„Gorzki smak jej wielkiej radości” to przejmujące spojrzenie na świat jednej z muzułmańskich rodzin po atakach na World Trade Center. Opowiada o dziecku imigrantów, które buduje swoją tożsamość i znajduje nadzieję w samym środku współczesnej wojny.


Gorzki smak jej wielkiej radościTahereh Mafi – autorka głośnej powieści „Gdyby ocean nosił twoje imię”, nominowana do National Book Award – przedstawia kolejną oszałamiającą książkę o miłości i samotności.

Rok 2003
Minęło kilka miesięcy, odkąd Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Irakowi. Amerykański świat polityczny błyskawicznie się zmienia. Napięcie jest ogromne, liczba przestępstw popełnionych z nienawiści rośnie, agenci FBI obserwują lokalne meczety, a społeczność muzułmańska jest nękana i atakowana bardziej niż kiedykolwiek.

Shadi, nosząca hidżab, spuszcza głowę i chowa się w mroku.
Dziewczyna nosi imię, które oznacza „radość”, ale nieprzerwanie prześladuje ją smutek. Jej brat nie żyje, ojciec umiera, matka nie radzi sobie z rozpaczą, a jej najlepsza przyjaciółka w tajemniczy sposób zniknęła. Ponadto serce dziewczyny…
…jest złamane.
Shadi bez słowa manewruje między rozbitymi kawałkami swojego świata. Pożera własny ból, wycofując się coraz głębiej w siebie, aż w końcu, pewnego dnia, wszystko się zmienia.
Każda emocja Shadi wybucha.

***

Mafi stawia czoła problemom zdrowia psychicznego, samobójstwom, rasizmowi i miłości w sposób, który sprawi, że czytelnicy zareagują bardzo emocjonalnie. Czytanie tej powieści jest jak rzucenie się prosto w codzienne życie muzułmańskiej rodziny w Stanach Zjednoczonych po 11 września. Po prostu: prawdziwa historia, pozbawiona frazesów, która pozostawi w czytelnikach niezatarty ślad.
„Kirkus Reviews”

Mafi wyraźnie i poruszająco ilustruje, jak żal może w niekontrolowany sposób eskalować i przenikać do każdego aspektu naszego życia.
„Publishers Weekly”

Tahereh Mafi
Gorzki smak jej wielkiej radości
Przekład: Kaja Makowska
Wydawnictwo We need YA
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 

