„Biała elegia” to powieść najbardziej osobista w dorobku Han Kang, finalistka Międzynarodowej Nagrody Bookera 2018.


Biała elegiaHan Kang – jedna z najwybitniejszych współczesnych koreańskich pisarek, laureatka międzynarodowej nagrody Man Booker Prize z 2016 roku – proponuje nam prozę najwyższych lotów.

Jej „Biała elegia” to oszałamiające literackie studium kruchości, piękna i obcości życia.

„Biała elegia” to powieść najbardziej osobista w dorobku Han Kang. To literacka perełka, w której tematem przewodnim jest biel.

To książka o żałobie, odrodzeniu i wytrwałości ludzkiego ducha.

 
Han Kang
Biała elegia
Przekład: Justyna Najbar-Miller
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 

1. Ja

Tamtej wiosny, kiedy postanowiłam napisać o bieli, sporządziłam najpierw tę listę.

Powijaki
Pierwszy kaftanik
Sól
Śnieg
Lód
Księżyc
Ryż
Morskie fale
Białe magnolie
Białe ptaki
Biały uśmiech
Pusta kartka
Biały pies
Białe włosy
Pośmiertny strój

Z każdym odnotowanym punktem dziwnie drżało mi serce. Czułam, że chcę koniecznie ukończyć tę książkę, że w procesie jej pisania dojdzie do jakiejś zmiany. Że potrzebuję czegoś w rodzaju białej maści do naniesienia na bolące miejsce, białej gazy, którą można by je otulić.
Jednak kiedy kilka dni później na nowo przeczytałam listę, ogarnęły mnie wątpliwości. Czy to ma w ogóle sens: brać pod lupę te słowa?
Kiedy przeciąga się smyczkiem po strunie z metalu, można wydobyć smutne, przedziwne albo przenikliwe dźwięki – tak samo wystarczy pobudzić serce za pomocą tych słów, a z pewnością popłyną z niego zdania. Czy można je obłożyć białą gazą i ukryć się gdzieś pomiędzy?
Trudno mi było odpowiedzieć na to pytanie, więc odkładałam pisanie na później. W sierpniu przeprowadziłam się na jakiś czas do nieznanego mi państwa, wynajęłam mieszkanie i zamieszkałam w tamtejszej stolicy. Minęły blisko dwa miesiące i pewnej nocy, kiedy zaczęło się robić zimno, dopadła mnie migrena – dobrze zaznajomiona, choć dokuczliwa towarzyszka. Podgrzałam więc szklankę wody, popiłam tabletki, po czym (ze spokojem) to sobie uświadomiłam. Że tak czy inaczej nie uda mi się nigdzie ukryć.
Czas bywa nieznośnie odczuwalny, ostry. Szczególnie wtedy, gdy coś nas fizycznie boli. Odkąd ukończyłam mniej więcej trzynaście lat, bez zapowiedzi nawiedzają mnie migreny, które wraz ze skurczami żołądka zakłócają moją codzienność. Przestaję robić to, czym się właśnie zajmowałam, i próbuję przetrzymać ból, a skapujący kropla po kropli czas przypomina kulki uformowane z ostrza brzytwy. Mam wrażenie, że się skaleczę, jeśli go musnę opuszkami palców. Wyraźnie odczuwam fakt, że z każdym oddechem żyję o chwilę dłużej. Ta świadomość nie opuszcza mnie nawet wtedy, kiedy wracam do codziennych spraw. Zastyga obok w milczeniu, wyczekująco.
Tkwimy na tej ostrej krawędzi czasu – przezroczystym urwisku, które co chwila się odnawia – i posuwamy się naprzód. Niespokojnie stawiamy jedną nogę na krańcu czasu, który przeżyliśmy do tej pory, a drugą bez wahania wyciągamy w próżnię, nie mając nawet ułamka sekundy, by włączyć do tego wolę. Nie powoduje nami szczególna odwaga, po prostu nie mamy innej drogi. Zdaję sobie sprawę z tego ryzyka teraz, w tej konkretnej chwili. Nierozważnie wchodzę w czas, którego jeszcze nie przeżyłam, w przestrzeń książki, której jeszcze nie napisałam.

