnego. Ten proces trwał kilka lat. W międzyczasie nasza relacja nabrała intymnego wymiaru.
Mogę wiele powiedzieć o seksie z mężczyzną, który cię nie pociąga. Wszystko budujesz na własnej prezencji, na twoim ciele i na tym, jak wygląda, jak się porusza nad tym człowiekiem, który dla ciebie pełni jedynie funkcję widza.
Kiedy to wszystko się działo, nie miałam pojęcia, jaki ma na mnie wpływ. Zorientowałam się dopiero kilka lat później, kiedy trzy prysznice dziennie przestały mi wystarczać.
Pierwszy raz wydarzył się w Szkocji. Nasza firma zaczęła współpracę z producentem piwa Newcastle, a Vic zasugerował, żebym to ja zajęła się tym kontaktem, chodziła na wszystkie spotkania i rozkręciła temat. Klient był duży, a faceci w zespole mi zazdrościli. Byłam nowa w firmie i w branży. Przestali ze mną flirtować i zaczęli się zachowywać tak, jakbym była tancerką egzotyczną – jednocześnie sobie do mnie walili i mnie oceniali.
Newcastle zarezerwowało mi luksusowy hotel tuż pod Edynburgiem. Budynek był z zimnego kamienia, o wielkich oknach, a do wejścia prowadził okrągły podjazd wysypany żwirem. Wyglądałam przez okno, żeby popatrzeć na pojawiające się na nim samochody – modele vintage, lśniące czarne mercedesy klasy G, małe srebrne porsche. Na łóżku leżała kapa z tartanu, a aparat telefonu był stylizowany na kaczkę krzyżówkę. Pokój kosztował tysiąc czterysta dolarów za noc.
Po tygodniu w Szkocji zaczęła mi doskwierać chandra. Byłam przyzwyczajona do samotności, ale w obcym kraju to co innego. Słońce nigdy nie wyglądało zza chmur, ale deszcz też się nie zjawiał. Poza tym podchodziłam do swojej pracy bardzo naiwnie, a przedstawiciele Newcastle to zauważyli. Zadzwoniłam do Vica do biura. Rozpłakałam się, choć wcale nie miałam takiego zamiaru. Powiedziałam, że tęsknię za ojcem. Oczywiście matki też mi brakowało, ale w zupełnie innym sensie. Potem zrozumiesz, dlaczego.
Następnego wieczora Vic był już w Szkocji. Bilety lotnicze kupione na ostatnią chwilę kosztowały fortunę, ponad dwanaście tysięcy dolarów, które wyłożył z własnej kieszeni, bo przerażała mnie myśl, że współpracownicy uznają tę sytuację za dowód mojej porażki. Nie zjawił się na żadnym spotkaniu. Przygotował mi tylko listę kwestii, które powinnam poruszyć. Wynajął sobie własny pokój na tym samym piętrze. Pierwszego wieczora zjedliśmy kolację i wypiliśmy kilka drinków w restauracji w hotelowym lobby, po czym każde poszło do swojego pokoju. Za drugim razem jednak odprowadził mnie pod drzwi.
Inteligentni starsi mężczyźni wiedzą, jak niepostrzeżenie wpełznąć na kobietę. W pierwszej chwili to zresztą nie wydaje się podejrzane, możesz nawet pomyśleć, że to od początku był twój pomysł.
Miałam na sobie kremową wełnianą sukienkę, a pod nią gołe nogi. Nigdy nie nosiłam rajstop ani legginsów, nawet zimą. Przyszłam w czarnych czółenkach z paseczkiem.
Vic był w garniturze. Zawsze ubierał się jak faceci z reklam papierosów. Nie pociągał mnie, ale zapach jego wody kolońskiej działał na mnie kojąco. Śmialiśmy się, idąc przez zielono-złoty korytarz. Minęła nas jakaś para, pamiętam, jak popatrzyła na mnie kobieta. Długo gryzłam się z uczuciem, które wzbudziło we mnie to spojrzenie.
