Dlaczego żyjemy w świecie samotników? Jak do tego doszło? Co możemy zrobić, żeby ograniczyć samotność w swoim życiu? Noreena Hertz w poradniku „Stulecie samotnych” podsuwa nam mnóstwo śmiałych rozwiązań, które można zastosować w domu, w pracy i w sąsiedztwie.


Stulecie samotnychAutorka przedstawia też jasną wizję tego, co w obecnej sytuacji powinny zrobić władze i przedsiębiorstwa. To tchnąca siłą i nadzieją wizja tego, jak odnaleźć zagubione więzi międzyludzkie oraz zaleczyć kaleczące nas podziały.

Jeszcze zanim pandemia wirusa zapoznała nas z dystansem społecznym i podobnymi pojęciami, samotność stawała się już chorobą określającą XXI stulecie. Nie jesteśmy jednakże wobec niej bezradni.

Noreena Hertz, po dziesięciu latach badań naukowych polegających na zbieraniu materiału z pierwszej ręki, pokazuje nam najrozmaitsze zjawiska: od zajęć „jak się komunikować w realnym życiu” dla studentów uniwersyteckich uzależnionych od smartfonów, przez najróżniejsze atrakcje na zlotach skrajnych prawicowców oraz „wynajmowanie sobie przyjaciół” i płacenie za przytulanie w Stanach Zjednoczonych, po starsze Japonki dziergające czapeczki dla swych robotycznych opiekunów.

Autorka pokazuje, jak nasza coraz większa zależność od technologii, radykalne zmiany zachodzące w miejscach pracy oraz kilkadziesiąt lat polityki stawiającej własną korzyść ponad wspólne dobro doprowadziły do tego, że jesteśmy dziś bardziej wyobcowani niż kiedykolwiek w historii ludzkości.

***

Niesamowite fakty, przykuwające uwagę historie i śmiałe pomysły. Tę książkę powinien przeczytać każdy, komu nieobca jest troska o to, jaki świat zbudujemy po pandemii koronawirusa.
Carl Frey, Instytut Nowej Myśli w Ekonomii, Uniwersytet Oksfordzki

Noreena Hertz
Stulecie samotnych
Jak odzyskać utracone więzi
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 9 lutego 2022
 
 


Rozdział pierwszy
To jest stulecie samotnych

WTULONA W NIEGO, piersiami przyciśnięta do jego pleców, z przeplecionymi z nim stopami, oddychając unisono – przespałam w ten sposób ponad pięć tysięcy nocy.
Teraz jednak śpimy w osobnych pokojach. Za dnia tańczymy wokół siebie dwumetrowymi zygzakami. Przytulanie, pieszczoty, całusy, codzienne gesty czułości obecnie są zakazane. „Trzymaj się ode mnie z daleka!” – tak dzisiaj brzmią moje czułe słówka. Nieustannie kaszląca, obolała i chora, boję się, że jeżeli za bardzo zbliżę się do męża, to go zarażę. A więc zachowuję dystans.
Jest 31 marca 2020. Mąż i ja – wraz z dwoma i pół miliarda innych osób, czyli około jednej trzeciej ludności świata – przeżywamy lockdown1.
Tak wielu ludzi utknęło w domach. Skazani na pracę zdalną (o ile w ogóle mają jeszcze zatrudnienie), nie mogą odwiedzać przyjaciół ani bliskich, wychodzą co najwyżej raz dziennie, zachowując dystans społeczny. Niektórzy, objęci kwarantanną lub dobrowolną izolacją, w ogóle nie opuszczają mieszkań. Nieuniknioną koleją rzeczy poczucie osamotnienia i wyizolowania wzrosło.
Już dwa dni po wprowadzeniu lockdownu moja najlepsza przyjaciółka napisała: „Ta izolacja doprowadza mnie do szału”. Czwartego dnia mój 82-letni ojciec przesłał mi przez WhatsApp: „Szedłem sam – obłok wolnym lotem”*. Na całym świecie obsługa linii telefonicznych oferujących wsparcie emocjonalne w okresie przymusowego społecznego dystansowania się odnotowała nie tylko potężny wzrost liczby rozmów, lecz także zauważyła, że w dużej mierze dzwonili ludzie cierpiący z powodu samotności2. „Moja mama nie chce mnie przytulić ani się do mnie zbliżyć” – wyznało pewne zrozpaczone dziecko ochotniczce obsługującej taką linię w Wielkiej Brytanii3. W Niemczech, gdzie w połowie marca telefony zaufania przyjmowały 50% więcej rozmów niż zwykle, pewien dyżurujący przy aparacie psycholog zauważył: „Większość dzwoniących bardziej boi się samotności niż zarażenia”4.
Stulecie samotnych nie rozpoczęło się jednak w pierwszym kwartale 2020 roku. Zanim pojawił się COVID-19, wielu z nas już od dłuższego czasu borykało się z samotnością, wyizolowaniem i atomizacją.
Ta książka jest właśnie o tym, dlaczego staliśmy się tacy samotni i co musimy zrobić, aby na nowo odbudować więzi społeczne.

