„Ostatnie zdjęcie” to wzruszająca opowieść o poszukiwaniu prawdziwej bliskości, o mozolnej walce z nieuleczalną chorobą i nadziei, która nigdy nie gaśnie.


Nawet czas nie jest w stanie odebrać nam tych pięknych chwil, które nosimy w sercu.

Nastoletni Franek wychowuje się w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne. Kiedy odnajduje babcię, jego świat nabiera barw, a w sercu pojawia się nadzieja.

Kusząca wizja powrotu do domu wkrótce jednak okazuje się niemożliwa do zrealizowania. Wspomnienia, które dla Franka stanowiły najpiękniejsze obrazy, z głowy staruszki uciekają jedno po drugim.

Chłopak z miejsca podejmuje walkę o ocalenie ich, a jedyną metodą wydaje mu się odzyskanie dla babci zdjęć z dawnych czasów, które mają jej przywrócić pamięć…

Aldona Szczygieł
Ostatnie zdjęcie
Wydawnictwo Novae Res
Premiera: 11 kwietnia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 


Rozdział 1

– Umarła? – zapytał Kacper i popatrzył na mnie tymi swoimi poważnymi oczami.
– Nie! To nie tak! – zaprotestowałem, zaciskając zziębnięte usta.
Poczułem silniejszy podmuch wiatru, o mało co nie spadł mi z szyi szalik z cienkiej wełny w kolorze pudrowego różu. Była to pamiątka po babci Zosi i w chłodniejsze, nawet letnie dni, nonszalancko zarzucałem go sobie na szyję, narażając się przy tym na głupie przytyki Kacpra.
– Nie bujaj, nie masz nikogo i dlatego nikt cię nie odwiedza! – upierał się Kapi.

Nie wiem, gdzie podziała się babcia.
Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy siebie. Babulka była od zawsze. A najbardziej wtedy, gdy zabrakło rodziców. Razem była najlepsza zabawa. Pamiętam, gdy nauczyła mnie robić łódki z papieru. Ileż było w tym frajdy. Wartki strumyk przepływał akurat przez nasz ogródek. Z nurtem pędzącej wody puszczaliśmy je w daleki świat… moja to zawsze wygrywała! Była szybsza i sprytniejsza. Potrafiła się nawet obrócić. Babcia mówiła, że te łódeczki są jak ludzie. Dopiero wypuszczeni na głęboką wodę udowadniają, co tak naprawdę potrafią i na ile są silni, by sprostać przeciwnościom losu…

