Emerytowana redaktorka Susan Ryeland prowadzi ze swoim partnerem mały hotel na greckiej wyspie. Powinno to być życie, którego zawsze chciała… ale czy na pewno?
Zmęczona obowiązkami i ciągłą walką, by wszystko działało, Susan zaczyna tęsknić za Londynem.
Wtedy pojawia się u niej para Anglików z dziwną prośbą. Opowiadają jej historię o morderstwie, do którego doszło w dniu ślubu ich córki Cecily, w tym samym hotelu, w którym miało się odbyć przyjęcie weselne. A kiedy dodają, że Cecily zniknęła kilka godzin po przeczytaniu kryminału, który Susan opracowywała kilka lat wcześniej, była redaktorka wie już, że musi wrócić do Londynu, żeby pomóc ją odnaleźć. Wygląda na to, że odpowiedzi na pytania, kto zabił i dlaczego zaginęła Cecily, kryją się na kartach tej powieści.
Susan nie wie jednak, że już wkrótce jej własne życie znajdzie się w niebezpieczeństwie…
Anthony Horowitz jest prawdziwym mistrzem sprytnych trików fabularnych, wnosi do powieści detektywistycznej energię i oryginalność.
Sophie Hannah, autorka m.in. kontynuacji przygód Hercule’a Poirota
To takie sprytne, historia w historii, w historii. Genialne!
Kate Mosse, autorka m.in. Grobowca, Labiryntu
Po prostu genialna rzecz.
Richard Osman, autor m.in. Morderców tropimy w czwartki
Cudownie przyjemna lektura.
Ragnar Jonasson, autor m.in. Mgły, Milczenia fiordu
Wspaniałe! Szatańsko przemyślne i bardzo zabawne.
Lucy Foley, autorka m.in. Idealnego ślubu, Morderca jest wśród nas
Anthony Horowitz – autor bestsellerowej serii szpiegowskiej dla nastolatków o Aleksie Riderze. Jest odpowiedzialny także za kilka bardzo popularnych brytyjskich seriali, w tym za „Morderstwa w Midsomer” oraz „Detektywa Foyle” (nagroda BAFTA za scenariusz).
Napisał dwie cieszące się dużym uznaniem powieści o Sherlocku Holmesie – Dom Jedwabny (REBIS 2011) oraz Moriarty (REBIS 2015), dwie powieści o Jamesie Bondzie, Cyngiel śmierci (REBIS 2015) oraz Forever and a day, jak również dwa ogromnie poczytne kryminały, Pogrzeb na zamówienie (REBIS 2018) oraz The Sentence is Death.
W 2016 popełnił Morderstwa w Somerset (REBIS 2017), które stały się bestsellerem na całym świecie, a w Japonii otrzymały osiem nagród literackich. Morderstwa w Suffolk to kontynuacja tej historii.
Morderstwa w Suffolk
Przekład: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 8 lutego 2022
Agios Nikolaos, Kreta
Polydorus to uroczy, prowadzony przez rodzinę hotel. Do Iraklionu jest stąd zaledwie godzina drogi, a do najbliższego miasteczka – pełnego życia Agios Nikolaos – można z łatwością dojść piechotą. Pokoje sprzątane są codziennie, wszystkie mają wi-fi i klimatyzację, niektóre widok na morze. Kawę i domowe jedzenie serwujemy na naszym cudownym tarasie. Zapraszamy na naszą stronę lub na booking.com.
W głowie się nie mieści, ile czasu zajęło mi napisanie tych kilku słów. Bałam się, że może przesadziłam z liczbą przymiotników. I czy „pełne życia” aby dobrze opisuje Agios Nikolaos? Najpierw napisałam, że miasteczko jest „gwarne”, ale potem uznałam, że to z kolei sugeruje pewnie hałas i niekończące się korki, które w zasadzie też tam są. Nasz hotel znajdował się tak naprawdę piętnaście minut od centrum. Czy taką odległość można rzeczywiście „z łatwością przejść piechotą”? I czy powinnam wspomnieć o znajdującej się tuż obok plaży Ammoudi?