W pokoju otworzyliśmy dwie średniej wielkości butelki wina z minibaru, a do tego trzy miniaturowe flaszeczki szkockiej z samolotu, które on wypił sam.
Być może to zasługa jakiegoś instynktu samozachowawczego, ale nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło. Jestem pewna, że miałam w tym duży udział, że badałam moc i zasięg swojej seksualnej władzy. Poziom własnej urody. Najwyraźniej pamiętam lustro na ścianie, naprzeciwko okien, przy których całymi dniami słuchałam chrzęstu opon na podjeździe. Wstałam, żeby się przejrzeć, bo on powiedział, że kącik ust mam przebarwiony od wina i wyglądam jak ćpunka. Ha, ha, zaśmiałam się. Ten człowiek nigdy nie zdołałby sprawić, żebym poczuła się brzydka.
Stanął za mną przed lustrem. Jego głowa przy mojej wydawała się nienaturalnie wielka. Długie ciemne włosy spływały mi na ramiona, tworząc elegancki kontrast z kremową sukienką. On położył mi jedną dłoń na ramieniu, a drugą na włosach, koło ucha, przechylając mi głowę na bok. Przyglądałam się jego oczom, kiedy przycisnął wąskie usta do mojej szyi. Dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, częściowo z odrazy, ale też w mimowolnej reakcji organizmu na erotyczny bodziec. Vic zdjął mi sukienkę przez głowę, i już stałam w butach na obcasie i białej koronkowej bieliźnie z czerwonymi kokardkami po bokach. Wtedy ubierałam się dla kogoś – i chciałam wierzyć, że tym kimś jestem ja. Zdarzyło się, że podczas wizyty w sklepiku z akcesoriami kuchennymi w SoHo kupiłam sobie fartuszek w króliczki, drewniane górskie domki i dziewczynki liżące lody w rożku.
Później były wycieczki do Sayulity, do przyjemnego spa w Scottsdale. Były łazienki o niebieskich kafelkach i wspaniałe sushi. Guacamole przyrządzane na zamówienie przy stoliku, kobiety wykonujące taniec brzucha, obsługa zawsze gotowa odprowadzić i przyprowadzić samochód.
Z czasem obrzydzenie stało się zbyt dojmujące, ale długo sobie z nim radziłam. W sumie kontaktu fizycznego nie było aż tak dużo. Jeśli odpowiednio to rozegrać, da się całkiem daleko zajechać na dawaniu komuś dużo niczego. Zwłaszcza jeśli mężczyzna jest żonaty, bo wtedy można rozmawiać o moralności i zastanawiać się, co by na to powiedział twój zmarły ojciec. Z jednej strony sprawiasz, że facet aż się telepie z przerażenia, kiedy bierze cię za rękę, a z drugiej nadal możesz jeździć w ciepłe miejsca z palmami i wózkami golfowymi.
Przez te wszystkie lata nie przestałam chodzić na randki. Zdarzyło mi się kilka pomniejszych zadurzeń, ale nic naprawdę poważnego. O niektórych mówiłam Vicowi. Twierdziłam, że to koledzy, i pozwalałam, żeby sam żonglował sobie w głowie podejrzeniami. Najczęściej jednak kłamałam. Oznajmiałam, że wychodzę z przyjaciółkami, a potem wymykałam się z biura i pędziłam do stacji metra, przez całą drogę oglądając się za siebie, przerażona, że mnie śledzi. Potem spotykałam się z jakimś niemiłym chłopcem, a Vic szedł do domu patrolować internet w poszukiwaniu śladów mojej obecności w mediach społecznościowych. Około dwudziestej trzeciej pisał: „Co tam, mała”. Nie używał znaku zapytania, żeby nie zabrzmiało zbyt dociekliwie. Kiedy starszy mężczyzna ma obsesję na twoim punkcie, zaczynasz rozumieć naturę ludzką na poziomie komórkowym.
