“Znajdziesz mnie w cieniu guayacán” to opowieść o dalszych losach bohaterów książki “Spotkajmy się zanim przyjdzie zima”.


Znajdziesz mnie w cieniu guayacánDwie połówki starej carskiej monety odnajdują się w ogarniętej powstańczym piekłem Warszawie, by chwilę potem znów się rozdzielić, miotane wojenną zawieruchą po całym świecie…

Tuż po II wojnie światowej Marianne de Ville, przebywająca w Maroku, tęskni za ukochanym gestapowcem, który uciekł do Argentyny. W Polsce komunistyczna bezpieka tropi zawzięcie Zosię Zaporewicz i Adama Wolskiego.

Tylko jedna osoba jest w stanie połączyć wszystkie te historie i zjednoczyć ze sobą połówki monety. Monika Wilczyńska, matka, której odebrano dziecko, kobieta, która nie pamięta swojej przeszłości, samotna, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, rzucona z bezpiecznej Warszawy w sam środek slumsów Mexico City. Musi walczyć o swoją uprowadzoną córeczkę, przy okazji zbliżając się do wyjaśnienia liczącej 160 lat tajemnicy.

Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych (Trzy odbicia w lustrze, Pąki lodowych róż), kryminałów (Skaza, Kręgi, Głos przeszłości) i thrillera science fiction (Nowy drapieżnik). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do pisania kolejnych książek. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.

Zbigniew Zborowski
Znajdziesz mnie w cieniu guayacán
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 


