Don Winslow, autor światowych bestsellerów, przedstawia pierwszy tom trylogii kryminalnej o irlandzkich i włoskich organizacjach przestępczych w Ameryce w latach 80. i 90. XX wieku.


„Miasto w ogniu” oddaje niepokojącą atmosferę Ameryki lat 80. i 90., będącej tłem dla ścierających się irlandzkich i włoskich mafii. Danny Ryan – przeciętny robotnik amerykański – znajdzie się w samym środku jednej z takich wojen, a sytuacja będzie wymagać od niego dokonywania niejednokrotnie dramatycznych wyborów.

To świetnie napisana, mocna, trzymająca w napięciu proza uliczna.

***

Providence, Rhode Island, 1986 rok.
Dwudziestodziewięcioletni Danny Ryan, robotnik portowy, kochający mąż i wierny przyjaciel, od czasu do czasu wykonuje usługi dla irlandzkiej mafii, która kontroluje większą część miasta. Danny pragnie jednak w życiu czegoś więcej i marzy o tym, by zacząć od nowa, gdzie indziej.

Jednak kiedy współczesna Helena Trojańska doprowadza do wojny między rywalizującymi gangami, Danny zostaje wplątany w konflikt, przed którym nie ma ucieczki. Na jego barki spada ochrona domu, rodziny oraz przyjaciół, którzy są mu bliżsi niż bracia.

Klasyczne motywy lojalności, zdrady, honoru i korupcji po obu stronach prawa – „Miasto w ogniu” to współczesna Iliada w ujęciu Dona Winslowa.

***

Doskonała. Przejmująca fabuła. Lektura »Miasta w ogniu« to czysta przyjemność.
Stephen King

Zuchwałe, klimatyczne i porywające »Miasto w ogniu« to pierwsza część nowej, epickiej serii, która wciągnie czytelnika od samego początku. To Winslow w najlepszym wydaniu.
Karin Slaughter

Jeden z najlepszych twórców thrillerów na ziemi.
Esquire

Na efekt Winslowa składa się połączenie powagi z rozrywką, śmierci z żartem, koszmaru z niewinną iluzją. Jest nonszalancki, a zarazem śmiertelnie poważny.
New York Times

Don Winslow to autor dziewiętnastu popularnych i wielokrotnie nagradzanych bestsellerów, między innymi The Cartel, Z psich pazurów, Savages: ponad prawem, The Winter of Frankie Machine, Skorumpowani. Stały się światowymi hitami i zajmowały pierwsze miejsce na listach najlepiej sprzedających się tytułów, a kilka z nich było również podstawą scenariuszy filmów akcji. Don Winslow w przeszłości pracował jako prywatny detektyw, szkolił antyterrorystów, był konsultantem procesowym. Obecnie mieszka w Kalifornii.

Don Winslow
Miasto w ogniu
Przekład: Alina Patkowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 25 kwietnia 2022
 
 


Ujrzałem całe Ilium, tonące w pożodze…
Wergiliusz, Eneida, księga II
przeł. Tadeusz Karyłowski

