Emerytowana redaktorka Susan Ryeland prowadzi ze swoim partnerem mały hotel na greckiej wyspie. Powinno to być życie, którego zawsze chciała… ale czy na pewno?


Morderstwa w SuffolkZmęczona obowiązkami i ciągłą walką, by wszystko działało, Susan zaczyna tęsknić za Londynem.

Wtedy pojawia się u niej para Anglików z dziwną prośbą. Opowiadają jej historię o morderstwie, do którego doszło w dniu ślubu ich córki Cecily, w tym samym hotelu, w którym miało się odbyć przyjęcie weselne. A kiedy dodają, że Cecily zniknęła kilka godzin po przeczytaniu kryminału, który Susan opracowywała kilka lat wcześniej, była redaktorka wie już, że musi wrócić do Londynu, żeby pomóc ją odnaleźć. Wygląda na to, że odpowiedzi na pytania, kto zabił i dlaczego zaginęła Cecily, kryją się na kartach tej powieści.

Susan nie wie jednak, że już wkrótce jej własne życie znajdzie się w niebezpieczeństwie…

***

Anthony Horowitz jest prawdziwym mistrzem sprytnych trików fabularnych, wnosi do powieści detektywistycznej energię i oryginalność.
Sophie Hannah, autorka m.in. kontynuacji przygód Hercule’a Poirota

To takie sprytne, historia w historii, w historii. Genialne!
Kate Mosse, autorka m.in. Grobowca, Labiryntu

Po prostu genialna rzecz.
Richard Osman, autor m.in. Morderców tropimy w czwartki

Cudownie przyjemna lektura.
Ragnar Jonasson, autor m.in. Mgły, Milczenia fiordu

Wspaniałe! Szatańsko przemyślne i bardzo zabawne.
Lucy Foley, autorka m.in. Idealnego ślubu, Morderca jest wśród nas

Anthony Horowitz – autor bestsellerowej serii szpiegowskiej dla nastolatków o Aleksie Riderze. Jest odpowiedzialny także za kilka bardzo popularnych brytyjskich seriali, w tym za „Morderstwa w Midsomer” oraz „Detektywa Foyle” (nagroda BAFTA za scenariusz).
Napisał dwie cieszące się dużym uznaniem powieści o Sherlocku Holmesie – Dom Jedwabny (REBIS 2011) oraz Moriarty (REBIS 2015), dwie powieści o Jamesie Bondzie, Cyngiel śmierci (REBIS 2015) oraz Forever and a day, jak również dwa ogromnie poczytne kryminały, Pogrzeb na zamówienie (REBIS 2018) oraz The Sentence is Death.
W 2016 popełnił Morderstwa w Somerset (REBIS 2017), które stały się bestsellerem na całym świecie, a w Japonii otrzymały osiem nagród literackich. Morderstwa w Suffolk to kontynuacja tej historii.

Anthony Horowitz
Morderstwa w Suffolk
Przekład: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 8 lutego 2022
 
 


Agios Niko­laos, Kreta


Poly­do­rus to uro­czy, pro­wa­dzony przez rodzinę hotel. Do Ira­klionu jest stąd zale­d­wie godzina drogi, a do naj­bliż­szego mia­steczka – peł­nego życia Agios Niko­laos – można z łatwo­ścią dojść pie­chotą. Pokoje sprzą­tane są codzien­nie, wszyst­kie mają wi-fi i kli­ma­ty­za­cję, nie­które widok na morze. Kawę i domowe jedze­nie ser­wu­jemy na naszym cudow­nym tara­sie. Zapra­szamy na naszą stronę lub na booking.com.
 