ROZ­DZIAŁ 1

War­szawa, Czer­nia­ków
wrze­sień 1944 roku

Czas naglił. Nad wschod­nim brze­giem Wisły powoli roz­pa­lał się brzask. Za chwilę nie­mieccy ceka­emi­ści nie będą już potrze­bo­wać opa­da­ją­cych na spa­do­chro­nach flar, żeby dokład­nie widzieć, co pły­nie z nur­tem rzeki. A tym­cza­sem oni wciąż tkwili w pułapce. Sta­tek wyciecz­kowy „Bajka” szczel­nie wypeł­niali kona­jący ludzie. Ranni powstańcy, zwy­kli cywile lub – tak jak ich trójka – nie­do­bitki z roz­bi­tych w ostat­nich dniach oddzia­łów. Zabi­jał ich upływ krwi, brak leków i opieki medycz­nej, pra­gnie­nie, głód, dyfte­ryt, ale przede wszyst­kim… O bla­szaną burtę zagrze­cho­tała kolejna długa seria. Cienka i sko­ro­do­wana stal puściła w kil­ku­na­stu miej­scach i ołów prze­bił się na wylot, ude­rza­jąc w pokład. A raczej w szczel­nie go wypeł­nia­jącą, ści­śniętą ludzką masę. Ktoś potę­pień­czo zawył, ktoś inny tylko jęk­nął, ktoś się pró­bo­wał odczoł­gać, wlo­kąc za sobą stare ban­daże i cał­kiem świeży kikut. Zdrowi tra­to­wali ran­nych na śli­skim od krwi pokła­dzie w bez­na­dziej­nej pró­bie unik­nię­cia dziu­ra­wią­cych burty kul. Ile tu się schro­niło osób? Kil­ka­dzie­siąt? Kil­ka­set? Jesz­cze dwa–trzy dni temu wszy­scy myśleli, że pokłady „Bajki” to naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce w lewo­brzeż­nej War­sza­wie. Że zaraz z dru­giej strony przy­płyną łodzie wypeł­nione żoł­nie­rzami 1 Armii gene­rała Ber­linga, które w dro­dze powrot­nej zabiorą stąd ucie­ki­nie­rów. Ale nie przy­pły­nęły…
– I już nie przy­płyną – powie­dział z naci­skiem Adam Wolecki, prze­no­sząc wzrok z Zosi „Łani” Zapo­re­wicz na Franka de Ville. – Musimy wpław. Na prawy brzeg.
Odpo­wie­dzieli mu pustym wzro­kiem. Byli słabi. Wycień­czeni ostat­nimi kil­koma dniami bez­u­stan­nych walk. Obrona budynku PKO i jego osta­teczna utrata. Morze ruin, w jakie zmie­niła się ulica Wila­now­ska, przez którą bie­gła zyg­za­kiem zmie­nia­jąca się co chwilę linia frontu. Zażarte walki toczone z eses­ma­nami Dir­le­wan­gera o każde pię­tro, podwórko, klatkę scho­dową. O każdy pokój. Gra­naty wrzu­cane przez wybi­jane przez nich w ścia­nach dziury i odrzu­cane im z powro­tem przez ślepe okna. Grzmot czoł­go­wych dział, prych­nię­cia gra­nat­ni­ków, piskliwy jazgot poci­sków z działa kole­jo­wego. Kle­kot osy­pu­ją­cych się na miesz­kań­ców całych kamie­nic, zawo­dzące wycie piku­ją­cych sztu­ka­sów, pla­ska­nie oło­wiu o ceglane mury. I naj­gor­szy dźwięk – cisza przed kolej­nym ata­kiem. Lub cisza po stra­ce­niu kolej­nej pla­cówki. Domu, podwórka, połowy klatki scho­do­wej, do któ­rej wpa­dały zbiry Dir­le­wan­gera, żeby gwał­cić, mor­do­wać, pod­pa­lać.
Tak, Adam widział to wszystko w spoj­rze­niach tej dwójki. Sam też czuł się, jakby to, na co ostat­nio patrzył, wypa­liło mu się bli­znami na siat­kówce oczu. Nie chciał jed­nak jesz­cze się pod­dać. Dać się zabić w tej wiel­kiej kon­ser­wie mię­snej, w jaką zamie­niła się „Bajka”.
– Ścią­gamy ubra­nia – roz­ka­zał, kiedy pod ogniem kaemów i moź­dzie­rzy doczoł­gali się do linii wody – i pły­niemy do Ruskich.
Musiał im pomóc. Zosia i Frank byli tak osła­bieni gło­dem, stre­sem i bra­kiem snu, że pro­ble­mem było dla nich nawet ścią­gnię­cie butów. A zresztą nie­zmie­niane od dawna ubra­nia w wielu miej­scach poprzy­ra­stały do ciał i teraz odcho­dziły z ocie­ka­ją­cymi ropą pła­tami skóry. Z tego powodu Zosia zde­cy­do­wała się pły­nąć w spodniach i pan­terce.
