Możesz zapaść się pod ziemię, ale i tak nie uciekniesz przed prawdą… „Milczenie lasu” to trzymająca w napięciu historia o woli przetrwania, poświęceniu oraz o tym, jak daleko gotowy jest posunąć się ojciec, gdy wie, że może stracić wszystko.


Milczenie lasuBez dostępu do cywilizacji, kontaktu z rodziną i światem zewnętrznym.

Od ośmiu lat Cooper i jego córeczka, Finch, żyją samotnie w opuszczonym domku pośrodku niczego, w jednym z Appalaskich lasów.

Wszystko ułożyło się dokładnie tak, jak Cooper to zaplanował. I pozwoliło mu zakopać pod ziemią wszystkie tajemnice, które nie mogą wyjść na jaw.

O istnieniu ich schronienia wiedzą tylko tajemniczy sąsiad, Szkot, i przyjaciel Coopera, Jake, który co roku przywozi im zapasy na zimę. Tym razem jednak wsparcie nie nadchodzi. Na domiar złego, dorastająca Finch ma już dosyć życia, jakie wybrał dla niej ojciec. Nie rozumie jeszcze, że granice bezpiecznej przestrzeni nieuchronnie się zacierają, a prawda, która nadal ich ściga, może na zawsze zniszczyć świat, jaki zbudowali.

Już niedługo oboje staną przed najtrudniejszym wyborem – czy będą nadal się ukrywać, czy zdecydują się stawić czoła demonom przeszłości?

Kimi Cunningham-Grant
Milczenie lasu
Przekład: Julita Mastalerz
Seria „Słowne Mroczne”
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 23 lutego 2022
 
 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Coś się stało, czuję to. Świadomość tego wbija się jak igła pod skórę.
Może to zły sen albo wspomnienie. Czasami dręczą mnie jedne i drugie. Z wysiłkiem otwieram oczy. Przez firanki sączy się bladoszara poświata; jeszcze nie dnieje. Jest jednak na tyle jasno, że widzę zarys jej sylwetki na łóżku obok, z kocem pod brodą i ciasno owiniętymi nóżkami. Finch śpi. Nic jej nie grozi.
Poduszka kusi, sen ciągnie jak prąd morski.
A jednak… Za chatą słyszę jakiś ruch. Coś przemyka pod oknem. Szamotanina. Atak, krzyk agonii, ból.
Rusz się, Cooper. Wstawaj.
Zrzucam kołdrę, siadam. Łapię latarkę, zapinam ją na czole. Spod poduszki obok wyciągam pistolet. Jest naładowany.
Finch podnosi się z posłania, przeciera oczy.
– Co jest?
– Nie ruszaj się stąd.
Wychodzę z sypialni. Z dużego pokoju zabieram łopatę, którą zawsze opieramy o drzwi tak, żeby uchwytem blokowała klamkę. Przesuwam górny zamek, otwieram skobel w dolnej części drzwi, szarpię za nie, ustępują ze skrzypnięciem.
Jest jeszcze ciemno, słońce dopiero czai się za horyzontem. Las jest plamą szarości, drzewa to sylwetki w mroku, wartownicy, żołnierze. Tyle już lat minęło, a mnie nadal wszystko kojarzy się z jednym. Z wojną.
Świecę latarką po podwórzu, rozglądam się. Jestem prawie pewien, że to jakieś zwierzę, w zeszłym tygodniu zginęła nam kura, tłusta, nakrapiana, która rozstawiała wszystkie inne po kątach. Była – nie ma. Zniknęła jak zaczarowana. Żadnych odchodów ani śladów, nic. Tylko mały przekop pod płotem. Lis, kojot, szop albo kuna. Cóż, mimo moich starań nasze kury to dla nich łatwy łup. Wiele zależy od tego, ile czasu minęło, zanim się obudziłem, możliwe, że napastnik skasował już całe stadko, wszystkie cztery. Jeśli tak, to mamy problem, bo przepadło nam jedyne pewne źródło białka. Nie możemy sobie na to pozwolić, bo styczeń za pasem, zaraz spadnie śnieg.
Coś siedzi w kurniku, słyszę, jak się miota i warczy. Walę w metalowy daszek; echo trzęsie całą budką, jakby lada chwila miała się zawalić. Tym sposobem wypędzam kury na zewnątrz, kiedy siedzą na jajach i nie chcą się ruszyć. Intruz też wypada z kurnika i daje nura w trawę. Świecę za nim czołówką; widzę jego połyskujące oczy, żółtozielone punkty w ciemności. Szop. W pysku trzyma bezwładną ofiarę. Szczwane dranie, jak mówiła moja ciotka Lincoln. I do tego wredne. Szop szczerzy na mnie zęby, jakby chciał powiedzieć: „No, dawaj”.
Nie trzeba mnie dwa razy prosić. Otwieram bramkę i trzaskam go łopatą w łeb, i jeszcze raz, i jeszcze. Łup, łup, łup. Pada, leży nieruchomo, a ja wciąż go tłukę, chociaż wiem, że już się nie podniesie. Wiem, że to złość, że się znęcam, ale czasem zapala się we mnie jakaś iskra, zła i obrzydliwa – jest częścią mnie i niekiedy wyrywa się na świat, nie dając się zdusić. Kura rzuca się w szczękach szopa. Uwalniam ją, pomagając sobie łopatą. Biedactwo jakimś cudem jeszcze żyje, więc też ją uderzam, tylko raz, w mały kurzy łepek, na tyle mocno, by zmiażdżyć czaszkę. Przyklękam, świecę latarką. Finch nie będzie zadowolona. Mnie utrata kury też nie raduje, ale Finch… Finch potraktuje to jak osobistą zniewagę od losu.