Status quo dawało się utrzymać. Oboje dostawaliśmy to, czego potrzebowaliśmy, choć ja dałabym sobie radę bez niego. Okazało się, że on beze mnie nie. Porównywał swój związek ze mną do mitu o Ikarze. On był Ikarem, a ja słońcem. Takie słowa, w które bezwarunkowo wierzyłam i nadal wierzę, przyprawiały mnie o mdłości. Jaka dziewczyna pragnie być słońcem nad krajem, którego nie chciałaby nawet odwiedzić?
Lata mijały i wszystko było w porządku, aż pojawił się mężczyzna z Montany. Mówiłam na niego Big Sky, Vic początkowo też. Zesłałam Vica na samo dno tego, co mężczyzna jest zdolny znieść. Nie zachęcam cię do tego. Uważam, że powinnaś wiedzieć, co to robi z człowiekiem.
Wydaje mi się, że tamtego wieczora Vic przyszedł, żeby to mnie zastrzelić. Tak myślę.
 
 
ROZDZIAŁ 2

Gdyby ktoś poprosił, żebym opisała się jednym słowem, powiedziałabym „zepsuta”. Deprawacja okazała się dla mnie czymś przydatnym. Do jakiego stopnia? Tego nie potrafiłam stwierdzić. Ważne, że przetrwałam najgorsze. „Ocalała” byłoby drugim słowem, jakiego mogłabym użyć. W dzieciństwie spadł na mnie mrok śmierci. Opowiem ci, ale najpierw porozmawiajmy o tym, co nastąpiło po wieczorze, który zmienił bieg mojego życia. Zrobię to tak, żebyś powstrzymała się od współczucia. A może w ogóle go w sobie nie znajdziesz. Nie szkodzi. Ważniejsze jest dla mnie rozbrojenie kilku błędnych przekonań – głównie tych o kobietach. Nie chcę, żebyś podtrzymywała krąg nienawiści.
Wyzywano mnie od kurew. Osądzano nie tylko za to, co czyniłam innym, ale też – co bardziej okrutne – za to, co przydarzyło się mnie.
Zazdrościłam ludziom, którzy mnie oceniali. Tym żyjącym sobie schludnie i przewidywalnie. Właściwe studia, właściwy dom, właściwy moment na przeprowadzkę do większego. Zalecana liczba dzieci – to może znaczyć dwoje, a czasem troje. Idę o zakład, że większość z nich nie przeżyła ani jednego procenta tego, co przypadło w udziale mnie.
Dostawałam natomiast szału, kiedy ktoś nazywał mnie socjopatką. Niektórzy uważali to nawet za komplement. Jestem osobą przekonaną o tym, że wie, kto powinien być martwy, a kto żywy. Dałoby się mnie opisać na wiele sposobów. Ale „socjopatka” do nich nie należy.
Kiedy Vic zafundował sobie nową dziurę, krew wypłynęła z niego jak wino. Nie widziałam takiej krwi, odkąd miałam dziesięć lat. Otworzyła jakiś portal. Ujrzałam w niej odbicie swojej przeszłości. Po raz pierwszy widziałam ją tak wyraźnie. W końcu do restauracji przyszła policja, funkcjonariusze byli tak przejęci, że prawie napaleni. Wszystkich wyprowadzono. Mężczyzna, z którym jadłam kolację, zapytał, czy sobie poradzę. Wkładał marynarkę. Chodziło mu o to, czy poradzę sobie sama dzisiaj i przez resztę życia, bo nigdy więcej go nie zobaczę. Kiedyś zapytał, do jakiego koła należę, a ja nie wiedziałam, o co mu chodzi, aż do teraz. Ten martwy facet na podłodze był moim kołem zainteresowań. Należałam do koła nieuznawanego przez prestiżowe uczelnie, takie jak Dartmouth. Kiedy policja już się zawinęła, poszłam do mieszkania. Sądziłam, że nie mam w domu żadnych węglowodanów, ale znalazłam zestaw do przygotowania tacosów. Najgorsze w przejedzeniu jest to, że potrzeba więcej klonazepamu niż normalnie. Przyćpałam na tyle mocno, żeby podjąć stanowczą decyzję. Postanowiłam, że ją znajdę.