– Jesz­cze chwila – zatrzy­mała ich sła­bym gło­sem, zanim wśli­zgnęli się do wody.
– Co?
– Podzielmy mię­dzy sie­bie połówki monety.
– Po co ci one, Łaniu? Wyrzuć je do Wisły! – spró­bo­wał jej to wyper­swa­do­wać.
– Nie! – Spoj­rzała na niego roz­go­rącz­ko­wa­nym wzro­kiem. – Jedną zabie­ram ja, drugą ty. Jeśli któ­reś z nas zgi­nie, zosta­nie przy­naj­mniej jedna…
Ciężko wes­tchnął, a potem oddarł z koszuli pas mate­riału i zawią­zał go sobie wokół szyi. Następ­nie wsu­nął pod płótno kawa­łek złota.
– Zado­wo­lona?
Ski­nęła głową.
– No to ruszamy!
– Jesz­cze jedno… – Przy­trzy­mała jego rękę.
– Co znowu?
– Gdy­by­śmy się roz­dzie­lili…
– To nam nie grozi! Nie pusz­czę two­jej rączki, madame, aż do tam­tego brzegu!
– Ale gdyby jed­nak… Moi rodzice mieli dobrego zna­jo­mego… Pana Leonarda… W Nie­zna­no­wi­cach koło Jędrze­jowa i Kielc. – Zosia wyrzu­cała słowa, jakby wyplu­wała kamyczki, które dostały się jej pod język.
Adam zaczął się nie­po­koić, czy to nie objaw rosną­cej gorączki.
– Kie­dyś mama i papa jeź­dzili do jego majątku. Dobry gospo­darz… Miał młyn… I w ogóle. Orga­ni­zo­wał też płatne polo­wa­nia w swo­ich lasach… Tak się z nim poznali… Mama kie­dyś wspo­mniała, że w cza­sie oku­pa­cji ze sobą kore­spon­do­wali. I on nas zapra­szał, gdyby co…
Woda była para­li­żu­jąco zimna. Muli­ste dno pró­bo­wało zaklesz­czyć stopy. Wsu­nęli się w czarną toń po szyje, a potem popły­nęli, sta­ra­jąc się nie zachły­snąć osia­da­ją­cym na powierzchni kożu­chem czar­nego pyłu. Pro­chy pło­ną­cej War­szawy. Pro­chy jej miesz­kań­ców…
– Trzy­majmy się razem! – komen­de­ro­wał Adam.
Był bole­śnie świa­dom, że bez jego pomocy tam­tych dwoje nie da rady poko­nać Wisły. Jeśli ich nie pod­trzyma, pew­nie utoną. Kiedy jed­nak tylko wypły­nęli zza osłony brzegu, szybko zro­zu­miał, że uto­nię­cie nie jest ich naj­więk­szym pro­ble­mem. W powie­trzu zagwiz­dały kule, które z impe­tem podziu­ra­wiły wodę obok nich, roz­pry­sku­jąc ją mnó­stwem małych gej­ze­rów. Pra­wie dostali! A prze­cież nie odpły­nęli wię­cej niż dzie­sięć metrów! To się nie może udać.
– Naprzód! Naprzód! Przyj­cie ze wszyst­kich sił! – pona­glił, choć sam już pra­wie stra­cił nadzieję.
Mocno kop­nął nogami, holu­jąc za sobą Zosię i Franka. Rzeka obok nich zda­wała się bul­go­tać od tną­cych nurt kul. A to nie wszystko! Zaraz ude­rzyły w nich poci­ski z ręcz­nych moź­dzie­rzy. Pierw­sze wybu­chy roz­darły plażę, z któ­rej wła­śnie wypeł­zli, kolejne prze­orały śro­dek rzeki.
„Wstrze­li­wują się w nas”. Ledwo to pomy­ślał, gdy nagle cały jego świat roz­padł się w parok­sy­zmie jaskra­wej eks­plo­zji. Poczuł, że potężna siła wyci­ska mu z płuc powie­trze, unosi ponad wodę, obraca w powie­trzu… Uświa­do­mił sobie, że już nie trzyma dłoni przy­ja­ciół. Gdzie Zosia? Frank? Czy żyją? Z impe­tem z powro­tem gruch­nął w toń. Ogłu­szony, ośle­piony, na wpół żywy, uświa­do­mił sobie, że klę­czy w płyt­kiej wodzie. Czy to już prawy brzeg? Zano­sząc się kasz­lem, wyczoł­gał się na grzą­ską plażę. Brnął dalej, po omacku, ku zbaw­czej linii chasz­czy. A kiedy do niej dotarł, ze zdu­mie­niem wyma­cał pod sobą jakieś ubra­nia. Zamru­gał, prze­tarł oczy i w końcu zro­zu­miał, co trzyma w pal­cach – to była jego wła­sna pan­terka, którą dopiero co z sie­bie zdjął przed wej­ściem do rzeki. Wró­cił na lewy brzeg. Do pie­kła.