Część pierwsza
Piknik u Pasca Ferriego

Goshen Beach, Rhode Island
sierpień 1986

Teraz weźcie posiłek, waleczni rycerze,
Gotujcie się do boju…

Homer, Iliada, księga II
przeł. Franciszek Ksawery Dmochowski

Rozdział pierwszy


Danny Ryan patrzy, jak kobieta wychodzi z wody niczym wizja wyłaniająca się z jego snów o morzu.
Ale ta kobieta jest prawdziwa i będą z nią kłopoty.
Z tak pięknymi kobietami zwykle są kłopoty.
Danny o tym wie, ale nie ma pojęcia, jak wielkie te kłopoty będą. Gdyby wiedział o wszystkim, co się zdarzy, to może wszedłby do wody i trzymał jej głowę pod powierzchnią, aż przestałaby się poruszać.
Ale nie wie.
Więc siedzi na piasku przed nadmorskim domem Pasca, jaskrawe słońce świeci mu prosto w twarz, a on patrzy na kobietę spod osłony okularów słonecznych. Jasne włosy, ciemnoniebieskie oczy i ciało, którego czarne bikini nie osłania, lecz podkreśla jego kształt. Brzuch płaski i jędrny, nogi smukłe i umięśnione. Za piętnaście lat pewnie nie będzie miała szerokich bioder i wielkiego tyłka od niedzielnych kartofli z sosem.
Kobieta wychodzi z wody. Jej skóra lśni od słońca i soli.
Terri Ryan wbija łokieć w żebra męża.
– Co? – Danny udaje niewinność.
– Widzę, że na nią patrzysz.
Wszyscy na nią patrzą – on, Pat i Jimmy, a także ich żony – Sheila, Angie i Terri.
– Nie dziwię ci się – mówi Terri. – Takie cyce.
– Ładnie to ujęłaś.
– A ty którą głową myślisz? – pyta.
– Nic nie myślę.
– Swoje „nic” masz tutaj – Terri wskazuje na swoje piersi i podnosi się na ręczniku, żeby lepiej widzieć tamtą kobietę. – Gdybym miała takie cycki, też nosiłabym bikini.
Terri ma na sobie czarny jednoczęściowy kostium. Zdaniem Danny’ego wygląda w nim dobrze.
– Mnie się podobają twoje piersi – mówi.
– Prawidłowa odpowiedź.
Piękna kobieta sięga po ręcznik i wyciera się. Danny myśli, że musi spędzać dużo czasu na siłowni. Dba o siebie. Pewno pracuje w sprzedaży. Sprzedaje coś drogiego – luksusowe samochody, może nieruchomości albo inwestycje. Jaki facet będzie się z nią targował, żeby wyjść w jej oczach na kutwę? Nic takiego się nie zdarzy.
Kobieta oddala się.
Danny patrzy za nią.
To jak sen, z którego człowiek nie chce się obudzić, bo jest taki przyjemny.
Zresztą niewiele spał ostatniej nocy i teraz jest zmęczony. Razem z Patem i Jimmym zrobili skok na transport garniturów Armaniego, daleko, aż w zachodnim Massachusetts. Czysta robota, nadana przez Petera Morettiego. Kierowca był wtajemniczony i załatwili to tak, żeby nikomu nic się nie stało, ale jednak to było daleko i wrócili na wybrzeże dopiero o świcie.
– W porządku – mówi Terri i znów kładzie się na ręczniku. – Napatrzysz się na nią i będziesz napalony na mnie.
Terri wie, że mąż ją kocha, a poza tym Danny Ryan jest wierny jak pies. Nie potrafiłby zdradzić. Terri nie ma nic przeciwko temu, że on patrzy na inne kobiety, jeśli tylko potem wraca do niej. Wielu żonatych facetów od czasu do czasu potrzebuje skoków w bok, ale nie Danny.
Nawet gdyby to zrobił, zjadłoby go poczucie winy.
Kiedyś żartowali sobie na ten temat.
– Wyspowiadałbyś się księdzu – powiedziała Terri – wyspowiadałbyś się mnie i pewnie jeszcze zamieściłbyś ogłoszenie w gazecie, żeby się wyspowiadać publicznie.
Ma rację ‒ myśli Danny i gładzi udo Terri grzbietem palca wskazującego, dając jej do zrozumienia, że tak, jest napalony i czas wrócić do domku. Terri odsuwa jego rękę, ale niezbyt stanowczo. Ona też jest podniecona, rozgrzana słońcem, dotykiem ciepłego piasku na skórze i seksualną energią, jaką wniosła tamta kobieta.
Obydwoje to czują. To jest w powietrzu.
To i jeszcze coś.
Niepokój? – zastanawia się Danny. Niezadowolenie?
Tak jakby ta seksowna kobieta wyszła z morza, a on nagle poczuł niezadowolenie ze swojego życia.
Nie jestem zadowolony ‒ myśli Danny.
Co roku w sierpniu przyjeżdżają z Dogtown do Goshen Beach, bo tak robili ich ojcowie i oni nie znają niczego innego. Danny i Terri, Jimmy i Angie Mac, Pat i Sheila Murphy, Liam Murphy ze swoją aktualną dziewczyną. Wynajmują domki oddzielone drogą od plaży, położone tak blisko siebie, że słychać, jak sąsiad kicha, i wystarczy się wychylić przez okno, by pożyczyć coś do kuchni. Ale właśnie ta bliskość jest najlepsza.
Nikt z nich nie wiedziałby, co zrobić z samotnością. Wyrośli w tej samej części Providence co ich rodzice, chodzili tam do szkoły, wciąż tam mieszkają, widują się prawie codziennie i razem jeżdżą do Goshen na wakacje.
Nazywają to „Dogtown nad morzem”.
Danny’emu zawsze się wydaje, że ocean powinien być na wschodzie, ale wie, że plaża skierowana jest na południe i biegnie łagodnym łukiem przez jakąś milę na zachód do Mashanuck Point, gdzie na niskim urwisku nad skałami przycupnęły ostrożnie większe domy. Czternaście mil dalej na południe na przestrzeni otwartego oceanu leży Block Island, widoczna w pogodne dni. W lecie cały dzień aż do późnego wieczora pływa tam prom z przystani w Gilead, wioski rybackiej po drugiej stronie kanału.
Danny bardzo często pływał na Block Island, nie promem, ale jeszcze przed ślubem, kiedy pracował na kutrach. Czasami, kiedy Dick Sousa był w dobrym humorze, przed powrotem do domu wstępowali do New Harbor na piwo.
To były dobre czasy, to pływanie z Dickiem na mieczniki, i Danny tęskni za nimi. Tęskni za domkiem, który wynajmował za Aunt Betty’s Clam Shack, i za restauracją serwującą małże – chociaż dom był pełny przeciągów, a w zimie można było w nim zamarznąć na kość. Tęskni za barem Harbor Inn, gdzie chodził, żeby się napić z rybakami i posłuchać ich opowieści, ich mądrości. Tęskni za fizyczną pracą, po której czuł się silny i czysty. Miał dziewiętnaście lat, był silny i czysty, a teraz to wszystko już przeszłość; na brzuchu narosła mu warstwa tłuszczu i nie jest pewny, czy potrafiłby jeszcze rzucić harpunem albo wyciągnąć sieć.
Teraz Danny dobiega trzydziestki. Z powodu szerokich ramion nie wygląda na swoje metr osiemdziesiąt. Gęste brązowe włosy o rudawym odcieniu rosną tuż nad niskim czołem, przez co sprawia wrażenie mniej inteligentnego, niż jest.
Siedzi na piasku i z tęsknotą patrzy na wodę. Czasem tylko pływa albo surfuje, kiedy są fale, ale w sierpniu zwykle nie ma fal, chyba że zbiera się na burzę.
Kiedy jest gdzieś indziej, brakuje mu oceanu.
To wchodzi w krew, jakby w żyłach zaczynała płynąć słona woda. Rybacy, których Danny zna, kochają morze i nienawidzą go zarazem. To jak z okrutną kobietą, która ciągle cię rani, a ty ciągle do niej wracasz.