Zabawne, że choć całe życie pracowałam jako redaktorka i nigdy nie miałam problemów z uporaniem się z tekstami moich autorów, teraz pociłam się nad każdą sylabą króciutkiej reklamy, która miała się znaleźć na pocztówce. W końcu pokazałam ją Andreasowi; przeczytał ją w jakieś pięć sekund, coś tam mruknął i pokiwał głową, co – biorąc pod uwagę, ile się nad tym nagłowiłam – ucieszyło mnie i zdenerwowało zarazem. Zauważyłam, że właśnie tak jest z Grekami. To ogromnie emocjonalny naród. Ich teatr, poezja i muzyka wprost chwytają za serce. Ale na co dzień, gdy chodzi o jakieś drobne szczegóły, wolą robić wszystko „siga, siga”, co moim zdaniem należy tłumaczyć: „Mam to gdzieś”. Słyszałam to wyrażenie codziennie.
Gdy z papierosem w ustach i mocną czarną kawą przyglądałam się temu, co napisałam, w mojej głowie pojawiły się dwie myśli. Po pierwsze, zamierzaliśmy umieścić te kartki na stojaku przy recepcji, czyli będą dostępne dla turystów, którzy już i tak znajdą się w naszym hotelu, więc jaki to ma sens? A co ważniejsze, co ja tu w ogóle robię, do cholery? Jak to się stało, że tak skończyłam?
Dwa lata przed pięćdziesiątką, czyli w momencie, kiedy miałam już cieszyć się życiem, jakie daje rozsądny dochód, małe mieszkanie w Londynie i kalendarz pełen towarzyskich spotkań, jakimś sposobem zostałam współwłaścicielką i kierowniczką hotelu, który właściwie był o wiele przyjemniejszy, niż wynikałoby z mojego opisu. Polydorus znajdował się na samym skraju wody. Oferował dwa tarasy ocienione od słońca parasolami i cyprysami. Mieliśmy: dwanaście pokoi; młodych miejscowych pracowników, zawsze pogodnych, choć może nieco nieprzewidywalnych; oraz lojalnych klientów. Serwowaliśmy proste jedzenie i piwo Mythos, a do tego mogliśmy się pochwalić własnymi muzykami oraz idealnymi widokami. Podróżnicy, których mogliśmy skusić, nie marzyli o przybyciu do Grecji jednym z tych wielgachnych autokarów, które na moich oczach wlekły się po drogach bynajmniej nie stworzonych dla takich olbrzymów, a docierały do sześciopiętrowych potworów po drugiej stronie zatoki.
Mieliśmy też jednak: badziewne kable, zawodne rury i niepewny Internet. Nie chcę tu rozpowszechniać utartych stereotypów o leniwych Grekach i może po prostu miałam pecha, ale mottem ludzi, których zatrudnialiśmy, z pewnością nie była niezawodność. Panos na przykład był wspaniałym kucharzem, ale jeśli pokłócił się akurat z żoną, dziećmi lub swoim motorem, po prostu nie pojawiał się w pracy i w rezultacie Andreas musiał przejmować kuchnię, a ja zostawałam sama w barze i restauracji, które mogły być pełne klientów, za to bez kelnerów, albo półpuste, lecz ze zbyt wieloma osobami do obsługi. Kompromis między tymi dwiema skrajnościami nigdy się nie zmaterializował. Niby zawsze była jakaś nadzieja, że nasz dostawca pojawi się na czas, ale jeśli nawet, to przecież nie z tym, co zamówiliśmy. Jeśli coś się popsuło – a ciągle coś się psuło – kilka długich, nerwowych godzin schodziło nam na czekaniu w napięciu na mechanika czy inną złotą rączkę.