* * *

Eks­plo­zja naj­pierw pod­rzu­ciła ją w powie­trze, a potem cisnęła w rwący nurt. Zosia poczuła, że tonie. Nasiąk­nięty mun­dur cią­gnął ją w dół. Chciała zła­pać oddech, lecz zamiast tego zassała wodę. Przed oczami zami­go­tały mroczki, płuca nie­mal eks­plo­do­wały bólem. Szarp­nęła się w poszu­ki­wa­niu moc­nej ręki tego twar­dego Woły­niaka, Adama. Ale pomoc­nej dłoni ni­gdzie nie było. Zamiast tego palce wcze­piły się w ośli­zgłą belkę nie­sioną z nur­tem. Chwy­ciła moc­niej, pod­cią­gnęła się, nie­mal zdzie­ra­jąc paznok­cie, i wresz­cie udało jej się unieść usta i nos ponad powierzch­nię wody. Zaka­słała, zwy­mio­to­wała, naresz­cie wcią­gnęła do płuc powie­trze. Moc­niej ucze­piła się belki. Otwo­rzyła oczy, wciąż odplu­wa­jąc z prze­łyku słodko-zgniło-muli­sty smak Wisły. Jakby nie tylko miesz­kańcy mia­sta, ale i sama rzeka była już tru­pem…
Rozej­rzała się. Mijała wła­śnie szczątki wysa­dzo­nego przez Niem­ców mostu Ponia­tow­skiego. Nikt już do niej nie strze­lał. Chyba dla­tego, że wokół niej pły­nęło mnó­stwo innych szcząt­ków. Wzdęty trup konia, zwłoki nowo­rodka obró­cone nóż­kami w górę, pół dachu jakiejś szopy, sno­pek nad­pa­lo­nego siana.
Woda wokół niej pociem­niała, przy­ga­sła, brzegi zro­biły się czarne i roz­myte. Gdzie chłopcy? Czy płyną za nią? Odwró­ciła się i ujrzała za sobą zaśmie­coną szcząt­kami, miej­scami spie­nioną wstęgę rzeki, w któ­rej prze­glą­dała się czer­wono-poma­rań­czowa łuna wzno­szącą się nad mia­stem. Iskry i pod­świe­tlone od spodu dymy kotło­wały się po nie­bie. Upiorny blask tań­czył i drżał na zmarszcz­kach fal. Ona jed­nak była już na skraju cie­nia. Wypły­wała poza tę gigan­tyczną łunę, przy któ­rej brzask wsta­ją­cego wła­śnie słońca był jak nie­śmiały uśmiech dziecka wobec szcze­rzą­cego się demona. Rzeka cią­gnęła ją ze sobą coraz dalej w bez­pieczny mrok.
– Adam! Frank! – zawo­łała.
Odpo­wie­dział jej tylko bli­ski plusk wody i odle­gły pomruk wybu­cha­ją­cych poci­sków. Była sama. Chłopcy znik­nęli. Ciem­nie­jąca z każdą chwilą rzeka uno­siła ją w nie­znane. A ona nie miała sił, by wal­czyć z jej nur­tem.