Nie wiem, gdzie podziała się babulka. Ba! Nie mam nawet najmniejszego pojęcia, najmniejszego tropu. A jeśli? Nie. Na pewno żyje. Tej najgorszej myśli nawet nie dopuszczam do siebie.
Nie mogła ot tak mnie zostawić, to musiał być ważny powód, ale jaki?
Ach, gdybym mógł ją odnaleźć!
Zezłoszczony docinkami kolegi postanowiłem po raz któryś z kolei dowiedzieć się czegoś od wychowawczyni.
Odkąd zamieszkałem w klasztornym sierocińcu wszystko było inaczej. Było tu cicho, czasem przerażająco cicho, jednocześnie spokojnie. Dużo milej niż swego czasu w domu rodzinnym z moim rozhulanym ojcem.
Siostry zakonne wychowywały nas serdecznie, po matczynemu. Atmosfera była ciepła i przyjemna, a siostra Brygida gotowała najlepszą na świecie pomidorówkę z koprem.
Jedynie czego mogło nam zabraknąć, to rozmowy. Siostry niewiele do nas mówiły, serdecznie się uśmiechały i głaskały po głowach, chwaląc za poprawne zachowanie. Tylko… nie wspominały o naszej przeszłości, jakby starały się coś ukryć.
Gdy niespodziewanie w przejściu wpadłem na siostrę przełożoną postanowiłem mówić prosto z mostu. Ona jedyna miała dostęp do dokumentacji.
– Siostra pamięta moją babcię. Przywiozła mnie tutaj siedem lat temu…, a jak płakała! Gdzie pojechała? Czy zostawiła adres?
– O najświętsza Panienko uchowaj nas w schronieniu! To jest twój adres Franciszku, nasz dom jest waszym domem. – Siostra Klara zawsze taktownie omijała temat.
– Gdzie teraz jest moja babcia? Dlaczego mnie zostawiła? Siostra musi wiedzieć! – Upierałem się.
– Idźże już, połóż się do łóżka, bo znów cię głowa rozboli od tych całych rozmyślań, a nauki jutro od rana tyle będzie, jakbyście na egzaminy końcowe się już szykowali. – Wyczułem zniecierpliwienie w jej głosie, wolałem więc odpuścić.
Nic nie wskóram. Nie powiedzą. Gdybym chociaż miał jakiś trop, najmniejszy trop.
Zrezygnowany, powlokłem się do swojego pokoju.
Gdzie okiem sięgnąć stoją kwiaty, jakieś paprocie i fikusy, które przełożona zbiera podwiędłe i ratuje od zapomnienia. I oczywiście… krzyże, kapliczki, święte figurki. Na każdym piętrze palą się świece. W zasadzie to całą dobę. Zapach wosku przemieszany z zapachem koperku towarzyszy mi stale… odkąd tu jestem. Rozpoznałbym go wszędzie.
W pokoju, jak w całym bidulu przenikająca cisza… Mojego pokoiku na poddaszu nie muszę, póki co, z nikim dzielić. Mam nawet do dyspozycji dwa łóżka, ale wolę to przy oknie. Widzę z niego co prawda, tylko wieżę katedry z olbrzymim dzwonem, ale dzięki niemu nigdy nie zasypiam na lekcje, bo dudni z rana tak mocno, że chyba wszystkich świętych stawia na nogi.
Lekcje! Zapomniałem o nich na śmierć.
Co prawda, Kapi stale mi dogaduje, ale na pewno wie, co jest zadane. Choć może odpuścić…
A zapukam, co mi zależy.
– Pokazałbyś mi zadanie z matmy? Nie do końca ogarniam temat, a ty na pewno masz wszystko cacy. – Starałem się mówić cicho, bowiem było już naprawdę późno, a jego mała siostra z powodu braku miejsc spała w tym samym pokoju.
Kapi roześmiał się szyderczo.
W tym momencie zauważyłem nad jego łóżkiem coś, co mnie zmroziło… Były to jego zdjęcia z tatą, siostrą, chyba też mamą… Tacy tam radośni. Siedzą na jakimś metalowym łóżku w ogrodzie. Roześmiani, z naręczem bzu w dłoniach.
Bez. Babcia Zosia też uwielbiała bez…
– W zasadzie, to pomyliłem pokoje, cześć– odparłem i czym prędzej powędrowałem do siebie.
Zdjęcia! To jest myśl! Przecież mogę pójść do leśniczówki i odnaleźć stare zdjęcia babci. Wtedy na pewno czegoś się dowiem. Może nawet odnajdę kochaną staruszkę? O tak! A może wróciła? Jest tam na ganku, siedzi opatulona z garnuszkiem w ręku i na mnie czeka? Te myśli wplotły w moje nudne życie piętnastolatka tyle światła i ciepła! Tej nocy chyba nie usnę.
Pomysł, że jutro wybiorę się do babcinej chaty przyprawiał mnie o dreszcze.