W gło­wie się nie mie­ści, ile czasu zajęło mi napi­sa­nie tych kilku słów. Bałam się, że może prze­sa­dzi­łam z liczbą przy­miot­ni­ków. I czy „pełne życia” aby dobrze opi­suje Agios Niko­laos? Naj­pierw napi­sa­łam, że mia­steczko jest „gwarne”, ale potem uzna­łam, że to z kolei suge­ruje pew­nie hałas i nie­koń­czące się korki, które w zasa­dzie też tam są. Nasz hotel znaj­do­wał się tak naprawdę pięt­na­ście minut od cen­trum. Czy taką odle­głość można rze­czy­wi­ście „z łatwo­ścią przejść pie­chotą”? I czy powin­nam wspo­mnieć o znaj­du­ją­cej się tuż obok plaży Ammo­udi?
Zabawne, że choć całe życie pra­co­wa­łam jako redak­torka i ni­gdy nie mia­łam pro­ble­mów z upo­ra­niem się z tek­stami moich auto­rów, teraz poci­łam się nad każdą sylabą kró­ciut­kiej reklamy, która miała się zna­leźć na pocz­tówce. W końcu poka­za­łam ją Andre­asowi; prze­czy­tał ją w jakieś pięć sekund, coś tam mruk­nął i poki­wał głową, co – bio­rąc pod uwagę, ile się nad tym nagło­wi­łam – ucie­szyło mnie i zde­ner­wo­wało zara­zem. Zauwa­ży­łam, że wła­śnie tak jest z Gre­kami. To ogrom­nie emo­cjo­nalny naród. Ich teatr, poezja i muzyka wprost chwy­tają za serce. Ale na co dzień, gdy cho­dzi o jakieś drobne szcze­góły, wolą robić wszystko „siga, siga”, co moim zda­niem należy tłu­ma­czyć: „Mam to gdzieś”. Sły­sza­łam to wyra­że­nie codzien­nie.
Gdy z papie­ro­sem w ustach i mocną czarną kawą przy­glą­da­łam się temu, co napi­sa­łam, w mojej gło­wie poja­wiły się dwie myśli. Po pierw­sze, zamie­rza­li­śmy umie­ścić te kartki na sto­jaku przy recep­cji, czyli będą dostępne dla tury­stów, któ­rzy już i tak znajdą się w naszym hotelu, więc jaki to ma sens? A co waż­niej­sze, co ja tu w ogóle robię, do cho­lery? Jak to się stało, że tak skoń­czy­łam?
Dwa lata przed pięć­dzie­siątką, czyli w momen­cie, kiedy mia­łam już cie­szyć się życiem, jakie daje roz­sądny dochód, małe miesz­ka­nie w Lon­dy­nie i kalen­darz pełen towa­rzy­skich spo­tkań, jakimś spo­so­bem zosta­łam współ­wła­ści­cielką i kie­row­niczką hotelu, który wła­ści­wie był o wiele przy­jem­niej­szy, niż wyni­ka­łoby z mojego opisu. Poly­do­rus znaj­do­wał się na samym skraju wody. Ofe­ro­wał dwa tarasy ocie­nione od słońca para­so­lami i cypry­sami. Mie­li­śmy: dwa­na­ście pokoi; mło­dych miej­sco­wych pra­cow­ni­ków, zawsze pogod­nych, choć może nieco nie­prze­wi­dy­wal­nych; oraz lojal­nych klien­tów. Ser­wo­wa­li­śmy pro­ste jedze­nie i piwo Mythos, a do tego mogli­śmy się pochwa­lić wła­snymi muzy­kami oraz ide­al­nymi wido­kami. Podróż­nicy, któ­rych mogli­śmy sku­sić, nie marzyli o przy­by­ciu do Gre­cji jed­nym z tych wiel­gach­nych auto­ka­rów, które na moich oczach wle­kły się po dro­gach by­naj­mniej nie stwo­rzo­nych dla takich olbrzy­mów, a docie­rały do sze­ścio­pię­tro­wych potwo­rów po dru­giej stro­nie zatoki.
Mie­li­śmy też jed­nak: badziewne kable, zawodne rury i nie­pewny Inter­net. Nie chcę tu roz­po­wszech­niać utar­tych ste­reo­ty­pów o leni­wych Gre­kach i może po pro­stu mia­łam pecha, ale mot­tem ludzi, któ­rych zatrud­nia­li­śmy, z pew­no­ścią nie była nie­za­wod­ność. Panos na przy­kład był wspa­nia­łym kucha­rzem, ale jeśli pokłó­cił się aku­rat z żoną, dziećmi lub swoim moto­rem, po pro­stu nie poja­wiał się w pracy i w rezul­ta­cie Andreas musiał przej­mo­wać kuch­nię, a ja zosta­wa­łam sama w barze i restau­ra­cji, które mogły być pełne klien­tów, za to bez kel­ne­rów, albo pół­pu­ste, lecz ze zbyt wie­loma oso­bami do obsługi. Kom­pro­mis mię­dzy tymi dwiema skraj­no­ściami ni­gdy się nie zma­te­ria­li­zo­wał. Niby zawsze była jakaś nadzieja, że nasz dostawca pojawi się na czas, ale jeśli nawet, to prze­cież nie z tym, co zamó­wi­li­śmy. Jeśli coś się popsuło – a cią­gle coś się psuło – kilka dłu­gich, ner­wo­wych godzin scho­dziło nam na cze­ka­niu w napię­ciu na mecha­nika czy inną złotą rączkę.