Czasami myśli, że może powinien wrócić do rybołóstwa, ale w tym nie ma pieniędzy. Już nie. Regulacje rządowe oraz japońskie i rosyjskie trawlery zakotwiczone trzynaście mil od brzegu zabierają wszystkie dorsze, tuńczyki i flądry, a rząd nic z tym nie robi, tylko coraz mocniej dokręca śrubę miejscowym.
Bo może.
Więc teraz Danny po prostu przyjeżdża tu w sierpniu z Providence razem z całą bandą.
Wstają późno, jedzą śniadanie w domkach, potem przechodzą na drugą stronę drogi i resztę dnia spędzają na plaży przed domem Pasca, jednym z tuzina domów obitych deskami, ustawionych na betonowych słupach w pobliżu linii przypływu na wschodnim krańcu Goshen Beach.
Rozkładają leżaki albo po prostu kładą się na ręcznikach. Kobiety popijają niskoalkoholowe drinki, czytają pisma i rozmawiają, a mężczyźni piją piwo i zarzucają wędki. Zawsze jest ich spora grupka – Pasco z żoną, dziećmi i wnukami, cała ekipa Morettich – Peter i Paul Moretti, Sal Antonucci, Tony Romano, Chris Palumbo, ich żony i dzieci.
Zawsze kręci się przy nich mnóstwo znajomych. Wpadają w odwiedziny i wszyscy dobrze się bawią.
Kiedy pada, siedzą w domkach, układają puzzle, grają w karty, drzemią, gadają o dupie Maryni i słuchają, jak komentatorzy meczów Sox wypełniają gadaniem przerwę spowodowaną deszczem. Czasami jadą do miasta, dwie mile dalej w głąb lądu, i idą do kina, na lody albo do sklepu spożywczego.
Wieczorami urządzają składkowego grilla na skrawku trawnika między domkami. Grillują hamburgery i hot dogi. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn idzie do przystani sprawdzić, co mają świeżego, i wtedy wieczorem grillują tuńczyka, lufara albo gotują homary.
Kiedy indziej idą do Dave’s Dock i siadają na dużym tarasie z widokiem na Gilead po drugiej stronie wąskiej zatoki. Dave’s nie ma koncesji na sprzedaż alkoholu, więc przynoszą swoje wino i piwo. Danny lubi tam siedzieć i patrzeć na poławiaczy krabów, łodzie rybackie i prom na Block Island, jedząc zupę z małży, rybę z frytkami i smażone kulki z małżami. Jest tam ładnie i spokojnie, woda lśni o zmierzchu w miękkim blasku zachodzącego słońca.
W niektóre wieczory po kolacji wracają i zbierają się w jednym z domków, żeby jeszcze trochę porozmawiać i pograć w karty, kiedy indziej jadą do Mashanuck Point, gdzie znajduje się bar o nazwie Spindrift. Siadają, żeby wypić kilka drinków i posłuchać jakiejś miejscowej kapeli, czasem trochę tańczą, czasem nie. Zwykle jednak trafiają tam wszyscy i świetnie się bawią aż do zamknięcia lokalu.
Jeśli mają ochotę na coś więcej, ładują się do samochodów i jadą do Gilead – to tylko rzut kamieniem przez wodę, ale czternaście mil drogą – gdzie jest parę większych barów, które mogą niemal uchodzić za kluby. Moretti nie oczekują rachunku za drinki i nigdy go nie dostają. Potem wszyscy wracają do domków. Danny i Terri idą spać albo jeszcze trochę się zabawiają i dopiero wtedy idą spać, a potem budzą się późno i wszystko zaczyna się od nowa.
– Trzeba mnie naoliwić – mówi Terri i podaje mu tubkę.
Danny podnosi się, wyciska na rękę trochę balsamu do opalania i smaruje jej piegowate ramiona. Terri ma irlandzką skórę, skłonną do poparzeń. Czarne włosy, fiołkowe oczy i skóra jak porcelanowa filiżanka.
Ryanowie mają ciemniejszą skórę, a ojciec Danny’ego, Marty, uważa, że płynie w nich hiszpańska krew. „Jeszcze z czasów, kiedy ta Armada zatonęła. Niektórzy hiszpańscy marynarze dotarli do brzegu i zrobili swoje”.
Wszyscy są zresztą czarnymi Irlandczykami z północy, jak większość Irlandczyków, którzy trafili do Providence. Twardzi ludzie, wychowani na kamienistej glebie i nieustannych klęskach miasta Donegal. Tylko że teraz ‒ myśli Danny ‒ rodzina Murphych radzi sobie całkiem nieźle. A potem czuje się winny, że tak pomyślał, bo Pat Murphy jest jego najbliższym przyjacielem od czasów, gdy obydwaj nosili pieluchy, nie wspominając już o tym, że teraz są szwagrami.
Sheila Murphy podnosi ramiona, ziewa i mówi:
– Wracam. Wezmę prysznic, zrobię paznokcie, zajmę się babskimi sprawami.
Podnosi się z koca i otrzepuje piasek z nóg. Angie też wstaje. Tak jak Pat jest przywódcą mężczyzn, tak Sheila rządzi ich żonami. Wszystkie jej słuchają.
Spogląda na Pata i pyta:
– Idziesz?
Danny też spogląda na Pata i obydwaj się uśmiechają. Wszystkie pary wracają teraz na seks i nikt nawet nie próbuje udawać, że jest inaczej. W domkach tego popołudnia będzie się wiele działo.
Lato się kończy i to napełnia Danny’ego smutkiem. Kres lata oznacza koniec długich, nieśpiesznych dni, przeciągających się zachodów słońca, wynajętych domków na plaży, piwa, zabawy, śmiechu i smażonych kulek z małżami.
Trzeba wracać do Providence, do doków, do roboty.
Do małego mieszkania na ostatnim piętrze dwupiętrowego domu z mansardami, w jednej z tysięcy starych kamienic, które wyrosły w całej Nowej Anglii w czasach, gdy huty i fabryki przeżywały rozkwit i trzeba było zapewnić mieszkania włoskim, żydowskim i irlandzkim robotnikom. Huty i fabryki w większości już zniknęły, ale dwupiętrowe domki pozostały i wciąż są uważane za domki dla robotników.
Danny i Terri mają salonik, kuchnię, łazienkę, sypialnię z małym balkonem na tyłach oraz okna na wszystkie strony, co jest miłe. To niewiele i Danny ma nadzieję, że kiedyś kupi im prawdziwy dom, ale na razie wystarczy i nie jest tak źle. Pani Costigan pod nimi to spokojna staruszka, a właściciel, pan Riley, mieszka na parterze i dba, żeby wszystko było w dobrym stanie.
Mimo to Danny chciałby się stąd wyrwać. Może nawet wyprowadzić się zupełnie z Providence.
– Może powinniśmy się przenieść gdzieś, gdzie przez cały czas jest lato – powiedział do Terri poprzedniego wieczoru.
– Na przykład gdzie?
– Na przykład do Kalifornii.
Roześmiała się.
– Do Kalifornii? Nie mamy tam żadnej rodziny.
– Mam jakiegoś kuzyna w San Diego.
– To właściwie żadna rodzina – odpowiada Terri.
No tak, może właśnie w tym rzecz ‒ myśli teraz Danny. Może dobrze byłoby wyjechać gdzieś, gdzie nie ma tych wszystkich zobowiązań, przyjęć urodzinowych, pierwszych komunii, obowiązkowych niedzielnych obiadów. Ale wie, że nic z tego, bo Terri jest zbyt przywiązana do swojej dużej rodziny, a on sam jest potrzebny ojcu.
Nikt nigdy nie wyjeżdża z Dogtown.
A jeśli nawet ktoś wyjedzie, to potem wraca.
Tak było z Dannym.
A teraz chce wrócić do domku.
Chce pokochać się z Terri, a później zdrzemnąć.
Przyda mu się drzemka, żeby się odświeżyć przed piknikiem u Pasca.

