“Znajdziesz mnie w cieniu guayacán” to opowieść o dalszych losach bohaterów książki “Spotkajmy się zanim przyjdzie zima”.
Dwie połówki starej carskiej monety odnajdują się w ogarniętej powstańczym piekłem Warszawie, by chwilę potem znów się rozdzielić, miotane wojenną zawieruchą po całym świecie…
Tuż po II wojnie światowej Marianne de Ville, przebywająca w Maroku, tęskni za ukochanym gestapowcem, który uciekł do Argentyny. W Polsce komunistyczna bezpieka tropi zawzięcie Zosię Zaporewicz i Adama Wolskiego.
Tylko jedna osoba jest w stanie połączyć wszystkie te historie i zjednoczyć ze sobą połówki monety. Monika Wilczyńska, matka, której odebrano dziecko, kobieta, która nie pamięta swojej przeszłości, samotna, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, rzucona z bezpiecznej Warszawy w sam środek slumsów Mexico City. Musi walczyć o swoją uprowadzoną córeczkę, przy okazji zbliżając się do wyjaśnienia liczącej 160 lat tajemnicy.
Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych (Trzy odbicia w lustrze, Pąki lodowych róż), kryminałów (Skaza, Kręgi, Głos przeszłości) i thrillera science fiction (Nowy drapieżnik). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do pisania kolejnych książek. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.
Znajdziesz mnie w cieniu guayacán
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 stycznia 2022
ROZDZIAŁ 1
Warszawa, Czerniaków
wrzesień 1944 roku
Czas naglił. Nad wschodnim brzegiem Wisły powoli rozpalał się brzask. Za chwilę niemieccy cekaemiści nie będą już potrzebować opadających na spadochronach flar, żeby dokładnie widzieć, co płynie z nurtem rzeki. A tymczasem oni wciąż tkwili w pułapce. Statek wycieczkowy „Bajka” szczelnie wypełniali konający ludzie. Ranni powstańcy, zwykli cywile lub – tak jak ich trójka – niedobitki z rozbitych w ostatnich dniach oddziałów. Zabijał ich upływ krwi, brak leków i opieki medycznej, pragnienie, głód, dyfteryt, ale przede wszystkim… O blaszaną burtę zagrzechotała kolejna długa seria. Cienka i skorodowana stal puściła w kilkunastu miejscach i ołów przebił się na wylot, uderzając w pokład. A raczej w szczelnie go wypełniającą, ściśniętą ludzką masę. Ktoś potępieńczo zawył, ktoś inny tylko jęknął, ktoś się próbował odczołgać, wlokąc za sobą stare bandaże i całkiem świeży kikut. Zdrowi tratowali rannych na śliskim od krwi pokładzie w beznadziejnej próbie uniknięcia dziurawiących burty kul. Ile tu się schroniło osób? Kilkadziesiąt? Kilkaset? Jeszcze dwa–trzy dni temu wszyscy myśleli, że pokłady „Bajki” to najbezpieczniejsze miejsce w lewobrzeżnej Warszawie. Że zaraz z drugiej strony przypłyną łodzie wypełnione żołnierzami 1 Armii generała Berlinga, które w drodze powrotnej zabiorą stąd uciekinierów. Ale nie przypłynęły…
– I już nie przypłyną – powiedział z naciskiem Adam Wolecki, przenosząc wzrok z Zosi „Łani” Zaporewicz na Franka de Ville. – Musimy wpław. Na prawy brzeg.