Goście w więk­szo­ści wyglą­dali na zado­wo­lo­nych. Ale my dwoje mio­ta­li­śmy się niczym akto­rzy w sza­lo­nych fran­cu­skich kome­diach, usi­łu­jąc przy tym spra­wiać wra­że­nie, że wszystko dzieje się samo­czyn­nie. Kiedy pada­łam na łóżko – czę­sto koło pierw­szej czy dru­giej w nocy – byłam tak wykoń­czona, że po pro­sto leża­łam jak wysu­szona mumia otu­lona cału­nem. To był zawsze naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jący moment dnia – zasy­pia­nie ze świa­do­mo­ścią, że kiedy rano otwo­rzę oczy, wszystko znów zacznie się od początku i tak w koło Macieju.
Maru­dzę. Oczy­wi­ście jest też wspa­niale. Nic nie może się rów­nać z zacho­dem słońca nad Morzem Egej­skim, który co wie­czór zapie­rał mi dech w pier­siach. Nic dziw­nego, że Grecy wie­rzyli w bogów – Helios w zło­tym rydwa­nie mkną­cym po bez­kre­snym nie­bo­skło­nie, w tle góry Lasi­thio­tika prze­obra­żone w pasma cie­niut­kiej gazy, naj­pierw różo­wej, potem fioł­ko­wej, ciem­nie­ją­cej i bled­ną­cej jed­no­cze­śnie na hory­zon­cie. Każ­dego ranka o siód­mej szłam pły­wać, żeby w kry­sta­licz­nie czy­stym morzu zmyć nad­miar wina i dymu papie­ro­so­wego. Kola­cje jedli­śmy w małych tawer­nach w Fourni i Lim­nes, gdzie pach­niało jaśmi­nem, migo­tały gwiazdy, roz­brzmie­wał gło­śny śmiech i pobrzę­ki­wały szklanki pełne raki. Zaczę­łam się nawet uczyć grec­kiego – trzy godziny tygo­dniowo spę­dza­łam z dziew­czyną tak młodą, że mogłaby być moją córką. Muszę przy­znać, że uda­wało jej się w zabawny spo­sób wbi­jać mi do głowy te wszyst­kie akcen­to­wane sylaby i bez­wstyd­nie nie­re­gu­larne cza­sow­niki.
Zde­cy­do­wa­nie jed­nak nie były to waka­cje. Przy­je­cha­łam do Gre­cji po kata­stro­fie, jaką zakoń­czyły się Mor­der­stwa w Somer­set. Była to ostat­nia książka, nad jaką pra­co­wa­łam. Dopro­wa­dziła ona do śmierci autora, znisz­cze­nia mojego wydaw­nic­twa i sku­tecz­nego zakoń­cze­nia mojej kariery… w takiej wła­śnie kolej­no­ści. Razem ksią­żek o Atti­cu­sie Pündzie było dzie­więć, każda po kolei sta­wała się best­sel­le­rem i łudzi­łam się, że będzie ich jesz­cze wiele wię­cej. Wszystko jed­nak dia­bli wzięli, a ja musia­łam zacząć życie od nowa. Prawdę mówiąc, łatwo nie było.
Siłą rze­czy prze­kła­dało się to na nasze rela­cje z Andre­asem. Nie kłó­ci­li­śmy się – nie nale­że­li­śmy do tego typu ludzi – ale weszli­śmy na ścieżkę coraz bar­dziej oszczęd­nej i nie­uf­nej komu­ni­ka­cji, krą­żąc wokół sie­bie niczym zawo­dowi bok­se­rzy, któ­rzy nie chcą zacząć walki. Być może porządna sprzeczka dobrze by nam zro­biła. Tym­cza­sem nie­ocze­ki­wa­nie zna­leź­li­śmy się na tym okrop­nym tere­nie – tak dobrze zna­nym sta­rym mał­żeń­stwom – gdzie to, co nie­wy­po­wie­dziane, rani bar­dziej niż słowa, które padają. Swoją drogą to nawet nie byli­śmy mał­żeń­stwem. Andreas oświad­czył mi się wpraw­dzie, wyko­nu­jąc cały ten manewr z pier­ścion­kiem z dia­men­tem i klę­ka­niem, ale potem nie mie­li­śmy czasu dopro­wa­dzić sprawy do końca, a zresztą mój grecki wciąż nie pozwo­liłby mi nawet na zro­zu­mie­nie cere­mo­nii. Uzna­li­śmy, że lepiej będzie pocze­kać.