Rozdział drugi


Terri nie ma ochoty na grę wstępną.
Wchodzi do ciasnej sypialni, zasuwa zasłony i ściąga narzutę z łóżka, a potem zdejmuje kostium kąpielowy i rzuca go na podłogę. Zwykle po powrocie z plaży bierze prysznic, żeby nie pobrudzić łóżka solą i piaskiem, i każe Danny’emu zrobić to samo, ale teraz jest jej wszystko jedno. Wsuwa kciuki za gumkę jego kąpielówek i mówi z uśmiechem:
– Widzę, że ta dziwka na plaży cię podnieciła.
– Ciebie też.
– Może jestem biseksualna – śmieje się. – Aha, widzę, jak na to reagujesz.
– Reaguję na ciebie.
– Chcę cię w środku.
Terri dochodzi szybko, jak zawsze. Kiedyś wstydziła się tego, myślała, że przez to staje się dziwką, ale porozmawiała z Sheilą i Angie i one jej wytłumaczyły, że jest szczęściarą. Teraz kołysze intensywnie biodrami, starając się, żeby on też już doszedł, i mówi:
– Tylko nie myśl o niej.
– Nie myślę o niej. Nie będę.
– Powiedz mi kiedy.
To ich rytuał od czasu, kiedy robili to po raz pierwszy. Terri chce wiedzieć, kiedy on dojdzie, i teraz, gdy Danny czuje, że ta chwila się zbliża, mówi jej o tym, a ona zawsze pyta:
– Dobrze ci? Dobrze ci?
– Bardzo dobrze.
Obejmuje go mocno, a gdy Danny przestaje się poruszać, jej dłonie pozostają na jego plecach. Danny czuje, jak jej ciało staje się ociężałe i senne, i zsuwa się z niej. Zapada w kilkuminutową drzemkę, a potem budzi się i leży obok Terri.
Kocha ją nad życie.
I nie dlatego, że Terri jest córką Johna Murphy’ego, chociaż niektórzy tak myślą.
John Murphy jest królem Irlandczyków, jak O’Neillowie w starym kraju. Rezyduje w tylnej sali pubu Glocca Morra, jakby to była Tara. Jest bossem Dogtown od czasu, kiedy tata Danny’ego, Marty, spadł na samo dno butelki i rodzina Murphych przejęła interes po Ryanach.
Tak ‒ myśli Danny. ‒ Mógłbym być Patem albo Liamem, ale nie jestem.
Danny nie jest księciem, tylko kimś w rodzaju pomniejszego barona. Zawsze dostaje robotę w dokach i nie musi się opłacać, a Pat pilnuje, żeby od czasu do czasu trafiały mu się jeszcze inne zlecenia.
Dokerzy pożyczają pieniądze od Murphych, żeby się opłacić bossom, i nie mogą się odbić, albo stawiają całą wypłatę na mecz koszykówki, który kończy się niewłaściwym wynikiem i wtedy Danny – „zdrowy chłop”, jak mówi o nim John Murphy – składa im wizytę. Próbuje ich złapać w barze albo na ulicy, żeby nie zawstydzać ich przy rodzinie, nie denerwować żon i nie straszyć dzieci, ale czasem się zdarza, że musi pójść do czyjegoś domu, i nie znosi tego.
Zwykle wystarcza przestroga, żeby opracowali jakiś plan spłaty, ale niektórzy to lenie i ochlapusy, przepijają całą wypłatę i czynsz, i tych Danny musi przestrzec trochę ostrzej, ale nie łamie im nóg. Zresztą i tak zdarza się to rzadko – człowiek ze złamaną nogą nie może pracować, a ten, kto nie może pracować, nie zapłaci zupełnie nic, nawet odsetek, nie wspominając już o całej sumie. Więc Danny może ich trochę poturbować, ale nie robi im dużej krzywdy.
W ten sposób zarabia parę groszy ekstra. No i są jeszcze towary, którym pomaga znikać z doków, a także ciężarówki, które czasami obrabia razem z Patem i Jimmym Makiem na nieoświetlonej drodze z Bostonu do Providence.
Przy tej robocie współpracują z braćmi Moretti, którzy dają im cynk, a potem odbierają towar. Papierosy bez akcyzy trafiają do automatów należących do Morettich, alkohol do klubów chronionych przez Morettich albo do Gloca czy innych barów w Dogtown. Garnitury, takie jak te z ostatniej nocy, są sprzedawane z bagażników samochodowych w Dogtown, i Moretti dostają swoją działkę. Wszyscy dobrze na tym wychodzą ‒ oprócz firm ubezpieczeniowych, ale pieprzyć firmy ubezpieczeniowe, bo i tak zgarniają jak za zboże, a potem jeszcze podnoszą ci stawki, jeśli miałeś wypadek.
Więc Danny daje radę zarobić na życie, ale nie wiedzie mu się tak dobrze jak rodzinie Murphych, która dostaje odsyp od bossów z doków, od fikcyjnych miejsc pracy na nabrzeżu, procent od lichwy, od hazardu i jeszcze dodatkowe bonusy z Dziesiątego Okręgu, który obejmuje Dogtown. Danny też zbiera z tego jakieś okruszki, ale nie siaduje z rodziną Murphych przy wielkim stole w tylnej sali.
To upokarzające.
Nawet Peter Moretti coś mu wspomniał na ten temat.
Któregoś dnia szli razem plażą i Peter powiedział:
– Bez urazy, Danny, ale jestem twoim przyjacielem i nie mogę się przestać zastanawiać.
– Nad czym, Peter?
– Przecież ożeniłeś się z ich córką i w ogóle, i wszyscy myśleliśmy, że pójdziesz trochę w górę, rozumiesz, o czym mówię.
Danny poczuł gorąco na twarzy. Pomyślał o całej ekipie Morettich, która siedzi w biurze firmy od automatów na Federal Hill, gra w karty, popija espresso i gada o dupie Maryni. Nie podobało mu się, że w tej rozmowie padło jego nazwisko, szczególnie w takim kontekście.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć Peterowi. Fakt, jemu też się wydawało, że pójdzie w górę, ale tak się nie stało. Spodziewał się, że teść zabierze go do tylnej sali Gloca, aby pogadać, obejmie ramieniem i podaruje mu jakąś akcję uliczną, grę w karty, miejsce przy stole – cokolwiek.
– Nie lubię się rozpychać – powiedział w końcu.
Peter skinął głową i ponad jego ramieniem spojrzał na horyzont, gdzie Block Island zdawała się unosić nad wodą jak nisko wisząca chmura.