ROZ­DZIAŁ 2

War­szawa, Ursus, Jak­to­rów
począ­tek paź­dzier­nika 1944 roku

Cisza nad mia­stem była gor­sza niż wcze­śniej­szy, nie­prze­rwany grzmot. Nie­po­ko­iła go, dekon­cen­tro­wała. Oczy­wi­ście, było cał­kiem sporo róż­nych odgło­sów. Szcze­kliwe komendy Niem­ców, miękki zaśpiew ich rosyj­skich sojusz­ni­ków, a nawet zawo­dze­nie imama z regi­mentu SS Wschod­nich Muzuł­ma­nów. Zda­rzały się też dobie­ga­jące z oddali puk­nię­cia kara­bi­nów, a nawet jazgo­tliwe serie z broni maszy­no­wej. Cza­sem gdzieś osy­pały się cegły albo gruch­nął walący się mur, cza­sem zatrzesz­czał bucha­jący dymem i sno­pami iskier pożar. Tu i tam mru­czały sil­niki cię­ża­ró­wek, raz po raz gęste od sadzy powie­trze roz­ci­nał obcy śmiech zwy­cięz­ców albo poje­dyn­czy kobiecy krzyk. Bywało, że w górze zawar­czał samo­lot. To wszystko jed­nak było niczym wobec kano­nady, która przez ostat­nie dwa mie­siące koły­sała go do snu. Bez niej czuł się nagi, a mono­tonne szu­ra­nie tysięcy stóp idą­cych z nim ramię w ramię ludzi dopro­wa­dzało go do obłędu.
Adam Wolecki nie pod­dał się razem z innymi oddzia­łami AK. Kiedy wybuch gra­nat­nika wyrzu­cił go z powro­tem na plażę, doczoł­gał się do „Bajki”. Tam, w pół­śnie, wstrzą­sany suchymi, gło­do­wymi tor­sjami, docze­kał do kapi­tu­la­cji. A kiedy umil­kły wystrzały, wło­żył na sie­bie cywilne ubra­nie pierw­szego z brzegu trupa (połówkę monety wsu­nął w pod­szewkę mary­narki) i powlókł się aż do punktu gra­nicz­nego obok Poli­tech­niki razem z całą armią upio­rów, w jakich zamie­nili się miesz­kańcy wysie­dla­nego mia­sta.
Głód bar­dzo go osła­bił. Z tru­dem wspi­nał się, a potem zsu­wał z resz­tek ulicz­nych bary­kad. Nie reago­wał na posztur­chi­wa­nia żoł­nie­rzy gna­ją­cych go razem z innymi uchodź­cami dalej – aż na Dwo­rzec Zachodni. Z wysił­kiem wspiął się do jed­nego z dzie­sią­tek wago­nów towa­ro­wych, pod­czoł­gał do ściany i padł na deski pod­łogi.
Ruszyli. Powolny stu­kot kół prze­ni­kał przez pod­łogę, odbi­ja­jąc się rezo­nan­sem w jego wycień­czo­nym ciele. Chyba gorącz­ko­wał, bo na prze­mian budził się i tra­cił przy­tom­ność. Kiedy jed­nak drzwi wagonu roz­su­nięto i kazano im wysia­dać, Adam poczuł się tro­chę lepiej.
Byli w pod­war­szaw­skim Ursu­sie. Cały, wie­lo­ty­sięczny tłum wynędz­nia­łych ludzi zago­niono z pociągu do opusz­czo­nej i zde­wa­sto­wa­nej fabryki. Usie­dli w hali, na gołej ziemi prze­siąk­nię­tej sma­rami. Szczę­śliwcy roz­mo­ścili się na kupach sta­lo­wych wió­rów. Cze­kali. Na co? Nikt nie był pewien. Komora gazowa? Obóz kon­cen­tra­cyjny? Przy­mu­sowe roboty w głębi Reichu? Bo gdyby chcieli roz­strze­lać – tak jak miesz­kań­ców Woli na początku powsta­nia – to chyba tak by się z nimi nie cac­kali?
Minęła noc. Bez jedze­nia i wody. Potem dzień. I jesz­cze jedna noc.
Adam nie czuł już głodu. Jego zmy­sły zda­wały się wyostrzać, reje­stro­wał wokół sie­bie każdy ruch oraz dźwięk. I tylko cza­sem miał wra­że­nie, że unosi się z ciała, szy­bu­jąc wysoko aż pod dachem hali, i patrzy na wszystko z góry.