Czas jed­nak nie dzia­łał na naszą korzyść. W Lon­dy­nie Andreas zawsze był moim naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem. Może dla­tego, że nie miesz­ka­li­śmy razem, zawsze cie­szy­łam się na myśl o tym, że go zoba­czę. Czy­ta­li­śmy te same książki. Uwiel­bia­li­śmy jeść w domu… szcze­gól­nie kiedy on goto­wał. Seks był wspa­niały. Ale na Kre­cie utknę­li­śmy w cał­kiem innym ukła­dzie i choć od prze­pro­wadzki minęły zale­d­wie dwa lata, już cho­dziło mi po gło­wie, czy się stąd nie zmyć, choć jesz­cze nic w tym kie­runku nie robi­łam.
Oka­zało się, że nie musia­łam. Pew­nego ponie­dział­ko­wego poranka wyj­ście ewa­ku­acyjne obja­wiło się samo w postaci dwojga ele­ganc­kich cudzo­ziem­ców – ewi­dent­nie Angli­ków – któ­rzy kro­czyli ręka w rękę w dół zbo­cza od strony głów­nej drogi. Od razu było widać, że są bogaci i nie przy­je­chali tu na waka­cje. On miał na sobie mary­narkę i dłu­gie spodnie – absurd w poran­nym upale – oraz koszulkę polo i panamę. Ona para­do­wała w sukience bar­dziej odpo­wied­niej na ten­nis party niż na plażę, łącz­nie z naszyj­ni­kiem i ele­gancką koper­tówką. Oboje mieli oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Tak na oko uzna­łam, że są po sześć­dzie­siątce.
Po wej­ściu do baru męż­czy­zna puścił rękę żony i przyj­rzał mi się kry­tycz­nie.
– Excuse me – ode­zwał się dys­tyn­go­wa­nym tonem. – Do you speak English?
– Tak.
– Czy jest pani może… czy mam może przy­jem­ność poznać panią Susan Ryeland?
– Tak, to ja.
– Czy mogli­by­śmy zamie­nić z panią słówko? Nazy­wam się Law­rence Tre­herne, a to moja żona Pau­line.
– Jak się pani miewa? – Pau­line Tre­herne uśmiech­nęła się do mnie bez sym­pa­tii. Nie ufała mi, choć nawet mnie jesz­cze nie poznała.
– Życzą sobie pań­stwo kawy? – Bar­dzo się sta­ra­łam, żeby z pyta­nia wyni­kało jasno, że jej im nie zafun­duję.
Nie chcę wypaść na sknerę, ale ta kwe­stia też mnie męczyła. Kiedy sprze­da­łam moje miesz­ka­nie w pół­noc­nym Lon­dy­nie, wpa­ko­wa­łam więk­szość pie­nię­dzy w Poly­do­rusa, ale jak dotąd nie przy­no­sił żad­nych zysków. Wła­ści­wie dokład­nie na odwrót: choć wyda­wało mi się, że nie robimy z Andre­asem niczego źle, i tak udało nam się już zadłu­żyć na dzie­sięć tysięcy euro. Nasze pie­nią­dze roz­pły­wały się i cza­sami naprawdę mia­łam wra­że­nie, że od ban­kruc­twa dzieli mnie już tylko ta pianka z jed­nego dar­mo­wego cap­puc­cino.
– Nie, dzię­ku­jemy.
Zapro­wa­dzi­łam ich do jed­nego ze sto­li­ków w barze. Na tara­sie już był tłok, ale Van­ge­lis, który pra­co­wał jako kel­ner, kiedy nie grał na gita­rze, spo­koj­nie sobie z tym radził, a w środku było chłod­niej.
– W czym mogę panu pomóc?
– Pro­szę mi mówić Law­rence. – Zdjął kape­lusz, spod któ­rego uka­zały się prze­rze­dzone siwe włosy i lekko spa­lona łysina. Odło­żył panamę na stół. – Mam nadzieję, że wyba­czysz nam, że tak cię tu naszli­śmy. Mamy wspól­nego przy­ja­ciela. Sajid Khan kazał cię pozdro­wić.
Sajid Khan? Chwilę mi zajęło uświa­do­mie­nie sobie, że mówi o praw­niku miesz­ka­ją­cym w Suf­folk, a kon­kret­nie w mia­steczku Fram­lin­gham. Był to zna­jomy Alana Con­waya, autora Mor­derstw w Somer­set. Kiedy Alan zmarł, to wła­śnie Sajid Khan odkrył jego ciało. Spo­tka­łam go zale­d­wie kilka razy. Nie nazwa­ła­bym go przy­ja­cie­lem, ani wspól­nym, ani żad­nym w ogóle.
– Miesz­ka­cie w Suf­folk? – spy­ta­łam.