Rozdział 2

Po przebudzeniu nie czułem palców u stóp. Mógłbym przysiąc, że zamykałem wczoraj wieczorem okno! Zerwałem się z łóżka by sprawdzić, czy mam jeszcze stopy i okazało się, że okno przez całą noc było uchylone.
Od jakiegoś czasu tę samą czynność wykonuję po kilka razy, bo wciąż zdaje mi się, że robię to niepoprawnie. Przez to okno parę razy spóźniłem się już na lekcje. W sumie, to przez łóżko też, w kółko źle je zaścielam. W bidulu, jak w normalnym domu, siostry chodzą i sprawdzają nasze pokoje, czy aby wszystko posprzątane i w należytym ładzie. Nie wiem, czy szperają nam po szafkach? Ale jeszcze tego by brakowało!
– Idziesz gamoniu? – Usłyszałem głos Kapiego pod moimi drzwiami. Co on w ogóle tu robi? Ciągle się czepia, a potem pierwszy lezie.
– Przyjaciół szukasz? – Wyjrzałem, lekko uchylając drzwi.
– Co Ty, jarasz fajki? Co tu taka lodówa? – Wepchnął mnie do środka.
– Wietrzyć nie można? Wyjdź już.
– Jak nie chcesz spisać tego zadania, to nie, a wiesz, jak Ulicka potrafi dopiec! Przed całą klasą!
Nie miałem czasu z nim dyskutować i go wyprosiłem. Jeszcze raz domknąłem okno i podreptałem, jak robot pod prysznic, nóg prawie nie czułem i ruszałem się jak skostniały stwór. Gorąca woda z każdą minutą rozgrzewała mnie, czułem coraz większy przypływ energii. Wiedziałem, że dziś po lekcjach zobaczę babcię, to znaczy na pewno nasz… dom.
Nie przejąłem się nawet zagrożeniem z majzy. Co powiedziałaby babcia, która nauczyła mnie tabliczki mnożenia, że powtarzam klasę? Nieważne. Niedługo i tak się stąd wyprowadzę i pójdę do innej szkoły! Usiadłem przy biurku i zastanawiałem się, co właściwie wziąć na moją dzisiejszą wyprawę. Spakowałem do plecaka: lornetkę, ciastka i klucz do pokoju.
Już wychodziłem z pokoju, rozejrzałem się w każdą stronę. Pusto! Ledwie dałem trzy kroki, a wpadłem wprost na Kacpra, który musiał tu na mnie czekać.
– Przede mną się nie ukryjesz. Widziałem na łóżku latarkę. Nie idziesz na lekcje, a ja idę z tobą. – zmierzył mnie wzrokiem. Zobaczyłem, że podśmiewa się pod nosem.
Zmroziło mnie – ja z nim? Pewnie miałem strach w oczach, ale udawałem, że wszystko mi jedno, nie chciałem tracić też czasu.
– Idę do domu. Muszę załatwić sprawę, na pewno czekają tam na mnie. – Próbowałem go jeszcze zniechęcić, ale już chyba mnie nie słuchał. No to pięknie się załatwiłem, to jak wybierać się na życiową misję z własnym wrogiem u boku.