Goście w większości wyglądali na zadowolonych. Ale my dwoje miotaliśmy się niczym aktorzy w szalonych francuskich komediach, usiłując przy tym sprawiać wrażenie, że wszystko dzieje się samoczynnie. Kiedy padałam na łóżko – często koło pierwszej czy drugiej w nocy – byłam tak wykończona, że po prosto leżałam jak wysuszona mumia otulona całunem. To był zawsze najbardziej przygnębiający moment dnia – zasypianie ze świadomością, że kiedy rano otworzę oczy, wszystko znów zacznie się od początku i tak w koło Macieju.
Marudzę. Oczywiście jest też wspaniale. Nic nie może się równać z zachodem słońca nad Morzem Egejskim, który co wieczór zapierał mi dech w piersiach. Nic dziwnego, że Grecy wierzyli w bogów – Helios w złotym rydwanie mknącym po bezkresnym nieboskłonie, w tle góry Lasithiotika przeobrażone w pasma cieniutkiej gazy, najpierw różowej, potem fiołkowej, ciemniejącej i blednącej jednocześnie na horyzoncie. Każdego ranka o siódmej szłam pływać, żeby w krystalicznie czystym morzu zmyć nadmiar wina i dymu papierosowego. Kolacje jedliśmy w małych tawernach w Fourni i Limnes, gdzie pachniało jaśminem, migotały gwiazdy, rozbrzmiewał głośny śmiech i pobrzękiwały szklanki pełne raki. Zaczęłam się nawet uczyć greckiego – trzy godziny tygodniowo spędzałam z dziewczyną tak młodą, że mogłaby być moją córką. Muszę przyznać, że udawało jej się w zabawny sposób wbijać mi do głowy te wszystkie akcentowane sylaby i bezwstydnie nieregularne czasowniki.
Zdecydowanie jednak nie były to wakacje. Przyjechałam do Grecji po katastrofie, jaką zakończyły się Morderstwa w Somerset. Była to ostatnia książka, nad jaką pracowałam. Doprowadziła ona do śmierci autora, zniszczenia mojego wydawnictwa i skutecznego zakończenia mojej kariery… w takiej właśnie kolejności. Razem książek o Atticusie Pündzie było dziewięć, każda po kolei stawała się bestsellerem i łudziłam się, że będzie ich jeszcze wiele więcej. Wszystko jednak diabli wzięli, a ja musiałam zacząć życie od nowa. Prawdę mówiąc, łatwo nie było.
Siłą rzeczy przekładało się to na nasze relacje z Andreasem. Nie kłóciliśmy się – nie należeliśmy do tego typu ludzi – ale weszliśmy na ścieżkę coraz bardziej oszczędnej i nieufnej komunikacji, krążąc wokół siebie niczym zawodowi bokserzy, którzy nie chcą zacząć walki. Być może porządna sprzeczka dobrze by nam zrobiła. Tymczasem nieoczekiwanie znaleźliśmy się na tym okropnym terenie – tak dobrze znanym starym małżeństwom – gdzie to, co niewypowiedziane, rani bardziej niż słowa, które padają. Swoją drogą to nawet nie byliśmy małżeństwem. Andreas oświadczył mi się wprawdzie, wykonując cały ten manewr z pierścionkiem z diamentem i klękaniem, ale potem nie mieliśmy czasu doprowadzić sprawy do końca, a zresztą mój grecki wciąż nie pozwoliłby mi nawet na zrozumienie ceremonii. Uznaliśmy, że lepiej będzie poczekać.
Czas jednak nie działał na naszą korzyść. W Londynie Andreas zawsze był moim najbliższym przyjacielem. Może dlatego, że nie mieszkaliśmy razem, zawsze cieszyłam się na myśl o tym, że go zobaczę. Czytaliśmy te same książki. Uwielbialiśmy jeść w domu… szczególnie kiedy on gotował. Seks był wspaniały. Ale na Krecie utknęliśmy w całkiem innym układzie i choć od przeprowadzki minęły zaledwie dwa lata, już chodziło mi po głowie, czy się stąd nie zmyć, choć jeszcze nic w tym kierunku nie robiłam.