Odpowiedzieli mu pustym wzrokiem. Byli słabi. Wycieńczeni ostatnimi kilkoma dniami bezustannych walk. Obrona budynku PKO i jego ostateczna utrata. Morze ruin, w jakie zmieniła się ulica Wilanowska, przez którą biegła zygzakiem zmieniająca się co chwilę linia frontu. Zażarte walki toczone z esesmanami Dirlewangera o każde piętro, podwórko, klatkę schodową. O każdy pokój. Granaty wrzucane przez wybijane przez nich w ścianach dziury i odrzucane im z powrotem przez ślepe okna. Grzmot czołgowych dział, prychnięcia granatników, piskliwy jazgot pocisków z działa kolejowego. Klekot osypujących się na mieszkańców całych kamienic, zawodzące wycie pikujących sztukasów, plaskanie ołowiu o ceglane mury. I najgorszy dźwięk – cisza przed kolejnym atakiem. Lub cisza po straceniu kolejnej placówki. Domu, podwórka, połowy klatki schodowej, do której wpadały zbiry Dirlewangera, żeby gwałcić, mordować, podpalać.
Tak, Adam widział to wszystko w spojrzeniach tej dwójki. Sam też czuł się, jakby to, na co ostatnio patrzył, wypaliło mu się bliznami na siatkówce oczu. Nie chciał jednak jeszcze się poddać. Dać się zabić w tej wielkiej konserwie mięsnej, w jaką zamieniła się „Bajka”.
– Ściągamy ubrania – rozkazał, kiedy pod ogniem kaemów i moździerzy doczołgali się do linii wody – i płyniemy do Ruskich.
Musiał im pomóc. Zosia i Frank byli tak osłabieni głodem, stresem i brakiem snu, że problemem było dla nich nawet ściągnięcie butów. A zresztą niezmieniane od dawna ubrania w wielu miejscach poprzyrastały do ciał i teraz odchodziły z ociekającymi ropą płatami skóry. Z tego powodu Zosia zdecydowała się płynąć w spodniach i panterce.
– Jeszcze chwila – zatrzymała ich słabym głosem, zanim wślizgnęli się do wody.
– Co?
– Podzielmy między siebie połówki monety.
– Po co ci one, Łaniu? Wyrzuć je do Wisły! – spróbował jej to wyperswadować.
– Nie! – Spojrzała na niego rozgorączkowanym wzrokiem. – Jedną zabieram ja, drugą ty. Jeśli któreś z nas zginie, zostanie przynajmniej jedna…
Ciężko westchnął, a potem oddarł z koszuli pas materiału i zawiązał go sobie wokół szyi. Następnie wsunął pod płótno kawałek złota.
– Zadowolona?
Skinęła głową.
– No to ruszamy!
– Jeszcze jedno… – Przytrzymała jego rękę.
– Co znowu?
– Gdybyśmy się rozdzielili…
– To nam nie grozi! Nie puszczę twojej rączki, madame, aż do tamtego brzegu!
– Ale gdyby jednak… Moi rodzice mieli dobrego znajomego… Pana Leonarda… W Nieznanowicach koło Jędrzejowa i Kielc. – Zosia wyrzucała słowa, jakby wypluwała kamyczki, które dostały się jej pod język.
Adam zaczął się niepokoić, czy to nie objaw rosnącej gorączki.
– Kiedyś mama i papa jeździli do jego majątku. Dobry gospodarz… Miał młyn… I w ogóle. Organizował też płatne polowania w swoich lasach… Tak się z nim poznali… Mama kiedyś wspomniała, że w czasie okupacji ze sobą korespondowali. I on nas zapraszał, gdyby co…
Woda była paraliżująco zimna. Muliste dno próbowało zakleszczyć stopy. Wsunęli się w czarną toń po szyje, a potem popłynęli, starając się nie zachłysnąć osiadającym na powierzchni kożuchem czarnego pyłu. Prochy płonącej Warszawy. Prochy jej mieszkańców…
– Trzymajmy się razem! – komenderował Adam.
Był boleśnie świadom, że bez jego pomocy tamtych dwoje nie da rady pokonać Wisły. Jeśli ich nie podtrzyma, pewnie utoną. Kiedy jednak tylko wypłynęli zza osłony brzegu, szybko zrozumiał, że utonięcie nie jest ich największym problemem. W powietrzu zagwizdały kule, które z impetem podziurawiły wodę obok nich, rozpryskując ją mnóstwem małych gejzerów. Prawie dostali! A przecież nie odpłynęli więcej niż dziesięć metrów! To się nie może udać.