Wydawało mi się, że drogę znam na pamięć. I faktycznie kiedyś tak było. Gdy zamieszkałem w leśniczówce znałem okolicę jak własną kieszeń. Potrafiłem sam dotrzeć do piekarni, pobliskiej farmy, a nawet zbliżyć się do końcowej pętli, gdzie zaczynało się miasto. W zasadzie nie wiem, dlaczego, ale nazywano to miejsce „końcem świata”. Dla mnie to tu dopiero świat się zaczynał.
Dojazd od klasztoru do ostatniego przystanku trasą autobusu linii numer sześć znalazłem z łatwością, gorzej było później, bowiem w miejscu, gdzie kiedyś rósł las stanęło już nowe osiedle domków jednorodzinnych. Zaparkowano tyle samochodów, że z trudem zorientowałem się, w którą stronę pójść.
Gdy byłem młodszy wydawało mi się, że odjechaliśmy bardzo daleko. Teraz zorientowałem się, że to zaledwie kilkanaście minut drogi.
Bardzo chciałem dotrzeć tam jak najprędzej. Pędziłem prawie w podskokach, za to mój towarzysz jak na złość ociągał się, ile mógł.
– Pospiesz się. Muszę coś odebrać i chcę wrócić jeszcze na lekcje.
– Ukryłeś tam jakieś skarby, co? – zaśmiał się Kapi, zacierając ręce.
– Oszalałeś. – Pokręciłem głową.
– Podzielimy się po równo?
– Naoglądałeś się filmów?
– Jak nic tam nie ma, to wracamy. – Chwycił mnie za kaptur i ciągnął z całych sił do siebie.
– Kapi, puść mnie, błagam! – Próbowałem się wyswobodzić. Był wyższy i silniejszy ode mnie.
– Jeeest! Widzę go – wydusiłem.
– Nie udawaj, nikogo tu nie ma.
Poczułem silny ucisk w gardle.
– Dooom – powiedziałem niemal bezgłośnie, aż Kapi puścił mnie, sam zaskoczony.
Przystanąłem i poczułem dziwne napięcie.
– To coś? Ta żółta buda? – Spojrzał na mnie zdumiony.
Słowa te ukłuły mnie. Tak, Kacper pochodził z dość zamożnego domu, mieszkał w dzielnicy, którą widziałem tylko na bilbordzie. Byli bardzo bogaci, więc nic dziwnego, że nasz dom wydał mu się jakąś ruderą.
Za drzewem widziałem już fragment domu otoczony dużą ilością drzew i krzewów, które stanowiły kontynuację przyległego lasu.
Dla mnie był to najpiękniejszy widok od lat. Widok, który śnił mi się po nocach: stoję właśnie w tym miejscu, a na drewnianym progu siedzą one: mama i babcia. Mama trzyma parujący garnuszek, a przygarbiona lekko babcia robi na drutach. Obie piękne, roześmiane, z rumieńcami na twarzach. Coś sobie żartują, patrzą w moją stronę. Biegnę, a mama rozkłada ręce, by mnie przytulić…
Choć kochanej mamy już tak naprawdę nie pamiętam, to tak, to było wszystko za czym najmocniej tęskniłem.
– Twój ojciec tu mieszka?
– Nie. Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. Zawahałem się, nie byłem wcale tego pewien.
– No chyba jednak tak, patrz, paliło się ognisko. Jeszcze się żarzy. – Pokazał palcem na palenisko otoczone kamieniami, które jak mi się wydawało jeszcze sam układałem.