Okazało się, że nie musiałam. Pewnego poniedziałkowego poranka wyjście ewakuacyjne objawiło się samo w postaci dwojga eleganckich cudzoziemców – ewidentnie Anglików – którzy kroczyli ręka w rękę w dół zbocza od strony głównej drogi. Od razu było widać, że są bogaci i nie przyjechali tu na wakacje. On miał na sobie marynarkę i długie spodnie – absurd w porannym upale – oraz koszulkę polo i panamę. Ona paradowała w sukience bardziej odpowiedniej na tennis party niż na plażę, łącznie z naszyjnikiem i elegancką kopertówką. Oboje mieli okulary przeciwsłoneczne. Tak na oko uznałam, że są po sześćdziesiątce.
Po wejściu do baru mężczyzna puścił rękę żony i przyjrzał mi się krytycznie.
– Excuse me – odezwał się dystyngowanym tonem. – Do you speak English?
– Tak.
– Czy jest pani może… czy mam może przyjemność poznać panią Susan Ryeland?
– Tak, to ja.
– Czy moglibyśmy zamienić z panią słówko? Nazywam się Lawrence Treherne, a to moja żona Pauline.
– Jak się pani miewa? – Pauline Treherne uśmiechnęła się do mnie bez sympatii. Nie ufała mi, choć nawet mnie jeszcze nie poznała.
– Życzą sobie państwo kawy? – Bardzo się starałam, żeby z pytania wynikało jasno, że jej im nie zafunduję.
Nie chcę wypaść na sknerę, ale ta kwestia też mnie męczyła. Kiedy sprzedałam moje mieszkanie w północnym Londynie, wpakowałam większość pieniędzy w Polydorusa, ale jak dotąd nie przynosił żadnych zysków. Właściwie dokładnie na odwrót: choć wydawało mi się, że nie robimy z Andreasem niczego źle, i tak udało nam się już zadłużyć na dziesięć tysięcy euro. Nasze pieniądze rozpływały się i czasami naprawdę miałam wrażenie, że od bankructwa dzieli mnie już tylko ta pianka z jednego darmowego cappuccino.
– Nie, dziękujemy.
Zaprowadziłam ich do jednego ze stolików w barze. Na tarasie już był tłok, ale Vangelis, który pracował jako kelner, kiedy nie grał na gitarze, spokojnie sobie z tym radził, a w środku było chłodniej.
– W czym mogę panu pomóc?
– Proszę mi mówić Lawrence. – Zdjął kapelusz, spod którego ukazały się przerzedzone siwe włosy i lekko spalona łysina. Odłożył panamę na stół. – Mam nadzieję, że wybaczysz nam, że tak cię tu naszliśmy. Mamy wspólnego przyjaciela. Sajid Khan kazał cię pozdrowić.
Sajid Khan? Chwilę mi zajęło uświadomienie sobie, że mówi o prawniku mieszkającym w Suffolk, a konkretnie w miasteczku Framlingham. Był to znajomy Alana Conwaya, autora Morderstw w Somerset. Kiedy Alan zmarł, to właśnie Sajid Khan odkrył jego ciało. Spotkałam go zaledwie kilka razy. Nie nazwałabym go przyjacielem, ani wspólnym, ani żadnym w ogóle.
– Mieszkacie w Suffolk? – spytałam.
– Tak. Mamy hotel niedaleko Woodbridge. Pan Khan pomagał nam raz czy dwa. – Lawrence zawahał się, nagle skrępowany. – Rozmawiałem z nim w zeszłym tygodniu o pewnej dość trudnej sprawie i poradził mi zgłosić się do ciebie.
Zastanawiające, skąd Khan wiedział, że jestem na Krecie. Ktoś musiał mu o tym powiedzieć, ale z całą pewnością nie byłam to ja.
– I przyjechaliście aż tutaj, żeby ze mną porozmawiać? – spytałam.