– Naprzód! Naprzód! Przyjcie ze wszystkich sił! – ponaglił, choć sam już prawie stracił nadzieję.
Mocno kopnął nogami, holując za sobą Zosię i Franka. Rzeka obok nich zdawała się bulgotać od tnących nurt kul. A to nie wszystko! Zaraz uderzyły w nich pociski z ręcznych moździerzy. Pierwsze wybuchy rozdarły plażę, z której właśnie wypełzli, kolejne przeorały środek rzeki.
„Wstrzeliwują się w nas”. Ledwo to pomyślał, gdy nagle cały jego świat rozpadł się w paroksyzmie jaskrawej eksplozji. Poczuł, że potężna siła wyciska mu z płuc powietrze, unosi ponad wodę, obraca w powietrzu… Uświadomił sobie, że już nie trzyma dłoni przyjaciół. Gdzie Zosia? Frank? Czy żyją? Z impetem z powrotem gruchnął w toń. Ogłuszony, oślepiony, na wpół żywy, uświadomił sobie, że klęczy w płytkiej wodzie. Czy to już prawy brzeg? Zanosząc się kaszlem, wyczołgał się na grząską plażę. Brnął dalej, po omacku, ku zbawczej linii chaszczy. A kiedy do niej dotarł, ze zdumieniem wymacał pod sobą jakieś ubrania. Zamrugał, przetarł oczy i w końcu zrozumiał, co trzyma w palcach – to była jego własna panterka, którą dopiero co z siebie zdjął przed wejściem do rzeki. Wrócił na lewy brzeg. Do piekła.
Eksplozja najpierw podrzuciła ją w powietrze, a potem cisnęła w rwący nurt. Zosia poczuła, że tonie. Nasiąknięty mundur ciągnął ją w dół. Chciała złapać oddech, lecz zamiast tego zassała wodę. Przed oczami zamigotały mroczki, płuca niemal eksplodowały bólem. Szarpnęła się w poszukiwaniu mocnej ręki tego twardego Wołyniaka, Adama. Ale pomocnej dłoni nigdzie nie było. Zamiast tego palce wczepiły się w oślizgłą belkę niesioną z nurtem. Chwyciła mocniej, podciągnęła się, niemal zdzierając paznokcie, i wreszcie udało jej się unieść usta i nos ponad powierzchnię wody. Zakasłała, zwymiotowała, nareszcie wciągnęła do płuc powietrze. Mocniej uczepiła się belki. Otworzyła oczy, wciąż odpluwając z przełyku słodko-zgniło-mulisty smak Wisły. Jakby nie tylko mieszkańcy miasta, ale i sama rzeka była już trupem…
Rozejrzała się. Mijała właśnie szczątki wysadzonego przez Niemców mostu Poniatowskiego. Nikt już do niej nie strzelał. Chyba dlatego, że wokół niej płynęło mnóstwo innych szczątków. Wzdęty trup konia, zwłoki noworodka obrócone nóżkami w górę, pół dachu jakiejś szopy, snopek nadpalonego siana.
Woda wokół niej pociemniała, przygasła, brzegi zrobiły się czarne i rozmyte. Gdzie chłopcy? Czy płyną za nią? Odwróciła się i ujrzała za sobą zaśmieconą szczątkami, miejscami spienioną wstęgę rzeki, w której przeglądała się czerwono-pomarańczowa łuna wznoszącą się nad miastem. Iskry i podświetlone od spodu dymy kotłowały się po niebie. Upiorny blask tańczył i drżał na zmarszczkach fal. Ona jednak była już na skraju cienia. Wypływała poza tę gigantyczną łunę, przy której brzask wstającego właśnie słońca był jak nieśmiały uśmiech dziecka wobec szczerzącego się demona. Rzeka ciągnęła ją ze sobą coraz dalej w bezpieczny mrok.