Do tego czasu Vic prawdopodobnie zdążył ostygnąć. Wyobrażałam sobie jego zimne macki. Kiedy ktoś dusi cię czymś, co uważa za miłość, to nawet jak brakuje ci już powietrza, nadal myślisz, że przynajmniej otacza cię ramionami. Kiedy Vic umarł, zostałam całkiem sama. Nie miałam w sobie dość energii, by przekonać kogoś innego, by mnie pokochał. Stałam się bezwładna. Vuota. Po to słowo sięgnęłaby moja matka. Ona zawsze miała na wszystko najlepsze słowa.
Została mi jedna osoba. Kobieta, której nigdy nie poznałam. Ta wizja była szczególnie przerażająca, bo kobiety nigdy mnie nie kochały. Nie byłam taką dziewczyną, która budzi uwielbienie ze strony innych kobiet. Mieszkała w Los Angeles, mieście, którego nie pojmowałam. Fiołkowe stiuki, przestępcy, brokat.
Nie spodziewałam się, że Alice – bo tak miała na imię – mnie pokocha, ale liczyłam na to, że przynajmniej będzie chciała się ze mną spotkać. Od lat znałam jej imię. Byłam niemal pewna, że ona mojego nie. Pierwszy raz od dawna jechałam gdzieś w konkretnym celu. Nie miałam pojęcia, jak mi się ułoży w Kalifornii. Czy kogoś przerucham, pokocham, czy zranię. Wiedziałam, że będę czekać na telefon. Że będę toczyć pianę jak wściekła. Miałam zero dolarów na koncie, ale nie wykluczałam perspektywy dorobienia się prywatnego basenu. Moja podróż mogła mnie poprowadzić wieloma ścieżkami. Nie spodziewałam się, że którakolwiek z nich zawiedzie mnie do morderstwa.

* * *

Od lat była nieuchwytna, nie miała kont w mediach społecznościowych, nie handlowała nieruchomościami. Raz na jakiś czas próbowałam jej szukać. Z tym że brakowało mi informacji, a na dodatek byłam na śmierć przerażona.
Aż wreszcie któregoś popołudnia poszłam do dentysty, bo miałam wybite dwa zęby. Zrobił mi to mężczyzna – technicznie rzecz biorąc, bez użycia przemocy. Dentysta nie był tani, ale płacił facet odpowiedzialny za szkodę.
Przez ponad godzinę siedziałam w poczekalni, kartkując któryś z tych aspiracyjnych magazynów dla ludzi, którzy zarabiają ponad pięć milionów rocznie. I oto ona, na okładce, w otoczeniu czterech innych atrakcyjnych kobiet opisanych jako najlepsze w fitnessie, asztandze, aikido i innych takich w całym Los Angeles.
Tak mnie zafrapował jej wygląd, że przeczytałam cały artykuł i znalazłam jej imię i nazwisko, które potem przez dekadę trzymałam zapisane na kawałku papieru. Zachłysnęłam się powietrzem, wciągnęłam je ze świstem przez zęby.
Była ładniejsza, niż to sobie wyobrażałam. Miała absolutnie doskonałe piersi. Dawny chłopak – nie mój chłopak, tylko jeden z tych dostarczycieli poranków równie częstych co niepewnych – powiedział kiedyś coś takiego o aktorce, która odsłoniła piersi w filmowej scenie. Jej piersi, powiedział, jedząc tanie lody waniliowe, jej piersi są absolutnie doskonałe. Do dziś jestem pod wrażeniem, że go wtedy nie zabiłam.

* * *

Latami widywałam ją w koszmarach. Często śniło mi się, że robię jej krzywdę. Przez resztę czasu chodziło o coś innego, równie niepokojącego.
Wystarczyło mi kilka dni po śmierci Vica, żeby wyczyścić całe mieszkanie do goła. Byłam ekspertką w odchodzeniu. Nie wiedziałam, gdzie zamieszkam. Obdzwoniłam kilka agencji najmu w pobliżu jej pracy, ale słabo stałam z kasą, a w moim zakresie finansowym nie trafiało się wiele ofert. Doszło do tego, że zadzwoniłam nawet do właściciela mieszkania ze strony internetowej, który jako główne zdjęcie zamieścił fotografię łazienki z grzybem na tynku i butelką selsun blue w kabinie prysznicowej, nic więcej.