– To nie jest przecież tak daleko, a zresztą i tak trochę podróżujemy. Zatrzymaliśmy się w Minos Beach. – Wskazał hotel, który znajdował się po drugiej stronie kortu tenisowego, zaraz za moim. Tym samym potwierdził moje pierwsze wrażenie, że są zamożni. Minos Beach był hotelem butikowym z prywatnymi willami i ogrodem pełnym rzeźb. Około trzystu funtów za noc. – Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić – ciągnął. – Lecz wolałbym nie omawiać tej sprawy przez telefon.
Z minuty na minutę wydawał się coraz bardziej tajemniczy i – jeśli mam być szczera – irytujący. Czterogodzinny lot ze Stansted. Godzina samochodem z Iraklionu. To naprawdę nie było o rzut beretem.
– Co to za sprawa? – spytałam.
– Chodzi o morderstwo.
To słowo zawisło na chwilę w powietrzu. Po drugiej stronie, na tarasie świeciło słońce. Grupka okolicznych dzieciaków śmiała się i krzyczała, pluskając się w Morzu Egejskim. Rodziny tłoczyły się przy stolikach. Patrzyłam, jak Vangelis mija nas z tacą zastawioną sokami pomarańczowymi i mrożoną kawą.
– Jakie morderstwo?
– Człowieka, który nazywał się Frank Parris. Pewnie nigdy o nim nie słyszałaś, ale być może znasz hotel, gdzie go zamordowano. Nazywa się Branlow Hall.
– I to jest wasz hotel.
– Tak. – Tym razem odpowiedziała Pauline Treherne. Po raz pierwszy zabrała głos. Mówiła jak jakaś pomniejsza figura z rodziny królewskiej. Zupełnie jakby odcinała każde słowo nożyczkami, nim padnie z jej ust. A jednocześnie miałam dziwną pewność, że jest z tej samej klasy średniej co ja.
– Zarezerwował pokój na trzy noce – poinformował mnie Lawrence. – Drugiej został zabity.
Przemknął mi przez myśl cały ciąg różnych pytań. Kim był Frank Parris? Kto go zabił? Co mnie to obchodzi?
– Kiedy to się stało? – spytałam tylko.
– Około ośmiu lat temu – odparł Lawrence Treherne.
Pauline Treherne odłożyła kopertówkę na stół tuż obok panamy męża, jakby był to ustalony znak, że teraz ona przejmuje pałeczkę. Było w niej coś takiego – sposób, w jaki wykorzystywała milczenie, i ten brak emocji – że czułam, iż to ona tu podejmuje ważne decyzje. Jej okulary były tak ciemne, że kiedy do mnie mówiła, wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w dwa obrazki przedstawiające moją zastygłą w wyrazie zasłuchania twarz.
– Być może najlepiej będzie, jeśli opowiem ci całą historię – powiedziała tym swoim ochrypłym głosem. – W ten sposób zrozumiesz, dlaczego tu jesteśmy. Jak się domyślam, nigdzie ci się nie spieszy?
Powinnam właśnie robić jakieś pięćdziesiąt różnych rzeczy.
– Skądże znowu – zapewniłam ją.
– Dobrze. – Zebrała się w sobie. – Frank Parris pracował w reklamie – zaczęła. – Właśnie wrócił do Anglii z Australii, gdzie mieszkał od kilku lat. Zamordowano go brutalnie w jego pokoju hotelowym w nocy piętnastego czerwca 2008 roku. Nigdy nie zapomnę tej daty, ponieważ jest to data ślubu naszej córki Cecily.
– Czy był gościem na ślubie?
– Nie. W ogóle go nie znaliśmy. Ze względu na ślub zablokowaliśmy sobie kilkanaście pokoi z myślą o rodzinie i znajomych. Hotel jednak ma w sumie trzydzieści dwa pokoje i uznaliśmy… choć ja osobiście byłam odmiennego zdania, ale niestety mój mąż go wówczas nie podzielał… że hotel może być nadal otwarty dla gości. Pan Parris przyjechał do Suffolk odwiedzić krewnych. Zarezerwował trzy noce. Zamordowano go późno w nocy z piątku na sobotę, ciało odkryto dopiero w sobotę po południu.