– Tak. Mamy hotel nie­da­leko Wood­bridge. Pan Khan poma­gał nam raz czy dwa. – Law­rence zawa­hał się, nagle skrę­po­wany. – Roz­ma­wia­łem z nim w zeszłym tygo­dniu o pew­nej dość trud­nej spra­wie i pora­dził mi zgło­sić się do cie­bie.
Zasta­na­wia­jące, skąd Khan wie­dział, że jestem na Kre­cie. Ktoś musiał mu o tym powie­dzieć, ale z całą pew­no­ścią nie byłam to ja.
– I przy­je­cha­li­ście aż tutaj, żeby ze mną poroz­ma­wiać? – spy­ta­łam.
– To nie jest prze­cież tak daleko, a zresztą i tak tro­chę podró­żu­jemy. Zatrzy­ma­li­śmy się w Minos Beach. – Wska­zał hotel, który znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie kortu teni­so­wego, zaraz za moim. Tym samym potwier­dził moje pierw­sze wra­że­nie, że są zamożni. Minos Beach był hote­lem buti­ko­wym z pry­wat­nymi wil­lami i ogro­dem peł­nym rzeźb. Około trzy­stu fun­tów za noc. – Zasta­na­wia­łem się, czy nie zadzwo­nić – cią­gnął. – Lecz wolał­bym nie oma­wiać tej sprawy przez tele­fon.
Z minuty na minutę wyda­wał się coraz bar­dziej tajem­ni­czy i – jeśli mam być szczera – iry­tu­jący. Czte­ro­go­dzinny lot ze Stan­sted. Godzina samo­cho­dem z Ira­klionu. To naprawdę nie było o rzut bere­tem.
– Co to za sprawa? – spy­ta­łam.
– Cho­dzi o mor­der­stwo.
To słowo zawi­sło na chwilę w powie­trzu. Po dru­giej stro­nie, na tara­sie świe­ciło słońce. Grupka oko­licz­nych dzie­cia­ków śmiała się i krzy­czała, plu­ska­jąc się w Morzu Egej­skim. Rodziny tło­czyły się przy sto­li­kach. Patrzy­łam, jak Van­ge­lis mija nas z tacą zasta­wioną sokami poma­rań­czo­wymi i mro­żoną kawą.
– Jakie mor­der­stwo?
– Czło­wieka, który nazy­wał się Frank Par­ris. Pew­nie ni­gdy o nim nie sły­sza­łaś, ale być może znasz hotel, gdzie go zamor­do­wano. Nazywa się Bran­low Hall.
– I to jest wasz hotel.
– Tak. – Tym razem odpo­wie­działa Pau­line Tre­herne. Po raz pierw­szy zabrała głos. Mówiła jak jakaś pomniej­sza figura z rodziny kró­lew­skiej. Zupeł­nie jakby odci­nała każde słowo nożycz­kami, nim pad­nie z jej ust. A jed­no­cze­śnie mia­łam dziwną pew­ność, że jest z tej samej klasy śred­niej co ja.
– Zare­zer­wo­wał pokój na trzy noce – poin­for­mo­wał mnie Law­rence. – Dru­giej został zabity.
Prze­mknął mi przez myśl cały ciąg róż­nych pytań. Kim był Frank Par­ris? Kto go zabił? Co mnie to obcho­dzi?
– Kiedy to się stało? – spy­ta­łam tylko.
– Około ośmiu lat temu – odparł Law­rence Tre­herne.
Pau­line Tre­herne odło­żyła koper­tówkę na stół tuż obok panamy męża, jakby był to usta­lony znak, że teraz ona przej­muje pałeczkę. Było w niej coś takiego – spo­sób, w jaki wyko­rzy­sty­wała mil­cze­nie, i ten brak emo­cji – że czu­łam, iż to ona tu podej­muje ważne decy­zje. Jej oku­lary były tak ciemne, że kiedy do mnie mówiła, wpa­try­wa­łam się jak zahip­no­ty­zo­wana w dwa obrazki przed­sta­wia­jące moją zasty­głą w wyra­zie zasłu­cha­nia twarz.
– Być może naj­le­piej będzie, jeśli opo­wiem ci całą histo­rię – powie­działa tym swoim ochry­płym gło­sem. – W ten spo­sób zro­zu­miesz, dla­czego tu jeste­śmy. Jak się domy­ślam, ni­gdzie ci się nie spie­szy?
Powin­nam wła­śnie robić jakieś pięć­dzie­siąt róż­nych rze­czy.
– Skądże znowu – zapew­ni­łam ją.
– Dobrze. – Zebrała się w sobie. – Frank Par­ris pra­co­wał w rekla­mie – zaczęła. – Wła­śnie wró­cił do Anglii z Austra­lii, gdzie miesz­kał od kilku lat. Zamor­do­wano go bru­tal­nie w jego pokoju hote­lo­wym w nocy pięt­na­stego czerwca 2008 roku. Ni­gdy nie zapo­mnę tej daty, ponie­waż jest to data ślubu naszej córki Cecily.
– Czy był gościem na ślu­bie?