– Nie zrozum mnie źle, Pat jest dla mnie jak brat, ale sam nie wiem. Czasami wydaje mi się, że rodzina Murphych… Rozumiesz, kiedyś to byli Ryanowie, nie? Może się boją ciebie awansować, żeby nie przyszło ci do głowy przywrócenie do życia dawnej dynastii. A jeśli tobie i Terri urodzi się chłopak, który będzie i Murphym, i Ryanem? No daj spokój.
– Ja tylko chcę zarobić na życie.
– Każdy tego chce – roześmiał się Peter i porzucił ten temat.
Danny wiedział, że Peter dzieli włos na czworo. Lubił Petera, uważał go za kumpla, ale Peter to zawsze będzie Peter. Danny musiał jednak przyznać, że w jego słowach było trochę prawdy. On też uważał, że stary Murphy trzyma go na uboczu, bo obawia się nazwiska Ryan.
Nie przeszkadza mu to tak bardzo, gdy chodzi o Pata, który jest porządnym człowiekiem, ciężko pracuje, dobrze zarządza dokami i nie wynosi się nad nikogo. To naturalny przywódca, a Danny – cóż, jeśli ma być szczery wobec siebie, z natury nadaje się na podwładnego. Nie chce zająć miejsca swojego ojca i przewodzić całej rodzinie. Kocha Pata i poszedłby za nim nawet do piekła, uzbrojony tylko w pistolet na wodę.
Wszyscy wychowali się w Dogtown, zawsze trzymali się razem – on, Pat i Jim. Podstawówka Świętego Brendana, potem liceum Świętego Brendana. Razem grali w hokeja i obrywali od francusko-kanadyjskich dzieciaków z Mount St. Charles. Razem grali w kosza i obrywali od czarnych dzieciaków z Southie, ale to nie miało znaczenia, że obrywali, bo walczyli twardo i przed nikim nie ustępowali. Przeważnie jadali razem kolacje, czasami u Jimmy’ego, ale najczęściej u Pata.
Mama Pata, Catherine, wołała ich do stołu tak, jakby byli jedną osobą – Patdannyjimmyyyy! – niosło się po ulicy przez niewielkie podwórka. Patdannyjimmyyyy! Kolaaacjaaa! Kiedy w domu nie było nic do jedzenia, bo Marty był zbyt pijany, żeby zebrać się do kupy, Danny siadał przy wielkim stole Murphych i jadł pieczeń, gotowane kartofle, spaghetti z pulpetami, a w piątki zawsze rybę z frytkami, nawet kiedy papież powiedział, że można jeść mięso.
Właściwie nie miał własnej rodziny – jako irlandzki jedynak Danny był anomalią, więc uwielbiał wielką rodzinę Murphych. Był tam Pat i Liam, Cassie i oczywiście Terri, i przyjęli go jak swojego.
Danny właściwie nie był sierotą, ale prawie. Jego matka odeszła, kiedy był jeszcze małym dzieckiem, a ojciec właściwie nie zwracał na niego uwagi, bo widział w nim tylko ją. Martin Ryan zapadał się coraz głębiej w gorycz i w butelkę i nie nadawał się na ojca dla chłopca, który coraz częściej uciekał na ulicę razem z Patem i Jimmym albo do domu Murphych, gdzie było dużo śmiechu i rzadko słychać było krzyki, chyba że siostry walczyły ze sobą o łazienkę.
Catherine zawsze uważała Danny’ego za samotnego chłopca i trudno się było temu dziwić, więc nawet jeśli spędzał u nich w domu trochę więcej czasu, niż to mogło się wydawać normalne, chętnie darzyła go uśmiechem i matczynym uściskiem, podtykała ciasteczka i kanapki z masłem orzechowym, a kiedy podrósł i stało się jasne, że interesuje go Terri, cóż – Danny Ryan był miłym chłopcem z sąsiedztwa i Terri mogła trafić gorzej.
John Murphy nie był tego taki pewny.
– On ma w sobie tę krew.
– Jaką krew? – zapytała jego żona, chociaż dobrze wiedziała.
– Tę krew Ryanów – odpowiedział Murphy. – Jest przeklęta.
– Nie gadaj głupstw – odrzekła Catherine. – Kiedy Marty był zdrowy…
Nie dokończyła, bo kiedy Marty był zdrowy, to on, a nie John rządził całym Dogtown, a jej mąż nie lubił myśleć, że zawdzięcza swój skok w górę upadkowi Marty’ego Ryana.
Dlatego John wcale nie czuł się nieszczęśliwy, kiedy Danny skończył szkołę średnią i choć mógł robić wiele rzeczy, postanowił akurat przeprowadzić się do South County i zostać rybakiem. Skoro tego właśnie chłopak chciał, to niech mu będzie – chociaż może nie rozumiał, że trudno jest znaleźć pracę na łodzi i że udało mu się załapać na połowy miecznika, bo właściciel łodzi myślał, że Celtowie pokonali u siebie Lakersów, a tak nie było. Więc jeśli właściciel chciał zachować swoją łódź, musiał wziąć młodego Danny’ego Ryana na pokład.
Ale nie było żadnego powodu, żeby Danny miał się o tym dowiedzieć. Po co mu psuć zabawę?
Pat też nie rozumiał tego, co zrobił Danny.
– Po co ci to? – zapytał.
– Sam nie wiem – odpowiedział Danny. – Chcę spróbować czegoś innego, popracować na świeżym powietrzu.
– A doki nie są na świeżym powietrzu?
No tak, są ‒ pomyślał Danny, ale doki to nie ocean, a on mówił szczerze, naprawdę chciał robić coś innego niż w Dogtown. Wiedział, jakie życie go czeka: zapisać się do związków zawodowych, pójść do pracy w dokach, dorabiać jakieś drobne kieszonkowe jako mięśniak Murphych. W piątek wieczór mecz hokejowy Providence Bruins, sobotnie wieczory w Glocu, niedzielne obiady przy stole Johna. Chciał czegoś więcej, a w każdym razie czegoś innego – chciał iść przez życie po swojemu. Pracować ciężko i uczciwie, mieć własne pieniądze, własne miejsce, nic nikomu nie być winnym. Jasne, brakowałoby mu Pata i Jimmy’ego, ale Gilead leżało tylko o pół godziny, góra czterdzieści pięć minut drogi od Dogtown, a w sierpniu i tak by tam przyjeżdżali.
Znalazł więc pracę przy połowach miecznika.