Drzwi

Wydarzyło się to dawno temu.
Zanim podpisałam umowę najmu, jeszcze raz poszłam obejrzeć tamto mieszkanie.
Żelazne drzwi wejściowe, niegdyś pomalowane na biało, z upływem czasu straciły kolor. Były brudne i łuszczyła się z nich farba, a w miejscach, z których odpadła, panoszyła się rdza. Gdyby tylko o to chodziło, zapamiętałabym je po prostu jako wyjątkowo stare i zaniedbane. Moją uwagę przykuł jednak sposób, w jaki zapisano na nich numer lokalu, 301.
Ktoś – prawdopodobnie któryś z dotychczasowych najemców – wydrapał te cyfry na powierzchni drzwi jakimś ostrym narzędziem w rodzaju szydła. Obejrzałam je uważnie kreska po kresce. Kanciaste, wielkie na rozpiętość trzech dłoni „3”. Mniejsze od niego, ale wyryte kilka razy i pogrubione, wyraźniejsze „0”. I wreszcie długie „1” – wyżłobione najgłębiej, z całej siły. W rany po agresywnie nakreślonych liniach prostych i krzywych wżerała się rdza i wędrowała w dół, zastygając niczym stare ślady krwi. „Gardzę tym wszystkim. Gardzę tym mieszkaniem, drzwiami, które codziennie otwieram i zamykam, moim cholernym życiem”. Numer wpatrywał się we mnie ze złością, z zaciśniętymi zębami.
Takie właśnie były drzwi mieszkania, które zamierzałam wynająć, w którym tamtej zimy zamierzałam zamieszkać.
Dzień po rozpakowaniu bagaży kupiłam pojemnik białej farby i spory płaski pędzel. Na niepokrytych tapetą ścianach kuchni widniały plamy różnej wielkości. Miejsca wokół włączników były czarne jak węgiel. Włożyłam jasnoszare spodnie dresowe i stary biały sweter, aby nie widać było na nich chlapnięć farby, i wzięłam się do malowania. Nie zamierzałam się przejmować szczegółami. „Nawet jeśli na ścianach powstaną białe smugi, to białe plamy są lepsze niż brudne”. Pracowałam bez zbytniego zaangażowania, skupiając uwagę na brudnych miejscach. Zamalowałam ogromny zaciek po deszczu na suficie. Wyczyściłam mokrym ręcznikiem wnętrze jasnobrązowego zlewu i pokryłam go śnieżnobiałą farbą.
W końcu wyszłam na zewnątrz i zaczęłam malować żelazne drzwi. Za każdym razem, kiedy przeciągałam pędzlem po ich zmasakrowanej powierzchni, pozbywałam się brudu. Zniknęły cyfry wydrążone dłutem. Zniknęła rdza przypominająca krwawe ślady. Wróciłam do ciepłego pokoju i przez chwilę odpoczywałam, a kiedy po godzinie wyszłam na zewnątrz, zauważyłam, że farba się rozmazała. Użyłam pędzla zamiast wałka, więc ślady pociągnięć były bardzo widoczne. Pomalowałam wszystko porządnie jeszcze raz, aby je zamaskować, odczekałam kolejną godzinę i szurając kapciami, znów poszłam sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Wówczas spostrzegłam, że z nieba pada rzadki śnieg. W uliczce niepostrzeżenie zrobiło się ciemno. Jeszcze nie włączono latarni. Stałam tam niepewnie, trzymając w rękach pojemnik z farbą i pędzel, i w osłupieniu wpatrywałam się w wirujące płatki śniegu, które opadały powoli, jak gdyby ktoś rozrzucił setki ptasich piór.