– Cooper?
Podrywam się, słysząc jej głos w ciemności.
– Słonko, mówiłem, żebyś nie wychodziła.
Zawsze umiała się poruszać bezszelestnie. Tego ją uczyłem. Tak żyjemy. Inne dzieciaki tłuką się po lesie jak tarany, rozkopują liście, gadają, straszą wszystko na swej drodze oprócz drozdów. Finch jest inna. To dobrze, bo musimy polować i nie zwracać na siebie uwagi. Ale czasem ten jej talent bierze mnie z zaskoczenia, tak jak teraz, na ciemnym podwórzu, kiedy myślałem, że nikt nie widzi mnie przy brudnej robocie.
Staje za mną, opiera mi dłoń na plecach. Drugą ręką chwyta mnie za szczękę, porusza moją głową, żeby poświecić czołówką na kurę.
– Susanna – mówi.
Biorę ją na ręce.
– Walnąłeś ją. – Cała się trzęsie. Ma na sobie tylko piżamę, a jest grudzień. Na podwórzu leży szron. Finch podciąga bose stopy na moje kolana.
– Męczyła się.
Etykę lasu już przerabialiśmy. Żyjemy według tych zasad, odkąd Finch była malutka. Nie zabija się tylko po to, żeby zabić. Ale też: jeśli możesz ulżyć komuś w cierpieniu, to tak trzeba.
– Tylko by tu leżała i czekała na śmierć. Przyspieszyłem to. Pomogłem jej przez to przejść.
Finch odsuwa się ode mnie, kuca i zaczyna głaskać Susannę po czarno-białych piórach. Rasa plymouth rock, ładna jak na kurę. Ja tymczasem kalkuluję racje, licząc na to, że była to akurat jedna z trzylatek i nie niosła się codziennie. Jajka są dla nas ważne. Kiedy przyjdzie zima, będzie mniej światła i nieśność kur spadnie, tak czy owak, będziemy mieć za mało jaj.
Las za plecami Finch jarzy się czerwienią, zza horyzontu wychyla się tarcza słońca. Przez małe i duże sosny przebijają wstęgi światła, jakby słońce wyciągało ręce; krajobraz kąpie się w blasku i rzuca nowe cienie, cały świat budzi się do życia. Ściskam Finch za rączkę.
– Nie chcę jej zjadać – szepcze, ocierając twarz rękawem piżamy.
– Mhm. – Wyobraźnia podsuwa mi obraz kury pieczonej w żaroodpornym garnku. To przysmak na specjalne okazje. Z ziemniakami i marchewką z piwniczki. Już sama myśl jest cudowna.
– To by było niewłaściwe – stwierdza Finch.
– Naprawdę?
– Cooper.
– Skoro tak twierdzisz.
– Możemy ją pochować?
– Jasne. Tam, za chatą. Ale po śniadaniu.
Przez chwilę przyglądamy się parze martwych zwierząt.
– Ale szopa to nie – dodaje Finch. – Jego nie chcę grzebać. Zabrał nie swoją własność. Ukradł.
Mógłbym jej wytłumaczyć, że po prostu był głodny, postanawiam jednak zmilczeć. Czasami człowiek zna prawdę, ale nie ma ochoty jej słyszeć; rozumiem to. Podnoszę zwłoki szopa łopatą. Jest ciężki, dobrze odżywiony, tylko trochę dziwnie wygląda ze spłaszczoną głową.
– Odniosę go za górkę. Chcesz się ze mną przejść?
Finch potrząsa głową. Patrzę po gospodarstwie, sprawdzając jego stan. Przy studni czerwona pompa. Sznurek na pranie, na którym wiszą moja flanelowa koszula i dwie koszulki Finch, jedna żółta, druga różowa. Na ganku sterta drewna. Karłowate jabłonki w sadzie, dawno obrane z owoców. Wszystko na swoim miejscu.
– Postawisz patelnię na ogniu?
Finch odpowiada mi skinieniem głowy i znika w chacie.
Postanawiam sprawdzić jeszcze wychodek, bo zawsze budzi on mój niepokój – jest daleko od domu, więc ktoś mógłby się tam schować. Poza tym dwa dni temu, tropiąc zwierzynę, przy jednej z naszych czatownic widzieliśmy ślady butów. Mniejszych niż moje, a większych niż Finch. Oznacza to, że ktoś zakradł się na naszą ziemię. Okej, ściśle mówiąc, ta ziemia nie jest nasza. Ale w pewnym sensie należy do nas, bo tu jest nasz dom. Nie znaleźliśmy innych śladów, a i te zostawiono daleko od chaty. Ale fakt jest faktem. Ktoś tu łaził.