Dziewczyna w różowym anturażu

Jest 24 września 2019. Siedzę przy oknie i czekam, oparta plecami o różową ścianę.
Odzywa się mój telefon. Wiadomość od Brittany – spóźni się kilka minut na spotkanie.
„Nie ma sprawy – odpisuję. – Świetny wybór miejsca”. I to prawda. Jakby od niechcenia piękne klientki o urodzie gazeli, niemal każda z portfolio modelki pod pachą, podpowiadają, jak szykowny jest usytuowany na Manhattanie, w dzielnicy Noho, lokal Cha Cha Matcha, do którego trafiłam.
Chwilę później pojawia się Brittany. Długonoga, smukła, wysportowana. Omiata wzrokiem salę i uśmiecha się szerzej, wyławiając mnie w tłumie.
– Hej, śliczna sukienka – komplementuje.
Przy stawce 40 dolarów za godzinę spodziewam się właśnie tego. Ponieważ Brittany jest „przyjaciółką”, którą wynajęłam sobie do towarzystwa na popołudnie. Firma Rent-a-Friend, założona przez przedsiębiorcę z New Jersey Scotta Rosenbauma, który widział, jak pomysł przyjął się w Japonii, teraz działa w kilkudziesięciu dużych miastach na całym świecie, a jej strona internetowa oferuje ponad 620 tysięcy platonicznych przyjaciół do wynajęcia.
Nie była to wymarzona ścieżka kariery Brittany, 23-letniej dziewczyny z małego florydzkiego miasteczka, która dostała się na prestiżowy Uniwersytet Browna. Jednak ponieważ nie udało jej się znaleźć pracy w sektorze ochrony środowiska (właśnie na tym kierunku studiowała), a martwiła się o spłatę studenckiego kredytu, postanowiła – jako osoba pragmatyczna – zatrudniać się w charakterze dziewczyny do towarzystwa, spieniężając swoje emocjonalne kompetencje i walory. Kiedy nie wynajmuje się jako przyjaciółka – co przeciętnie robi kilka razy w tygodniu – pomaga start-upom prowadzić kampanie w mediach społecznościowych i oferuje usługi asystentki kadry zarządzającej za pośrednictwem platformy TaskRabbit.
Zanim się poznałyśmy, mocno się denerwowałam, nie wiedząc, czy pod słowem „przyjaciółka” nie kryje się zakamuflowana partnerka seksualna. Nie byłam też pewna, czy ją rozpoznam na podstawie profilowego zdjęcia. Szybko mi jednak wyjaśnia, że chodzi o przyjaźń bez podtekstów seksualnych.
Przez następnych kilka godzin spacerujemy nieśpiesznie po centrum Manhattanu, rozmawiając o ruchu #MeToo i jego podziwianej bohaterce Ruth Bader Ginsberg, w pubie McNally’s gawędzimy o ulubionych książkach mojej nowej znajomej i czasami wręcz zapominam, że płacę za jej towarzystwo. Wprawdzie nie odnoszę wrażenia, że przyjaźnimy się od dawna, lecz owszem, zanosi się na obiecującą znajomość.
Dopiero w sklepie Urban Outfitters na Broadwayu Brittany w pełni roztacza swoje uroki, kiedy zegar odmierza już ostatnie chwile naszego spotkania. Z uśmiechem trwale przyklejonym do twarzy, z radosną paplaniną przekomarza się ze mną, kiedy szperamy wśród stosów koszulek, i dzielnie sekunduje mi w przymierzaniu bajecznie kolorowych rybackich kapelusików. Tak się składa, że faktycznie dobrze w nich wyglądam. Choć przypuszczalnie zapewniałaby mnie o tym bez względu na to, czy pasowałyby mi, czy nie.
Pytam Brittany o innych klientów korzystających z jej usług. Opowiada mi więc o gładko wysławiającej się kobiecie, która nie chciała pokazać się sama na przyjęciu. O informatyku z Delhi, który przeprowadził się na Manhattan za pracą, ale nikogo tutaj nie znał, a chciał z kimś zjeść kolację. O bankierze, który gdy zachorowała, zaproponował, że ją odwiedzi i przyniesie rosół z kury. „Gdybyś miała krótko opisać swojego typowego klienta, jak byś go określiła?” – pytam. Jej odpowiedź: „Samotny, od trzydziestu do czterdziestu lat, dobrze wykształcony. Taki człowiek, który pracuje do późna i nie ma czasu, by zawierać przyjaźnie”.
To znak naszej epoki, że mogę zamówić miłego towarzysza równie łatwo jak cheeseburgera, kilka razy stukając palcem w telefon. Że coś, co nazywam ekonomią samotności, narodziło się, aby wspierać – a w niektórych przypadkach wykorzystywać – tych, którzy się czują samotni. Ale w XXI wieku – najbardziej samotnym stuleciu, jakie znamy – z powodu braku związków międzyludzkich cierpią nie tylko przepracowani klienci Brittany: macki samotności sięgają znacznie dalej.
Jeszcze zanim koronawirus spowodował „społeczną recesję”, grożąc zarażeniem w bezpośrednich kontaktach, trzech na pięciu dorosłych mieszkańców Stanów Zjednoczonych uważało się za samotnych5.