– Adam! Frank! – zawołała.
Odpowiedział jej tylko bliski plusk wody i odległy pomruk wybuchających pocisków. Była sama. Chłopcy zniknęli. Ciemniejąca z każdą chwilą rzeka unosiła ją w nieznane. A ona nie miała sił, by walczyć z jej nurtem.
ROZDZIAŁ 2
Warszawa, Ursus, Jaktorów
początek października 1944 roku
Cisza nad miastem była gorsza niż wcześniejszy, nieprzerwany grzmot. Niepokoiła go, dekoncentrowała. Oczywiście, było całkiem sporo różnych odgłosów. Szczekliwe komendy Niemców, miękki zaśpiew ich rosyjskich sojuszników, a nawet zawodzenie imama z regimentu SS Wschodnich Muzułmanów. Zdarzały się też dobiegające z oddali puknięcia karabinów, a nawet jazgotliwe serie z broni maszynowej. Czasem gdzieś osypały się cegły albo gruchnął walący się mur, czasem zatrzeszczał buchający dymem i snopami iskier pożar. Tu i tam mruczały silniki ciężarówek, raz po raz gęste od sadzy powietrze rozcinał obcy śmiech zwycięzców albo pojedynczy kobiecy krzyk. Bywało, że w górze zawarczał samolot. To wszystko jednak było niczym wobec kanonady, która przez ostatnie dwa miesiące kołysała go do snu. Bez niej czuł się nagi, a monotonne szuranie tysięcy stóp idących z nim ramię w ramię ludzi doprowadzało go do obłędu.
Adam Wolecki nie poddał się razem z innymi oddziałami AK. Kiedy wybuch granatnika wyrzucił go z powrotem na plażę, doczołgał się do „Bajki”. Tam, w półśnie, wstrząsany suchymi, głodowymi torsjami, doczekał do kapitulacji. A kiedy umilkły wystrzały, włożył na siebie cywilne ubranie pierwszego z brzegu trupa (połówkę monety wsunął w podszewkę marynarki) i powlókł się aż do punktu granicznego obok Politechniki razem z całą armią upiorów, w jakich zamienili się mieszkańcy wysiedlanego miasta.
Głód bardzo go osłabił. Z trudem wspinał się, a potem zsuwał z resztek ulicznych barykad. Nie reagował na poszturchiwania żołnierzy gnających go razem z innymi uchodźcami dalej – aż na Dworzec Zachodni. Z wysiłkiem wspiął się do jednego z dziesiątek wagonów towarowych, podczołgał do ściany i padł na deski podłogi.
Ruszyli. Powolny stukot kół przenikał przez podłogę, odbijając się rezonansem w jego wycieńczonym ciele. Chyba gorączkował, bo na przemian budził się i tracił przytomność. Kiedy jednak drzwi wagonu rozsunięto i kazano im wysiadać, Adam poczuł się trochę lepiej.
Byli w podwarszawskim Ursusie. Cały, wielotysięczny tłum wynędzniałych ludzi zagoniono z pociągu do opuszczonej i zdewastowanej fabryki. Usiedli w hali, na gołej ziemi przesiąkniętej smarami. Szczęśliwcy rozmościli się na kupach stalowych wiórów. Czekali. Na co? Nikt nie był pewien. Komora gazowa? Obóz koncentracyjny? Przymusowe roboty w głębi Reichu? Bo gdyby chcieli rozstrzelać – tak jak mieszkańców Woli na początku powstania – to chyba tak by się z nimi nie cackali?
Minęła noc. Bez jedzenia i wody. Potem dzień. I jeszcze jedna noc.