Na początku był kompletnym matołem i nie miał pojęcia, co robi. Dick zdarł sobie gardło, próbując mu wytłumaczyć, co ma robić, a czego nie. Obrzucał go wszelkimi możliwymi wyzwiskami i Danny przez cały dobry rok myślał, że na imię ma Durny.
Ale w końcu się nauczył.
Został przyzwoitym pomocnikiem, przezwyciężył uprzedzenia większości starszych rybaków, którzy uważali, że nikt, kto nie ma morza we krwi od trzech pokoleń, nie nadaje się do pracy na łodzi, i cholernie mu się to spodobało. Znalazł sobie domek pełen przeciągów, nauczył się gotować – no dobra, w każdym razie nauczył się robić jajka na bekonie, zupę z małży i chili – zarabiał i pił z mężczyznami.
W lecie pracował przy połowach miecznika, w zimie załapywał się na łodzie, które wypływały po ryby denne – dorsza, łupacza, flądrę – cokolwiek, czego jeszcze nie wyłapali Rosjanie i Japońcy, i co wciąż pozwalał im łowić rząd.
Lata były przyjemne, zimy cholerne.
Szare niebo, czarny ocean. Jedyne słowo, którym można było opisać Gilead w zimie, to „ponury”. Wiatr przewiewał domek na wylot, jakby ktoś go tu zaprosił, i Danny musiał kłaść się do łóżka w grubej bluzie z kapturem. Zimą, kiedy łodzie mogły wypłynąć, ocean na wszelkie sposoby próbował cię zabić, a kiedy nie można było wypłynąć, tego samego usiłowała dokonać nuda. Nie było nic do roboty, można było tylko pić i patrzeć, jak brzuch ci rośnie, a portfel chudnie. Wyglądać przez okno na mgłę, jakby się mieszkało w butelce aspiryny. Może jeszcze pooglądać telewizję i wrócić do łóżka albo założyć czapkę, wbić ręce w kieszenie kurtki i pójść na przystań, żeby popatrzeć na swoją łódź, która tam stała, równie nieszczęśliwa jak ty sam. Pójść do baru, posiedzieć i poutyskiwać z innymi, a gdybyś jeszcze nie czuł się wystarczająco nieszczęśliwy, to w niedzielę był mecz Patriotów.
Ale w te dni, kiedy mogli wypłynąć – Jezu Chryste, jak było zimno, zimniej niż w piekle, chociaż mieli na sobie tyle warstw ubrania, że wyglądali jak cholerne ludziki Michelina. Termalne kalesony i podkoszulek z długimi rękawami, grube wełniane skarpety, wełniany sweter, bluza, puchowa kurtka i grube rękawice, a i tak było zimno. Trzeba było dotrzeć na przystań na czwartą rano, uwolnić z lodu cumy i śrubę, podczas gdy Dick, Chip Whaley, Ben Browning czy ktokolwiek inny, z kim Danny akurat płynął, próbował uruchomić silnik.
Potem płynęło się przez kanał i przez zatokę Refuge. Białe grzywy fal rozpryskiwały się na oblodzonych skałach przy linii przypływu. Później przez West Gap albo East Gap, zależy, gdzie akurat była ryba. Czasami spędzali na morzu trzy, cztery dni, czasami, jeśli dobrze trafili, tydzień i Danny, tak jak wszyscy, łapał dwu-, trzygodzinne drzemki między wachtami, zarzucaniem sieci, wyciąganiem ich na pokład i wysypywaniem połowu do ładowni. Schodził na dół i brał w zgrabiałe ręce kubek parującej kawy albo szybko pochłaniał miskę chili czy zupy z małży. Rano zawsze były jajka na bekonie i grzanki – ile tylko dał radę w sobie zmieścić, bo kapitanowie nigdy nie oszczędzali na jedzeniu. Człowiek, który tak ciężko haruje, musi zjeść.
Kiedy mieli tyle szczęścia, że wyczerpali limit, kapitan mówił, że wracają, i to było fantastyczne uczucie: zrobiło się swoją robotę, otrzymało za nią nagrodę i dostanie się spory czek odzwierciedlający własny udział w wypełnionej ładowni. Wszyscy mężczyźni wracali do żon i dziewczyn dumni, że udało im się zarobić na jedzenie, kolację i wyjście do kina.
Kiedy indziej, w gorszych chwilach, sieci były lekkie albo nawet całkiem puste i zdawało się, że w całym ciemnym Atlantyku nie ma ani jednej ryby. Kuter przemykał z powrotem do portu, a załogę przenikało poczucie wstydu, jakby zrobili coś złego, jakby do niczego się nie nadawali. Ż ony i dziewczyny wiedziały, że trzeba się z nimi obchodzić delikatnie, bo są źli i zawstydzeni, nie czują się mężczyznami, nie ma pieniędzy na spłatę kredytów hipotecznych ani czynszu, a naprawa samochodu będzie musiała poczekać.
To się zdarzało coraz częściej.
Ale letnie miesiące…
Lata były wspaniałe.
W lecie Danny wypływał na miecznika. Łódź była lekka i szybka, morze i niebo błękitne. Danny stał na dziobie, bo dobrze sobie radził z harpunem, a Dick potrafił znajdować mieczniki, jakby sam był jednym z nich. Był cholerną legendą tego portu. Czasami zabierali klientów na sportowe połowy – bogatych gości, których stać było na to, żeby wynająć łódź z całą załogą. Łapali mieczniki i tuńczyki na wędkę, a zadaniem Danny’ego było pociąć przynętę i pilnować, żeby klientom nie zabrakło zimnego piwa. Bywali na tej łodzi sławni ludzie, ale Danny nigdy nie zapomni, jak popłynął z nimi Ted Williams – właśnie ten Ted Williams, słynny prezenter radiowy. Okazał się w porządku gościem, a po wszystkim dał Danny’emu setkę napiwku.
Kiedy indziej wypływali na mieczniki, żeby je sprzedać na targu rybnym, i tu już nie było żartów. Danny stał na dziobie z harpunem, a kiedy natrafili na stado mieczników, rzucał harpun przywiązany do ciężkiej boi, która ciągnęła rybę w dół. Czasami mieli pięć, sześć ryb na linach i wciągali je na pokład dopiero wtedy, kiedy już były zmęczone. To były wspaniałe dni. Wracali do portu o zmierzchu, żeby świętować, pić i bawić się, potem Danny padał twarzą na łóżko, szczęśliwy i wyczerpany, a następnego dnia wszystko zaczynało się od początku.