W Europie było podobnie. Dwie trzecie ludności Niemiec twierdziło, że samotność to poważny problem6. Prawie jedna trzecia Duńczyków przyznawała się do samotności, a jedna dziesiąta do poważnej7. W Szwecji niemal jedna czwarta obywateli mówiła, że często się czuje samotna8. W Szwajcarii dwie na pięć osób mówiły, że odczuwają samotność czasami, często lub zawsze9.
W Wielkiej Brytanii problem nabrał takiej wagi, że w 2018 roku premier ustanowił urząd ministra do spraw samotności10. Jeden na ośmiu Brytyjczyków nie miał nawet pojedynczego bliskiego przyjaciela, na którym mógłby polegać, a jeszcze zaledwie pięć lat wcześniej statystyka ta dotyczyła tylko jednego na dziesięciu obywateli11. Trzy czwarte mieszkańców kraju nie znało imion ani nazwisk swoich sąsiadów, a 60% zatrudnionych stwierdzało, że w pracy doskwiera im samotność12. Dane dotyczące Azji, Australii, Ameryki Południowej i Afryki były podobnie zatrważające13.
Nieuniknioną koleją rzeczy miesiące lockdownów, dobrowolnej izolacji i społecznego dystansowania się dodatkowo pogorszyły tę sytuację. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, single i osoby żyjące w związkach, bogaci i biedni14 – na całym świecie ludzie czują się samotni, oderwani od społeczności i wyobcowani. Stoimy wobec globalnego kryzysu samotności. Nikt z nas, gdziekolwiek się znajdujemy, nie jest na to odporny.
Niemal 10 tysięcy kilometrów od manhattańskiej dzielnicy Noho budzi się Saito-san. Niska staruszka o zaokrąglonych policzkach, z przyjazną iskierką w oku, owdowiała, matka dwojga dzieci aż za dobrze wie, co oznacza samotność. Borykała się z niemałymi kłopotami finansowymi, emerytura nie wystarczała jej na życie, brakowało jej wsparcia, a jej dzieci były zbyt zajęte, by się tym przejmować. Saito-san często czuła się osamotniona. Czas przeszły wynika z tego, że zdecydowała się na radykalny i bezprecedensowy krok.
Obecnie, osadzona w więzieniu Tochigi, przeznaczonym dla kobiet, jest jedną z licznych starszych Japonek i Japończyków, którzy świadomie wybrali zakład karny jako miejsce na spędzenie jesieni życia. W okresie ostatnich dwóch dekad w Japonii liczba przestępstw popełnianych przez ludzi po 65. roku życia wzrosła czterokrotnie15. W tej grupie wiekowej 70% przestępców w ciągu pięciu lat złamało prawo ponownie. Strażniczka więzienna Junko Ageno nie ma wątpliwości, że kluczową rolę w tym trendzie odgrywa samotność – dowiedziała się tego od swych podopiecznych16. Zgadza się z tym profesor Koichi Hamai z Uniwersytetu Ryukoku, badający zjawisko rosnącej liczby starszych wiekiem więźniów. Uważa on, że znacząca liczba starszych kobiet świadomie wybiera więzienie jako sposób na ucieczkę od społecznego wyizolowania17. Zwykle trafiają do więzienia z powodu niegroźnych wykroczeń, takich jak drobne kradzieże sklepowe – jedno z najłatwiejszych do popełnienia przestępstw, jeśli się chce pójść za kratki. Spośród tych więźniów 40% przyznaje, że rzadko rozmawiało z krewnymi albo że nie ma ich wcale, a połowa seniorów ostatnio osadzonych w zakładach karnych za kradzież sklepową mieszkała samotnie, zanim została skazana.
Wielu opisuje więzienie jako sposób na stworzenie sobie „społeczności, której nie mieli w domu”. Miejsce, gdzie, jak wyjaśnia pewien 80-latek: „Zawsze są dookoła ludzie i nie czuję się już samotny”18. Otoczenie, które 78-letnia osadzona, pani O, opisuje jako „oazę”, gdzie „można rozmawiać z tak wieloma ludźmi”. Azyl oferujący nie tylko towarzystwo, lecz także opiekę i wsparcie19.
Gdy się zastanawiamy, komu spośród nas najbardziej doskwiera samotność, w pierwszej kolejności zwykle przychodzą nam na myśl ludzie podeszłych wiekiem. I rzeczywiście, samotność w tej grupie dotyka więcej osób niż przeciętnie w społeczeństwie.
Już w 2010 roku 60% pensjonariuszy amerykańskich domów opieki odpowiadało w ankiecie, że nikt ich nie odwiedza20. W Wielkiej Brytanii w 2014 roku dwie piąte starszych osób stwierdziło, że ich jedynym towarzystwem jest telewizja21. W Tianjinie w Chinach pewien 85-letni dziadek, jeden z milionów samotnych staruszków w tym kraju, w 2017 roku zasłynął w świecie, wywieszając na lokalnym przystanku autobusowym ogłoszenie o treści: „Mam wielką nadzieję, że przygarnie mnie jakaś życzliwa osoba lub rodzina. Samotny mężczyzna po osiemdziesiątce”. Tragicznym zrządzeniem losu zmarł w ciągu trzech miesięcy. Wielu jego sąsiadów dopiero po dwóch tygodniach zauważyło, że odszedł z tego świata22.