Finch ma osiem lat. Dokładnie osiem lat i trzysta szesnaście dni, czyli w sumie trzy tysiące dwieście trzydzieści osiem dni, bo po drodze mieliśmy dwa lata przestępne. Zastanawiam się czasem, czy wszyscy rodzice liczą wiek swoich dzieci w dniach; pewnie nie. A już na pewno nie zaznaczają każdego kreską w specjalnym notatniku, tak jak ja. Zanim zostałem ojcem, zdarzało mi się słyszeć, jak w sklepie czy w restauracji ekspedient czy inna kelnerka pyta ojca, ile dziecko ma lat. Zazwyczaj odpowiadało samo dziecko, o ile nie było całkiem malutkie. Ale parę razy słyszałem też, jak ojciec myli się w odpowiedzi, na przykład o rok, jakby przegapił jakieś urodzinowe przyjęcie, i jak sam dzieciak albo jego matka go wtedy poprawiają. Mnie to się nie przytrafi. Zwracam uwagę na każdy dzień i za każdy dziękuję niebu, bo jeśli życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że wszystko może się skończyć w jednej chwili. W tym akurat przypadku wiem, że tak będzie. W ten czy inny sposób, wszystko to się skończy. Nasze życie – tylko ja i Finch, w spokojnym zakątku lasu – nie będzie trwać wiecznie. Nie jest to coś, o czym lubię myśleć.
Idę dwieście metrów w las, do miejsca, gdzie grunt opada, a drzewa się przerzedzają, tworząc niewielką polanę. Katapultuję szopa łopatą; truchło z głośnym pacnięciem ląduje pod oliwnikiem, wstrząsając drzewkiem. Srebrne liście sypią się jak weselne confetti. Niebawem zjawią się padlinożercy. Sępy, wrony, może kojot, może miś. Mamy tu cały zestaw. Kojoty czasem wyją po nocy.
W drodze powrotnej zbieram trochę białej koniczyny, palcami ścieram z niej szron. Dorzucimy sobie trochę zieleniny do jajek. Jest zdrowa, a Finch ją lubi.
Kury tłuką się po zagrodzie i gdaczą, roztrzęsione po wizycie szopa. To delikatne stworzenia, źle znoszą, gdy, że tak powiem, ktoś im robi koło pióra. Zaczynam do nich mówić, cicho i łagodnie, licząc, że mój głos je uspokoi.
– Wszystko będzie dobrze, moje panie. Cooper was pilnuje. Wypadłem z domu, jak tylko coś usłyszałem. Załatwiłem drania, więcej tu nie wróci. Bądźcie już cicho.
Dziś pewnie nic już nie zniosą, za bardzo się zestresowały, ale wczorajszych jajek mamy jeszcze trzy, w czerwonej misie na blacie.
Finch siedzi w kuchni i czyta książkę. Na fajerce grzeje się blaszana patelnia.
– Wszystko w porządku?
Podnosi głowę i – bam – wspomnienie uderza mnie znienacka, wbija się jak cierń w starą ranę. Cindy. Matka Finch. Jakbym widział jej ducha. Wrażenie jest cudowne i straszne zarazem. Jasne włosy i zielone oczy Finch ma po Cindy, co już samo w sobie wydaje się jakimś żartem genetyki – ciemne włosy i ciemne oczy mojej rodziny powinny chyba być dominujące. Ale podobieństwo na tym się nie kończy. To, jak na mnie patrzy, jak ustawia stopy, kiedy chodzi, jak okręca pukiel włosów wokół palca – identycznie jak Cindy. Robi też takie same miny. Jak to możliwe, skoro znały się ledwie cztery miesiące?
– Trochę się na ciebie złoszczę – odzywa się Finch. – Za to, co zrobiłeś rano.
Wylewam łyżeczkę oleju na patelnię. Dokładnie łyżeczkę, bo wszystko mamy podzielone na racje, których się trzymamy. Jutro, czternastego grudnia, powinien przyjechać do nas z zapasami mój kolega z wojska, Jake. Właściciel tej chaty. Wpada tu raz do roku i, szczerze mówiąc, jego odwiedziny są największym świętem w naszym prywatnym kalendarzu. Niemniej każdego roku o tej porze zaczyna mnie dręczyć niepokój. Co będzie, jeśli Jake nie przyjedzie? Trzeba by było więcej polować, może wygrzebać pułapki ze strychu. A co najgorsze, pewnie musielibyśmy sami pojechać po jakieś zapasy. Taki scenariusz nie jest niemożliwy; gdzieś w podświadomości zawsze tli się obawa, że na początku zimy zostaniemy z Finch bez prowiantu. Zasypie nas śnieg, droga będzie nieprzejezdna.
Biorę jajko z czerwonej misy.
– Przykro mi z powodu Susanny.
– Może udałoby się ją odratować. Może by wyzdrowiała z czasem. Gdybyś dał jej na to szansę.
– Nie, słonko. Ten szop złapał ją za szyję. Złamał jej kręgosłup, widać było po tym, jak jest wygięta. – Odwracam się, żeby popatrzeć jej w oczy. – Być może trochę by to trwało, ale i tak by umarła.
– Nieważne – odpowiada cicho. – To cię ani trochę nie tłumaczy. Nie zrobiłeś dobrze.
Rozbijam dwa jaja nad patelnią, patrzę, jak białko się ścina i unosi z sykiem. Dodaję szczyptę soli i koniczynę.
– Nie zawsze da się oddzielić dobro od zła, Finch. Niechętnie to mówię, ale taka jest prawda.