Adam nie czuł już głodu. Jego zmysły zdawały się wyostrzać, rejestrował wokół siebie każdy ruch oraz dźwięk. I tylko czasem miał wrażenie, że unosi się z ciała, szybując wysoko aż pod dachem hali, i patrzy na wszystko z góry.
Poruszenie. Rozkazy. Poszturchiwania. Ludzie powoli zwlekali się z miejsc, ustawiając w długie szeregi. Tymczasem żołnierze, pod okiem kilku oficerów, zaczęli wyszarpywać z tłumu tych w miarę młodych i zdrowych, odsyłając ich na lewą stronę. Starsi, niedołężni i kobiety z dziećmi trafiali na prawo.
Segregacja.
Wzdłuż szeregu, w którym stał Adam, szedł podoficer, kolejno wskazując zdatnych do pracy. Niektórzy zbyt opieszale reagowali na rozkaz przejścia w lewo – tych szarpał, wyzywał i dawał kopa na drogę. Wolecki rozejrzał się dyskretnie. Przed nim stał staruszek bez nogi wspierający się na ułamanej desce. Za nim kilkunastoletni chłopak. Cofnął się więc za młodziaka i niemal przykleił do jego pleców. Niemiec był już przy kalekim staruszku. Wskazał mu prawą stronę. Dziadek ruszył. Następny był nastolatek. Na lewo. Chłopak się zawahał, Niemiec chwycił go za rękaw. Kiedy podoficer się odwrócił, ekspediując dzieciaka do grupy zdolnych do pracy, Adam niespiesznie podszedł do kuśtykającego staruszka i ujął go pod ramię. Tamten spojrzał na niego najpierw ze zdziwieniem, a potem z wdzięcznością. Razem doczłapali do grupy po prawej stronie. Nikt ich nie zatrzymywał.
Uff, udało się. Otoczony zestresowanymi kobietami z dziećmi na rękach, które właśnie rozdzielono z mężami inwalidami i zgrzybiałymi starcami, Adam ruszył do fabrycznej bramy. Przez dwuskrzydłowe drzwi do ciemnej hali wpadały płaskie promienie jesiennego słońca i orzeźwiający prąd świeżego powietrza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że słyszy też niemieckie komendy „komm, komm!”. Cholera, drugi etap selekcji.
Rozejrzał się wokół. Był średnio o głowę wyższy od otaczających go ludzi uznanych za niezdolnych do pracy. Nawet nie próbował się więc opierać, kiedy przez tłum przecisnął się do niego rozjuszony gestapowiec z pejczem i zaciągnął go z powrotem w mrok hali.
Jedyna pociecha, że drugimi drzwiami właśnie wjechała polowa kuchnia. Po starej fabryce rozeszła się cudowna woń zupy. Niczym kiper z francuskiej winnicy wyczuł w niej zapach brukwi, pokrzywy i ziemniaków! Co najmniej od miesiąca nie widział tych warzyw na oczy! I tylko jeden kłopot. Wszyscy wokół powyciągali miski, blaszane talerze, stare puszki po konserwach. A on? Nie miał nic! W co nabrać zupy?! Kręcił się bezradnie wzdłuż kolejki czekających na swoje porcje, aż zauważył go wymuskany oficer w mundurze Wehrmachtu, do którego kleiła się wysoka Niemka.
– Dlaczego nie jesz? – spytał.
– Ich habe kein Topf! (nie mam garnka) – zameldował.
– Da hast doch den Hut! – Tamten gruchnął śmiechem.
– Oder Stiefel! – dorzuciła kobieta.
Odeszli, zaśmiewając się rubasznie, a on patrzył za nimi z wściekłością. „Nalej sobie do czapki. Albo do buta”. Bardzo śmieszne…
Na szczęście w końcu ktoś mu pożyczył przerdzewiałą puszkę po konserwie. Była dziurawa, ale dało się ją zatkać palcem. Chwilę później, niemal duszkiem, wypił porcję wodnistej zupy. Poczuł, jak wstępują w niego nowe siły.