Powijaki

Nowo narodzone dziecko spowito w białe jak śnieg powijaki. Łono matki jest nader ciasne i ciepłe, więc pielęgniarka z całej siły owinęła ciało dziecka, aby nie przestraszyło się nowego świata, który jest tak ogromny i bezkresny.
Osoba, która dopiero zaczyna oddychać płucami, która nie wie, kim jest, gdzie się znajduje i co się przed chwilą zaczęło. Najbardziej niedojrzałe zwierzę spośród małych zwierząt, bardziej nieporadne niż nowo narodzone ptaki i szczenięta.
Blada z powodu utraty krwi kobieta spogląda na twarz płaczącego noworodka. Zdezorientowana przyjmuje owinięte w powijaki dziecko i tuli je do siebie. Osoba, która jeszcze nie wie, jak ukoić ten płacz, która jeszcze przed chwilą sama doświadczała niewyobrażalnego bólu. Nagle płacz się urywa. Dziecko wyczuło pewnie jakiś zapach. Albo pomiędzy nim a matką nadal istnieje więź. Czarne niewidzące oczy dziecka kierują się w stronę jej twarzy – tam, skąd dobiega jej głos. Oboje jeszcze nie wiedzą, co się zaczęło, ale wciąż są ze sobą związani. W ciszy przesyconej zapachem krwi, z białymi powijakami pomiędzy ciałem a ciałem.

Pierwszy kaftanik

Moja matka wyznała mi, że jej pierwsze dziecko zmarło dwie godziny po przyjściu na świat.
Że była to dziewczynka o twarzy białej jak kluseczka ryżowa. Że urodziła się dwa miesiące przed czasem, więc miała drobne ciało, ale jej oczy, usta i nos były wyraźne i śliczne. Że nigdy nie zapomni tamtej chwili, gdy moja siostra otworzyła czarne oczy i na nią spojrzała.
Rodzice mieszkali wówczas w stojącym na uboczu domu, który przydzielono ojcu jako mieszkanie służbowe, kiedy zatrudniono go jako nauczyciela w wiejskiej szkole podstawowej. Termin porodu był daleki, więc matka nie zdążyła się jeszcze przygotować, gdy nagle przed południem odeszły jej wody płodowe. Nikogo nie było w pobliżu. Jedyny telefon we wsi znajdował się w sklepiku naprzeciwko przystanku w odległości dwudziestu minut od domu. Do powrotu ojca, który był w pracy, zostało jeszcze sześć godzin.
Był początek zimy, ziemia srebrzyła się właśnie od pierwszego mrozu. Matka, która miała wówczas dwadzieścia dwa lata, na czworakach dotarła do kuchni, gdzie zagotowała wodę i wysterylizowała nożyczki, ponieważ słyszała, że tak należy postąpić. Przetrząsnąwszy pudełko z przyborami do szycia, znalazła w nim białą tkaninę nadającą się na kaftanik dla nowo narodzonego dziecka. Przetrzymując bóle porodowe i płacząc ze strachu, uszyła maleńkie ubranko. Następnie wyciągnęła prześcieradło, aby je pociąć na powijaki, i oczekiwała rozwiązania, zmagając się z coraz częstszymi i coraz gwałtowniejszymi falami bólu.
W końcu bez niczyjej pomocy urodziła dziewczynkę. Sama przecięła pępowinę. Ubrała małe zakrwawione ciało w uszyty chwilę wcześniej kaftanik. „Błagam, nie umieraj” – szeptała, tuląc maleńkie jak okruszek dziecko, które cichutko płakało. Ku jej zaskoczeniu po upływie godziny szczelnie zamknięte powieki dziewczynki delikatnie się rozchyliły. Spoglądając w jej czarne oczy, matka znów zaczęła szeptać. „Błagam, nie umieraj”. Minęła kolejna godzina i dziecko umarło. Matka leżała na boku, tuląc do piersi zwłoki, które stawały się coraz zimniejsze. Już nie płakała.

 
Wesprzyj nas