Opracowałam sobie donkiszotowską, niepraktyczną trasę i wybrałam się swoim dodge’em stratusem do Kalifornii. Samochód był paskudny, ale spory, więc udało mi się upchnąć w nim wiele rzeczy. Biżuterię matki w pudełeczku kamelowej barwy. Najlepsze sukienki, każda w folii, wszystkie złożone na siedzeniu pasażera. Książki Derridy, zdjęcia i karty dań z restauracji, w których spędzałam pamiętne wieczory. Pachnące olejki ze świętego miejsca we Florencji. Grudka suszu marihuany, fajka, dziewięćdziesiąt sześć pigułek o różnych kształtach i odcieniach śmietanki i błękitu. Bardzo drogie spodnie do jogi w kolorze miedzi i kilka musztardowych braletów. Opakowania wędzonej soli morskiej marki Maldon i dwadzieścia przysadzistych pudełek z pastiną, której, jak słyszałam, nie da się kupić w Ralphs czy Vons. Zabrałam rzeczy, które mogły jechać wyłącznie ze mną, bo nie powierzyłabym ich nikomu innemu. Ulubiony szal, moja panama. Fotografie Diane Arbus. Moi matka i ojciec.

 
Obojga rodziców trzymałam w plastikowych woreczkach. Nie przyszedł mi do głowy żaden bezpieczniejszy sposób na transport. Torebeczki schowałam do starego kartonu po klementynkach i położyłam na podłodze od strony fotela pasażera. Ojciec nazywał mnie Clementine, a może tylko śpiewał tę piosenkę. A może jedno i drugie. Miał kozią bródkę, a kiedy całował mnie w czoło, czułam się jak aniołek.
Na autostradzie Pacific Coast było osiemdziesiąt milionów samochodów. Słońce odbijało się od ich masek, przez co wszystko wydawało się jeszcze bardziej gorące niż w rzeczywistości. Plaża majaczyła w oddali, robiła wrażenie kompletnie suchej – woda wyglądała bardziej jak migocząca, szklista powierzchnia niż chłodna, błękitna głębia. Tuż przed zjazdem na kanion zauważyłam przy drodze bazar z meblami i bibelotami na sprzedaż. Wydrążone dębowe pnie przerobione na stoły, żywiczne głowy jakichś bóstw.
Zatrzymałam się, bo chciałam kupić nowe urny na prochy. Stare pojemniki wyrzuciłam. Oczywiście czułam się okropnie z myślą, że przewożę szczątki rodziców w woreczkach strunowych, ale nieskończenie bardziej miażdżyła mnie świadomość, że ich część została na kawałkach potłuczonych urn. Nie dawało mi spokoju przeświadczenie, że jakiś fragment matki i ojca przepadł na zawsze. W naczyniu mógł zostać paznokieć z palca u nogi. Albo jedna trzecia kości z łuku brwiowego.
Wysiadłam z dodge’a i minęłam rządek wysokich szklanych świeczników. Rozcięłam palcem nastroszoną warstwę kurzu na ozdobnej kuli ogrodowej. Błądziłam wśród topazowych koników morskich, bogato zdobionych meksykańskich czaszek, garści akwamarynowych szklanych kamyczków w siatkowych woreczkach.
Podszedł do mnie chłopiec o okrągłej twarzy, mimo upału ubrany w bluzę z kapturem. – Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? Jego radosny uśmiech nadawał mu wygląd osoby nieświadomej wszystkiego, co się dzieje na świecie.
– W niczym, odparłam życzliwie, ale w tym momencie życia moja tolerancja na nieproduktywne pogawędki była bardzo niska.