– Po ślubie – wymamrotał Lawrence Treherne.
– Jak go zabito?
– Młotkiem, uderzono go kilkakrotnie. Twarz miał tak zmasakrowaną, że gdyby nie jego portfel i paszport, które znajdowały się w sejfie, policja w ogóle nie zdołałaby ustalić jego tożsamości.
– Cecily bardzo to przeżyła – wtrącił Lawrence.
– Oczywiście, jak i my wszyscy. A przecież był to taki piękny dzień. Ślub odbył się w ogrodzie, a potem na obiad weselny zaproszonych było stu gości. Nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszej pogody. Nie mieliśmy pojęcia, że w pokoju, z którego nawet był widok na nasz namiot, leży człowiek w kałuży krwi. Cecily i Aiden zmuszeni byli przełożyć podróż poślubną – dodała Pauline głosem, mimo upływu czasu, drżącym z oburzenia. – Policja nie pozwoliła im wyjechać. Powiedzieli, że to wykluczone, choć przecież dla wszystkich było oczywiste, że oni nie mieli z tym nic wspólnego.
– Aiden jest jej mężem?
– Aiden MacNeil. Tak. To nasz zięć. W niedzielę rano mieli lecieć na Antiguę, ale w końcu pozwolono im wyjechać aż dwa tygodnie później, choć już dawno wtedy namierzono zabójcę, więc doprawdy cała ta zwłoka wydawała się niepotrzebna.
– Wiadomo więc, kto to zrobił – stwierdziłam.
– O tak. Było to w zasadzie dość proste – wyjaśnił Lawrence. – Mordercą okazał się jeden z naszych pracowników. Rumun. Nazywał się Stefan Codrescu. Zatrudniony w charakterze pracownika gospodarczego. Mieszkał na terenie hotelu. Był już przedtem skazany, ale wiedzieliśmy o tym, gdy go zatrudnialiśmy. Co więcej, obawiam się, że właśnie dlatego go zatrudniliśmy. – Spuścił na chwilę wzrok. – Prowadziliśmy wówczas z żoną program mający na celu zatrudnianie młodych przestępców… w kuchni, do sprzątania, w ogrodzie… zaraz po tym, jak wyszli na wolność. Wierzymy, że więzienie zmienia ludzi, a ci młodzi mężczyźni i kobiety powinni dostać drugą szansę. Z pewnością nie są ci obce dramatyczne dane dotyczące recydywy. A wszystko to dlatego, że ci ludzie w ogóle nie dostają szansy na ponowne włączenie się w życie społeczeństwa. Współpracowaliśmy ściśle z kuratorem sądowym, który zapewnił nas, że Stefan będzie się nadawał do naszego programu. – Lawrence westchnął ciężko. – Ale się mylił.
– A Cecily tak w niego wierzyła – dorzuciła Pauline.
– Znała go?
– Mamy dwie córki i obie pracują z nami w hotelu. Kiedy to wszystko się stało, Cecily była dyrektorem generalnym. To właśnie ona przeprowadzała ze Stefanem rozmowę o pracę i ona go zatrudniła.
– Brała ślub w tym samym hotelu, w którym pracowała?
– Oczywiście. To rodzinny interes. Nasi pracownicy są dla nas jak rodzina. Do głowy by jej nie przyszło organizować ślub gdziekolwiek indziej – zapewniła mnie Pauline.
– I Cecily uważała, że Stefan jest niewinny.