– Młynarz Leonard z Nieznanowic koło Jędrzejowa i Kielc – szepnął sam do siebie. – Dobrze zapamiętałem, Zosiu?
Czując ciepło jesiennego słońca na twarzy, uchyliła powieki. Niebieskie niebo, pierzaste obłoczki, brzęczenie owadów i świergot ptaków. Boże… Dopiero teraz zdawała sobie sprawę, jak długo była zmuszona patrzeć na zasnute dymem niebo, deszcz pyłu i sadzy, słuchać nieustannego huku wybuchów i terkotu wystrzałów. Wokół niej pachniała trawa, która tu – na mokradłach – nawet na przełomie września i października rosła zielona i gęsta. Zosia siedziała, a raczej leżała, oparta o rozdwojony pień strzelistej olchy. Wokół niej brzęczały trzmiele, śmigały jaskółki, powietrze wibrowało jeszcze wspomnieniem lata. Jaskółki? Czy nie powinny już odlatywać do ciepłych krajów? Uśmiechnęła się. Choć z Warszawy uciekła kilka dni temu, wciąż nie mogła się przyzwyczaić do widoku żółknących już wprawdzie, ale wciąż pięknych liści. Do miękkości traw i piękna fioletowych wrzosów. Jej światem był przez ostatnie dwa miesiące gruz, wypalona ziemia, trupi odór i ceglany posmak w ustach. Zapomniała, jak piękny może być świat…
– A panienka to tylko się śmieje i śmieje… – zagadnął ją szczupły chłopak w furażerce z orłem w koronie wyciętym z puszki po niemieckiej konserwie.
Miał na imię Antek i pochodził z Izabelina. To on ją pierwszy wypatrzył tamtego ranka, wkrótce po tym, jak razem ze swoją belką dobiła w końcu do brzegu Wisły. Tyle tylko, że brzeg okazał się nie ten. Nurt rzeki poniósł ją aż w okolice Łomianek, gdzie stacjonowali Niemcy. Dlatego skierowała się stamtąd, przemykając boso przez zdziczałe łąki, porośnięte chwastami miedze i leśne zagajniki, w stronę Puszczy Kampinoskiej. Wiedziała, że jest tam duże zgrupowanie AK, któremu nie udało się przyjść z odsieczą powstaniu. Tyle że gdyby nie bystre oko Antka, być może nigdy by tam nie dotarła. Nie wiedziała, że Niemcy właśnie zebrali siły do operacji „Spadająca Gwiazda” polegającej na przeczesaniu puszczy i rozbiciu partyzantów. Furmanka, którą powoził ten jasnowłosy, najwyżej szesnastoletni chłopak, była ostatnim „oddziałem” AK wycofującym się w głąb lasu – do miejsca wymarszu całego zgrupowania w stronę Gór Świętokrzyskich. Od tamtej pory Antek uważał się chyba za jej rycerza. Z prawdziwie męską powagą pilnował, żeby na każdym popasie coś zjadła, co wieczór mościł dla niej wygodne legowisko i bardzo martwił się o jej bose stopy. Chciał nawet oddać Zosi swoje buty, ale kategorycznie odmówiła. Nie było jeszcze zimno, a szło jej się lekko, bo nie miała też nic do niesienia – całe zaopatrzenie jechało taborami, w wozach ciągniętych przez konie.