– Nie. W ogóle go nie zna­li­śmy. Ze względu na ślub zablo­ko­wa­li­śmy sobie kil­ka­na­ście pokoi z myślą o rodzi­nie i zna­jo­mych. Hotel jed­nak ma w sumie trzy­dzie­ści dwa pokoje i uzna­li­śmy… choć ja oso­bi­ście byłam odmien­nego zda­nia, ale nie­stety mój mąż go wów­czas nie podzie­lał… że hotel może być na­dal otwarty dla gości. Pan Par­ris przy­je­chał do Suf­folk odwie­dzić krew­nych. Zare­zer­wo­wał trzy noce. Zamor­do­wano go późno w nocy z piątku na sobotę, ciało odkryto dopiero w sobotę po połu­dniu.
– Po ślu­bie – wymam­ro­tał Law­rence Tre­herne.
– Jak go zabito?
– Młot­kiem, ude­rzono go kil­ka­krot­nie. Twarz miał tak zma­sa­kro­waną, że gdyby nie jego port­fel i pasz­port, które znaj­do­wały się w sej­fie, poli­cja w ogóle nie zdo­ła­łaby usta­lić jego toż­sa­mo­ści.
– Cecily bar­dzo to prze­żyła – wtrą­cił Law­rence.
– Oczy­wi­ście, jak i my wszy­scy. A prze­cież był to taki piękny dzień. Ślub odbył się w ogro­dzie, a potem na obiad weselny zapro­szo­nych było stu gości. Nie mogli­śmy wyma­rzyć sobie lep­szej pogody. Nie mie­li­śmy poję­cia, że w pokoju, z któ­rego nawet był widok na nasz namiot, leży czło­wiek w kałuży krwi. Cecily i Aiden zmu­szeni byli prze­ło­żyć podróż poślubną – dodała Pau­line gło­sem, mimo upływu czasu, drżą­cym z obu­rze­nia. – Poli­cja nie pozwo­liła im wyje­chać. Powie­dzieli, że to wyklu­czone, choć prze­cież dla wszyst­kich było oczy­wi­ste, że oni nie mieli z tym nic wspól­nego.
– Aiden jest jej mężem?
– Aiden Mac­Neil. Tak. To nasz zięć. W nie­dzielę rano mieli lecieć na Anti­guę, ale w końcu pozwo­lono im wyje­chać aż dwa tygo­dnie póź­niej, choć już dawno wtedy namie­rzono zabójcę, więc doprawdy cała ta zwłoka wyda­wała się nie­po­trzebna.
– Wia­domo więc, kto to zro­bił – stwier­dzi­łam.
– O tak. Było to w zasa­dzie dość pro­ste – wyja­śnił Law­rence. – Mor­dercą oka­zał się jeden z naszych pra­cow­ni­ków. Rumun. Nazy­wał się Ste­fan Codre­scu. Zatrud­niony w cha­rak­te­rze pra­cow­nika gospo­dar­czego. Miesz­kał na tere­nie hotelu. Był już przed­tem ska­zany, ale wie­dzie­li­śmy o tym, gdy go zatrud­nia­li­śmy. Co wię­cej, oba­wiam się, że wła­śnie dla­tego go zatrud­ni­li­śmy. – Spu­ścił na chwilę wzrok. – Pro­wa­dzi­li­śmy wów­czas z żoną pro­gram mający na celu zatrud­nia­nie mło­dych prze­stęp­ców… w kuchni, do sprzą­ta­nia, w ogro­dzie… zaraz po tym, jak wyszli na wol­ność. Wie­rzymy, że wię­zie­nie zmie­nia ludzi, a ci mło­dzi męż­czyźni i kobiety powinni dostać drugą szansę. Z pew­no­ścią nie są ci obce dra­ma­tyczne dane doty­czące recy­dywy. A wszystko to dla­tego, że ci ludzie w ogóle nie dostają szansy na ponowne włą­cze­nie się w życie spo­łe­czeń­stwa. Współ­pra­co­wa­li­śmy ści­śle z kura­to­rem sądo­wym, który zapew­nił nas, że Ste­fan będzie się nada­wał do naszego pro­gramu. – Law­rence wes­tchnął ciężko. – Ale się mylił.
– A Cecily tak w niego wie­rzyła – dorzu­ciła Pau­line.
– Znała go?
– Mamy dwie córki i obie pra­cują z nami w hotelu. Kiedy to wszystko się stało, Cecily była dyrek­to­rem gene­ral­nym. To wła­śnie ona prze­pro­wa­dzała ze Ste­fa­nem roz­mowę o pracę i ona go zatrud­niła.
– Brała ślub w tym samym hotelu, w któ­rym pra­co­wała?
– Oczy­wi­ście. To rodzinny inte­res. Nasi pra­cow­nicy są dla nas jak rodzina. Do głowy by jej nie przy­szło orga­ni­zo­wać ślub gdzie­kol­wiek indziej – zapew­niła mnie Pau­line.
– I Cecily uwa­żała, że Ste­fan jest nie­winny.
