Thriller inspirowany kultowymi fabułami. Zelektryzuje nie tylko fanów Tarantino, Pasikowskiego czy serialu „Ekstradycja”. Wycieńczeni upałem i oszalali od wódki górnicy. Wielki szmal, bezwzględni gangsterzy i facet, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty…


Biały ląd„Biały ląd” to książka o Polsce lat 90., globalistycznych snach elit, frustracji sierot po PRL-u, młodych wilczkach kapitalizmu i jeszcze bardziej kapitalistycznych wąsatych wujach z SB. Rollercoaster zdarzeń, ironiczna groteska – literatura sensacyjna w najlepszym wydaniu.

Rok 1998
Polska rozpoczyna negocjacje akcesyjne z Unią Europejską, do kin wchodzą Młode wilki ½, a w sercu Afryki zespół fachowców ze Szczecina robi największy biznes w historii III RP. Media rozpisują się o wielomilionowym kontrakcie, o czarnym złocie cenniejszym niż węgiel i o polskim przemyśle wstającym z kolan. Tylko że na miejscu rzeczywistość wygląda inaczej niż w prospekcie dla inwestorów.

Wycieńczeni upałem i oszalali od wódki górnicy, nieprawdopodobna korupcja i kryjący się w buszu rebelianci, a przy telefonach agenci wywiadów…

Gdy w kopalni na południu nowo powstałej Demokratycznej Republiki Konga dochodzi do tragicznego w skutkach sabotażu, szef polskiej ochrony obiektu staje przed zadaniem niemożliwym do wykonania. Wyposażony w wątrobę z marmuru i dyskusyjne kompetencje językowe, ma ledwie trzy dni, aby dowieść, że wypadek jest elementem międzynarodowego spisku, a polski sen o Białym lądzie to co najwyżej klimatyzowany koszmar. Nic już nie będzie takie, jak było…

Łukasz Błaszczyk (ur. 1983) jest autorem powieści „Pożegnanie z Budapesztem” (2019) i okazjonalnie tłumaczem, na co dzień pracuje w reklamie.

Paweł Sajewicz (ur. 1987) literaturą zajmuje się zawodowo jako redaktor, napisał też powieść Republika świecidełek (2017) i otrzymał nagrodę główną na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu.

Marek Wełna (ur. 1986) jest lekarzem i pomysłodawcą fabuły „Białego lądu”. To jego literacki debiut.

Autorzy znają się i przyjaźnią od kilkunastu lat. Zawsze chcieli napisać coś razem.
„Biały ląd” to pierwszy tytuł z sensacyjnej serii.

Marek Wełna, Paweł Sajewicz, Łukasz Błaszczyk
Biały ląd
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZESYŁKA

ROZDZIAŁ 1
Warszawa, 12 kwietnia 1998

Instrukcję znała na pamięć: czekaj na sygnał i zachowaj czujność. Ktoś podejrzany kręci się po osiedlu? Dwóch łysych byczków godzinami przesiaduje w aucie zaparkowanym na kopercie? To dzwoń na policję i mów, że widziałaś, jak zaczepiają dziewczynki wracające ze szkoły. Zanim znów przyjadą, uciekaj, zadekuj się na lotnisku i kup bilety na pierwszy lot do Belgii. W teorii była zatem gotowa. A w praktyce? Kiedy Maks zadzwonił, stała przy zlewozmywaku i opłukiwała naczynia przed włożeniem do zmywarki. Sprzedawca w sklepie z AGD powiedział, że trzeba się pozbyć resztek jedzenia, żeby nie zapchać filtra. Wzięła to sobie do serca i dbała o zmywarkę bardziej niż zmywarka o nią, mycie wstępne robiła tak dokładnie, że w zasadzie mogła na tym poprzestać. Nie chodziło jednak o faktyczne udogodnienia, lecz o status. Nowy ustrój, nowe AGD, nowe możliwości.
Stała więc z talerzem w ociekających pianą dłoniach i patrzyła, jak zamocowany na ścianie telefon lekko drży z każdym sygnałem. Odłożyła talerz i sięgnęła po słuchawkę.
– Halo?
W głośniku szumy i trzaski. I znajomy męski głos:
– Agnieszka?
– Maks! – pisnęła z przejęcia, zaraz jednak przybrała pogodny ton: – Dobrze, że dzwonisz, Julka chciała…
– Słuchaj – przerwał jej. – Wariant trzeci. Ta sprawa, o której żeśmy wczoraj rozmawiali. Przyjrzałem się temu i myślę, że jednak powinnaś… – Odchrząknął. – Znaczy: rób, jak mówiłem.
– Maks, ale to brzmi…
– Agnieszka! Nie mamy czasu!
Twarz jej się zmieniła: lalka z porcelany chwilę przed uderzeniem w podłogę. Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, a potem jeszcze raz i znowu, jakby ktoś mógł ją w tej chwili zobaczyć.
Głos po drugiej stronie:
– Agnieszka? Posłuchaj, przepraszam, gdyby dało się inaczej…
– A może się da? Może jednak powinieneś do kogoś z tym pójść? Nie wiem, może do tego kierownika? A-albo na policję? Niech oni się…
– Nie. Zrobimy tak, jak mówiłem. Potwierdź, że rozumiesz.
Cisza.
– Agnieszka?
– Tak. Rozumiem.
– Dobrze. Pamiętaj, kocham was. Czekam na twój telefon za półtorej… nie, za dwie godziny.
– Maks, uważaj na siebie.
– Muszę kończyć.
Nie żegnała się, nie było czasu. W normalnej sytuacji droga na lotnisko zajęłaby im kwadrans, ale Maks mówił, że nie mogą tam jechać bezpośrednio. Co dalej? Co jeszcze mówił? Wczoraj nie chciała go słuchać, a kiedy się wściekł, rzuciła, że jest niepoważny i żeby lepiej przejrzał w końcu te prospekty liceów, które wstępnie wybrała dla Julki i wysłała mu pocztą lotniczą.
– Nie będzie żadnych liceów, jak ci ludzie się do was dobiorą! – wychrypiał.
„Ci ludzie”! Chciała mu powiedzieć, że to jakaś komedia, ale wtedy zaczął jej tłumaczyć, kim tamci naprawdę są, i nie była już taka pewna.