Grudzień 2003

1

Słońce świeciło mocno, strugi żaru układały się w spocone dłonie, które otulały moją twarz, każąc mi się wzdrygnąć. Byłam jak kamień, nieruchoma, patrzyłam na bezlitośnie prażące słońce z nadzieją, że mnie oślepi. Uwielbiałam je, uwielbiałam piekielny żar na skórze i pieczenie na ustach.
To było przyjemne, czuć na sobie dotyk.
Ten idealny letni dzień nie pasował do panującej jesieni. Zaduch zakłócała tylko lekka, wonna bryza, której źródła nie potrafiłam ustalić. Pies szczekał – żałowałam go. Samoloty buczały na niebie – zazdrościłam im. Samochody przejeżdżały obok – słyszałam tylko ich silniki, brudne metalowe ciała zostawiające za sobą wydaliny, a jednak…
Wzięłam głęboki wdech. Zapach diesla wypełnił moje płuca, osiadł na języku. Smakował wspomnieniem, ruchem. Obietnicą pójścia dokądś, wypuściłam powietrze, dokądkolwiek.
Ja – ja szłam donikąd.
Nie miałam powodów do radości, ale i tak się uśmiechałam. Drżenie moich ust niemal na pewno zwiastowało atak histerii. Na szczęście oślepłam – słońce wżarło mi się w siatkówki tak głęboko, że widziałam tylko świecące kręgi i migoczącą ciemność. Leżałam na plecach na zakurzonym asfalcie, tak gorącym, że przyklejał się do skóry.
Znów wyobraziłam sobie mojego ojca.
Jego jaśniejącą głowę, dwa pęki ciemnych włosów nad uszami przypominające źle założone słuchawki. Jego uspokajający uśmiech, który zapewniał, że wszystko będzie dobrze. Rażący błysk fluorescencyjnych świateł.
Mój ojciec znów prawie umarł, ale ja mogłam myśleć tylko o tym, że nie wiem, jak długo musiałabym udawać smutną, gdyby umarł na amen. Albo gorzej, o wiele gorzej: może w ogóle nie musiałabym udawać smutnej. Przełknęłam nagłą, nieproszoną gulę w gardle. Poczułam ostrzegawcze pieczenie łez i zacisnęłam powieki, nakazując sobie się podnieść. Wstać.
Iść.
Gdy ponownie otworzyłam oczy, wisiał nade mną stumetrowy policjant. Gadał coś do krótkofalówki. Nosił ciężkie buty. Coś świsnęło metalicznie, kiedy przestąpił z nogi na nogę.
Zamrugałam i wycofałam się jak krab, a potem wyewoluowałam z węża w człowieka wyprostowanego, przestraszona i zdezorientowana.
– To twoje? – zapytał, unosząc wyświechtany błękitny plecak.
– Tak – przytaknęłam i wyciągnęłam rękę. – Moje.
Upuścił plecak, gdy tylko go dotknęłam, i ciężar niemal pociągnął mnie na ziemię. Porzuciłam ten wzdęty zewłok nie bez powodu. Między innymi dlatego, że w środku były cztery wielgachne podręczniki, trzy segregatory, trzy zeszyty i dwie zniszczone książki, które musiałam przeczytać na angielski. Rodzice odbierali dzieci ze szkoły nieopodal skwerku, na którym naiwnie przesiadywałam, zbyt często licząc na to, że ktoś z mojej rodziny przypomni sobie o moim istnieniu i oszczędzi mi wędrówki do domu. Dziś nie miałam szczęścia. Porzuciłam plecak i trawę dla pustego parkingu.
Zakłócenia w krótkofalówce. Kolejne głosy, zniekształcone.
Podniosłam wzrok.
Otaksowałam jego twarz od podbródka z dołkiem i wąskimi ustami, przez nos i rzadkie rzęsy, po błyszczące niebieskie oczy. Policjant nosił czapkę. Nie widziałam jego włosów.
– Dostałem wezwanie – oznajmił, wciąż mi się przyglądając. – Chodzisz tu do szkoły?
Wrona poszybowała nisko i zakrakała. Pilnowała mnie.
– Tak. – Serce zaczęło mi walić. – Tak.
Przechylił głowę.
– Dlaczego leżałaś na ziemi?
– Słucham?
– Modliłaś się czy coś?
Serce zwolniło. Zamarło. Miałam mózg i parę oczu. Rozumiałam wiadomości, kontekst i minę tego mężczyzny, który analizował moją twarz. Znałam złość, ale bliżej zaznajomiłam się ze strachem.
– Nie – odparłam cicho. – Po prostu leżałam na słońcu.
Policjant chyba tego nie kupował. Znów zlustrował moją twarz i zawiesił wzrok na hidżabie.
– Nie jest ci w tym gorąco?
– W tej chwili jest.
Prawie się uśmiechnął. Odwrócił się i rozejrzał po pustym parkingu.
– Gdzie są twoi rodzice?
– Nie wiem.
Uniósł jedną brew.
– Zapominają o mnie – dodałam.
Uniósł drugą.
– Zapominają?
– Zawsze mam nadzieję, że ktoś się pojawi – wyjaś­niłam. – Jeśli nie, idę do domu.
Przyglądał mi się przez długi czas. Wreszcie westchnął.
– Dobrze. – Machnął na niebo. – Dobra, idź już. Ale więcej tego nie rób – rzucił ostro. – To miejsce publiczne. Módl się w domu.
Pokręciłam głową.
– Nie modliłam się… – próbowałam wyjaśnić. „Nie modliłam się!”, chciałam krzyknąć. Nie modliłam się.
Ale on już odchodził.
 