Finch wyciąga nogi na zielony kufer, który służy nam za kuchenną ławę, z trzaskiem zamyka książkę. Odnosi ją na półkę i wkłada na miejsce – zawsze była porządna; książki ma posegregowane według gatunków – po czym odwraca się w moją stronę. Podchodzi do mnie, sceptycznie krzywi buzię.
– Zawsze mi powtarzasz, że są złe i dobre uczynki i że trzeba postępować dobrze – mówi, podnosząc na mnie wielkie zielone oczy. Domaga się odpowiedzi.
Nasz dom ma dwa pokoje. Są w nich cztery koce, stary stół, biblioteczka. W kuchni czajnik, naczynie żaroodporne, blaszana patelnia. Zlew pod okienkiem, z widokiem na długą ścieżkę, która tu prowadzi. Nad piecykiem wiszą dwie półki. To mikroświat, układ odosobniony dla dwóch osób. Są w nim rytm i prostota, przez co niełatwo tu tłumaczyć zawiłości życia. Na przykład niepewną, często ruchomą granicę między dobrem a złem. Prawdę mówiąc, Finch czasami szuka u mnie odpowiedzi, których zwyczajnie nie mogę udzielić. Nie dlatego, że nie chcę, po prostu za dużo musiałbym jej wyjaśniać. Nie widziała nic poza tą chatą i otaczającym ją lasem. Takie życie nam wybrałem. No dobra, trudno to nazwać wyborem. To była nasza jedyna opcja.
Powiem tyle: czasami na człowieka spada nieszczęście, a on nie jest na nie przygotowany i podejmuje decyzje, które w danym momencie wydają się właściwe, a których potem żałuje. Ale co się stało, to się nie odstanie.
Przewracam jajka na drugą stronę, żółtka skwierczą na patelni.
– Niedługo przyjedzie Jake – mówię, żeby odwrócić uwagę Finch od wydarzeń poranka.
Finch uśmiecha się szeroko.
– No wiem. Jutro.
Patrzę na zegarek. Noszę model bez baterii marki Seiko. To chyba najfajniejsza rzecz, jaką mam. Dostałem go w prezencie od ciotki Lincoln, kiedy skończyłem szkołę. Jake będzie tu za trzydzieści trzy godziny. Trzydzieści dwie, jeśli ruszy w porę i ominie korki. Najpierw usłyszymy silnik: niską wibrację ponad szumem drzew. Potem z lasu wyłoni się ciężarówka, połyskując srebrem zza kurtyny nisko wiszących gałęzi. Jake zatrzyma się na podjeździe, zgasi silnik, po czym wygramoli się z auta, ręką unosząc chorą nogę. Skrzywi się, zeskakując na ziemię. Oprze się na lasce i powita nas tym swoim szerokim uśmiechem. Na dolnej części twarzy nie ma śladów po oparzeniach.
Finch rzuci się ku niemu biegiem i uściska, o mało go przy tym nie przewracając. Jake odrzuci głowę do tyłu i będzie się śmiał i gadał, jak to urosła przez ten rok. Potem razem z Finch zdejmiemy z paki prowiant i zaniesiemy go, partia za partią, przez ganek do chaty. Zjemy gulasz z sarniny, otworzymy drzwiczki piecyka i posłuchamy, jak trzaska ogień. Kiedy Finch zacznie przysypiać, położymy ją do łóżka i przeniesiemy się do dużego pokoju. Jake zapyta, jak nam się żyje, ja dowiem się, jak jego zdrowie. Pośmiejemy się. Przez tydzień będziemy czuli się szczęśliwi. No, prawie.
Jake przyjedzie i wszystko będzie dobrze.
– Masz dla niego prezenty? – pytam Finch, chociaż znam odpowiedź. Prezenty są gotowe od miesiąca.
– Aha. Nóż z kości, suszone fiołki z zeszłej wiosny. – Gestem pokazuje mi stertę na blacie, po czym dodaje: – I mój kardynał.
Finch ma talent artystyczny, a szkic kardynała na gałęzi to jedna z jej najlepszych prac.
– To dobrze – mówię. – Co powiesz na taki plan: pochowamy Susannę po śniadaniu, a potem porąbiemy trochę drew i ustawimy za chatą? Ani się obejrzysz, a spadnie śnieg. Założę się, że nawet miesiąc nie minie.
W oczach Finch zapalają się iskierki radości.
– Moje sanki!
Nakładam po jednym jajku na talerz, połowa dla mnie, połowa dla Finch.
– Twoje sanki.
Jake przywiózł je dla niej w zeszłym roku, ale trafiła się łagodna zima. Cały czas deszcz ze śniegiem i gołoledź, ale porządnego śniegu – ani razu.
Z misy biorę jabłko, kroję je scyzorykiem. Kładę talerze na stół.
– Śniadanie podano.
Finch gramoli się na swoje krzesło.
– Zrobię Susannie krzyżyk na grób.
– W skrzyni jest kawałek sznurka.
– Będę potrzebowała toporka. I mogę pożyczyć scyzoryk?
– Tylko z nim uważaj.
Chwilę grzebie widelcem w talerzu, przyglądając się jajku.
– Myślisz, że to ona je zniosła?
Finch i jej pytania. Dlaczego mech obrasta drzewa w tej części lasu, a w innych nie? Dlaczego kury mają okrągłe oczy? Jak myślisz, czy Emily Dickinson czuła się samotna?