Z ciężkim sercem czyta się tego rodzaju historie. Wyrasta z nich poważne pytanie o to, jak my, jako społeczeństwo, dbamy o starszych obywateli. Jednak w rzeczywistości, co może być zaskakujące, najbardziej samotni wśród nas są najmłodsi.
Po raz pierwszy uświadomiłam to sobie kilka lat temu, gdy nauczałam ludzi studiujących podyplomowo23. Stało się to dla mnie oczywiste, kiedy obserwowałam ich podczas pracy w grupach – bezpośrednie interakcje najwyraźniej stanowiły dla nich znacznie większe wyzwanie niż w poprzednich pokoleniach. Dodatkowo potwierdziłam swoje spostrzeżenia, widząc, jak w moim gabinecie opadają na krzesło pełni obaw co do wyników swej pracy zaliczeniowej i widoków na przyszłą pracę. Uderzyło mnie, jak wielu zwierza mi się ze swojej samotności i wyizolowania.
Moi studenci nie byli wyjątkami.
W Stanach Zjednoczonych nieco więcej niż jeden na pięciu milenialsów przyznaje, że w ogóle nie ma przyjaciół24. W Wielkiej Brytanii trzy osoby na pięć w przedziale wiekowym od 18 do 34 lat i niemal połowa dzieci w wieku od 10 do 15 lat mówią, że często albo czasami czują się samotne25.
I znów ten zatrważający obraz jest zjawiskiem globalnym, które w ostatnich latach stopniowo się pogłębia. Niemal w każdym kraju należącym do OECD (wspólnota gospodarcza obejmująca większą część Europy, Stany Zjednoczone, Kanadę i Australię) odsetek 15-latków twierdzących, że czują się w szkole samotni, wzrósł w latach 2003–201526. Pandemia covida najprawdopodobniej sprawiła, że liczby te są obecnie znacznie większe.
I nie chodzi wyłącznie o kryzys w zakresie zdrowia psychicznego. Powoduje on, że chorujemy również fizycznie. Badania wykazują, że samotność jest dla zdrowia gorsza niż brak ruchu, tak samo szkodliwa jak alkoholizm i dwa razy bardziej szkodliwa od otyłości27. Statystycznie samotność to odpowiednik palenia 15 papierosów dziennie28. Co istotne, nie ma przy tym znaczenia, ile zarabiamy, ile mamy lat, jakiej jesteśmy płci czy narodowości29.
Pociąga to również za sobą kryzys gospodarczy. Jeszcze przed pandemią covida w Stanach Zjednoczonych szacowano, że społeczna izolacja kosztuje tamtejszy państwowy system ubezpieczeń zdrowotnych, Medicare, blisko siedem miliardów dolarów rocznie, czyli więcej, niż wydatkuje się z powodu zapalenia stawów, i niemal tyle samo, ile wynoszą wydatki związane z wysokim ciśnieniem krwi – a dotyczy to wyłącznie osób w wieku 65 lat i starszych30. W Wielkiej Brytanii szacuje się, że samotni ludzie po pięćdziesiątce kosztują Narodową Służbę Zdrowia 1,2 miliarda funtów rocznie, czyli tyle, ile wydaje w ciągu roku całe Ministerstwo do spraw Mieszkaniowych, Władz Lokalnych i Samorządów31. Tymczasem brytyjscy pracodawcy tracą 800 milionów funtów rocznie z powodu absencji w pracy spowodowanych chorobami związanymi z samotnością, a jeśli się weźmie pod uwagę spadek produktywności, straty są znacznie większe32.
Ponadto wiąże się z tym kryzys polityczny – na całym świecie narastają podziały i ekstremizmy. Samotność i prawicowy populizm, jak zobaczymy, zwykle idą w parze.
Szczególnie niepokoi to, że bardzo często bagatelizujemy prawdziwą skalę problemu. Po części dzieje się tak z powodu napiętnowania związanego z samotnością. Wielu osobom trudno jest się do niej przyznać: jedna trzecia zatrudnionych Brytyjczyków odczuwających samotność w pracy nigdy nikomu o tym nie powiedziała33. Niektórzy nie chcą się nawet przyznać do tego sami przed sobą – uważają, że sugerowałoby to ich osobistą porażkę, a nie konsekwencję życiowych okoliczności oraz szeregu społecznych, kulturowych i gospodarczych czynników, na które jednostka nie ma wpływu.
W większym jednak stopniu problem jest niedoszacowany ze względu na to, jak definiujemy samotność. Ponieważ samotność to nie to samo co życie w pojedynkę – można fizycznie mieć wokół siebie ludzi, lecz czuć się samotnym, i odwrotnie: mieszkać samemu, ale w najmniejszym stopniu nie odczuwać samotności – a ponadto na ogół definiuje się ją zbyt wąsko. Samotność, jakiej doświadczamy w XXI wieku, ma znacznie szerszy zasięg, niż przewiduje tradycyjna definicja.