2

Ogień w moich kościach potrzebował całych trzech minut, żeby zgasnąć.
Rozejrzałam się w narastającej ciszy. Niegdyś białe chmury napęczniały i poszarzały, delikatna bryza przeszła w dojmujący wiatr. Pijany grudniowy dzień wytrzeźwiał gwałtownie, a ja zmarszczyłam brwi na ten widok – na spalone krawędzie, na wronę wciąż krążącą mi nad głową, powtarzającą rozkrakany refren. Nagle w oddali zagrzmiała burza.
Policjant był już prawie wspomnieniem.
To, co po nim zostało, odchodziło w gasnące świat­ło. Buty miał ciężkie, krok nierówny. Patrzyłam, jak się uśmiecha, mamrocząc coś do krótkofalówki. Piorun rozdarł niebo na pół, a ja zadrżałam nerwowo, jakby poraził mnie prąd.
Nie miałam parasola.
Sięgnęłam pod koszulę, wyciągnęłam złożoną gazetę, którą schowałam za pasem, blisko piersi, i wetknęłam ją pod pachę. W powietrzu ciążyła obietnica burzy, wiatr targał drzewami. Nie sądziłam, że gazeta wygra z deszczem, ale tylko tyle przy sobie miałam.
Ostatnimi czasy zawsze tyle przy sobie miałam.
Niedaleko mojego domu stał automat z gazetami. Kilka miesięcy temu spontanicznie kupiłam egzemplarz „New York Timesa”. Byłam ciekawa dorosłych, którzy czytali gazety, ciekawa artykułów, które dawały początek rozmowom – jakby się zdawało – kształtującym moje życie, moją tożsamość. Pisali o bombardowaniu rodzin moich przyjaciół na Bliskim Wschodzie. Po dwóch latach paniki i żałoby po jedenastym września nasz kraj podjął zdecydowane kroki polityczne: wypowiedzieliśmy wojnę Irakowi.
Doniesienia na ten temat nie przestawały napływać.
Telewizja rozpowszechniała informacje we wściekły i agresywny sposób, który rzadko potrafiłam znieść. Ale powolne, ciche czytanie gazet mi pasowało. Nawet lepiej – pomagało mi zabijać czas.
Codziennie wciskałam do kieszeni ćwierćdolarówkę i kupowałam gazetę w drodze do szkoły. Przeglądałam artykuły podczas samotnej wędrówki. Ćwiczenie umysłu i ciała wynosiło moje ciśnienie na niebezpiecznie wysokie poziomy. Zanim docierałam na pierwszą lekcję, traciłam zarówno apetyt, jak i koncentrację. Miałam dosyć wiadomości, serdecznie dosyć, lekkomyślnie napychałam się bólem, bezskutecznie szukając antidotum w truciźnie. Nawet teraz powoli gładziłam kciukiem wytarty tusz starych historii, pobłażając mojemu uzależnieniu.
Popatrzyłam w niebo.
Samotna wrona nade mną nie przestawała się gapić. Ciężar jej obecności przygniatał moje płuca, wycis­kał z nich powietrze. Zmusiłam się, żeby iść dalej, żeby zamknąć okna w moim umyśle. Cisza zbyt wdzięcznie witała niechciane myśli, więc zamiast niej słuchałam przejeżdżających samochodów, wiatru ze świstem mijającego ich metalowe ciała. Nie chciałam myśleć zwłaszcza o dwóch osobach. Ani o zbliżającej się rekrutacji na studia, o policjancie ani o gazecie, którą wciąż ściskałam w dłoni, a jednak…
Przystanęłam, rozwinęłam gazetę i rozprostowałam jej rogi.
Mieszkańcy afgańskiej wioski opłakują śmierć dziewiątki dzieci po amerykańskim nalocie
Zadzwonił mój telefon.
Wyjęłam go z kieszeni i zamarłam, gdy mignął mi numer na wyświetlaczu. Ostrze strachu przeszyło mnie, a potem, tak samo nagle, się wycofało. To był inny numer. Ulga uderzyła mi do głowy i niemal się zaśmiałam – powstrzymał mnie tylko tępy ból w piersi. Czułam, jakby ktoś naprawdę wbijał mi nóż w serce.
Podniosłam klapkę.
– Halo?
Cisza.
Wreszcie usłyszałam głos – wyłapałam ledwie pół słowa w chaosie zakłóceń. Zerknęłam na wyświetlacz, na padającą baterię, na pojedynczą kreskę zasięgu. Kiedy zamknęłam klapkę, po plecach przeszedł mi dreszcz.
Pomyślałam o mojej mamie.
Mojej mamie, optymistce, która sądziła, że jeśli zamknie się w szafie, nie usłyszę jej płaczu.
Jedna gruba kropla spadła mi na głowę.
Spojrzałam w górę.
Pomyślałam o moim tacie, wysokim na metr osiemdziesiąt umierającym mężczyźnie zakutanym w prześcieradła w szpitalnym łóżku, zapatrzonym w dal. Pomyślałam o mojej siostrze.
Druga kropla wpadła mi do oka.
Nagle niebo pękło z trzaskiem, a ja przez sekundę – przez to mgnienie oka, zanim lunęło – rozważałam bezruch. Rozważałam położenie się na środku drogi i pozostanie tam na zawsze.
Ale deszcz.
Spadł pospiesznie, smagał mnie po twarzy, przyciemniał mi ubrania, zbierał się w fałdach plecaka. Gazeta, którą uniosłam nad głowę, wytrzymała całe cztery sekundy, zanim poddała się wodzie, więc prędko ją schowałam, tym razem do plecaka. Zmrużyłam oczy, poprawiłam demona na plecach i otuliłam się ciaśniej cienką kurtką.
Ruszyłam.