Mamy cztery kury. Teraz już trzy. Dwadzieścia pięć procent szans, że jajko było od Susanny.
– Możemy uznać, że ona, jeśli chcesz.
Finch kiwa głową i zabiera się do jedzenia.
– Ostatni podarunek, jaki od niej dostaliśmy.
– Dziękujemy, Susanna – mówię.
– Dziękujemy.
Po śniadaniu wychodzimy za chatę z tą samą łopatą, która zakończyła żywot biednej Susanny. Na krawędzi wciąż są ślady krwi. Próbuję wytrzeć je o trawę, ale już zaschły. Kopiemy niewielki grób. Wkładam tam zwłoki Susanny, ze względu na Finch zachowując powagę, po czym przysypuję je ziemią, którą lekko uklepuję. Finch recytuje wiersz, którego niedawno się nauczyła. To dlatego, że biblioteczka w dużym pokoju jest wypchana książkami. Część z nich ma dobrze ponad cztery centymetry grubości. Jest co czytać: Hans Christian Andersen, Walt Whitman, Owidiusz. Finch przegryzła się już przez wszystkie. Ojciec Jake’a uczył literatury, więc można powiedzieć, że nasze lektury są dość wysokich lotów. Zawsze mnie to bawi, bo nie jest to określenie, którego ktokolwiek byłby skłonny użyć w odniesieniu do życia, jakie tu prowadzimy. A już na pewno nie w odniesieniu do mnie. Finch czyta wszystko po kilka razy, uczy się fragmentów na pamięć i trzeba przyznać, że jest już całkiem rzetelnym źródłem informacji o literaturze amerykańskiej przed rokiem tysiąc dziewięćsetnym. Na tę książkę trafiła ostatniej wiosny: dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt cztery strony, czcionką tak drobną, że po jakimś czasie od czytania zaczyna mnie boleć głowa. Podejrzewam, że mało która ośmiolatka recytuje Emily Dickinson, Anne Bradstreet albo Walta Whitmana, ale Finch tak właśnie spędza czas od pół roku.
– „Nie ma nic piękniejszego od śmierci”* – mówi Finch. Whitman. Uwielbiam Whitmana, ale ten akurat fragment brzmi makabrycznie w ustach dziecka. – Susanna, byłaś dzielna i piękna i dawałaś nam jajka.
– Amen.
– Powiedz coś, Cooper. Coś innego niż „amen”.
Finch oczywiście nie pamięta, ale nie jest to pierwszy raz, kiedy we dwoje pochylamy się nad grobem. Chociaż dziś grzebiemy tylko kurę, moje myśli uparcie wracają do tego tematu. Do Cindy, która – gdyby wypadki potoczyły się inaczej – byłaby moją żoną. Niewiele nam zabrakło. Podnoszę głowę ku niebu. Słońce już wysoko, dzień jest pogodny, ani jednej chmurki; morze błękitu przecina tylko pojedyncza smuga z odrzutowca.
– Susanna, byłaś dobrą kurą i przykro mi, że spotkał cię taki koniec, i przepraszam, że walnąłem cię łopatą, ale powolna śmierć byłaby gorsza. – Zerkam na Finch. Oczy ma zamknięte, ale słysząc ostatni fragment, marszczy nos z dezaprobatą. Nadal powątpiewa w słuszność mojej decyzji. – Amen.
– Mogłeś powiedzieć wiersz – kwituje Finch, mrużąc oczy od światła. Ręką osłania się od słońca i patrzy na mnie. – Wiersz byłby bardziej odpowiedni na pożegnanie.
– Idę rąbać drwa – stwierdzam, mierzwiąc jej włosy.
Finch wyciąga otwartą dłoń.
– Poproszę nóż – mówi, a ja posłusznie wyciągam go z kieszeni. – Zabiorę się do tego krzyża.

* Walt Whitman, Starting form Paumanok, cz.12, tłum. Julita Mastalerz

ROZDZIAŁ DRUGI

Mieszkamy tu osiem lat i, nie licząc paru ciekawskich, prawdziwe problemy mieliśmy tylko ze Szkotem. To nasz sąsiad, a przynajmniej tak twierdzi. Szczerze mówiąc, o jego istnieniu świadczy jedynie cienka smuga dymu, którą widać zza drzew, kiedy jest zimniej. Pewnego dnia, niedługo po naszym przyjeździe, pojawił się na podwórzu, znikąd, jak duch. Był sierpień, drzewa jeszcze pełne liści, więc położyłem Grace Elizabeth na kocyku w cieniu i przesuwałem posłanie w miarę, jak słońce szło ku zachodowi. Była jeszcze malutka, dopiero uczyła się sama siadać.
– Nie jesteś Jake – odezwał się znienacka, trzy metry za moimi plecami. Mówię wam, nie usłyszałem, jak podchodził, żadnego szelestu liści, trzasku łamanej gałązki, nic.