Czym jest samotność?

Skala samotności (zob. dalej) została opracowana na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles w 1978 roku przez trójkę badaczy, którzy pragnęli stworzyć ilościowe narzędzie do mierzenia subiektywnego odczuwania samotności. Ma ona postać dwudziestu pytań ułożonych tak, aby stwierdzić nie tylko to, w jakim stopniu respondenci czują się połączeni więziami, obdarzeni opieką i wsparciem, lecz także jak bardzo są w swoim odczuciu wykluczeni, wyizolowani i niezrozumiani. Po dziś dzień skala pozostaje wzorcowym odniesieniem w dziedzinie badań nad samotnością34. Autorzy większości prac naukowych cytowanych w tej książce stosują właśnie tę skalę albo któryś z jej wariantów do oceniania stopnia samotności respondentów.
Kluczowa różnica między moją definicją samotności (którą stosuję w tej książce) a definicją tradycyjną polega na tym, że określam samotność nie tylko jako poczucie pozbawienia miłości, towarzystwa czy czułości. Ani też nie wyłącznie jako wrażenie, że jesteśmy ignorowani, niedostrzegani czy pozbawieni opieki ze strony osób, z którymi stykamy się regularnie: swojego partnera, rodziny, przyjaciół i sąsiadów. Chodzi mi również o poczucie braku wsparcia i opieki ze strony współobywateli, pracodawców, społeczności, władzy. O poczucie braku więzi nie tylko z tymi, z którymi powinny nas łączyć bliskie relacje, lecz także z nami samymi. Nie tylko o brak wsparcia w kontekście społeczeństwa czy rodziny, lecz także o poczucie politycznego i ekonomicznego wykluczenia.
Definiuję samotność zarówno jako stan wewnętrzny, jak i egzystencjalny – osobisty, społeczny, ekonomiczny i polityczny.
Jako taka moja definicja jest bliższa temu, co przewidywali dawni myśliciele, jak Karol Marks, Émile Durkheim, Carl Jung i Hannah Arendt, oraz tak różni pisarze, jak Isaac Asimov, Aldous Huxley, George Eliot, a bliżej naszych czasów Charlie Brooker, twórca scenariusza Czarnego lustra37.
Moim zdaniem współczesne oblicze samotności – przekształconej przez globalizację, urbanizację, rosnącą nierówność i asymetrię władzy, zmiany demograficzne, coraz większą mobilność, gwałtowny rozwój technologii, trudną sytuację ekonomiczną, a ostatnio również przez pandemię – wykracza poza nasze potrzeby łączności z tymi, z którymi się stykamy fizycznie, poza pragnienie miłości i bycia kochanym, poza smutek, jaki odczuwamy, gdy uważamy się za pozbawionych przyjaźni. Obecnie w pojęciu osamotnienia zawiera się również to, w jakim stopniu brakuje nam łączności z politykami i polityką, z własną pracą i miejscem pracy, a także to, jak bardzo liczni obywatele czują się wykluczeni z korzyści społecznych, bezsilni, niezauważani i pozbawieni głosu. To samotność, która obejmuje nasze pragnienie bliskości z innymi, ale również jest od niego większa, ponieważ zawiera się w niej nasza potrzeba, aby ktoś nas usłyszał, dostrzegł, zadbał o nas, żebyśmy coś znaczyli, byli traktowani sprawiedliwie, życzliwie i z szacunkiem. Tradycyjna miara samotności uwzględnia tylko część tego zbioru.
Mając na uwadze tę rozszerzoną definicję, zadaj sobie pytanie: kiedy ostatnio czułeś się odcięty od swojego otoczenia, czy to od krewnych, przyjaciół, sąsiadów, czy współobywateli? Kiedy ostatnio miałeś odczucie, że wybrani przez ciebie politycy albo samorządowcy nie dbają o twoje potrzeby, nie chcą cię wysłuchać? Że nikogo z władzy nie obchodzą twoje bolączki? Kiedy ostatnio w pracy odniosłeś wrażenie, że jesteś bezsilny albo niewidoczny?
Nie ty jeden.
W latach poprzedzających pandemię covida dwie trzecie mieszkańców krajów demokratycznych uważało, że władze działają niezgodnie z interesami obywateli38. Aż 85% pracowników na świecie nie czuło żadnej więzi z firmą, w której pracowało39. Zaledwie 30% Amerykanów sądziło, że można zaufać większości bliźnich, co wskazuje na istotny spadek zaufania od roku 1984, gdy tego zdania było około 50%40. A jeśli chodzi o ten ogólny brak więzi, czy pamiętasz czasy, gdy świat był taki spolaryzowany, podzielony i pełen rozłamów?