Poru­sze­nie. Roz­kazy. Posztur­chi­wa­nia. Ludzie powoli zwle­kali się z miejsc, usta­wia­jąc w dłu­gie sze­regi. Tym­cza­sem żoł­nie­rze, pod okiem kilku ofi­ce­rów, zaczęli wyszar­py­wać z tłumu tych w miarę mło­dych i zdro­wych, odsy­ła­jąc ich na lewą stronę. Starsi, nie­do­łężni i kobiety z dziećmi tra­fiali na prawo.
Segre­ga­cja.
Wzdłuż sze­regu, w któ­rym stał Adam, szedł pod­ofi­cer, kolejno wska­zu­jąc zdat­nych do pracy. Nie­któ­rzy zbyt opie­szale reago­wali na roz­kaz przej­ścia w lewo – tych szar­pał, wyzy­wał i dawał kopa na drogę. Wolecki rozej­rzał się dys­kret­nie. Przed nim stał sta­ru­szek bez nogi wspie­ra­jący się na uła­ma­nej desce. Za nim kil­ku­na­sto­letni chło­pak. Cof­nął się więc za mło­dziaka i nie­mal przy­kleił do jego ple­ców. Nie­miec był już przy kale­kim sta­ruszku. Wska­zał mu prawą stronę. Dzia­dek ruszył. Następny był nasto­la­tek. Na lewo. Chło­pak się zawa­hał, Nie­miec chwy­cił go za rękaw. Kiedy pod­ofi­cer się odwró­cił, eks­pe­diu­jąc dzie­ciaka do grupy zdol­nych do pracy, Adam nie­spiesz­nie pod­szedł do kuś­ty­ka­ją­cego sta­ruszka i ujął go pod ramię. Tam­ten spoj­rzał na niego naj­pierw ze zdzi­wie­niem, a potem z wdzięcz­no­ścią. Razem doczła­pali do grupy po pra­wej stro­nie. Nikt ich nie zatrzy­my­wał.
Uff, udało się. Oto­czony zestre­so­wa­nymi kobie­tami z dziećmi na rękach, które wła­śnie roz­dzie­lono z mężami inwa­li­dami i zgrzy­bia­łymi star­cami, Adam ruszył do fabrycz­nej bramy. Przez dwu­skrzy­dłowe drzwi do ciem­nej hali wpa­dały pła­skie pro­mie­nie jesien­nego słońca i orzeź­wia­jący prąd świe­żego powie­trza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że sły­szy też nie­miec­kie komendy „komm, komm!”. Cho­lera, drugi etap selek­cji.
Rozej­rzał się wokół. Był śred­nio o głowę wyż­szy od ota­cza­ją­cych go ludzi uzna­nych za nie­zdol­nych do pracy. Nawet nie pró­bo­wał się więc opie­rać, kiedy przez tłum prze­ci­snął się do niego roz­ju­szony gesta­po­wiec z pej­czem i zacią­gnął go z powro­tem w mrok hali.
Jedyna pocie­cha, że dru­gimi drzwiami wła­śnie wje­chała polowa kuch­nia. Po sta­rej fabryce roze­szła się cudowna woń zupy. Niczym kiper z fran­cu­skiej win­nicy wyczuł w niej zapach bru­kwi, pokrzywy i ziem­nia­ków! Co naj­mniej od mie­siąca nie widział tych warzyw na oczy! I tylko jeden kło­pot. Wszy­scy wokół powy­cią­gali miski, bla­szane tale­rze, stare puszki po kon­ser­wach. A on? Nie miał nic! W co nabrać zupy?! Krę­cił się bez­rad­nie wzdłuż kolejki cze­ka­ją­cych na swoje por­cje, aż zauwa­żył go wymu­skany ofi­cer w mun­du­rze Wehr­machtu, do któ­rego kle­iła się wysoka Niemka.
– Dla­czego nie jesz? – spy­tał.
– Ich habe kein Topf! (nie mam garnka) – zamel­do­wał.
– Da hast doch den Hut! – Tam­ten gruch­nął śmie­chem.
– Oder Stie­fel! – dorzu­ciła kobieta.
Ode­szli, zaśmie­wa­jąc się rubasz­nie, a on patrzył za nimi z wście­kło­ścią. „Nalej sobie do czapki. Albo do buta”. Bar­dzo śmieszne…
Na szczę­ście w końcu ktoś mu poży­czył prze­rdze­wiałą puszkę po kon­ser­wie. Była dziu­rawa, ale dało się ją zatkać pal­cem. Chwilę póź­niej, nie­mal dusz­kiem, wypił por­cję wod­ni­stej zupy. Poczuł, jak wstę­pują w niego nowe siły.
– Mły­narz Leonard z Nie­zna­no­wic koło Jędrze­jowa i Kielc – szep­nął sam do sie­bie. – Dobrze zapa­mię­ta­łem, Zosiu?

