„Echowa Góra” to familijna powieść o zmaganiach z przeciwnościami losu i determinacji w walce o to, co ważne. Pokazuje młodemu czytelnikowi, jak istotne jest poczucie wspólnoty i więzi rodzinnych, pomaganie innym i życie w harmonii z naturą.


Stan Maine, rok 1934. W wyniku światowego krachu finansowego, znanego jako Wielki kryzys, Ellie i jej rodzina stracili prawie wszystko – dom w mieście, warsztat krawiecki ojca, nauczycielski etat matki i oszczędności. Rodzina spakowała resztki dobytku i przeniosła się na Echową Górę, dzikie miejsce w leśnej głuszy, do którego przybywali także inni mieszkańcy miast, podobnie dotknięci kryzysem.

Ellie i jej ojciec pokochali górę od pierwszego dnia, ale piętnastoletnia siostra Ellie, Esther, i ich matka nie chcą niczego więcej, jak powrotu do dawnego życia w mieście. Samuel, sześcioletni brat Ellie, nie ma nic przeciwko życiu w leśnej głuszy, ale to on nieświadomie wprawia w ruch łańcuch wydarzeń, które trwale wpływają na życie rodziny.

Wypadek, któremu uległ ojciec Ellie w trakcie ścinania drzewa, zmienia wszystko. Mężczyzna zapada w śpiączkę, lekarz jest bezradny, jedyne co może stwierdzić, to to, że chory może nigdy się nie wybudzić. Od tego czasu każdy dzień rodziny to nieustanna opieka nad tatą – karmienie, mycie go i golenie, regularne obracanie, aby nie pojawiły się odleżyny, rozmawianie i czytanie mu, po to by czuł, że jego rodzina jest blisko.

Okoliczności wypadku kładą się cieniem na samopoczuciu Ellie, dlatego, że jej młodsza siostra i matka, nie znając prawdziwego przebiegu zdarzenia, to właśnie Ellie obarczają winą za nie. Dziewczyna ma powód by milczeć, jak również w tajemnicy, nie zwierzając się nikomu ze swoich zamiarów, potajemnie próbuje różnych nietypowych i szalonych sposobów, aby obudzić ojca. Czy jej się uda i czy kiedykolwiek ojciec wróci do grona żywych, czy jest skazany na wieczną śmierć za życia?

Wolk pokazuje, że droga naprzód jest wyzwaniem i pełna trudów, ale optymizm i nadzieja są ratunkiem na nasze obecne cierpienie.

“Echowa Góra” to poruszająca opowieść, przekazująca młodemu czytelnikowi podstawowe prawdy o ludzkiej egzystencji. Tęsknotę matki i siostry za wygodnym życiem miejskim, pełnym rozrywek i znajomych, autorka przeciwstawia prostocie i trudom życia w warunkach pozbawionych wygód, zamiast tego wypełnionego ciężką pracą i walką o przetrwanie. Te ekstremalne warunki stanowią test dla przyjaźni i zaufania, ujawniają jak ważne jest poczucie wspólnoty i więzi rodzinnych, pomaganie innym i otrzymywanie pomocy od nich. Lauren Wolk powraca tu do motywu znanego z setek książek – dobro powraca, a jeśli komuś pomożesz w potrzebie, nie bacząc na własną korzyść, kiedyś otrzymasz coś, co pomoże tobie.

Powieść Lauren Wolk to pięknie opowiedziana historia o pokonywaniu trudności, wytrwałości i odporności na ciosy losu, a także o potrzebie miłości i troski, walce o rodzinne szczęście. Na siłę powieści składają się przeplatające się wątki fabularne, bogato zarysowana sceneria dzikiej głuszy i ciekawe postacie, z Ellie na czele. To bohaterka, z którą czytelnik szybko związuje się emocjonalnie – odporna na pojawiające się trudności, odważna i zaradna, wrażliwa i lojalna, zdolna do poświęcenia i bezinteresownej troski. Co ważne, Ellie, mimo że urodziła się w mieście, ma naturalną świadomość siły przyrody, żyje w harmonii ze swoim otoczeniem i potrafi wykorzystać je do swoich celów.