Dobre czasy.
Któregoś takiego lata, w sierpniu, na plaży pojawiła się ekipa z Dogtown. Danny dołączył do nich na drinki, hot dogi i hamburgery i zobaczył w Terri kogoś więcej niż tylko młodszą siostrę Pata.
Włosy miała czarne jak morze w zimie, jej oczy – Danny mógłby przysiąc – nie były niebieskie, lecz fiołkowe, drobne ciało w niektórych miejscach było smukłe, w innych wypełnione. Nie było jej wtedy stać na perfumy, a zresztą matka i tak by jej nie pozwoliła ich kupić, więc przecierała skórę za uszami ekstraktem waniliowym i teraz Danny żartuje, że wciąż dostaje erekcji od ciastek z cukrem waniliowym.
Pamięta, jak pieścili się pierwszy raz, objęci, pod osłoną wydm. Gorące, mokre pocałunki; jej język, ku zaskoczeniu Danny’ego, wsuwał się i wysuwał z jego ust. Był taki szczęśliwy, kiedy pozwoliła mu rozpiąć dwa guziki swojej białej bluzki i wsunąć do środka rękę.
Kilka tygodni później – to był jeden z tych gorących i dusznych sierpniowych wieczorów – w samochodzie zaparkowanym na plaży rozpięła dżinsy i znów go zadziwiła, kiedy uniosła biodra, żeby wygodniej mu było wsunąć pod spód rękę i dotknąć jej przez białe bawełniane majtki. Jej język poruszał się coraz szybciej, przycisnęła się do niego mocniej i powiedziała: „Rób tak, właśnie tak rób”. Innego wieczoru, kiedy ją tam pocierał, zesztywniała i zaczęła jęczeć. Uświadomił sobie, że miała orgazm. On sam był tak twardy, że aż bolało, a wtedy jej drobna dłoń rozpięła suwak jego dżinsów i wsunęła się do środka, niepewna i niewprawna, ale pochwyciła go i zaczęła głaskać. Wytrysnął w spodenki i żeby ukryć wilgotną plamę, musiał wypuścić koszulę na dżinsy, zanim wrócili do całej grupy, która siedziała przy domku.
Danny był zakochany.
Ale Terri nie chciała być dziewczyną rybaka ani żoną rybaka.
– Nie mogę mieszkać tak daleko – powiedziała.
– To tylko pół godziny jazdy – stwierdził Danny.
– Czterdzieści pięć minut – uściśliła. Była bardzo przywiązana do rodziny, przyjaciół, swojej fryzjerki, sąsiedztwa i dzielnicy. Terri była dziewczyną z Dogtown i zawsze miała nią pozostać. Goshen było okej na kilka tygodni w lecie, ale nie mogłaby tam mieszkać na stałe, szczególnie gdyby Danny’ego miało nie być przez kilka nocy pod rząd i musiałaby się martwić, czy wróci. Danny wiedział, że to rzeczywiście prawda, bo chłopcy i mężowie ginęli w morzu, zsuwali się z pokładu do lodowatej wody lub mózg im się rozpryskiwał pod uderzeniem rozbujanego wiatrem wysięgnika sieci. Albo zapijali się na śmierć, kiedy nie było ryby.
No i nie było z tego pieniędzy.
W każdym razie nie dla pomocnika.
Jeśli miało się łódź, to czasem udawało się trafić kilka dobrych sezonów, ale ryby było coraz mniej i nawet większość właścicieli łodzi przędła coraz cieniej.
Terri wyrosła w wygodnym domu Murphych i nie widziała siebie w roli ubogiej rybaczki, jak to nazwała.
– Tato załatwi ci kartę związkową – powiedziała – i pracę w porcie.
Miała na myśli port w Providence, a nie Gilead.
Rozładunek w dokach.
Dobre pieniądze, dobra praca w związkach zawodowych, a potem, kto wie? Awans w hierarchii Murphych, może praca przy biurku w związkach, coś w tym rodzaju. I udział w innych interesach Murphych. To samo, co Danny miałby, gdyby jego ojciec tego nie przepił, gdyby nie zalewał się tak często, że w końcu stał się ciężarem. Najpierw odsunęli go od najlepszych zleceń, a potem od wszystkich w ogóle. Przez pamięć dawnych czasów odpalali mu tylko tyle, żeby mógł przeżyć, i to wszystko.
Był taki okres, jeszcze w dzieciństwie Danny’ego, kiedy nazwisko Marty Ryan wzbudzało strach. Teraz budziło tylko litość.
Ale Danny i tak tego nie chciał. Nie chciał mieć nic wspólnego z wymuszeniami, z lichwą, hazardem, uprowadzaniem ciężarówek i związkami. Problem polegał na tym, że chciał Terri – była wesoła, bystra, słuchała go i nie dała sobie wciskać kitu, ale nie chciała mu się oddać, dopóki nie byli co najmniej zaręczeni, a to, co zarabiał na łodziach, nie wystarczało na brylant, nie wspominając już nawet o małżeństwie.
Więc Danny zapisał się do związków i wrócił do Dogtown.
Pierwszą osobą, jakiej powiedział, że chce się oświadczyć Terri, był Pat.
– Dasz jej pierścionek? – zapytał Pat.
– Jak tylko zbiorę dość pieniędzy na coś porządnego.
– Idź do Solly’ego Weissa.
Weiss miał sklep z biżuterią w centrum Providence.
– Myślałem o Zales – odrzekł Danny.
‒ Chcesz przepłacać w detalu? – zdziwił się Pat. – Idź do Solly’ego, powiedz mu, że jesteś z nami i dla kogo ma być ten pierścionek, a on ci da dobrą cenę.
Nie na próżno nieoficjalne motto stanu brzmiało „Znam pewnego faceta”.
– Nie chcę dawać Terri brylantu, który spadł z ciężarówki – powiedział Danny.
Pat roześmiał się.
– Nie są kradzione. Jezu, za kogo mnie masz? Opiekujemy się Sollym. Słyszałeś kiedyś, żeby było u niego włamanie?
– Nie.
– I jak myślisz, dlaczego? Jeśli ci głupio, to mogę pójść z tobą.
Poszli więc razem i Solly sprzedał Danny’emu karatowy brylant ze szlifem księżnej po kosztach, na odroczone raty i bez prowizji.
– I co ci mówiłem? – powiedział Pat, kiedy wyszli ze sklepu.
– Więc tak to działa?
– Tak to działa. Teraz musisz iść do starego, ale tam już z tobą nie pójdę.