Bazar miał wspólny parking ze sklepem Malibu Feed Bin. Sprzedawano tu ziarno dla ptaków i beczki owsa dla koni – w kanionie było ich sporo. Kobiety z włosami splecionymi w długie warkocze jeździły konno między skałami. Wyobrażam sobie ciebie jako jedną z nich, wyższą ode mnie, majestatyczną pod każdym względem.
W szopie, obok zwisających petunii i przykurzonych róż, znalazłam kilka wazonów. Jeden był czarny w żółte kwiaty. Na skraju przycupnęła szklana żaba o pomarańczowych oczach, nogi spuściła przez krawędź, zaglądała do środka. Całość sprawiała tandetne wrażenie, kojarzyła mi się z czymś, na co można trafić w domu starszej pani gdzieś na Florydzie. Ciągnęło mnie do tego.
Młody człowiek przy kasie mnie zauważył i ani na chwilę nie oderwał ode mnie wzroku. Byłam w białej sukience, przypominającej koszulę nocną, cieniutkiej jak smuga dymu. Chłopak skubał pryszcz na brodzie i się gapił. Każdy dzień składa się z setek drobnych aktów gwałtu.
Wzięłam wazon i przeszłam się z nim po sklepie, udając, że oceniam poduszki ogrodowe i jadeitowe chińskie lwy. Dziobaty sprzedawca odebrał telefon. Słyszałam za sobą drugiego chłopaka, przestawiającego koniki morskie z miejsca na miejsce. Ludzie rzadko spodziewają się, że ktoś ukradnie coś większego od swojej własnej głowy.

 
Kiedy wsiadłam z wazonem do auta, poczułam, że mam już wszystkie ważne elementy układanki. Ekipa przeprowadzkowa czekała na mnie w domu z resztą. Z całą ciężarówką przedmiotów, których od tylu lat kurczowo się trzymałam. Zaczęłam podjazd przez kanion. Z piaszczystych szczelin między skałami wyłaniała się przywiędła roślinność. Krzewy chmielu, kępy paproci złotowłosej, dzikiego indygo, mietlicy. Gdzieniegdzie trafiały się plamy koloru, ale większość krajobrazu zalewały odcienie brązu i oliwkowej zieleni, a wszystko to niechlujne ponad wszelkie wyobrażenie. Domy, które udawało mi się dostrzec z drogi, były utrzymane w stylu lat siedemdziesiątych, zbudowane z drewna opałowego i brudnego szkła całego w smugach. Z ich okien roztaczał się widok na stare rzęchy zaparkowane na spłowiałej trawie. Widok w kanionie był bardzo ważny. Agentka nieruchomości, Kathi, powtarzała to słowo w kółko. Widok. W końcu straciło w moich uszach jakiekolwiek znaczenie.
Opowiadała też o kojotach i grzechotnikach. Ale nic się nie martw, dodała. Przez telefon brzmiała, jakby była ruda i ładna. Nic się nie martw, Kevin lubi łapać węże i posyłać je do lepszego świata, spokojnie.
Kevin był dawną gwiazdą rapu i mieszkał na terenie nieruchomości. Nie wiem, czy będzie dla ciebie istotny. Znaczenie ludzi i rzeczy bywa ulotne. W jurcie na łące przebywał jeszcze młody człowiek o imieniu River. Właściciel domu też jest niedaleko, dodała agentka. Na wypadek, gdyby zdarzył się jakiś problem. Zakocha się pani w tym miejscu. Tu jest, kurwa, jak w niebie.

 
Wlokłam się w górę po krętej drodze, aż wreszcie zobaczyłam znak wskazujący Comanche Drive. Przepełniała mnie już zgroza, bo ulica nie wyglądała czarująco. Była pozbawiona drzew, a dom stał na szczycie stromego żwirowego podjazdu. Znajdował się w najwyższym punkcie kanionu Topanga i prawie przebijał dachem chmury. A nade wszystko wyglądał jak miejsce, w którym produkuje się metę.