Wolk pokazuje, że droga naprzód jest wyzwaniem i pełna trudów, ale optymizm i nadzieja są ratunkiem na nasze obecne cierpienie. To książka inspirująca i naładowana pozytywną energią, która przyciągnie nie tylko młodego czytelnika. Wanda Pawlik

Lauren Wolk, Echowa Góra, Przekład: Teresa Tyszowiecka-Tarkowska, Wydawnictwo IUVI, Premiera: 6 kwietnia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

konkurs

Lauren Wolk
Echowa Góra
Przekład: Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 6 kwietnia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

MAINE
1934

1
Pierwszą osobą, którą uratowałam, był pies.
Mama myślała, że jest martwy, ale zdawał się za młody na to, żeby umrzeć, wciąż jeszcze lśniący od wody, prześliczny. Tyle że nie oddychał.
– Zabierz go stąd – powiedziała, wkładając mi go do rąk.
Jej głos był chłodny i może dlatego lekko drżał.
Ale ja dobrze znałam moją mamę.
Maisie, owinięta wokół trzech żywych szczeniąt, które szukały po omacku mleka na jej brzuchu, patrzyła na mnie zbolałym wzrokiem.
– Co mam z nim zrobić? – spytałam.
– Zakop go gdzieś daleko za studnią. – Mama odwróciła się w stronę sterty słomy, na której rodziła Maisie. Słoma była czerwona jak strój Świętego Mikołaja. Wszyscy mieliśmy za sobą trudną noc, jednak najcięższa okazała się ona dla ostatniego ze szczeniąt.
Tego, które trzymałam w rękach.
Przytuliłam szczeniaczka mocno do piersi i miałam teraz dwa serca, choć tylko jedno z nich biło, a potem wyniosłam go z drewutni w bladym świetle poranka, żeby zakopać za studnią na tyłach domu.
Ale nagle coś kazało mi przystanąć i obejrzeć się za siebie. Na szerokim kamiennym progu domu stało drewniane wiadro z zimną wodą, jakby czekało, aż się do czegoś przyda.
Nie przeczuwałam tego, co się za chwilę zdarzy, jednak na widok wody, w której odbijało się niebo i zieleń drzew, poczułam, jak w mojej piersi zapala się płomyk. Ot tak i już. Usłyszałam wewnątrz głos dobitniejszy od głosu matki, która stała w drzwiach drewutni z naręczem zakrwawionej słomy.
– No idź już, Ellie.
Nie posłuchałam jej.
Ta iskra, ten płomyk, ten głos popychały mnie w stronę wiadra i dlatego wsadziłam pieska głęboko do lodowatej wody i trzymałam, dopóki nie zaczął się szarpać i wyrywać.
– Ellie! Co tam robisz? – Mama upuściła słomę na ziemię i energicznie ruszyła w moją stronę, ale zamarła w pół drogi, gdy zobaczyła, jak wyjmuję ociekającego wodą, miotającego się szczeniaka i przyciskam go do piersi.
– Wcale nie umarł – oznajmiłam z uśmiechem. – Ani trochę.
Moje słowa wzbudziły przelotny uśmiech też na twarzy mamy.
– Wobec tego jest twój – powiedziała, zawracając po słomę. – I niech tak lepiej zostanie…