Danny znalazł Johna Murphy’ego w Glocu, a gdzież by indziej, i poprosił o chwilę rozmowy. John zabrał go do tylnej sali, posadził przy swoim stoliku i tylko na niego popatrzył. Nie zamierzał mu niczego ułatwiać.
– Przyszedłem prosić o rękę pańskiej córki – oświadczył Danny. Czuł się jak idiota i robił w portki ze strachu.
Danny Ryan w roli zięcia był Johnowi potrzebny jak wrzód na dupie, ale Catherine już go uprzedziła że to się może zdarzyć i że jeśli chce mieć szczęśliwe życie rodzinne, to powinien się zgodzić.
– Znajdę jej kogoś innego – powiedział.
– Ona nie chce nikogo innego – odrzekła Catherine. – Lepiej mieć to z głowy, dopóki nie chodzi z brzuchem.
– Zrobił jej dziecko?
– Jeszcze nie – powiedziała Catherine. – Jeśli wierzyć Terri, nawet ze sobą nie sypiają, ale…
Toteż John odegrał swoją rolę wobec Danny’ego.
– Jak zamierzasz utrzymywać moją córkę?
A jak ci się, do diabła, wydaje? – pomyślał Danny. Załatwiłeś mi kartę związkową, robotę w dokach i parę dodatkowych zleceń.
– Umiem ciężko pracować – powiedział – i kocham pańską córkę.
John wygłosił zwykłą pogadankę pod hasłem „miłość nie wystarczy”, ale w końcu dał swoje błogosławieństwo. Tego wieczoru Danny zabrał Terri na elegancką kolację do George’a, a ona udawała, że jest zdziwiona, kiedy przyklęknął na kolano i zapytał, czy za niego wyjdzie, chociaż wcześniej prosiła brata, żeby podpowiedział Danny’emu, skąd wziąć dobry pierścionek bez zadłużania się.
Ślub był wystawny, jak przystało na córkę Johna Murphy’ego.
Nie wystawny na sposób włoski, nie posunęli się aż tak daleko, ale wszyscy Włosi przyszli i przynieśli koperty – Pasco Ferri z żoną, bracia Moretti, Sal Antonucci z żoną, Chris Palumbo. Zjawili się też wszyscy ważni Irlandczycy, nawet Marty pokazał się na pełnej ślubnej mszy w kościele Marii Panny i potem na przyjęciu weselnym w Biltmore. John zabulił za to wszystko, ale już nie za podróż poślubną, więc Danny i Terri pojechali na drugą stronę mostu Blackstone na trzydniowy weekend w Newport.
Małżeństwo Danny’ego i Terri nikogo nie uszczęśliwiło bardziej niż Pata.
– Zawsze byliśmy braćmi – powiedział podczas próby generalnej – a teraz jesteśmy nimi już oficjalnie.
Tak, wszystko było oficjalne, więc Terri w końcu się poddała.
Entuzjastycznie, energicznie – Danny nie miał żadnych powodów do narzekania. I nadal nie ma. Po pięciu latach małżeństwa seks wciąż jest dobry. Jedyny problem polega na tym, że nie zaszła jeszcze w ciążę i wszyscy uważają, że mają prawo ciągle ją o to pytać, a on wie, że dla niej to jest bolesne.
Danny’emu nie śpieszy się do dzieci. Nawet nie jest pewny, czy w ogóle chce je mieć.
– To dlatego, że ciebie wychowały wilki – powiedziała mu kiedyś Terri.
To nieprawda ‒ myśli Danny.
Wilki nie porzucają swoich małych.
Spogląda teraz na budzik na starej komodzie i widzi, że już czas iść na spotkanie w Spindrift przed piknikiem u Pasca.
Zawsze w sobotę w weekend Ś więta Pracy Pasco Ferri wydaje przyjęcie i zaprasza wszystkich. Wystarczy przejść obok jego domu na plaży i zwrócić uwagę na dół, który kopie, a on cię zaprosi, nie ma nic przeciwko temu. Przez cały dzień kopie ten dół i sypie węgle, a potem wyciąga z wody małże.
Czasami Danny idzie razem z nim. Stoi po kostki w ciepłym błocie w kałużach pozostawionych przez przypływ i grzebie w nich grabiami z długą rączką. To żmudna praca – przeciąga się grabiami po dnie, wyjmuje je z wody i palcami wyciąga małże spomiędzy zębów, a potem wrzuca je do wiadra kołyszącego się na wodzie w dętce, którą Pasco przywiązuje sobie do pasa kawałkiem starej linki do bielizny. Półnagi Pasco pracuje powoli i równomiernie jak maszyna. Jego śródziemnomorska skóra opalona jest na ciemny brąz. Jest po sześćdziesiątce, ale mięśnie wciąż ma twarde jak węzły, na piersiach dopiero zaczynają obwisać. Ten człowiek rządzi całą południową częścią Nowej Anglii, ale jest przeszczęśliwy, kiedy tak stoi w błocie pod palącym słońcem i pracuje jak chłop.
Tak, ale ilu ludzi ten stary paisan, ten swojak, wykończył? – zastanawia się czasem Danny, patrząc, jak tak pracuje spokojny i zadowolony. I ilu wykończył osobiście? Miejscowe legendy głoszą, że Pasco osobiście załatwił Joeya Bonhama, Remy’ego LaChance’a, braci McMahon z Bostonu. Z prowadzonych szeptem późną nocą przy butelce whiskey rozmów z Peterem i Paulem można się dowiedzieć, że Pasco nie używał broni palnej, lecz wykonywał robotę garotą albo nożem, z tak bliska, że czuł zapach potu ofiary.
Czasami Pasco i Danny kupowali w Almacs udka z kurczaka, a potem jechali do Narrow River. Pasco uwiązywał udko na długim sznurku, wrzucał je do wody i bardzo powoli wyciągał. W mięso wczepione były szczypce błękitnego kraba, który nie puszczał, dopóki Pasco nie wrzucił go prosto w trzymaną przez Danny’ego siatkę.
– Lekcja dla ciebie – powiedział kiedyś Pasco, patrząc, jak krab próbuje się wydostać z wiadra. Przywiązał do sznurka następny kawałek kurczaka i powtarzał ten proces, aż nazbierali całe wiadro krabów, które zamierzali tego wieczoru ugotować.
Lekcja brzmiała: nie trzymaj się czegoś, co wciągnie cię w pułapkę. Jeśli masz zamiar puścić, puszczaj od razu.
A jeszcze lepiej: w ogóle nie łap się na przynętę.

 
Wesprzyj nas