Nigdzie nie dopatrzyłam się oficjalnego parkingu, więc zatrzymałam się obok czarnego dodge’a chargera, na skrawku ziemi z widokiem na strome urwisko. Z bliska dom przypominał ten ze zdjęć wysłanych przez agentkę, ale nie w tych aspektach, które były rzeczywiście istotne. Agentka przesłała mi marzenie. Widok przez okienną szybę i biokominek. Nie pokazała rdzewiejącej wanny przed drzwiami wejściowymi, pełnej brązowych sukulentów. Obok wannogazonu stał żeliwny stolik i dwa krzesła. Imbirowożółty piasek był pełny kamyków, przez co wszystkie meble ogrodowe się chwiały. Okna były upstrzone martwymi ćmami. Dom miał ciemnopomarańczowy, gliniasty kolor, a z kształtu przypominał liniowiec. W jego projekcie nie było nic atrakcyjnego, ani śladu symetrii. Zarówno na zewnątrz, jak i w środku było duszno od gorąca, takiego, od którego umierają starzy ludzie. Kiedy myślę, że miałabyś żyć sama w takim upale – jak ja później – to muszę siłą próbować skupić się na czymś innym.
Kazano mi zapukać do drzwi Kevina. Mieszkał w zabudowie częściowo połączonej z moją. Dom miał być chyba podzielony na dwa mieszkania, ale efekt nie był oczywisty. Kevin miał mi dać klucze. Zawodowo posługiwał się pseudonimem scenicznym White Space. Agentka Kathi mówiła o nim tak, jak pewne białe kobiety mówią o czarnych mężczyznach, którym udało się zdobyć sławę.
Najpierw jednak przeszłam się po terenie okalającym dom. Kathi miała rację: widok był jak na filmie. Za każdym razem, kiedy rozmawiałyśmy, wyobrażałam sobie, jak siedzi na dworze przy stole, w pełnym słońcu, i skubie peklowanego łososia. Byłam pewna, że gdybym ją poznała, tobym jej nie znosiła.
U stóp góry rozciągał się ocean, a po drugiej stronie kanionu spośród drzew wyłaniały się cieniutkie prostokąty miejskiej zabudowy. Linia horyzontu nie robiła takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Ruszyłam do najwyższego punktu na terenie nieruchomości, całe kilometry nad miejscem, do którego można byłoby wezwać taksówkę. Otaczała mnie delikatna mgiełka, pewnie chmura. Kiedy miałam dziesięć lat, ciocia Gosia powiedziała mi, że tam mieszkają moi rodzice. W chmurach. Ale czy są tam razem? – dopytywałam, a ona wtedy wstawała, żeby pozmywać albo zamknąć okno.
Na szczycie znajdowało się miejsce na duże ognisko. Wyglądało jak żywcem wyjęte ze średniowiecza: krąg wielkich kamieni, a w środku poczerniałe resztki drewna. Obok zobaczyłam ogromną stertę drzewa na opał, przykrytą czarną plandeką. Przy niej pełną deszczówki butelkę po piwie Michelob.
W dolinie, kilkadziesiąt metrów pode mną, majaczyła brezentowa jurta. Trawiasta ścieżka prowadząca w przeciwną stronę wiodła do niewielkiego czerwonego domku ze spadzistym dachem. Wyglądał jak przerośnięta szopa, taka, jaką kupuje się już gotową w sklepie ogrodniczym, tylko większa i o bardziej złożonej strukturze. Za sprawą rosnących w pobliżu dębów ten spłachetek ziemi jako jedyny pokrywała trawa – cała okolica była sucha i orzechowobrązowa, ale teren otaczający szopę przyciągał oko wilgotną zielenią. Holenderskie drzwi były z obu stron przyozdobione donicami pełnymi aksamitek. Przestraszyłam się, że maleńki domek należy do właściciela posesji – nie chciałam mieszkać tak blisko niego. Kathi nie wspominała o tak niewielkiej odległości. Nie zająknęła się ani słowem.
Odlepiłam wilgotną sukienkę od ciała, ale materiał natychmiast przykleił się z powrotem do spoconej skóry. Wkrótce miałam się przekonać, że w kanionie nie można sobie odpuszczać prysznica. Wystarczało kilka chwil, żeby ubranie stało się przezroczyste.