Nie wiedziałam, czy chodzi jej o to, żebym go utrzymała przy życiu, czy o to, że ma być mój, a zależało mi na jednym i drugim. Usiadłam na progu i wytarłam szczeniaka rąbkiem koszuli, mocno trąc jego gładką sierść, od czego przyspieszył mu oddech – i sama też zaczęłam oddychać szybciej. Wydawana przez nas seria westchnień brzmiała tak, jakbyśmy się oboje dusili. Potem zaniosłam go z powrotem do Maisie, która podniosła głowę, by przyjrzeć się, jak go wciskam między rodzeństwo i szukam dla niego wolnego sutka. Po wszystkim opuściła z powrotem głowę i też westchnęła.
Wszystkie szczenięta były podobne do siebie. Ciemne. Prześliczne. Pierwsze miało białą przednią łapę. Drugie było większe od reszty. Trzecie zdobiło kilka kolorowych łatek, a mój mały był trochę moręgowaty i miał biały czubek ogona, który wyglądał jak pędzel umoczony w farbie, po czym łatwo go było odróżnić. Ale ja nie potrzebowałam żadnych znaków szczególnych. Czułam, że rozpoznamy się bez trudu.
– Muszę ci wymyślić imię – powiedziałam mu, kiedy zaczął łapczywie chłeptać nowe życie.
I tym się właśnie zajmowałam w trakcie porannych obowiązków.
Pieląc kartoflisko z trawy, zrezygnowałam z pomysłu nazwania go Shadow1, choć był ciemny i to imię by do niego pasowało. Potem, kiedy grabiłam trawę na stertę paszy dla krów, mignęło mi w głowie imię Possum2, bo jak opos przez chwilę wydawał się martwy, choć wcale nie umarł. Pieląc ozimy szpinak, myślałam z kolei o imieniu Boy, bo był samczykiem, i Beauty, bo był śliczny. Zbierając drewno na podpałkę, rozważałam imię Tip3 ze względu na biały koniuszek ogona. I wreszcie – wkładając drewno do kubła przy kuchennym piecu – zdecydowałam się na Quiet4.
– Ładne imię – zawyrokował Samuel, mój młodszy brat, przy śniadaniu złożonym z suszonych jagód, pieczonych ziemniaków i jeszcze ciepłego mleka prosto od krowy. – Trochę jak bicie serca.
– Jak co? – zdziwiła się mama.
– Bicie serca. Rozumiesz: na dwa takty. Du-dum. Du-dum.
– Głupie imię – stwierdziła Esther, ale mojej starszej siostrze wszystko, co robiłam, wydawało się głupie. – Gdzieś poleci, a ty się będziesz za nim drzeć „Quiet!”. Durne. – Pokręciła głową z niesmakiem.
Ale ja wiedziałam swoje, choć zdawałam sobie sprawę, że Quiet to dziwne imię, co zresztą w ogóle mi nie przeszkadzało. Sama też pod wieloma względami byłam dziwna i lubiłam różne dziwne rzeczy, na przykład rozwiązywać zagadki, co miało mnie niebawem zaprowadzić na Gwiezdny Szczyt, do chłopca, który potrafił wyczarowywać z drewna cuda, i do wiedźmy imieniem Cate i wielu innych, których poznałam w tamtym niezwykłym okresie. Jedni byli dobrzy, inni źli, ale wszystkich w ten czy inny sposób łączyło coś z płomieniem, który gwałtownie wystrzelił w mojej piersi w dniu, kiedy na świat przyszedł Quiet.