A teraz? Próbowała sobie przypomnieć jego plan: zabrać Julkę i naszykowane bagaże, pojechać samochodem do centrum, upewnić się, że nikt ich nie śledzi, dopiero wtedy porzucić auto niedaleko węzła komunikacyjnego, powiedzmy przy placu Zawiszy, i przesiąść się w autobus na Okęcie. Ale nie sprawdziła tras, tak jak prosił, nie rozrysowała mapy, nie znała godzin odlotów z Warszawy do Brukseli. Dopiero pod wieczór, jakby wbrew sobie, kazała młodej spakować parę rzeczy. Tak na wszelki wypadek.
– Julka! – zawołała z kuchni w stronę pokoju ich czternastoletniej córki.
Zza zamkniętych drzwi dobiegały dźwięki magnetofonu, młoda Kukulska śpiewała, że coś ciągle każe jej biec.
– Julka! Musimy się zbierać!
Zero reakcji. Agnieszka wpadła do pokoju bez pukania.
– Julka! Dzwonił tata. Musimy jechać na lotnisko. – Córka wpatrywała się w nią rozkojarzonym wzrokiem. Agnieszka podniosła głos: – Plecak! Zbieraj się, już!
Z kłębowiska koców na kanapie odpowiedziało jej paniczne ujadanie. Zanim skundlony jamnik pojął, że w drzwiach stoi jego żywicielka, w samoobronie gotów był przegryźć Agnieszce tętnicę.
– Mama, wystraszyłaś Granita!
Powiodła wzrokiem od psa, którego Maks nazwał na cześć nieustraszonego albańskiego przyjaciela z dawnych lat i który skomlał teraz skruszony i odsłaniał brzuch, by go pogłaskać, do ryczącego stereo. Wcisnęła klawisz i muzyka ucichła.
– Mamaaa! Słuchałam tego!
– A teraz posłuchasz mnie – ucięła takim tonem, że w pokoju momentalnie spadła temperatura. – Weź plecak, który naszykowałyśmy wczoraj, i jakąś książkę. Za trzy minuty widzę cię w przedpokoju, w kurtce i butach. Zrozumiano?
Córka popatrzyła na nią przenikliwym wzrokiem swojego ojca. „To nie są ćwiczenia”, powiedziałby Maks, więc Julka przytaknęła i bez ociągania ruszyła do szafy.
Znów telefon. Agnieszka zatrzymała się w pół ruchu. W pierwszej chwili pomyślała, że to Maks, że dzwoni, by jednak wszystko odwołać, „Oj, głupia, robiłem sobie jaja! Że ty w to uwierzyłaś?”. Najgorszy żart świata. Przełknęła ślinę, podeszła do drugiego aparatu w przedpokoju i podniosła słuchawkę.
– Halo?
Usłyszała szum w tle, coś niby dalekie echa głosów, a potem jej rozmówca, kimkolwiek był, rozłączył się bez słowa. Jakby dzwonił tylko po to, żeby sprawdzić, czy jest jeszcze w domu. Zmroziło ją.
Obejrzała się przez ramię, Julka przyglądała się jej zdziwiona, gotowa z plecakiem.
Nie, niemożliwe. To tylko pomyłka albo w tepsie modernizują linię.
Musiała się uspokoić, musiała uspokoić Julkę.
Zbliżyła się do niej z bladym uśmiechem i lekko chwyciła ją za ramiona.
– Córuś – powiedziała łagodnie – może weź jeszcze walkmana, jeśli chcesz.
Sięgnęła za plecami Julki, wyjęła z magnetofonu kasetę Kukulskiej i podała ją dziecku. Na przekór samej sobie.