Piekliśmy tu ziemniaki, jakie to smaczne było. Babcia znosiła warzywa, a ja zbierałem drewienka. Układaliśmy ziemniaki wokół paleniska i czekaliśmy cierpliwie, aż się upieką. Śpiewała mi przy tym i opowiadała, jaki będziemy mieć kiedyś ładny, duży salon, a w nim kominek, przy którym będziemy siedzieć w fotelach, ogrzewając sobie stopy.

Nasz musztardowy dom przypominał trochę dworek, zapewne z powodu drewnianego ganku. Do niewielkiego domu dobudowany był budynek gospodarczy, w którym urządziliśmy sobie drewutnię.
Całość przykryta była srebrzystą blachą. Część zdobionych niegdyś okiennic spróchniała i poodpadała, ale część nadal spełniała swoją funkcję. Zauważyłem, że okno od kuchni miało otwarty lufcik.
Spojrzałem na krzywy komin z czerwonej cegły i przypomniałem sobie, kiedy po raz ostatni leciał z niego dym. Maszerowaliśmy wtedy z babcią pospiesznie obładowani torbami, a gdy odwróciłem się, szukając zaprzyjaźnionego psiaka, dojrzałem bladoniebieski dym kłębiący się nad dachem. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że nim drewno wypali się do końca, nas tu już nie będzie.
Weszliśmy z Kapim na drewniany ganek. Ręką przejechałem po zakurzonych balustradach, stara farba obłaziła płatami z ozdobnych tralek.
Nacisnąłem klamkę: zamknięte!
– Mówiłem! Zaraz ktoś nas pogoni i jeszcze pobije. – marudził Kacper.
Nie po to tu przyszedłem, by teraz się poddawać, co to to nie. Ufałem… sam sobie, swojej intuicji, choć po plecach przeszły mi ciarki.
Zebrałem się w sobie i z całych sił pchnąłem drzwi. Ponieważ stawiały opór, kopnąłem w nie kilka razy. Kapi bez zastanowienia dołączył do mnie. Waliliśmy co sił, ale drzwi ani drgnęły. Więc rozpędzaliśmy się, podbiegaliśmy i waliliśmy z największą siłą, na jaką było nas stać. Nic.
Wpadłem na pomysł, żeby wejść przez uchylone okno.
– Podsadzisz mnie do góry? Wsunę rękę w lufcik i otworzę z drugiej strony.
Mój towarzysz spojrzał na mnie nieufnie, ale tym razem trzymał jęzor za zębami.
Próbowałem jakoś wcisnąć się do środka, ale okazało się, że już za wielki urosłem. Kapi podał mi jakiś kamień i nie zastanawiając się rzuciłem nim w szybę. Wow! Albo ktoś tu stale przychodzi, albo to prawdziwy cud, że jeszcze nikt się nie włamał.
Wślizgnąłem się wprost na brudny zlew pokryty jakąś ohydną mazią. W domu panował nieprzyjemny półmrok. Latarka została na podwórku, więc po omacku szukałem wyjścia, by zawołać Kacpra. W pierwszej chwili nie mogłem rozróżnić blisko położonych przedmiotów. Czułem się, jakbym grał w horrorze, w którym zza rogu wynurzy się zaraz jakaś świetlista postać. Trzęsło mną od środka, ale wiedziałem, że nie ma czasu na strach.
Cuchnęło fasolką, dymem, kurzem i Bóg wie czym jeszcze. A przecież babcia dbała o dom. Kiedy tutaj mieszkała było skromnie, ale zawsze czysto. Dawniej pachniało jagodami z lasu, suszonymi grzybami, zsiadłym mlekiem i ciastem z kruszonką. Oczy w jednej chwili zwilgotniały mi od łez, gdy sobie to przypomniałem. Zacisnąłem powieki jak w wielkim bólu.
Po otwarciu drzwi trochę światła wpadło na ganek.
– Dawaj latarkę, zobaczysz, jak mieszkałem! – zawołałem z wymuszonym entuzjazmem.
Kapi wyglądał na przerażonego, ale zachował krztynę odwagi. Wbiegliśmy po lekko spróchniałych schodach na stryszek.
Ku memu zdziwieniu wszystko tu zostało, jak dawniej. Mój pokoik wyglądał, tak samo, jak w dniu, w którym opuszczałem to miejsce. Nie wiedziałem wtedy, dokąd jadę. Babcia co chwilę wycierała nos w bawełnianą chustkę, pochlipując, obiecywała, że jeszcze wrócimy do domu. Głaskała mnie po głowie lekko drżącymi dłońmi, a ja czułem nieopisany wówczas strach. Nie chciałem wracać do ojca. Tu był mój dom, moje miejsce – wspominałem, wstrząśnięty do głębi, na myśl o naszym ostatnim pożegnaniu.
– Liściki miłosne pisałeś? – Kacper wyjmował pożółkłe kartki z szuflady starej komody, rechocząc złośliwie.