Zeszły rok
CZĘŚĆ PIERWSZA

Kiedy usłyszałam gwałtowne pukanie do drzwi, jęknęłam i naciągnęłam kołdrę na głowę. Do nocy wkuwałam równania na fizykę i w rezultacie spałam może ze cztery godziny. Na samą myśl o porzuceniu łóżka miałam ochotę płakać.
Znowu pukanie.
– Jest za wcześnie – rzuciłam głosem stłumionym przez kołdrę. – Odejdź.
– Pasho – powiedziała moja mama. „Wstawaj”.
– Nemikham! – zawołałam. „Nie chcę”.
– Pasho.
– Chyba nie mogę iść dzisiaj do szkoły. Myślę, że mam gruźlicę.
Usłyszałam szuranie drzwi o dywan i instynktownie zwinęłam się w kłębek, jak łodzik w muszli. Wydałam żałosny dźwięk, czekając, aż wydarzy się nieuniknione: mama wyciągnie mnie z łóżka albo przynajmniej zerwie ze mnie kołdrę.
Zamiast tego na mnie usiadła.
Prawie krzyknęłam pod niespodziewanym ciężarem. To ból nie z tej ziemi, kiedy ktoś siada na nas zwiniętych w pozycji embrionalnej. Jakimś cudem moje poskładane kości były bardziej podatne na uszkodzenia. Pokręciłam się i krzyknęłam, żeby ze mnie zeszła, a ona tylko się zaśmiała i uszczypnęła mnie w nogę.
Pisnęłam.
– Goftam pasho. – „Powiedziałam: wstawaj”.
– Jak mam wstać? – zapytałam, odsłaniając twarz. – Połamałaś mi wszystkie kości.
– Hmm? – Uniosła brwi. – Tak do mnie mówisz? Twoja matka – mówiła to wszystko po persku – jest tak ciężka, że połamała ci wszystkie kości? Tak mówisz?
– Tak.
Otworzyła usta i wybałuszyła oczy.
– Ay, bacheyeh bad. – „Och, ty złe dziecko”. Lekko podskoczyła i jeszcze mocniej przygniotła mi uda.
Wydałam zduszony okrzyk.
– Dobrze, dobrze, już wstaję, Boże…
– Maman? Jesteś tam?
Na dźwięk głosu mojej siostry mama się podniosła. Poderwała kołdrę i zawołała:
– Tutaj! – A potem dodała, mrużąc oczy: – Pasho.
– Pasho, pasho, już pasho – burknęłam.
Wstałam i z przyzwyczajenia zerknęłam na budzik, który zdążyłam już wyciszyć jakieś pięć razy. Gdy zobaczyłam godzinę, prawie dostałam zawału.
– Spóźnię się!
– Man keh behet goftam – stwierdziła mama, wzruszają ramionami. „Mówiłam ci”.
– Nic mi nie mówiłaś. – Obróciłam się. – Nie powiedziałaś, która jest godzina.
– Powiedziałam. Może ogłuchłaś przez gruźlicę.
– Wow. – Pokręciłam głową i wyminęłam mamę. – Przezabawne.
– Wiem, wiem, jestem przeezabaawna – oznajmiła z teatralnym gestem, a potem przerzuciła się z powrotem na perski: – A w ogóle to nie mogę cię dziś zawieźć do szkoły, mam dentystę. Shayda cię zabierze.
– Nie zabiorę! – zawołała moja siostra. Jej głos wybrzmiewał głośniej, w miarę jak się zbliżała. Wetknęła głowę do mojego pokoju. – Muszę już wychodzić, a Shadi nawet nie jest ubrana.