Rozejrzała się, mrużąc oczy przed słońcem. Zatrzymali się na rozległej podmokłej równinie między wsiami Jaktorów a Budy Zosine. Na zachód od nich leżał Żyrardów, w którym podobno stacjonowali Niemcy, przed nimi – od południa – drogę przecinały tory kolejowe. Musieli je przekroczyć. Ale to, co jest jednym skokiem dla kompanii lub nawet batalionu – dla wielotysięcznej Grupy „Kampinos”, ciągnącej za sobą liczące setki wozów tabory – było już wyzwaniem logistycznym. Pewnie dlatego ich dowódca, major Okoń, wolał zaczekać do zmroku. To jednak nie spodobało się jego oficerom. Kiedy się zatrzymali, Zosia słyszała, jak kilku z nich zażądało od majora anulowania rozkazu. Przekonywali, że skoro Niemcy depczą im po piętach, a tuż obok w mieście mają spory garnizon, to lepiej nie czekać w niemożliwym do obrony terenie, aż podciągną posiłki. Okoń, przedwojenny oficer, był jednak nieprzejednany. Kazał się buntownikom zamknąć i wykonywać rozkazy. Szeregowi żołnierze przyjęli to z ulgą. Mieli dość forsownego marszu, chcieli się wyspać po ostatniej nocy, kiedy straż tylna biła się z atakującymi ich samochodami pancernymi.
– O! Już się panienka nie uśmiecha. A szkoda… – odnotował skrzętnie Antek, który nawet na chwilę nie spuszczał z niej oczu.
Przeciągnęła się i znowu przymknęła powieki. Tak, szkopy czaiły się wszędzie dokoła. I pewnie znowu zaatakują. Będzie kolejna strzelanina. Jej jednak jakby to już nie dotyczyło. Bo raz, że nie miała broni, a dwa… no kurczę, po tym, co widziała i co przeżyła na Starym Mieście i Czerniakowie, nie mogło jej już przytrafić się nic gorszego. Szczerze mówiąc… jakoś się nie bała. Nie teraz, gdy w oczy świeci słońce, a nad głową śpiewają ptaki.
Brzęczenie.
Wysoko w górze, ponad rojem pszczół, trzmieli, nawet wyżej niż jaskółki. Wytężyła wzrok, Antek wskazywał coś palcem.
– To „Rama”, proszę panienki! Znaczy się focke-wulf, ale zwiadowczy.
Odprowadziła spojrzeniem niezgrabną sylwetkę dwukadłubowego samolotu. Zatoczył nad nimi pętlę, potem następną.
– Namierza nas. – W głosie chłopaka usłyszała nutę niepokoju.
„Rama” jeszcze bardziej obniżyła lot. Promienie słońca wesoło zamigotały na szybkach dużej kabiny.
– Na pewno tylko zwiadowczy?
Ledwie spytała, a samolot już zaterkotał karabinem maszynowym. Kule poszły daleko, w stronę taborów. Tam jednak, gdzie spadły, wzbudziły panikę. Ciasno zbite konie stanęły dęba, zaczęły wierzgać i kręcić się w kółko, przewracając wozy i rozsypując ładunek.
Z ziemi odpowiedziała mu prawdziwa kanonada. W samolot walili wszyscy. Nie tylko ci, którzy mieli erkaemy. Także posiadacze zwykłych karabinów, maszynowych stenów, nawet jakiś oficerek uzbrojony w przedwojennego visa. „Rama” wykręciła niespieszne kółko i podeszła do kolejnego ataku z lotu koszącego. Znów długi terkot i chmura pocisków smugowych pędzących w skłębiony tumult koni.
Nagle jeden z silników buchnął ogniem.
– Trafiony! Dostał sukinkot! – Na ziemi podniosła się wrzawa.
Samolot spróbował wykręcić, ale był za nisko. Ciągnąc za sobą smugę ognia i smolistego dymu, zniknął za linią drzew, zza której po chwili wzniósł się grzyb ognia.
– Strącony! Strącony, panno Łaniu! – wykrzykiwał, podskakując, Antek.
A potem do niej podbiegł, podciągnął ją z ziemi za ręce i już miał porwać do szalonego tańca, gdy gdzieś z oddali dobiegł wystrzał, a potem z przeciągłym gwizdem nadleciał pojedynczy pocisk, który zarył w ziemię, wyrzucając w powietrze ciężkie od wody pacyny.
Ptaki umilkły na dobre.