Jak do tego doszło

Taki stan rzeczy nie zaistniał przypadkowo. Ani nie pojawił się z dnia na dzień. Znamy jego tło, wiemy, jaki splot wydarzeń i wypadków stoi za tym osamotnieniem i atomizacją zarówno na gruncie osobistym, jak i w skali społecznej.
Sam zapewne podejrzewasz, że ogromną rolę odegrały w tym smartfony, a zwłaszcza media społecznościowe. Pochłaniają naszą uwagę, podkradając ją naszym bliskim, a napędzają w nas najgorsze instynkty. Stajemy się przez to jeszcze bardziej sfrustrowani i zafiksowani na swoim, coraz usilniej staramy się popisywać, kompulsywnie zabiegamy o lajki, retweety i obserwatorów, co podkopuje nasze umiejętności skutecznego, empatycznego komunikowania się z bliźnimi. Nie zmieniło się to nawet podczas lockdownu związanego z koronawirusem. Z jednej strony papież streamował swoją codzienną mszę świętą na Facebooku, didżej D-Nice urządzał na Instagramie imprezę taneczną, w której brało udział ponad 100 tysięcy osób, a na Facebooku jak grzyby po deszczu pojawiały się lokalne grupy sąsiedzkie skupiające ludzi, którzy nigdy dotąd nie zamienili z sobą słowa, a teraz dzielili się poradami, jak nie dać się zwariować, użyczali sobie haseł do wi-fi czy wspólnie organizowali mleko dla dzieci, z drugiej zaś strony w mediach społecznościowych nastąpiła eskalacja rasistowskich ataków i mowy nienawiści, teorie spiskowe krążyły jeszcze intensywniej niż dawniej, a osoby zajmujące się poradnictwem małżeńskim donosiły o gwałtownym wzroście liczby klientów czujących osamotnienie, ponieważ ich partnerzy teraz znacznie więcej czasu spędzają pochłonięci swoimi komórkami41.
Smartfony i media społecznościowe to jednak tylko dwa kawałki układanki. Przyczyny dzisiejszego kryzysu samotności są liczne i zróżnicowane.
Niewątpliwie ważnymi czynnikami pozostają strukturalna i instytucjonalna dyskryminacja: badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii w 2019 roku na grupie niemal tysiąca ludzi wykazały, że doświadczanie rasowej, etnicznej lub ksenofobicznej dyskryminacji w pracy albo lokalnej społeczności podwyższa prawdopodobieństwo samotności o 21%. Z ankiety, w której w 2020 roku wzięło udział ponad 10 tysięcy Amerykanów, wynikało, że czarnoskórzy i Latynosi czują się w pracy bardziej osamotnieni niż ich biali rówieśnicy, a także znacznie bardziej wyalienowani. Wzrost osamotnienia dotyczy również osób padających ofiarą seksistowskiego zachowania42.
Do tych wszystkich od dawna istniejących strukturalnych wad społeczeństw w ostatnich czasach doszły nowe czynniki: masowa migracja do dużych miast, radykalne przeorganizowanie miejsc pracy i fundamentalne zmiany w naszym trybie życia. Nie chodzi tylko o to, że „sami gramy w kręgle” częściej niż wtedy, gdy w 2000 roku politolog Robert Putnam opublikował swoją przełomową książkę o codziennym życiu Amerykanów. Obecnie w ogóle rzadziej robimy cokolwiek z innymi, przynajmniej jeśli chodzi o tradycyjne sposoby współistnienia. W sporej części świata ludzie rzadziej niż dziesięć lat temu chodzą do kościoła czy synagogi, pojawiają się na wywiadówkach w szkole, należą do związków zawodowych, jedzą czy mieszkają z innymi, rzadziej mają bliskiego przyjaciela43. Mamy nawet mniej kontaktów fizycznych: rzadziej się dotykamy nawzajem, rzadziej uprawiamy seks44.
Od jakiegoś czasu trend jest taki, że nawet jeżeli robimy coś „razem”, dla coraz większej liczby z nas nie oznacza to fizycznej obecności innych osób: „uczęszczamy” na zajęcia jogi online, „rozmawiamy” przez telefon z obsługą klienta, ale nie z człowiekiem, tylko z automatem, „uczestniczymy” w nabożeństwie religijnym przez Internet, znajdując się we własnym salonie, czy robimy zakupy w Amazon Go – nowej sieci sklepów spożywczych technologicznego giganta, w których nie ma nawet kasjerów i można w ogóle nie wchodzić w jakikolwiek kontakt z żadną istotą ludzką. Jeszcze zanim znaleźliśmy się w obliczu pandemii, bezkontaktowość stawała się naszym sposobem życia, naszym świadomym wyborem.
Jednocześnie infrastruktura społeczności – przez co rozumiem wspólne przestrzenie fizyczne, w których ludzie z różnych środowisk mogą się spotykać, wchodzić w interakcje i nawiązywać więzi – została w najlepszym przypadku mocno zaniedbana, w najgorszym zaś zniszczona. Proces ten zaczął się w wielu miejscach jeszcze przed kryzysem finansowym 2008 roku, a po nim wyraźnie przyśpieszył, kiedy rządowe cięcia budżetowe boleśnie odbiły się na bibliotekach, publicznych parkach, placach zabaw oraz ośrodkach kultury i rekreacji w wielu częściach świata. W Wielkiej Brytanii na przykład w latach 2008–2018 zamknięto jedną trzecią klubów młodzieżowych i niemal 800 bibliotek publicznych. W Stanach Zjednoczonych w latach 2008–2019 federalne fundusze przeznaczone dla bibliotek zredukowano o ponad 40%45. Znaczenie tych cięć jest tym głębsze, że w takich miejscach nie tylko wchodzimy w interakcje z innymi ludźmi, lecz także uczymy się, jak to robić, ćwiczymy się w uprzejmości i demokracji w jej szerokim pojęciu – dowiadujemy się, jak pokojowo współistnieć z ludźmi innymi od nas i jak sobie radzić z odmiennymi punktami widzenia. Bez przestrzeni umożliwiających nam kontakt z bliźnimi nieuniknioną koleją rzeczy jeszcze bardziej oddalimy się od siebie nawzajem.