– Z początku tak. Upierała się, że to nie on. To jest właśnie ten problem z Cecily. Ma dobre serce i jest taka ufna, że w każdym widzi dobro. Tylko że dowody przeciwko Stefanowi były niezbite. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Na młotku nie było akurat odcisków… został starannie wytarty. Znaleziono jednak krople krwi na jego ubraniach i na pieniądzach zabranych zmarłemu, które znaleziono pod materacem Stefana. Widziano go, gdy wchodził do pokoju Franka Parrisa. Zresztą do wszystkiego się przyznał. A wtedy to już nawet Cecily musiała pogodzić się z tym, że się co do niego myliła, i na tym się skończyło. Poleciała z Aidenem na Antiguę. Hotel powoli wrócił do normalności, choć zajęło to dużo czasu i już nikt nigdy nie nocował w pokoju numer dwanaście. Przerobiliśmy go na składzik. Jak już mówiłam, wszystko to wydarzyło się wiele lat temu i byliśmy pewni, że to już za nami. Wydaje się jednak, że się łudziliśmy.
– Co się stało? – spytałam. Wbrew własnej woli byłam zaintrygowana.
Teraz pałeczkę przejął Lawrence.
– Stefan został skazany na dożywocie i nadal siedzi za kratkami. Cecily nawet kilka razy do niego pisała, ale nigdy jej nie odpisał. Uznałem, że o nim zapomniała. Wydawała się szczęśliwa. Prowadziła hotel i oczywiście była z Aidenem. Kiedy się pobrali, miała dwadzieścia sześć lat. Jest dwa lata starsza od niego. W przyszłym miesiącu skończy trzydzieści cztery lata.
– Mają dzieci?
– Tak. Córeczkę. Ma siedem lat… Na imię jej Roxana.
– Nasza pierwsza wnusia. – Pauline zadrżał głos. – To takie urocze dziecko, wprost spełnienie naszych marzeń.
– Jesteśmy już z Pauline jedną nogą na emeryturze – ciągnął Lawrence. – Mamy dom pod Hyères, to na południu Francji, i spędzamy tam sporo czasu… W każdym razie kilka dni temu zadzwoniła do nas Cecily. Akurat ja odebrałem. Było około drugiej francuskiego czasu. Od razu wiedziałem, że jest zdenerwowana. Wręcz zaniepokojona. Nie wiem, skąd dzwoniła, ale to był wtorek, więc pewnie z hotelu. Zwykle zawsze sobie najpierw trochę żartujemy, ale tym razem od razu przeszła do rzeczy. Powiedziała, że myślała dużo o tym, co się stało…
– O morderstwie.
– Właśnie. Powiedziała, że od początku miała rację i że to nie Stefan Codrescu to zrobił. Spytałem, o czym w ogóle mówi, a ona na to, że znalazła coś w jakiejś książce, którą dostała. „Po prostu tam było. Czarno na białym”. Tak powiedziała. W każdym razie dodała, że już mi ją wysłała, i rzeczywiście, dostałem przesyłkę dosłownie następnego dnia.
Sięgnął do kieszeni i wyjął książkę w miękkiej okładce. Od razu ją poznałam – ilustracja, czcionka, tytuł – i nagle całe to spotkanie nabrało sensu.
Była to powieść pod tytułem Atticus Pünd przejmuje sprawę, trzecia z serii napisanej przez Alana Conwaya. To ja ją redagowałam i odpowiadałam za jej wydanie. Przypomniałam sobie, że jej akcja rozgrywała się głównie w hotelu, ale przecież w Devonshire, a nie w Suffolk, a poza tym w 1953 roku, więc nie w czasach obecnych. Wróciło wspomnienie przyjęcia z okazji wydania książki w ambasadzie niemieckiej w Londynie. Alan za dużo wtedy wypił i obraził ambasadora.
– Alan wiedział o tym zabójstwie? – spytałam.
– Tak. Przyjechał do naszego hotelu. Zatrzymał się u nas na kilka nocy sześć tygodni po tym zdarzeniu. Oboje go poznaliśmy. Twierdził, że przyjaźnił się ze zmarłym, z Frankiem Parrisem, i zadawał mnóstwo pytań na temat tego zabójstwa. Rozmawiał też z naszymi pracownikami. Nie mieliśmy pojęcia, że zamieni to wszystko w jakąś rozrywkę. Gdyby był z nami szczery, bylibyśmy ostrożniejsi.