W tym właśnie momencie zdecydowałem, że nie mogę dłużej nazywać się Kenny Morrison. Nie wiem sam, skąd miałem na tyle jasności umysłu, po miesiącu zupełnego odosobnienia i zaskoczony tak, że ledwo kojarzyłem, co się dzieje. Mieszkaliśmy wtedy w namiocie, bo Jake jeszcze nie wiedział o naszej obecności, a mnie głupio byłoby wprowadzać się do jego chaty bez pytania. Miałem ze sobą tylko dwie książki: Biblię ciotki Lincoln i Atlas ptaków Ameryki Północnej, i pewnie dlatego nazwy ptaków były pierwszym, co przyszło mi do głowy. Nazwałem się Cooper, od łacińskiej nazwy krogulca czarnołbistego, Accipiter cooperii. Jeśli cokolwiek wiecie o ptakach, skojarzycie, że krogulec to podstępne stworzenie: czasem lata nisko przy ziemi, żeby zasłoniły go przeszkody terenowe. Wylatuje zza nich znienacka, biorąc ofiarę z zaskoczenia. Tak czy inaczej, od tamtej pory używam wyłącznie imienia Cooper, nawet przy Finch. Nigdy nie nazywała mnie inaczej.
– To teren prywatny – wycedziłem.
– Owszem, ale nie wasz, prawda?
Powiedział to chłodno, ostro. I tylko na mnie popatrzył. Miałem wrażenie, że jego wzrok przeszywa mnie na wylot, jakby wiedział o wszystkim, co się we mnie kryje i czego wolałbym się pozbyć.
– Coś ty, do diabła, za jeden? – zapytałem w końcu.
Splunął; na brodzie został mu listek tytoniu. Otarł twarz brudnym rękawem i powiedział:
– Nie podoba mi się ani twój wulgarny język, ani ton. Niczym sobie na to nie zasłużyłem. Jestem Szkot, twój sąsiad. Mieszkam o tam. – Głową wskazał urwisko na południe stąd, gdzie rzeka zakręca. Obracając się w tamtą stronę, dostrzegłem, że przez plecy przewieszony miał karabin AK-47. AK-47!
– Polujesz tu? – zagaiłem, pokazując na broń.
Pomyślałem, że lepiej zgrywać idiotę, który nie wie, co to za karabin. Lepiej, żeby wziął mnie za głupiego biwakowicza spragnionego uroków lasu. Tak naprawdę dręczyły mnie inne pytania: po co mu ten kałasznikow? Po co tu przyszedł? Co zrobię, jeśli sprawy przybiorą zły obrót? Zorientowałem się, że odpowiedź na to ostatnie brzmi: cokolwiek będzie trzeba. Nie miałem wtedy żadnych zahamowań, żadnych granic, których bym nie przekroczył, ponieważ przekroczyłem już wszystkie możliwe. Gdy już raz złamało się zasady, zrobiło wszystko, czego człowiek przysięgał nie robić, traci się pewność, że coś takiego nie zdarzy się nigdy więcej.
Moje pytanie Szkot skwitował gardłowym, chrapliwym śmiechem. Tak śmieje się człowiek, który usłyszał coś wyjątkowo głupiego. Czyli cel został osiągnięty.
– Aha. – Wyszczerzył do mnie krzywe, poszarzałe zęby. – Poluję. Na króliczki.
Przedstawiłem się jako Cooper, a wskazując na Grace Elizabeth, powiedziałem:
– To jest Finch. – Czyli zięba. Kiedy wymawiałem słowo „Finch”, mała podniosła na mnie oczy, jakbym naprawdę zawołał ją po imieniu, jakby przyjęła je jako swoje i uznała za właściwe. Chociaż imię dla niej wybrała Cindy, po długich poszukiwaniach w potwornie grubej księdze, uznałem, że Finch będzie odpowiednim zastępnikiem w zaistniałych okolicznościach.
Szkot tymczasem lekko skinął głową.
– Cooper może być, ale lepszy byłby chyba Syn Marnotrawny.
– Słucham?
– Dobrze słyszałeś, sąsiedzie. – Zaśmiał się.
Było w tym człowieku coś dziwnego. Od pierwszej chwili wydał mi się podejrzany, wojowniczy i jakiś taki… nie z tego świata, jakby nierealny. Przeszło mi wręcz przez głowę, czy to przypadkiem nie jest urojenie, bo takie rzeczy już mi się zdarzały. Tuż po powrocie z woja, ale jednak. Niemniej „nie z tego świata” nie do końca pasowało do naszego sąsiada. Za mało w tym określeniu niepokoju.
Z jednej z pobliskich sosen poderwała się wrona. Jeszcze niedorostek, z kawałkiem włóczki przyczepionym do skoków. Zaczęła krążyć mi wokół głowy, jak giez albo inny komar. Biła skrzydłami, chcąc mnie sprowokować. Gdy spróbowałem ją od siebie odpędzić, Szkot zacmokał i ptaszysko usiadło mu na ramieniu. Wyciągnął kawałek chleba i nakarmił je z ręki, nie żartuję.
– To jest Wron – powiedział. – Zachowuje się tak, kiedy ktoś nie przypadnie mu do gustu.
Zdjął karabin z pleców i położył na ziemi. Był niski, niższy niż ja, i do tego chudy, ale sprawiał wrażenie zwinnego i silnego; widziałem wyraźnie rysujące się żyły na jego przedramionach. Starszy ode mnie, może dziesięć lat, może dwadzieścia. Trudno ocenić – miał bowiem wygląd człowieka, którego życie nie oszczędzało. Na obu rękach miał tatuaże: na prawej duży wizerunek dziewczyny z blond włosami, bardzo szczegółowy – oczy, nos, usta, wszystko w kolorze; na lewej – jeszcze jedną kobiecą główkę, a poniżej symbol Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Czyli też wojskowy.