Zapukałam do drzwi Kevina. Ze środka dobiegały dźwięki jakiegoś bluesowego rapu. Odczekałam chwilę i zastukałam jeszcze raz, głośniej. On otworzył drzwi na jedną czwartą szerokości i zablokował całą przestrzeń swoim ciałem. Zapach ziołowej nalewki uderzył mnie w nozdrza.
– Pani Joan, odezwał się, miło mi, witamy sąsiadkę. Był bardzo wysoki i przystojny, miał przyjazne spojrzenie. Nie patrzył na mnie, tylko przeze mnie, jakby ledwo mnie dostrzegał.
Podałam mu rękę, a on wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Widziałam go na scenie, kucał z mikrofonem w dłoni, wśród dziewczyn w obcisłych lycrowych szortach i plam świateł stroboskopowych. Facet przede mną wyglądał tak, jakby nigdy w życiu nie tańczył, ani nawet nie podniósł głosu.
– Jak pani minęła podróż?
Odparłam, że dobrze.
– Kurde, kocham tę drogę. Dawno nią nie jeździłem. Od samolotów dostaję na banię.
Rozłożył długie ramiona jak skrzydła. Zaczynałam się pocić już nawet na głowie.
– Mam tak samo, przytaknęłam.
– Pewnie po klucze pani przyszła? Będzie trzeba coś pomóc z rzeczami?
– Dziękuję, ekipa mi wszystko przywiezie.
– Okej, okej. Nie mam żadnej lemoniady ani nic. Placka z bezą też nie upiekłem. Ale coś pani przyniosę. Miło będzie. Spodoba się tu pani, Joan. Nam się podoba. Jesteśmy jak taka mała rodzinka. Leonarda już pani poznała? I mojego ziomka Rivera?
– Na razie nikogo.
– Oho. Nasza dama zjawia się – opuścił wyprostowaną dłoń, rozcinając powietrze przy mojej talii – pod osłoną nocy. Już lecę po pani klucze, Joan. Dam pani się rozgościć. I dom sobie ogarnąć.
Po chwili wrócił i wręczył mi dwa klucze, związane powlekanym drucikiem.
– Ten jest od skrzynki, wyjaśnił, wskazując na jeden z nich. A ten od domu. Nie, zaraz, na odwrót. Roześmiał się radośnie. Ale jestem dzisiaj zakręcony. Wybaczy mi pani, Joan. Całą noc nagrywałem. Zwykle tak robię, a potem śpię przez pół dnia. W moim świecie teraz jest piąta rano.
Kiedy brałam od niego klucze, nasze dłonie się musnęły i przeszedł mnie dreszcz. No nie, pomyślałam. Spojrzałam na niego, a on zmierzył mnie wzrokiem; nawet się z tym nie krył. Potem się uśmiechnął. Już mu przeszło.

 
Podczas podróży miałam ochotę przespać się z prawdziwym kowbojem, kimś bez konta w mediach społecznościowych. Seks sprawiał, że czułam się ładna. Kiedy dotarłam do Teksasu, moja wyprawa już dobiegała końca. Facet, którego przeleciałam, nazywał się John Ford. Miał na sobie koszulę jak z westernu i w lobby hotelu Thunderbird położył sobie moją dłoń na rozporku. Ściany były pomalowane na turkusowo, a na posadzce leżały krowie skóry. Powiedział, że kiedyś pracował na ranczu. Potem jednak okazało się, że miał na myśli wyprawę z oddziałem skautów, którą pamiętał, jakby to było wczoraj. Zajmował się sprzedażą alkoholu w Chicago. Nigdy nie słyszał o reżyserze o takim samym imieniu i nazwisku. Ani o Monument Valley, gdzie powstawały jego filmy, pełne rozmachu westerny, które oglądałam z matką. Beknął dwa razy, zbyt głośno, żeby to zignorować, i zamówił pizzę z patelni z karmelizowaną cebulą. Ale nazywał się John Ford.

 
Wesprzyj nas