* * *

Czu­jąc cie­pło jesien­nego słońca na twa­rzy, uchy­liła powieki. Nie­bie­skie niebo, pie­rza­ste obłoczki, brzę­cze­nie owa­dów i świer­got pta­ków. Boże… Dopiero teraz zda­wała sobie sprawę, jak długo była zmu­szona patrzeć na zasnute dymem niebo, deszcz pyłu i sadzy, słu­chać nie­ustan­nego huku wybu­chów i ter­kotu wystrza­łów. Wokół niej pach­niała trawa, która tu – na mokra­dłach – nawet na prze­ło­mie wrze­śnia i paź­dzier­nika rosła zie­lona i gęsta. Zosia sie­działa, a raczej leżała, oparta o roz­dwo­jony pień strze­li­stej olchy. Wokół niej brzę­czały trzmiele, śmi­gały jaskółki, powie­trze wibro­wało jesz­cze wspo­mnie­niem lata. Jaskółki? Czy nie powinny już odla­ty­wać do cie­płych kra­jów? Uśmiech­nęła się. Choć z War­szawy ucie­kła kilka dni temu, wciąż nie mogła się przy­zwy­czaić do widoku żółk­ną­cych już wpraw­dzie, ale wciąż pięk­nych liści. Do mięk­ko­ści traw i piękna fio­le­to­wych wrzo­sów. Jej świa­tem był przez ostat­nie dwa mie­siące gruz, wypa­lona zie­mia, trupi odór i ceglany posmak w ustach. Zapo­mniała, jak piękny może być świat…
– A panienka to tylko się śmieje i śmieje… – zagad­nął ją szczu­pły chło­pak w fura­żerce z orłem w koro­nie wycię­tym z puszki po nie­miec­kiej kon­ser­wie.
Miał na imię Antek i pocho­dził z Iza­be­lina. To on ją pierw­szy wypa­trzył tam­tego ranka, wkrótce po tym, jak razem ze swoją belką dobiła w końcu do brzegu Wisły. Tyle tylko, że brzeg oka­zał się nie ten. Nurt rzeki poniósł ją aż w oko­lice Łomia­nek, gdzie sta­cjo­no­wali Niemcy. Dla­tego skie­ro­wała się stam­tąd, prze­my­ka­jąc boso przez zdzi­czałe łąki, poro­śnięte chwa­stami mie­dze i leśne zagaj­niki, w stronę Pusz­czy Kam­pi­no­skiej. Wie­działa, że jest tam duże zgru­po­wa­nie AK, któ­remu nie udało się przyjść z odsie­czą powsta­niu. Tyle że gdyby nie bystre oko Antka, być może ni­gdy by tam nie dotarła. Nie wie­działa, że Niemcy wła­śnie zebrali siły do ope­ra­cji „Spa­da­jąca Gwiazda” pole­ga­ją­cej na prze­cze­sa­niu pusz­czy i roz­bi­ciu par­ty­zan­tów. Fur­manka, którą powo­ził ten jasno­włosy, naj­wy­żej szes­na­sto­letni chło­pak, była ostat­nim „oddzia­łem” AK wyco­fu­ją­cym się w głąb lasu – do miej­sca wymar­szu całego zgru­po­wa­nia w stronę Gór Świę­to­krzy­skich. Od tam­tej pory Antek uwa­żał się chyba za jej ryce­rza. Z praw­dzi­wie męską powagą pil­no­wał, żeby na każ­dym popa­sie coś zja­dła, co wie­czór mościł dla niej wygodne lego­wi­sko i bar­dzo mar­twił się o jej bose stopy. Chciał nawet oddać Zosi swoje buty, ale kate­go­rycz­nie odmó­wiła. Nie było jesz­cze zimno, a szło jej się lekko, bo nie miała też nic do nie­sie­nia – całe zaopa­trze­nie jechało tabo­rami, w wozach cią­gnię­tych przez konie.
Rozej­rzała się, mru­żąc oczy przed słoń­cem. Zatrzy­mali się na roz­le­głej pod­mo­kłej rów­ni­nie mię­dzy wsiami Jak­to­rów a Budy Zosine. Na zachód od nich leżał Żyrar­dów, w któ­rym podobno sta­cjo­no­wali Niemcy, przed nimi – od połu­dnia – drogę prze­ci­nały tory kole­jowe. Musieli je prze­kro­czyć. Ale to, co jest jed­nym sko­kiem dla kom­pa­nii lub nawet bata­lionu – dla wie­lo­ty­sięcz­nej Grupy „Kam­pi­nos”, cią­gną­cej za sobą liczące setki wozów tabory – było już wyzwa­niem logi­stycz­nym. Pew­nie