1 Shadow (ang.) – cień [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].
2 Possum (ang.) – opos.
3 Tip (ang.) – czubek.
4 Quiet (ang.) – cichy (wymowa: kua-jet).

2
Babka Quieta, poczciwa suka imieniem Capricorn, urodziła się tak jak ja – w mieście, w którym mój ojciec był krawcem, a matka nauczycielką muzyki, zanim rynek załamał się, nastał wielki kryzys i prawie wszyscy zbiednieli z dnia na dzień, więc musieliśmy zamieszkać na zboczu Echowej Góry.
– Ale kto tak połamał ten rynek? – wypytywałam ojca, kiedy nasze życie zaczęło szybko zmierzać ku katastrofie.
Ojciec wyjaśnił mi, że zbyt wielu ludzi spekulowało pieniędzmi, a potem wpadło w panikę, kiedy zaczęło wyglądać na to, że mogą je stracić, przez co w efekcie stracili jeszcze więcej i popadli w jeszcze większą biedę, pociągając nas ze sobą na dno.
– Nie rozumiem… – Pamiętam, jak patrzyłam na niego pytająco, licząc na sensowniejsze wyjaśnienie. – Czy my też spekulowaliśmy pieniędzmi?
Pokręcił głową.
– To czemu straciliśmy pieniądze?
– My nie, ale ludzie, którzy muszą się liczyć z każdym groszem, nie wydają na krawca i nie kupują sobie nowych ubrań, dopóki stare się całkiem nie rozpadną.
Mój ojciec był świetnym krawcem, w dodatku jego ubrania leżały na nas jak ulał, a prześliczne kwiatki i powoje, które wyszywał na brzegach i mankietach, stanowiły jego znak firmowy, jak autograf malarza na obrazie.
– Ale przecież mama jest nauczycielką. Czy to znaczy, że ludzi teraz nie stać na szkołę?
Znów pokręcił głową.
– Nie o to chodzi. Muzyka jest bardzo potrzebna. Niestety, kiedy szkoła zaczyna mieć problemy finansowe, na pierwszy ogień idą lekcje muzyki. Zresztą nie my jedni się wyprowadzamy. Połowa miasta wyjechała, wróciła do rodziny albo po prostu… ruszyła w świat i odtąd jest w drodze w poszukiwaniu doraźnych zajęć. A to znaczy, że w szkołach ubywa uczniów i nie trzeba tylu nauczycieli co dawniej.
Moja mama stała się niepotrzebna…
I tak najpierw padł zakład ojca, potem straciliśmy dom, a następnie skończyło się nasze dawne życie.
Wtedy właśnie dotarło do mnie, dlaczego mówiąc o kryzysie, wiele osób używało określenia Wielka Depresja. Wielka Depresja – sama nazwa sugerowała coś ponurego i przerażającego. Ojciec nie musiał mi tego wyjaśniać, bo czytałam to z twarzy mojej matki, z twarzy mojej siostry, a nawet z oczu ojca, choć lepiej od nich potrafił udawać.

Wyjeżdżając z miasta, wzięliśmy ze sobą Capricorn, choć nie wiedzieliśmy, jak wyżywimy siebie, a co dopiero psa. Kiedy dotarliśmy na nasz spłachetek ziemi, uwiązaliśmy nasze nowe krowy, zgromadziliśmy dobytek pod płachtą brezentu, żeby nie zamókł, i zamieszkaliśmy w koślawym namiocie na czas budowy chaty.
Biedna Capricorn była zaszokowana nowym życiem w lesie. W mieście najchętniej siedziała podczas posiłków pod kuchennym stołem, mościła się w nogach łóżka albo biegała po ogrodzie. Teraz, kiedy nie mieliśmy dla niej na pociechę kuchni ani kuchennego stołu, ani ogrodu, braliśmy ją co noc do namiotu, gdzie to ona dodawała nam otuchy.
To Capricorn warczała ostrzegawczo w nocy, kiedy pod obozowisko podchodził niedźwiedź i ojciec wychodził na zewnątrz z pochodnią w ręku, żeby go wypłoszyć. To Capricorn dygotała i wyła tak przeraźliwie, kiedy piorun strzelił, że w porównaniu z nią zaczynaliśmy się czuć odważni. I to właśnie Capricorn przyniosła mi bardzo osobliwy podarek: miniaturową owieczkę z drewna przywiązaną do jej obroży kawałkiem sznurka.

– Co tam masz? – spytałam, kiedy wyłoniła się któregoś ranka spośród drzew, wychudzona, bo musiała się nauczyć polować, podobnie zresztą jak nasz ojciec. Mając jednak do wyboru grochówkę albo polne myszy, wolała polowanie.
Odwiązałam owieczkę i przyjrzałam się jej z bliska.
– Skąd to masz? – Spojrzałam jej w oczy, ale nie znalazłam w nich żadnej odpowiedzi.
Rozejrzałam się po pobliskich drzewach, jednak nie zauważyłam nikogo oprócz taty, który ścinał topolę. Esther zbierała drewno na podpałkę. Mama niosła wiadro wody ze strumienia, a Samuel dreptał obok, trzymając się jej spódnicy. Poza nami w polu widzenia nie było żywego ducha.
Zdążyliśmy się już poznać z czterema rodzinami, które osiedliły się w okolicy. Wszyscy byli przyzwoitymi, zahartowanymi, praktycznymi obywatelami stanu Maine, którzy nie wyrzuciliby nawet kawałka sznurka i wysysali do końca szpik z kości. Żaden z nich nie tępiłby noża w tak błahym celu. Ale Capricorn nie pozwoliłaby nikomu podejść do siebie tak blisko, żeby mógł przywiązać jej coś do obroży, więc uznałam, że jednak zabawkę wyrzeźbił któryś z naszych sąsiadów i użył suczki w charakterze posłańca. No bo jeśli nie oni, to kto?
Może podesłali ją z myślą o Samuelu?
Tyle że on pewnie zgubiłby zabawkę niechcący w błocie.
Najwyraźniej owieczka była mi pisana, więc wepchnęłam ją głęboko w jeden z moich niedzielnych trzewików, w których raczej już nigdy nie miałam pójść do kościoła. Nie wspomniałam o tej historii nikomu.
Być może komuś kiedyś uda się rozwikłać tę zagadkę, a ja chciałam być tym kimś.