– Nie, zaczekaj… – Zaczęłam się miotać. – Mogę się ubrać w pięć minut…
– Nie, nie możesz.
– Mogę! – Już byłam w naszej wspólnej łazience po drugiej stronie korytarza i jak poparzona wyciskałam pastę na szczoteczkę. – Poczekaj, dobrze, tylko…
– Nie ma mowy. Nie spóźnię się przez ciebie.
– Shayda, o co ci…
– Możesz iść.
– To mi zajmie czterdzieści pięć minut!
– Więc poproś Mehdiego.
– Mehdi jeszcze śpi!
– Ktoś mnie wołał?
Usłyszałam, jak mój brat wchodzi po schodach. Mówił trochę mniej wyraźnie niż zwykle, jakby właśnie jadł. Moje serce nagle podskoczyło.
Wyplułam pastę do zlewu i wybiegłam na korytarz.
– Potrzebuję podwózki do szkoły – pisnęłam, wciąż ściskając w ręku szczoteczkę. – Zawieziesz mnie?
– Nieważne, nagle ogłuchłem. – Poczłapał z powrotem na dół.
– Boże, co jest nie tak z tą rodziną?
Z dołu zagrzmiał głos taty:
– Man raftam! Khodafez! – „Wychodzę! Cześć!”.
– Khodafez! – zawołaliśmy we czwórkę jednym głosem.
Przednie drzwi się zatrzasnęły, a ja dopadłam poręczy i zobaczyłam Mehdiego na półpiętrze.
– Proszę, zaczekaj…
Spojrzał na mnie i posłał mi swój popisowy powalający uśmiech, który już złamał kilka serc. Jego orzechowe oczy migotały w porannym świetle.
– Wybacz – mruknął – mam plany.
– Jak możesz mieć plany o siódmej trzydzieści rano?
– Wybacz – powtórzył i zniknął z pola widzenia. – Pracowity dzień.
Mama poklepała mnie po ramieniu.
– Mikhasti zoodtar pashi. – „Trzeba było wstać wcześniej”.
– Słuszna uwaga – oceniła Shayda i zarzuciła plecak na ramię. – Na razie.
– Nie! – Pobiegłam z powrotem do łazienki, przepłukałam usta i ochlapałam twarz wodą. – Jestem prawie gotowa! Jeszcze dwie minuty!
– Shadi, nawet nie masz na sobie spodni.
– Co? – Popatrzyłam w dół. Byłam ubrana w oversizową koszulkę. Żadnych spodni. – Zaczekaj, Shayda…
Ale ona już schodziła po schodach.
– Manam bayad beram – powiedziała mama. „Ja też muszę iść”. Spojrzała na mnie współczująco. – Odbiorę cię, dobrze?
Przyjęłam to do wiadomości z roztargnionym skinieniem i popędziłam do pokoju. Z zawrotną prędkością przebrałam się w dżinsy i top termiczny, niemal runęłam, sięgając po skarpetki, gumkę do włosów, hidżab i na wpół zapięty plecak. Pomknęłam na dół jak szalona, wołając Shaydę.
– Zaczekaj! Jestem gotowa! Trzydzieści sekund!