dla­tego ich dowódca, major Okoń, wolał zacze­kać do zmroku. To jed­nak nie spodo­bało się jego ofi­ce­rom. Kiedy się zatrzy­mali, Zosia sły­szała, jak kilku z nich zażą­dało od majora anu­lo­wa­nia roz­kazu. Prze­ko­ny­wali, że skoro Niemcy dep­czą im po pię­tach, a tuż obok w mie­ście mają spory gar­ni­zon, to lepiej nie cze­kać w nie­moż­li­wym do obrony tere­nie, aż pod­cią­gną posiłki. Okoń, przed­wo­jenny ofi­cer, był jed­nak nie­prze­jed­nany. Kazał się bun­tow­ni­kom zamknąć i wyko­ny­wać roz­kazy. Sze­re­gowi żoł­nie­rze przy­jęli to z ulgą. Mieli dość for­sow­nego mar­szu, chcieli się wyspać po ostat­niej nocy, kiedy straż tylna biła się z ata­ku­ją­cymi ich samo­cho­dami pan­cer­nymi.
– O! Już się panienka nie uśmie­cha. A szkoda… – odno­to­wał skrzęt­nie Antek, który nawet na chwilę nie spusz­czał z niej oczu.
Prze­cią­gnęła się i znowu przy­mknęła powieki. Tak, szkopy cza­iły się wszę­dzie dokoła. I pew­nie znowu zaata­kują. Będzie kolejna strze­la­nina. Jej jed­nak jakby to już nie doty­czyło. Bo raz, że nie miała broni, a dwa… no kur­czę, po tym, co widziała i co prze­żyła na Sta­rym Mie­ście i Czer­nia­ko­wie, nie mogło jej już przy­tra­fić się nic gor­szego. Szcze­rze mówiąc… jakoś się nie bała. Nie teraz, gdy w oczy świeci słońce, a nad głową śpie­wają ptaki.
Brzę­cze­nie.
Wysoko w górze, ponad rojem psz­czół, trzmieli, nawet wyżej niż jaskółki. Wytę­żyła wzrok, Antek wska­zy­wał coś pal­cem.
– To „Rama”, pro­szę panienki! Zna­czy się focke-wulf, ale zwia­dow­czy.
Odpro­wa­dziła spoj­rze­niem nie­zgrabną syl­wetkę dwu­ka­dłu­bo­wego samo­lotu. Zato­czył nad nimi pętlę, potem następną.
– Namie­rza nas. – W gło­sie chło­paka usły­szała nutę nie­po­koju.
„Rama” jesz­cze bar­dziej obni­żyła lot. Pro­mie­nie słońca wesoło zami­go­tały na szyb­kach dużej kabiny.
– Na pewno tylko zwia­dow­czy?
Led­wie spy­tała, a samo­lot już zater­ko­tał kara­bi­nem maszy­no­wym. Kule poszły daleko, w stronę tabo­rów. Tam jed­nak, gdzie spa­dły, wzbu­dziły panikę. Cia­sno zbite konie sta­nęły dęba, zaczęły wierz­gać i krę­cić się w kółko, prze­wra­ca­jąc wozy i roz­sy­pu­jąc ładu­nek.
Z ziemi odpo­wie­działa mu praw­dziwa kano­nada. W samo­lot walili wszy­scy. Nie tylko ci, któ­rzy mieli erka­emy. Także posia­da­cze zwy­kłych kara­bi­nów, maszy­no­wych ste­nów, nawet jakiś ofi­ce­rek uzbro­jony w przed­wo­jen­nego visa. „Rama” wykrę­ciła nie­spieszne kółko i pode­szła do kolej­nego ataku z lotu koszą­cego. Znów długi ter­kot i chmura poci­sków smu­go­wych pędzą­cych w skłę­biony tumult koni.
Nagle jeden z sil­ni­ków buch­nął ogniem.
– Tra­fiony! Dostał sukin­kot! – Na ziemi pod­nio­sła się wrzawa.
Samo­lot spró­bo­wał wykrę­cić, ale był za nisko. Cią­gnąc za sobą smugę ognia i smo­li­stego dymu, znik­nął za linią drzew, zza któ­rej po chwili wzniósł się grzyb ognia.
– Strą­cony! Strą­cony, panno Łaniu! – wykrzy­ki­wał, pod­ska­ku­jąc, Antek.
A potem do niej pod­biegł, pod­cią­gnął ją z ziemi za ręce i już miał porwać do sza­lo­nego tańca, gdy gdzieś z oddali dobiegł wystrzał, a potem z prze­cią­głym gwiz­dem nad­le­ciał poje­dyn­czy pocisk, który zarył w zie­mię, wyrzu­ca­jąc w powie­trze cięż­kie od wody pacyny.
Ptaki umil­kły na dobre.

 
Wesprzyj nas