3
Pierwszą wiosnę na Echowej Górze spędziliśmy brudni, przemoczeni i głodni jak zwierzęta, które po miesiącach głodówki wypełzły z zimowych kryjówek. Budowa chaty zastępowała nam pracę, zabawę, kościół i szkołę. Na najtrudniejszych etapach inne rodziny pomagały nam, tak jak my im, ale większość rzeczy robiliśmy sami, a szło nam tak powoli, że czasem obawiałam się, że już nigdy nie będziemy mieli własnego dachu nad głową.
Samuel był jeszcze za mały na to, żeby pomagać, poza tym że nas rozbawiał i budził naszą miłość, a to też wiele znaczy. Czasem wystarczy być po prostu sobą i już jest dobrze. Esther z mamą pracowały do upadłego, niszcząc sobie swoje delikatne miejskie dłonie. Nie miały kiedy się uczesać, a po nocach płakały. Odnosiłam wrażenie, że oskarżają górę o krzywdy wyrządzone przez ludzi.
Burze z piorunami przypominały nam o dniu, w którym moja mama straciła pracę i żegnała się na zawsze z uczniami traktowanymi przez nią jak własne dzieci. Wycie kojotów przypominało nam o dniu, gdy mój ojciec musiał z kamienną twarzą, ale wilgotnymi oczami zamknąć swój warsztat, bo nikogo nie było teraz stać na piękne ubrania, które wykańczał roślinnymi ornamentami. Szare deszczowe dni przypominały nam o dniu, kiedy straciliśmy dom i sprzedaliśmy prawie wszystko, by odejść z pustymi rękami. A potem zaczęliśmy się rozglądać za jakimś sposobem na życie, dopóki świat nie wróci do normy.
Ale ja nie miałam pretensji do góry. W końcu to ona nas uratowała.

Przez pierwszych parę tygodni odżywialiśmy się wodnistą zupą z samej fasoli z solą. Jeśli ojcu udało się ustrzelić królika, jedliśmy mięso, ale wtedy, na samym początku, ojciec był zbyt wolny i nieporadny, a króliki na Echowej Górze szybkie i sprytne, więc na naszych talerzach o wiele częściej lądowały żółwie.
A mimo to ani mama, ani Esther nigdy nie przekonały się do oposa, którego łatwo złapać, niestety jego mięso jest tłuste i ma ten specyficzny zapaszek, w dodatku smakuje jego ostatnim posiłkiem. Głodny opos nie jest wybredny, tak samo głodny człowiek, więc nie gardziliśmy nawet oposem, jeśli się nawinął. Nie było nam łatwo, zwłaszcza mojej matce i siostrze – one nękane lękiem i przemęczeniem wciąż opłakiwały życie, z którym musiały się rozstać.

Pierwsza wiosna na górze okazała się łaskawsza od zimy.
Podobnie jak ojciec uwielbiałam las. Od samego początku oboje dobrze znosiliśmy to cygańskie życie. Bezgraniczny entuzjazm ptaków. Księżyc piękny mimo pobrużdżonej twarzy. Wietrzyk, w którego podmuchach młode listki drzew wesoło migotały w słońcu. I nasz wspólny wysiłek, żeby postawić dom. Kiedy napotykaliśmy trudności, szukaliśmy rozwiązań, które jakoś zawsze się znajdowały.
Ale nasza więź z ojcem i trudne warunki życia stwarzały swego rodzaju dystans między mną a matką i (zwłaszcza) siostrą, które mnie chyba w duchu oskarżały o zdradę, bo czułam się szczęśliwa, kiedy im było tak źle. Właśnie ta przepaść między nami była źródłem mojej największej zgryzoty na Echowej Górze: poczucie, że powinnam się wstydzić swojej inności. Jednak szybko doszłam do wniosku, że choćbym nawet miała stracić matkę i siostrę i tęsknić za ich towarzystwem, nie będę się oskarżać o to, co nas rozdzieliło.
Kochałam tę górę, kochałam to, co wyzwoliła we mnie, i tyle.
Ale nie było mi lekko.