Podskakiwałam na jednej nodze, zakładając skarpetki, a potem wsunęłam buty. Związałam włosy i narzuciłam hidżab w stylu Jackie O – albo po prostu w stylu wielu Persjanek – i wypadłam z domu. Shayda stała na chodniku i otwierała samochód, moja mama wsiadała do minivana zaparkowanego na podjeździe. Pomachałam do niej i bez tchu krzyknęłam:
– Zdążyłam!
Mama uśmiechnęła się i uniosła kciuk, a ja bezzwłocznie odwzajemniłam oba gesty. Następnie skierowałam blask mojego uśmiechu na Shaydę, która tylko przewróciła oczami i z ciężkim westchnieniem pozwoliła mi wsiąść do swojej wiekowej toyoty camry.
Szalałam z radości.
Jeszcze raz pomachałam do mamy – która właśnie odpalała silnik – a następnie umieściłam mój nieporęczny plecak na tylnym siedzeniu auta Shaydy. Siostra jeszcze zapinała pasy, rozkładała rzeczy, stawiała kubek z kawą na miejscu i tak dalej, więc oparłam się o drzwi pasażera i wykorzystałam ten moment, żeby złapać oddech i nacieszyć się zwycięstwem.
Zbyt późno zdałam sobie sprawę, że zamarzam.
Była końcówka września, początek jesieni, a ja jeszcze nie przyzwyczaiłam się do nowej pory roku. Pogoda ciągle zmieniała zdanie, w niektóre dni nękała gorącem, w inne ziąbem, więc nie wiedziałam, czy warto ryzykować wściekłość Shaydy, żeby pobiec na górę i wziąć kurtkę.
Siostra jakby czytała mi w myślach.
– Hej – warknęła z samochodu. – Nawet o tym nie myśl. Jeśli wrócisz do domu, pojadę bez ciebie.
Mama też czytała mi w myślach – nagle wcisnęła hamulec i opuściła szybę.
– Bea! – zawołała. „Tutaj”. – Łap.
Wyciągnęłam ręce, a ona rzuciła mi zwiniętą w kulkę bluzę. Złapałam ją i oceniłam: standardowa czarna bluza zakładana przez głowę. Jedyne, co ją wyróżniało, to jaskrawe niebieskie sznurki.
– Czyje to? – spytałam.
Mama wzruszyła ramionami.
– Pewnie Mehdiego – odparła po persku. – Leżała w aucie od dawna.
– Od dawna? – Zmarszczyłam brwi. – Czyli od kiedy?
Znów wzruszyła ramionami i założyła okulary przeciwsłoneczne.
Podejrzliwie powąchałam bluzę, ale widocznie nie została porzucona w aucie aż tak dawno temu, bo nadal pachniała ładnie. Czymś, co przypominało wodę kolońską. Czymś, co znajomo pobudziło moją skórę.
Zmarszczyłam brwi jeszcze bardziej.
Naciągnęłam bluzę przez głowę i popatrzyłam, jak samochód mamy odjeżdża. Bluza była miękka, ciepła i przyjemnie za duża, ale tak blisko skóry ten nikły, ładny zapach nagle mnie przytłoczył. Mój umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach, zbyt intensywnie szukając odpowiedzi na proste pytanie.
Shayda zatrąbiła. Prawie dostałam zawału.
– Wsiadaj w tej chwili – krzyknęła – albo cię rozjadę!