– Z początku tak. Upie­rała się, że to nie on. To jest wła­śnie ten pro­blem z Cecily. Ma dobre serce i jest taka ufna, że w każ­dym widzi dobro. Tylko że dowody prze­ciwko Ste­fa­nowi były nie­zbite. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Na młotku nie było aku­rat odci­sków… został sta­ran­nie wytarty. Zna­le­ziono jed­nak kro­ple krwi na jego ubra­niach i na pie­nią­dzach zabra­nych zmar­łemu, które zna­le­ziono pod mate­ra­cem Ste­fana. Widziano go, gdy wcho­dził do pokoju Franka Par­risa. Zresztą do wszyst­kiego się przy­znał. A wtedy to już nawet Cecily musiała pogo­dzić się z tym, że się co do niego myliła, i na tym się skoń­czyło. Pole­ciała z Aide­nem na Anti­guę. Hotel powoli wró­cił do nor­mal­no­ści, choć zajęło to dużo czasu i już nikt ni­gdy nie noco­wał w pokoju numer dwa­na­ście. Prze­ro­bi­li­śmy go na skła­dzik. Jak już mówi­łam, wszystko to wyda­rzyło się wiele lat temu i byli­śmy pewni, że to już za nami. Wydaje się jed­nak, że się łudzi­li­śmy.
– Co się stało? – spy­ta­łam. Wbrew wła­snej woli byłam zain­try­go­wana.
Teraz pałeczkę prze­jął Law­rence.
– Ste­fan został ska­zany na doży­wo­cie i na­dal sie­dzi za krat­kami. Cecily nawet kilka razy do niego pisała, ale ni­gdy jej nie odpi­sał. Uzna­łem, że o nim zapo­mniała. Wyda­wała się szczę­śliwa. Pro­wa­dziła hotel i oczy­wi­ście była z Aide­nem. Kiedy się pobrali, miała dwa­dzie­ścia sześć lat. Jest dwa lata star­sza od niego. W przy­szłym mie­siącu skoń­czy trzy­dzie­ści cztery lata.
– Mają dzieci?
– Tak. Córeczkę. Ma sie­dem lat… Na imię jej Roxana.
– Nasza pierw­sza wnu­sia. – Pau­line zadrżał głos. – To takie uro­cze dziecko, wprost speł­nie­nie naszych marzeń.
– Jeste­śmy już z Pau­line jedną nogą na eme­ry­tu­rze – cią­gnął Law­rence. – Mamy dom pod Hyères, to na połu­dniu Fran­cji, i spę­dzamy tam sporo czasu… W każ­dym razie kilka dni temu zadzwo­niła do nas Cecily. Aku­rat ja ode­bra­łem. Było około dru­giej fran­cu­skiego czasu. Od razu wie­dzia­łem, że jest zde­ner­wo­wana. Wręcz zanie­po­ko­jona. Nie wiem, skąd dzwo­niła, ale to był wto­rek, więc pew­nie z hotelu. Zwy­kle zawsze sobie naj­pierw tro­chę żar­tu­jemy, ale tym razem od razu prze­szła do rze­czy. Powie­działa, że myślała dużo o tym, co się stało…
– O mor­der­stwie.
– Wła­śnie. Powie­działa, że od początku miała rację i że to nie Ste­fan Codre­scu to zro­bił. Spy­ta­łem, o czym w ogóle mówi, a ona na to, że zna­la­zła coś w jakiejś książce, którą dostała. „Po pro­stu tam było. Czarno na bia­łym”. Tak powie­działa. W każ­dym razie dodała, że już mi ją wysłała, i rze­czy­wi­ście, dosta­łem prze­syłkę dosłow­nie następ­nego dnia.
Się­gnął do kie­szeni i wyjął książkę w mięk­kiej okładce. Od razu ją pozna­łam – ilu­stra­cja, czcionka, tytuł – i nagle całe to spo­tka­nie nabrało sensu.
Była to powieść pod tytu­łem Atti­cus Pünd przej­muje sprawę, trze­cia z serii napi­sa­nej przez Alana Con­waya. To ja ją reda­go­wa­łam i odpo­wia­da­łam za jej wyda­nie. Przy­po­mnia­łam sobie, że jej akcja roz­gry­wała się głów­nie w hotelu, ale prze­cież w Devon­shire, a nie w Suf­folk, a poza tym w 1953 roku, więc nie w cza­sach obec­nych. Wró­ciło wspo­mnie­nie przy­ję­cia z oka­zji wyda­nia książki w amba­sa­dzie nie­miec­kiej w Lon­dy­nie. Alan za dużo wtedy wypił i obra­ził amba­sa­dora.
– Alan wie­dział o tym zabój­stwie? – spy­ta­łam.
– Tak. Przy­je­chał do naszego hotelu. Zatrzy­mał się u nas na kilka nocy sześć tygo­dni po tym zda­rze­niu. Oboje go pozna­li­śmy. Twier­dził, że przy­jaź­nił się ze zmar­łym, z Fran­kiem Par­ri­sem, i zada­wał mnó­stwo pytań na temat tego zabój­stwa. Roz­ma­wiał też z naszymi pra­cow­ni­kami. Nie mie­li­śmy poję­cia, że zamieni to wszystko w jakąś roz­rywkę. Gdyby był z nami szczery, byli­by­śmy ostroż­niejsi.