Zawzięta walka

Nasz obecny tryb życia, zmieniająca się natura pracy, zmieniająca się natura relacji, sposób, w jaki obecnie buduje się miasta i projektuje biura, w jaki traktujemy się nawzajem i w jaki traktuje nas władza, nasze uzależnienie od smartfonów, a nawet sposób, w jaki się obecnie kochamy, przyczyniają się do tego, jak bardzo stajemy się samotni. Jednak aby w pełni zrozumieć, jak doszło do takiego braku więzi, wyizolowania i osamotnienia, musimy się cofnąć dalej. A to dlatego, że podwaliny obecnego kryzysu samotności położono jeszcze przed nastaniem technologii cyfrowej, przed ostatnią falą urbanizacji, przed dogłębnymi zmianami w miejscach pracy, przed kryzysem finansowym 2008 roku oraz oczywiście przed pandemią covida.
Sięgają one lat 80. XX wieku, gdy umocniła się szczególnie brutalna forma kapitalizmu, czyli neoliberalizm, ideologia kładąca nadmierny nacisk na wolność: „wolny” wybór, „wolny” rynek, „wolność” od wtrącania się władzy czy związków zawodowych. Zgodnie z neoliberalizmem w cenie były wyidealizowana forma samostanowienia, minimalna ingerencja władzy oraz nastawienie na ostrą konkurencję, przedkładające własny interes ponad dobro społeczności czy zbiorowości. Ów projekt polityczny, popierany początkowo przez Margaret Thatcher i Ronalda Reagana, a następnie przejęty przez polityków „trzeciej drogi”, takich jak Tony Blair, Bill Clinton i Gerhard Schröder, dominował w gospodarce i zarządzaniu państwami przez kilka minionych dekad.
Dlaczego odegrał fundamentalną rolę w powstaniu współczesnego kryzysu samotności? Po pierwsze dlatego, że w wielu krajach na całym świecie znacząco przyśpieszył wzrost dochodów i pogłębianie przepaści finansowych w obrębie społeczeństw46. W Stanach Zjednoczonych w 1989 roku dyrektorzy wysokiego szczebla zarabiali średnio 58 razy więcej, niż wynosiło wynagrodzenie przeciętnego pracownika, a w 2018 roku – już 278 razy więcej47. W Wielkiej Brytanii udział dochodów przypadających na górny 1% gospodarstw domowych w ciągu ostatnich 40 lat potroił się, przy czym w rękach 10% najbogatszych obecnie znajduje się pięć razy więcej majątku niż łącznie u 50% z dolnego pułapu48. W rezultacie spora część ludności przez długi czas czuła się zostawiona na lodzie. Ci obywatele zostali naznaczeni jako przegrani w rzeczywistości uznającej jedynie zwycięzców, musieli sobie radzić w świecie, w którym tradycyjne zakotwiczenie w pracy i społeczności ulega dezintegracji, pomoc socjalna zanika, a ich status w społeczeństwie maleje. I choć osoby o wysokich dochodach też mogą być samotne, problem ten w nieproporcjonalnie większym stopniu dotyka mniej zamożnych49. Biorąc pod uwagę współczesny poziom bezrobocia i ekonomicznych trudności, musimy być tego szczególnie świadomi.
Po drugie dlatego, że neoliberalizm dał jeszcze większą władzę i swobodę działania wielkiemu biznesowi i wielkiej finansjerze, pozwalając, aby zasady gry i warunki zatrudnienia kształtowali akcjonariusze i rynki finansowe, mimo że odbywało się to nadmiernym kosztem pracowników i całego społeczeństwa. Pod koniec lat 80. rekordowa liczba ludzi na świecie uważała, że kapitalizm w jego ówczesnej postaci przynosi więcej szkody niż pożytku. W Niemczech, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pogląd ten podzielała mniej więcej połowa ludności, przy czym zdaniem wielu osób państwo stało się takim niewolnikiem rynku, że zupełnie nie zważało na potrzeby obywateli ani nie próbowało ich chronić50. Gdy człowiek czuje się opuszczony, niedostrzegany i bezradny, rodzi się z tego samotność. Ogromne nakłady finansowe, jakie władze przeznaczyły na wsparcie obywateli w 2020 roku, zupełnie nie przystają do ekonomicznego etosu poprzednich 40 lat, który najlepiej streszcza słynne powiedzenie Ronalda Reagana z 1986 roku: „Najstraszniejsza fraza w języku angielskim brzmi: «Jestem z rządu; przybywam, żeby wam pomóc»”. Nawet jeśli różne zachęty związane z koronawirusem rzeczywiście zwiastują świt nowego podejścia, społeczny i gospodarczy wpływ neoliberalizmu nieuniknioną koleją rzeczy będzie się jeszcze długo ciągnął za nami.
Po trzecie dlatego, że ideologia ta przeformowała nie tylko relacje ekonomiczne, lecz także nasze relacje osobiste. Bo neoliberalny kapitalizm nigdy nie był wyłącznie polityką gospodarczą, jak jasno dała do zrozumienia Margaret Thatcher w 1981 roku w wypowiedzi dla „Sunday Times”: „Ekonomia to metoda; cel to zmiana serca i duszy”51. I pod wieloma względami neoliberalizm osiągnął ten cel – fundamentalnie zmienił sposób, w jaki postrzegamy siebie nawzajem i jak widzimy swe wzajemne zobowiązania, ponieważ jako wartości wychwalał takie cechy jak nadmierny duch rywalizacji oraz dążenie do własnego interesu bez oglądania się na szersze konsekwencje.
Nie chodzi o to, że ludzie są z zasady egoistyczni – badania prowadzone przez biologów ewolucyjnych wykazały wyraźnie, że tak nie jest52. Lecz jeśli politycy świadomie popierali egoistyczne nastawienie na zawziętą walkę, a neoliberalistyczne hasło przewodnie brzmiało: „Chciwość jest dobra” (słynna maksyma Gordona Gekko z filmu Wall Street, 1987), wartości takie jak solidarność, życzliwość i troska o bliźniego były nie tylko niedoceniane, lecz wręcz uznawane za nieistotne cechy istot ludzkich. Pod sztandarem neoliberalizmu zredukowano nas do postaci Homo economicus, człowieka racjonalnego pochłoniętego dbaniem wyłącznie o własny interes.