I właśnie dlatego nie był z wami szczery, pomyślałam w duchu.
– Nie czytaliście tej książki? – spytałam.
– Jakoś nam to umknęło – przyznał Lawrence. – A pan Conway bynajmniej nie wysłał nam egzemplarza. – Urwał. – Ale teraz Cecily ją właśnie przeczytała i znalazła coś, co rzuca nowe światło na wydarzenia w Branlow Hall… w każdym razie tak jej się wydawało. – Spojrzał na żonę, jakby prosząc ją o pozwolenie. – Oboje z Pauline też już ją przeczytaliśmy, ale nie widzimy żadnego związku.
– Oczywiście są pewne podobieństwa – dodała Pauline. – Przede wszystkim prawie wszystkie postacie są rozpoznawalne, wyraźnie wzorowane na ludziach, których pan Conway spotkał w Woodbridge. Nawet mają takie same imiona i nazwiska… albo przynajmniej bardzo podobne. Ale… czego zupełnie nie rozumiem… pan Conway zdawał się czerpać jakąś przyjemność z przedstawiania ich tak, żeby stanowili jakieś koszmarne karykatury samych siebie. Na przykład właściciele Moonflower, tak się nazywa hotel w książce, to wyraźnie Lawrence i ja. Lecz oboje są podłymi ludźmi. Dlaczego to zrobił? W życiu nie zrobiliśmy niczego złego. – Wydawała się raczej oburzona niż zrozpaczona. Spoglądała na mnie tak, jakbym to ja ponosiła winę za tę sytuację. – Wracając do twojego pytania, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ta książka w ogóle została wydana – ciągnęła. – Ja sama nie mam w zwyczaju czytać kryminałów. Żadne z nas ich nie czyta. Sajid Khan poinformował nas, że pan Conway już nie żyje. Może to i lepiej, bo inaczej podjęlibyśmy odpowiednie kroki prawne.
Miałam wrażenie, że zasypują mnie faktami, a jednak wiedziałam, że jest coś, czego mi nie powiedzieli.
– Czyli podsumowując, podejrzewacie, że wbrew wszelkim dowodom, nie mówiąc już nawet o przyznaniu się do winy, Stefan Codrescu nie zabił Franka Parrisa i że Alan Conway przyjechał do hotelu i odkrył w ciągu kilku dni, kto naprawdę popełnił tę zbrodnię. A następnie wskazał tę osobę w Atticus Pünd przejmuje sprawę.
– Otóż to.
– Ale to nie ma sensu, Pauline. Gdyby wiedział, kto jest mordercą, i miał świadomość, że w więzieniu wylądowała zupełnie niewinna osoba, na pewno poszedłby z tym na policję! Dlaczego miałby to zmieniać w powieść?
– Właśnie dlatego tu jesteśmy, Susan. Z tego, co powiedział nam Sajid Khan, ty znałaś Alana Conwaya lepiej niż ktokolwiek inny. Redagowałaś jego książki. Jeśli coś tam rzeczywiście jest, ty jesteś najodpowiedniejszą osobą, żeby to znaleźć.
– Sekundę. – Nagle już wiedziałam, czego brakuje w tej układance. – Przecież wszystko zaczęło się od tego, że wasza córka zauważyła coś w Atticus Pünd przejmuje sprawę. Czy tylko ona przeczytała tę książkę, nim ją do was wysłała?
– Nie wiem.
– Ale co takiego tam znalazła? Dlaczego po prostu do niej nie zadzwonicie i nie spytacie, co miała na myśli?
Tym razem Lawrence Treherne odpowiedział na moje pytanie.
– Oczywiście zadzwoniliśmy do niej – odparł. – Oboje przeczytaliśmy książkę i dzwoniliśmy do niej kilkakrotnie z Francji. W końcu dodzwoniliśmy się do Aidena i to on powiedział nam, co się stało. – Urwał. – Nasza córka zaginęła.