I wła­śnie dla­tego nie był z wami szczery, pomy­śla­łam w duchu.
– Nie czy­ta­li­ście tej książki? – spy­ta­łam.
– Jakoś nam to umknęło – przy­znał Law­rence. – A pan Con­way by­naj­mniej nie wysłał nam egzem­pla­rza. – Urwał. – Ale teraz Cecily ją wła­śnie prze­czy­tała i zna­la­zła coś, co rzuca nowe świa­tło na wyda­rze­nia w Bran­low Hall… w każ­dym razie tak jej się wyda­wało. – Spoj­rzał na żonę, jakby pro­sząc ją o pozwo­le­nie. – Oboje z Pau­line też już ją prze­czy­ta­li­śmy, ale nie widzimy żad­nego związku.
– Oczy­wi­ście są pewne podo­bień­stwa – dodała Pau­line. – Przede wszyst­kim pra­wie wszyst­kie posta­cie są roz­po­zna­walne, wyraź­nie wzo­ro­wane na ludziach, któ­rych pan Con­way spo­tkał w Wood­bridge. Nawet mają takie same imiona i nazwi­ska… albo przy­naj­mniej bar­dzo podobne. Ale… czego zupeł­nie nie rozu­miem… pan Con­way zda­wał się czer­pać jakąś przy­jem­ność z przed­sta­wia­nia ich tak, żeby sta­no­wili jakieś kosz­marne kary­ka­tury samych sie­bie. Na przy­kład wła­ści­ciele Moon­flo­wer, tak się nazywa hotel w książce, to wyraź­nie Law­rence i ja. Lecz oboje są pod­łymi ludźmi. Dla­czego to zro­bił? W życiu nie zro­bi­li­śmy niczego złego. – Wyda­wała się raczej obu­rzona niż zroz­pa­czona. Spo­glą­dała na mnie tak, jak­bym to ja pono­siła winę za tę sytu­ację. – Wra­ca­jąc do two­jego pyta­nia, nie zda­wa­li­śmy sobie sprawy z tego, że ta książka w ogóle została wydana – cią­gnęła. – Ja sama nie mam w zwy­czaju czy­tać kry­mi­na­łów. Żadne z nas ich nie czyta. Sajid Khan poin­for­mo­wał nas, że pan Con­way już nie żyje. Może to i lepiej, bo ina­czej pod­ję­li­by­śmy odpo­wied­nie kroki prawne.
Mia­łam wra­że­nie, że zasy­pują mnie fak­tami, a jed­nak wie­dzia­łam, że jest coś, czego mi nie powie­dzieli.
– Czyli pod­su­mo­wu­jąc, podej­rze­wa­cie, że wbrew wszel­kim dowo­dom, nie mówiąc już nawet o przy­zna­niu się do winy, Ste­fan Codre­scu nie zabił Franka Par­risa i że Alan Con­way przy­je­chał do hotelu i odkrył w ciągu kilku dni, kto naprawdę popeł­nił tę zbrod­nię. A następ­nie wska­zał tę osobę w Atti­cus Pünd przej­muje sprawę.
– Otóż to.
– Ale to nie ma sensu, Pau­line. Gdyby wie­dział, kto jest mor­dercą, i miał świa­do­mość, że w wię­zie­niu wylą­do­wała zupeł­nie nie­winna osoba, na pewno poszedłby z tym na poli­cję! Dla­czego miałby to zmie­niać w powieść?
– Wła­śnie dla­tego tu jeste­śmy, Susan. Z tego, co powie­dział nam Sajid Khan, ty zna­łaś Alana Con­waya lepiej niż kto­kol­wiek inny. Reda­go­wa­łaś jego książki. Jeśli coś tam rze­czy­wi­ście jest, ty jesteś naj­od­po­wied­niej­szą osobą, żeby to zna­leźć.
– Sekundę. – Nagle już wie­dzia­łam, czego bra­kuje w tej ukła­dance. – Prze­cież wszystko zaczęło się od tego, że wasza córka zauwa­żyła coś w Atti­cus Pünd przej­muje sprawę. Czy tylko ona prze­czy­tała tę książkę, nim ją do was wysłała?
– Nie wiem.
– Ale co takiego tam zna­la­zła? Dla­czego po pro­stu do niej nie zadzwo­ni­cie i nie spy­ta­cie, co miała na myśli?
Tym razem Law­rence Tre­herne odpo­wie­dział na moje pyta­nie.
– Oczy­wi­ście zadzwo­ni­li­śmy do niej – odparł. – Oboje prze­czy­ta­li­śmy książkę i dzwo­ni­li­śmy do niej kil­ka­krot­nie z Fran­cji. W końcu dodzwo­ni­li­śmy się do Aidena i to on powie­dział nam, co się stało. – Urwał. – Nasza córka zagi­nęła.

 
Wesprzyj nas