Zaznaczyło się to nawet w rozwoju naszego języka. Począwszy od lat 60. XX wieku, kolektywistyczne słowa, takie jak „przynależeć”, „obowiązek”, „udział” i „razem”, coraz częściej zastępowano słowami indywidualistycznymi jak „osiągnięcie”, „własny”, „osobisty” i „szczególny”53. Nawet teksty piosenek popowych w ciągu minionych 40 lat stały się jeszcze bardziej indywidualistyczne: zaimki „my”, „nas” w wyobraźni lirycznej tego pokolenia ustąpiły miejsca zaimkom „ja”, „mnie”54. W 1977 roku Freddie Mercury z zespołu Queen śpiewał: We are the champions (Jesteśmy czempionami/obrońcami), a David Bowie twierdził: We could be heroes (Możemy być bohaterami). W 2013 roku Kanye West ogłosił: I am a God (Jestem Bogiem), a w 2018 Ariana Grande opublikowała bijącą wielkie rekordy pieśń miłosną do samej siebie thank u, next.
Zjawisko to obserwujemy nie tylko na Zachodzie. Kiedy badacze z Chińskiej Akademii Nauk i singapurskiej Szkoły Biznesu Nanyang przeanalizowali dziesięć piosenek najpopularniejszych w każdym roku, od 1970 po 2010, odkryli, że z czasem w tekstach zaczęły dominować wypowiedzi pierwszoosobowe w liczbie pojedynczej, a te w liczbie mnogiej pojawiały się coraz rzadziej55. Nawet w kraju tradycyjnie określanym przez masową solidarność i kolektywizm, pozostającym pod ścisłą kontrolą struktur państwowych, zakorzeniło się i umocniło coś, co w tym kontekście moglibyśmy nazwać superindywidualistycznym neoliberalnym sposobem myślenia.
Neoliberalizm sprawił, że zaczęliśmy się wzajemnie postrzegać jako rywali, a nie współpracowników; konsumentów, a nie obywateli; osoby gromadzące majątek, a nie dzielące się nim; biorące, a nie dające; nastawione na własny sukces, a nie na niesienie pomocy; ludzi zbyt zajętych, nie tylko by wesprzeć sąsiadów, ale nawet by znać ich imiona. I zbiorowo pozwoliliśmy, żeby tak się stało. Pod wieloma względami była to racjonalna reakcja. Ponieważ jeśli w świecie neoliberalnego kapitalizmu nie zadbam o siebie, to kto to zrobi? Rynek? Państwo? Mój pracodawca? Sąsiad? Wątpliwe. Problem polega na tym, że nastawione wyłącznie na własne ja, samolubne społeczeństwo, w którym ludzie czują, że muszą o siebie zadbać, bo nikt inny tego za nich nie zrobi, to społeczeństwo nieuniknienie samotne.
Proces ten szybko staje się samonapędzającym, utrwalonym cyklem. A to dlatego, że aby się nie czuć samotni, powinniśmy nie tylko brać, ale też dawać, nie tylko oczekiwać opieki, ale też ją sprawować, okazywać otaczającym nas ludziom życzliwość i szacunek, nie tylko wymagać tego dla siebie.
Jeśli się mamy zjednoczyć w rozpadającym się świecie, będziemy musieli na nowo zaprząc kapitalizm do osiągania wspólnego dobra, w jego sercu umieścić troskę, współczucie i współpracę, a życzliwe zachowania skierować również do ludzi, którzy się od nas różnią. To prawdziwe wyzwanie: ponownie znaleźć więź nie tylko z osobami podobnymi do nas, lecz także ze znacznie szerszą społecznością, do której koniec końców przynależymy. W rzeczywistości postcovidowej jest to zarówno pilniejsze, jak i bardziej możliwe niż dawniej.
Książka ta nie stawia sobie za cel wyłącznie uświadomienia czytelnikom skali kryzysu samotności w XXI wieku, ukazania, jak do niego doszło i jak sytuacja się pogorszy, jeśli nic nie zrobimy w odpowiedzi na kryzys. Ta publikacja to również nawoływanie do działania. Apel skierowany oczywiście do władz politycznych i biznesowych, ponieważ samotność ma wyraźnie określone czynniki napędzające, z którymi władze muszą się zmierzyć. Lecz jednocześnie jest to apel do każdego z nas, pojedynczych zjadaczy chleba.
Ponieważ społeczeństwo nie tylko jest stworzone dla nas, my także je tworzymy, kształtujemy i uczestniczymy w jego życiu. Dlatego jeśli chcemy zatrzymać destruktywny pochód samotności oraz przywrócić utracone poczucie wspólnoty i wzajemnej więzi, będziemy musieli przyznać, że trzeba podjąć działania i pójść na kompromisy: indywidualizmu z kolektywizmem, własnego jednostkowego interesu z dobrem społecznym, anonimowości z zażyłością, wygodnictwa z troską o bliźnich, tego, co dobre dla samego siebie, z tym, co najlepsze dla społeczności, wolności z braterstwem. Owe zestawione parami wybory niekoniecznie wzajemnie się wykluczają, będą jednak wymagały zrezygnowania przynajmniej z niektórych wolności fałszywie obiecywanych nam przez neoliberalizm jako niepociągające za sobą kosztów.
Książka ta skupia się głównie na tym, by uświadomić czytelnikom, że każdy z nas ma do odegrania ważną rolę w ograniczaniu kryzysu samotności. Społeczeństwo ponownie nawiązujące w swoim obrębie więzi nie może być tylko wytworem inicjatywy wychodzącej od rządu, instytucji i wielkiego biznesu, nawet jeśli to one w dużej mierze zapoczątkowały proces dezintegracji społecznej.
Dlatego w całej książce będę zamieszczała pomysły, przemyślenia i przykłady na to, co możemy zrobić, by przeciwstawić się obecnemu rozwojowi podziałów, wyizolowania i samotności nie tylko na poziomie politycznym i gospodarczym, lecz także osobistym.
To jest stulecie samotnych, ale wcale nie musi nim być.
Przyszłość spoczywa w naszych rękach.

 
Wesprzyj nas