Grudzień 2003

3

W takie ulewy ludzie zazwyczaj posyłali mi znaczące spojrzenia i układali palce w pistoleciki, rzucając teksty w stylu: „Szczęściara z ciebie, co? Kujonka nie potrzebuje parasola”, pistolecik, pistolecik, sugestywne uniesienie brwi. Zawsze reagowałam uprzejmym uśmiechem, z serii tych, przy których zaciska się wargi. Nigdy nie rozumiałam tego przeświadczenia, że hidżab nie przepuszcza wody.
Ewidentnie przepuszczał.
Ewidentnie nie był z neoprenu ani nie przypominał winylu. Wybrałam jedwab – świadomie – nie tylko przez wzgląd na lekkość i gładkość, ale także dla zaspokojenia własnej próżności. Otulał moje włosy w ciągu dnia, dzięki czemu, gdy wracałam do domu, były gładkie i błyszczące. Nie pojmowałam, jak ktokolwiek mógł myśleć, że mój hidżab może przetrwać burzę, jednak tę logikę wyznawało zadziwiająco wiele osób.
Gdyby tylko mnie teraz widzieli.
Hidżab był przemoczony i przykleił mi się do głowy. Woda spływała strugami po szyi, kapała z ciężkich włosów. Kilka zbuntowanych kosmyków wyrwało się na wolność, ostry wiatr chłostał mnie nimi po oczach i choć próbowałam je odsunąć, ogarnąć się, wysilałam się raczej z przyzwyczajenia niż z nadziei. Nie miałam złudzeń. Wiedziałam, że tego dnia umrę na zapalenie płuc, może jeszcze przed zajęciami.
Chodziłam do ostatniej klasy liceum, ale w poniedziałki i środy wieczorem miałam zajęcia z rachunku różniczkowego w miejscowym college’u. To odpowiednik rozszerzenia – punkty się przenosiły i podwyższały mi średnią.
Moim rodzicom się to podobało. Większości rodziców się to podobało.
Ale dodatkowo moi rodzice, jak większość blisko­wschodnich matek i ojców, tego po prostu oczekiwali. Oczekiwali, że będę uczęszczać na zajęcia z rachunku różniczkowego w ostatniej klasie liceum, tak samo jak oczekiwali, że zostanę lekarką. Albo prawniczką. Zaakceptowaliby też naukowczynię, ale zdecydowanie z mniejszym entuzjazmem.
Podniosłam wzrok na przeciwnika.
Deszcz padał coraz mocniej, coraz szybciej, ale nie miałam czasu się schronić. Jeśli chciałam zdążyć na zajęcia, musiałam iść dalej. Wiedziałam, że zmarnowałam za dużo czasu po szkole, czekając, aż ktoś mnie odbierze, ale nie mogłam nic na to poradzić: moja nadzieja rosła w poniedziałki i środy. Rosła, bo liczyłam na coś więcej niż podwózkę do domu – na to, że ktoś oszczędzi mi czterokilometrowego spaceru do college’u.
Kusiło mnie, żeby się zerwać.
Pokusa była tak namacalna, że poczułam dreszcz. Wyobraziłam sobie, jak przemoczone kości niosą mnie prosto do domu, i moje serce zatrzepotało z niepokojącą radością. Przejeżdżające samochody bryzgały na mnie brudną wodą, a ja się wahałam, drżąc w przesiąkniętych dżinsach i mokrych butach. Byłam plamą z marzeniem na dosłownym rozdrożu. Śniłam o skręcie w lewo zamiast w prawo. Marzyłam o gorącej herbacie i suchych ubraniach. Chciałam iść do domu, spędzić godzinę pod prysznicem, zagotować krew.
Nie mogłam.
Nie mogłam opuścić zajęć, bo już olałam jedne w zeszłym miesiącu, a dwie nieobecności obniżyłyby mi ocenę, co zaszkodziłoby mojej średniej, co zraniłoby moją matkę, co złamałoby najważniejszą zasadę, której trzymałam się w życiu: zostać dzieckiem tak nieszkodliwym, żeby całkowicie zniknąć. Oczywiście to wszystko dla mojej mamy. Miałam ambiwalentny stosunek do ojca, ale mama? Nie chciałam, żeby płakała, nie przeze mnie. Ostatnio płakała dosyć przez innych.