Jakbym miała nie dość powodów, żeby polubić tamte strony, pewnego majowego ranka, kiedy dookoła wszystko brzęczało, a powietrze było przesycone słodkim aromatem kwitnących bzów, odkryłam coś w kieszeni mojej kurtki, którą powiesiłam na drzewie, a potem zapomniałam stamtąd zabrać. Ojciec uszył ją w swoim zakładzie, jeszcze zanim zaczął się kryzys, i powyszywał brzegi kwiatkami, a guziki wyrzeźbił z drewna. Kurtka była na wyrost, miała wystarczyć na długo. Nosiłam ją do wszystkich robót, w przeciwieństwie do mamy i Esther, które swoje kurtki schowały szczelnie owinięte w papier pakunkowy i robiły mi wymówki o każdą nową dziurę czy plamę.
Kiedy zdjęłam kurtkę z gałęzi i założyłam ją, znalazłam w kieszeni misternie wyrzeźbiony przebiśnieg wyrastający z cebulki, tak piękny i delikatny, że powąchałam go, żeby sprawdzić, czy na pewno nie pachnie.
Tym razem nie zaczęłam się rozglądać po okolicznych lasach, tylko oderwałam oczy od figurki i popatrzyłam prosto przed siebie. Nagle w gąszczu mignęła jakaś twarz okolona liśćmi, jakby też była częścią lasu, ale zaraz zniknęła. Na próżno wytężałam oczy.
– Halo! – krzyknęłam, jednak odpowiedziało mi milczenie.
Wrzuciłam przebiśnieg do kieszeni i resztę dnia spędziłam, rozpamiętując tamtą twarz i oczy, które mi się przyglądały.

Odtąd zaczęłam baczniej obserwować twarze innych osadników na naszym zboczu, wpatrując się w nie tak intensywnie, że ci ludzie aż zaczynali się niepokoić – „Coś mi weszło między zęby?” – albo sugerować, że ich żona ma parę starych okularów, które mogłyby na mnie pasować.
Jednak niczyja twarz nie przypominała tamtej. Z żadnej nie biła taka… samotność. W tej sytuacji mogłam tylko nadal pracować ciężko, ucząc się co dzień tylu nowych rzeczy, że czasem rozsadzało mi głowę, i uważnie się rozglądać, czy ktoś nie podpatruje mnie z lasu.
Kiedy pierwsza izba była gotowa, przenieśliśmy się z namiotu do domu. Był czerwiec i marzliśmy najwyżej w środku nocy. Nie potrzebowałam do szczęścia niczego więcej, ale mama z Esther wymogły na tacie przybicie zasuwy na drzwiach domu, żeby co wieczór zaryglowywać się od środka i wreszcie spać spokojnie, sucho i bezpiecznie za grubymi ścianami, które nas odgradzały od świata przyrody.
Z nadejściem pierwszej zimy w górach mieliśmy już przytulny, bezpieczny dom z czterema izbami – sypialnią dzieci, sypialnią dorosłych, kuchnią i pomieszczeniem przeznaczonym do najróżniejszych zadań. Mieliśmy też piwniczkę na zewnątrz, w której przechowywaliśmy to, co udało nam się wyhodować w lecie. Mieliśmy swoją bazę, która pozwalała nam odbić się od dna. Nauczyliśmy się radzić sobie w nowej rzeczywistości, co więcej: niektórym z nas takie życie całkiem przypadło do gustu.
Dopóki wypadek ojca nie zachwiał naszym światem w posadach.

 
Wesprzyj nas