Ukląkł przy kocyku Finch i przesunął brudnym paluchem pod jej brodą.
– Ładny brzdąc – powiedział, obracając się ku mnie. – „Oto synowie są darem Pana”. Psalm sto dwudziesty siódmy, werset trzeci. A córki jeszcze bardziej.
Przerwał i podniósł twarz ku drzewom, którymi kołysał łagodny wiatr. Nad głowami połyskiwały ciemne liście.
– Biblia nie wspomina o córkach. Ten fragment dodałem od siebie.
Nie ukrywam, przez głowę przemknęła mi myśl, żeby zwyczajnie zabić go na miejscu. Mógłbym wtedy zatrzymać sobie jego kałasznikowa i na zawsze uwolnić się od jego towarzystwa. Byłem wtedy jak zwierzę oszalałe z bólu, Cindy nie żyła, ja i Finch gnieździliśmy się w ciasnym namiocie, a tu napatoczył się ktoś obcy, zagrożenie w sytuacji, w której i tak mieliśmy niepewny grunt pod nogami. Mało brakowało, abym wtedy stracił kontrolę.
Spokój, Kenny. Cooper. Spokój.
Powtarzałem sobie, że gdybym był zwykłym rodzicem na spacerze z córką i nieznajoma osoba podeszłaby do nas w sklepie albo w kawiarni, i powiedziała, że Finch jest ładnym dzieckiem, cała sytuacja byłaby zupełnie normalna. Finch naprawdę była urocza, a ludzie zwracają uwagę na ładne dzieci. Zupełnie bez złej myśli. Zawsze przypisujesz ludziom najgorsze możliwe intencje. Nie bądź takim paranoikiem. Niemalże słyszałem głos Cindy w mojej głowie.
Szkot podniósł się, powędrował na ganek i przyjrzał się stercie drew pod ścianą. Porąbałem ich trochę, w przerwach między tym a owym.
– Wyraźnie tego za mało – odezwał się.
– Co masz na myśli?
– Zamierzacie zostać tu na dłużej. – Nie pytanie, stwierdzenie. – Będziecie potrzebować znacznie więcej, niż tu leży.
– Potrzebna nam była zmiana otoczenia.
Szkot ni to mruknął, ni to zaśmiał się w odpowiedzi, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że nie kupuje tej historyjki. Osłaniając oczy przed słońcem, uważnie przyjrzał się dachówkom i kominowi. Przeszedł do sadu i z bliska obadał gałęzie, na których wisiały zielone kuleczki, jeszcze niezupełnie podobne do jabłek.
– Siedzicie tu już sześć tygodni.
Obserwował nas. Liczył dni. Moja ręka po raz kolejny poszukała pistoletu. Przeraziło mnie, jak naturalnie i łatwo wpadłem na pomysł, by go zabić. To z tobą zrobili, pomyślałem. Taki teraz jesteś. Kiedyś nie mogłeś patrzeć, jak ciocia Lincoln skóruje jelenia. Krew, mięso, ścięgna, kości – nie byłeś w stanie znieść tego widoku. Stawałeś z boku i odwracałeś głowę. To się zmieniło.
Przed oczami stanął mi obraz roześmianej Cindy z włosami wpadającymi do oczu, w niebieskiej poświacie zmierzchu. Po powrocie z Kabulu miewałem dni, chwile spokojne jak zachody słońca na jeziorze, kiedy myślałem, że u boku Cindy z powrotem stanę się tym, kim dawniej byłem. Trochę by to potrwało, ale dałbym radę, mając jej miłość, pewne tempo życia, łaskę niebios. Znowu byłbym kimś, kto nie może patrzeć na śmierć, kto odwraca od niej głowę.
Szkot pochylił się nad swoim plecakiem i odrzucił klapę.
Odruchowo położyłem dłoń na pistolecie.
Sięgnął do wnętrza i wyciągnął…
Wycelowałem w niego pistolet, bo nie po to przeszedłem przez to wszystko, żeby dać się zabić w lesie jakiemuś wariatowi.
Wron poderwał się z jego ramienia i zaczął skrzeczeć i walić skrzydłami.
– Trzymaj. – Szkot obrócił się ku mnie. Nawet nie zerknął na broń, patrzył tylko na mnie, prosto w oczy, spokojnym, nieruchomym wzrokiem. Nie przejął się pistoletem, nie przestraszył, chyba nawet nie był zaskoczony. Nie uśmiechał się, ale w jego oczach widać było iskierki rozbawienia. Wyciągnął rękę i powtórzył: – No trzymaj.
W dłoni trzymał racę.
– Jakbyście byli w kłopotach, puśćcie ją. Ja ją zauważę. Mam lunetę.
Wyjaśniło się, skąd wiedział, od jak dawna obozujemy przy chacie.
Wciąż trzymałem go na muszce. Finch przewróciła się na bok i rozpłakała.
Szkot pochylił się i odłożył racę na kocyk obok Finch. Podniósł ją, zaczął łagodnie kołysać. Mała obróciła ku mnie poczerwieniałą buzię.
– Odłóż broń, Cooper – odezwał się Szkot. – To nie po sąsiedzku, celować do kogoś. Poza tym twoja córka chyba chce do ciebie.