Potem zastanowiłam się, czy wyjrzy przez okno, czy przypomni sobie – choć ten jeden raz – o swoim najmłodszym dziecku, o mojej pielgrzymce na rachunek różniczkowy. Wiedziałam, że tata tego nie zrobi. Albo spał, albo oglądał powtórki Hawaii Five-0 na telewizorze przyczepionym do ścianki działowej. Moja siostra na pewno się nie przejmie. Nikt inny nawet nie wiedział, że trzeba po mnie przyjechać.
Rok temu mama by przyjechała.
Rok temu znałaby mój plan. Zadzwoniłaby, spytała, co u mnie, zagroziła siostrze użyciem siły za to, że zostawiła mnie na pastwę żywiołu. Ale po śmierci mojego brata dusza mamy się przekształciła, jej kości się poprzemieszczały. Miażdżące fale żałoby, które mnie zalewały, powoli się cofały, ale mama… Od roku przypominała wrażliwe drewno dryfujące na zimnych, czystych wodach agonii.
Więc zostałam duchem.
Udało mi się sprowadzić całą moją osobę do czegoś tak nieznaczącego, że mama już prawie nie zadawała mi pytań. Prawie nie zauważała, że jestem obok. Wmówiłam sobie, że jej pomagam, daję jej przestrzeń, odciążam ją z jeszcze jednego ciężaru – te mantry pomagały mi ignorować ostry ból, który towarzyszył mojemu udanemu zniknięciu.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że się nie mylę.
Nagły podmuch wiatru przetoczył się przez ulicę i odepchnął mnie do tyłu. Nie pozostawił mi wyboru – musiałam schylić głowę, w rezultacie rozchełstując kołnierzyk. Drzewo nade mną zadrżało, porażający, lodowaty strumień wody poleciał prosto na mój dekolt i spłynął pod koszulą.
Proszę, Boże, nie pozwól mi umrzeć na zapalenie płuc.
W butach miałam zupę, szczękałam zębami, powoli traciłam czucie w zaciśniętych palcach. Postanowiłam sprawdzić telefon w poszukiwaniu znaku życia, w myślach przeglądając krótką listę osób, które mogłabym prosić o przysługę, jednak zanim wyłowiłam metalową cegłę z bagna mojej kieszeni, przemokła i zaczęła szwankować. Chrzanić zapalenie płuc, pewnie zginę rażona prądem. Moja przyszłość nigdy nie była tak świetlana.
Uśmiechnęłam się do własnego żartu, wywijając usta ku szaleństwu, kiedy samochód przejechał obok tak szybko, że praktycznie mnie zalał. Przystanęłam i popatrzyłam na siebie – stałam się ziemnowodna. Wyglądałam niemożliwie. Nie mogłam tak iść na zajęcia, a jednak zamierzałam, szłam dalej, pchana przez jakiś większy skrupuł, jakiś nonsens, który nadawał mojemu życiu znaczenie. Nagle uderzył mnie absurd tego wszystkiego, absurd mojego życia, tak wielki, że się zaśmiałam. Zaśmiałam, a potem zachłysnęłam, bo wciągnęłam trochę wody ze ścieków. Nieważne, nieważne, myliłam się – nie zabije mnie zapalenie płuc ani porażenie prądem. Nie, anioła śmierci do moich drzwi przywoła zakrztuszenie.
Tym razem się nie zaśmiałam.
Pędzący samochód nagle stanął. Tutaj, na środku śliskiej drogi. Kierowca włączył tylne światła, białe i jasne, i stał na jałowym biegu co najmniej piętnaście sekund, zanim podjął decyzję. Z piskiem opon cofnął się pustą ulicą i zahamował obok mnie.
Znów się pomyliłam.
Nie zapalenie płuc, nie porażenie prądem, nie zakrztuszenie, nie… Dziś zostanę zamordowana.
Znów popatrzyłam w niebo.
Boże, nie to miałam na myśli podczas naszej ostatniej rozmowy.

 
Wesprzyj nas