– To listy od mojego ojca. Babka mi je czytała. – Pożałowałem, że zabrałem go ze sobą i poczułem się okropnie, nazywając w ten sposób ukochaną osobę. – Odłóż to! Nie tego szukamy! – Złość wzmagała się we mnie z każdą minutą.
Wyjąłem z kieszonki plecaka jakiś stary kluczyk i próbowałem pospiesznie otworzyć skrzynkę, ale kątem oka zobaczyłem, że ten małpiszon czyta moje listy.
Zerwałem się i zacząłem na oślep okładać go pięściami. Nagle oboje zamarliśmy w bezruchu: ktoś zbliżał się po schodach!
– Tato?! – krzyknąłem z całych sił, mając nadzieję, że niespodziewany gość się wystraszy, a kolega zostawi w spokoju moje rzeczy.
Wymieniliśmy przerażone spojrzenia. W pierwszej chwili nogi ugięły się pode mną. Podbiegłem jednak jakimś cudem do drzwi, chwyciłem za zamek, ale nie byłem w stanie go przekręcić. Staliśmy tak w bezruchu i nadsłuchiwaliśmy kilka sekund, i jedyne co dało się usłyszeć, to jakiś chrzęst i trzaśnięcie.
– Poszedł, spadajmy stąd, szybko! – Język mi się plątał, a suchość w gardle nie dawała mówić.
Drapnęliśmy co było pod ręką i wybiegliśmy jak poparzeni.
Zasapani, zatrzymaliśmy się dopiero po kilkunastu minutach. Nie byłem pewien, czy biegliśmy w dobrym kierunku. Kapi nagle zatrzymał się i oparł plecami o drzewo, rękoma chwycił się za brzuch i aż jęknął z bólu.
– Może ciastko zjesz? – Wyjąłem pospiesznie z plecaka i podałem mu minipaczuszkę.
– Kolki nigdy nie miałeś? – Strącił ręką podane przeze mnie herbatniki i spojrzał na mnie ze złością. – Myślałem, że jesteś sierotą ze skarbem –
dodał.
– Moje skarby już dawno straciłem… – odparłem zakłopotany i nerwowo poprawiłem plecak.
Dalsza część drogi mijała nam w milczeniu. Kapi wyprzedzał mnie, a ja ledwo za nim nadążałem. W sumie nie chciałem go zgubić i wracać sam do bidula. W autobusie usiadł koło mnie i wpatrzony w okno zaczął mówić:
– Nikogo nie było, bo pewnie cię już nie chcą. Jesteś sam jak palec… Ja też jestem sam. Zniknęli, rozumiesz? Pojechali odwieźć dziadka i ich nie ma! – Rozzłoszczony Kapi huknął pięścią w szybę, tak mocno, że chyba zwróciliśmy uwagę wszystkich pasażerów.
Zdałem sobie sprawę, że on cierpi nie mniej niż ja. Ciężkie jest życie bez rodziny. Jej strata będzie już zawsze pustką, której nie da się zapełnić czym innym. Każdy z nas nosi w sobie rany z dzieciństwa.
– Moja odeszła, gdy miałem sześć lat. – Westchnąłem ciężko, może trochę specjalnie, by dodać mu wsparcia.
– A ojciec? – zagadnął, zsuwając się w dół fotela, jak do snu.
– Nie chcę go pamiętać. On też nie chciał. Nazywał mnie bękartem Cygana. – Słyszałem to nie raz, gdy siedziałem pod stołem z plastikową, żółtą koparką. Wolałbym nie pamiętać ani tego, ani wtedy, gdy do domu sprowadzał całe to rozwrzeszczane towarzystwo. Cuchnęli piwem i benzyną z warsztatu samochodowego. Ojciec mówił, że mam być dla nich grzeczny, bo to wujkowie. Stary, jak ja nienawidziłem smrodu mojego koca, ale czasem było tak zimno, że po prostu musiałem się nim nakryć, bo szczękałem zębami jakbym mieszkał na Syberii… Z zimna, złości i… strachu.
Prawie każdy wieczór tak wyglądał. Ojciec zapominał, że nic nie jedliśmy… Jeśli było coś w chlebaku większość oddawałem Majce, bo ciągle beczała… jak twoja zresztą!
– Nie mówiłeś, że masz siostrę.
– Bo nie mam. Daj mi już spokój, co?! – Oczy mi się zaszkliły. Po chwili milczenia dodałem jednak – Po latach mordęgi zabrała mnie babcia… moim domem były jej ręce.
– Nie obchodzą mnie te głupoty – odpowiedział Kapi i lekko skulony zamknął oczy.
– Dzięki niej jakoś się trzymałem, a teraz? Myślisz, że możemy być jeszcze normalnymi ludźmi?
– Mów za siebie. Po co chciałeś tam iść? Myślałeś, że czekają na ciebie? To się zdziwiłeś. Nikt cię nie chce, babka cię oddała i ma z głowy! – prychnął Kapi i odwrócił się w stronę szyby.
Ukłuło mnie w sercu, poczułem nieznośny lęk, ale wziąłem głęboki oddech i zacisnąłem zęby, by się nie pokłócić.

 
Wesprzyj nas