Chwilę mierzyliśmy się nieruchomym wzrokiem. Zauważyłem wtedy, że jedną brew przecina mu blizna, cienka biała kreska na opalonej skórze, która drga w nerwowym tiku. Szkot jednak nie odwrócił oczu.
Schowałem rugera do kieszeni. Finch wyciągnęła do mnie rączki. Odebrałem ją Szkotowi i przytuliłem mocno.
– Słuchaj no. Nie dziwię ci się, że masz broń – zaczął Szkot. – Zakładam, że jesteś lekko płochliwy po tym, co zrobiłeś.
Spojrzałem na niego nerwowo, szukając jego spojrzenia, by coś w nim wyczytać. On coś wiedział.
Szkot patrzył na las.
– Ale powiem ci tak, sąsiedzie. Gdybym chciał się was pozbyć, to już bym to zrobił. Od razu, pierwszego dnia, dwudziestego dziewiątego czerwca. Ale nie o to mi chodzi. Wolałbym wcale nie mieć sąsiadów, ale przyjechaliście tu, i to nie bez powodu, dlatego dam ci kredyt zaufania i będę mówić do ciebie Cooper. Ale jeśli się tak umówimy, to chciałbym, żebyś był ze mną w dobrosąsiedzkich stosunkach. – Splunął w trawę. – Rozumiemy się?
Finch wykręciła się i wyciągnęła do niego pulchną rączkę. Szkot znów połaskotał ją pod brodą. Patrząc z bliska, dostrzegłem, że umazany jest nie tylko ziemią, lecz także krwią. Zaschłe smugi czerwieni plamiły mu dłonie aż do nadgarstków.
Szkot ponownie sięgnął do plecaka i wyciągnął niewielki plik gazet.
– Masz tu coś do czytania. – Z drugiej kieszeni wydobył martwego królika, odłożył go na trawę i zarzucił plecak na ramię. Cmoknął na Wrona, który poszybował w stronę ścieżki. Uchylił kapelusza, pożegnał się i zniknął za drzewami. Finch odprowadziła go wzrokiem.
Tego wieczora po raz pierwszy od ponad miesiąca miałem na kolację coś poza fasolą z puszki i krojonymi brzoskwiniami w zalewie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale królik od Szkota był najlepszym, co w życiu jadłem. Oskórowałem go i upiekłem nad ogniskiem o zachodzie słońca. Finch siedziała mi na kolanach, machając nóżkami i wpatrując się w płomienie. Ogryzłem kości do czysta, z chrząstek, tłuszczu, wszystkiego, co się dało. Małymi kawałeczkami nakarmiłem Finch. Był to jej pierwszy mięsny posiłek, nie licząc tego mielonego świństwa, które pakują do papek dla niemowląt.
Wtedy też się zorientowałem, że popełniłem błąd, żyjąc z dnia na dzień, w oczekiwaniu. Na co czekałem? Na oddział snajperów wysłany, by nas zgarnąć? Kordon radiowozów toczący się tu szutrową drogą? Tak czy inaczej, czekałem na koniec, a tak nie można żyć. Tym bardziej że nie byliśmy przygotowani nawet na teraźniejszość, nie mówiąc o przyszłości. Kończyły nam się zapasy; najwyższa pora zacząć polować, żeby się wyżywić. Uznałem też, że muszę się jakoś skontaktować z Jakiem.
Wieczorem poczytałem Finch Atlas ptaków Ameryki Północnej. Usypiałem ją tak, odkąd tutaj przyjechaliśmy. Chciałem zajrzeć do gazet, które przyniósł Szkot, ale było już na to za ciemno. Może rano, pomyślałem, przy kawie. Prawie jak normalny człowiek. Posiedziałem koło ogniska, obserwując sosny kołyszące się na wietrze i uganiające się wokół nietoperze, ciemne sylwetki śmigające w ciemności. Słuchałem oddechu Finch; małe dzieci oddychają w innym rytmie niż dorośli, dużo szybciej. Po raz pierwszy od śmierci Cindy poczułem… może nie spokój, ale jakąś namiastkę. Miałem poczucie, że za szarpaniną codzienności czeka nas jakaś przyszłość, że może uda nam się zostać tu razem, mnie i Finch.
Powtarzałem też sobie, że to całkiem dobrze mieć sąsiada, który w razie potrzeby może pomóc. Ileż to nieszczęść może się przytrafić w lesie. Mógłbym sobie coś zrobić. Finch mogłaby sobie coś zrobić albo się rozchorować. Co bym wtedy począł? Gdzie było moje wyjście awaryjne? Mój plan B nie istniał, ale możliwe, że właśnie zmaterializował się w osobie Szkota.
Tamtej nocy przyśniła mi się Cindy. To był piękny sen: trzymała Finch w nosidełku na piersi, a ja powiedziałem: „Zrobię wam zdjęcie”. Ta akurat scena rzeczywiście miała miejsce – pierwszego ciepłego dnia po narodzinach Finch. Ale we śnie Cindy odsunęła się o kilka kroków, a kiedy powiedziałem, że już mam ją w kadrze, nie zatrzymała się. W oddali czekał na nią Szkot. Cindy nawet nie spojrzała w moją stronę, a ja z jakiegoś powodu nie byłem w stanie się ruszyć, więc cała trójka poszła sobie gdzieś beze mnie. Tylko Szkot odwrócił się jeszcze i pomachał mi ręką umazaną w posoce.

 
Wesprzyj nas