 
Trzy minuty, jakby ze stoperem w ręku. Julka stała pod drzwiami w zielonej wiatrówce, z egzemplarzem Smoków zimowej nocy w dłoni i z wypchanym po brzegi turystycznym plecakiem, przerzuconym przez ramię. Na pewno miała ze sto pytań, ale na szczęście rozumiała, że lepiej zadać je później. Agnieszka wściekle się krzątała: kluczyki, dokumenty, pieniądze, kieszeń lewa, prawa. Niech szlag trafi Maksa i jego poczucie obowiązku! Rodzice mieli rację: „Nie wychodź za żołnierza. Twój oficerek przejdzie w końcu w stan spoczynku, ale ciebie, kochana, zatrzyma w służbie do późnej starości. Jeszcze się będziesz chciała przeprosić z asystenturą na uczelni”. Mieli? Pieprzyć ich, wiedziała, co się liczy i co ma robić. Ale teraz potrzebowała ich pomocy.
Wykręciła numer na Muranowie.
– Słucham? – odezwał się w słuchawce śpiewny głos.
Agnieszka od razu przeszła do rzeczy:
– Mamo, wpadłabyś do nas zająć się Granitem?
– No cześć, córeczko! Granit? Ale dzisiaj?
– Tak, dzisiaj. Mówiłam ci, że może być czasem taka potrzeba.
Matka milczała. Cenne sekundy szły na zmarnowanie. Wreszcie zaczęła, powoli składając słowa:
– To znaczy… Cóż… Powinnaś była zadzwonić z wyprzedzeniem, córciu. My z tatusiem właśnie pakujemy walizki na konferencję w Landsbergu, nie będzie nas do środy. A pani Stasia ma dzisiaj wolne. Nie dostałam od ciebie żadnego sygnału, więc puściłam ją wcześniej do domu i… Oj, Agniesiu, kiedy wy się nauczycie, żeby takich rzeczy pilnować?
– Jezu, mamo! Tłumaczyłam ci, że może chodzić o nagłą sytuację.
– Czyli jest tak, jak mówiłam. Maks powinien zadbać…
– Co: zadbać? Z Afryki wrócić, żeby psa przypilnować?!
– Powinien pomyśleć, zanim… A tak właściwie, czy ty zdajesz sobie sprawę, w jakim towarzystwie Maksymilian obraca się tam, w Kongu? Czytałaś artykuł w „Powszechnej”, który ci przyniosłam? – Głos matki spoważniał. Już nie pouczała, wydawała się autentycznie zaniepokojona. – To wszystko wygląda bardzo podejrzanie, była mowa o korupcji i oszustwie, a twój mąż jest w samym środku tej afery. Nie byłaby to zresztą pierwsza afera, w jaką się wplątał, czyż nie? Moim zdaniem powinnaś…
Agnieszka nie chciała wiedzieć, co powinna. Rozłączyła się. Powinna to była się domyślić, że matka wykorzysta sytuację, by odnieść kolejne małe zwycięstwo.
– Babcia nie przyjdzie do Granita? – zapytała Julka, która jeszcze chwilę temu była gotowa do wyjścia, teraz jednak stała z powrotem w drzwiach pokoju, zasłaniając sobą skulonego za nią psa. – Nie możemy zostawić Granita samego. Może zadzwoń do babci jeszcze raz i powiedz, że ja…
– Nie będziemy dzwonić do babci – odparła. – Nie teraz. Później… Granitowi przez parę godzin nic się nie stanie.
Dzieciak: nieruchomy, nieprzekonany, podejrzliwy.
– Julka, rany boskie!
– Możesz sobie jechać sama. Albo ze mną i z Granitem.
– Nie zabierzesz Granita do samolotu.
– Przecież małe psy mogą latać. Trzeba tylko wziąć transporter, widziałam w…
– A jak nie mogą, to co? Zostawimy go na lotnisku?
– Wtedy…
Nie miała na to czasu ani cierpliwości.
– Granit zostanie w domu, a ja poproszę panią Marysię spod szóstki, żeby tu do niego zajrzała. Jak wylądujemy, zadzwonię znów do babci. Odbiorą go, gdy wrócą z dziadkiem ze swojego wyjazdu.
Otworzyła drzwi i wymaszerowała na korytarz. Nie oglądając się na Julkę, zapukała do młodziutkiej sąsiadki z przeciwka. Powinna być u siebie, jej mąż całymi dniami pracował w domu maklerskim, a ona czekała, aż wspólnota mieszkaniowa rozpatrzy jej podanie o wynajem lokalu na parterze, gdzie chciała urządzić… Butik? Klubik? Coś w tym guście, Agnieszka nie pamiętała, mimo że była przewodniczącą wspólnoty. Ta cała Marysia nie zrobiła na niej dobrego wrażenia: kredowa cera, ostry makijaż bez powodu, włosy farbowane, jakby je wsadziła do wiadra ze smołą, więc codziennie przesuwała jej podanie na spód sterty papierów.
Zapukała jeszcze raz. Ze środka dochodziły jakieś pomruki i podniesione głosy. Nacisnęła klamkę, szpara w drzwiach: ciemny przedpokój, plamy chybotliwego światła gdzieś z głębi; gdy weszła do środka, w nosie zakręcił ją słodki zapach cynamonu i… mari… marihuany? Światło, które kładło się na ścianach, pochodziło z telewizora grającego w salonie. Żaluzje w oknach były zaciągnięte, znad framug zwisały poprzyklejane taśmą szarfy, chusty. Im bliżej salonu, tym zapach kadzidełka się wzmagał. Agnieszka szła przez ciemny przedpokój, głośno tupiąc, ale dźwięk telewizora zagłuszał kroki.
– A teraz weź mnie, a twój członek pokryje się krwią! – zawołał lektor ponad głosem jakiejś aktorki.
Dźwięk spuszczanej wody. Po prawej otworzyły się drzwi.
– Strzała! – Wysoki chłopak w lnianej koszuli i z wielkim afro wyszedł z łazienki. – Sorka. – Dopiął rozporek i z przepraszającym uśmiechem prześliznął się obok Agnieszki.
Chciała coś odpowiedzieć, ale nim zniknął w salonie, zdążyła jedynie rozchylić usta do niemego „hę?”. Co było robić? Poszła za nim. Tam, na kanapie, podłodze i rozstawionych w półokręgu krzesłach, siedziało kilkanaście osób. Niektórzy palili, i nie były to papierosy, kadzidełko tłumiło zapach trawy. Nic nie tłumiło rzężeń typa, który na ekranie telewizora, cały we krwi, plując krwią i krztusząc się nią, z okrwawionym penisem na wierzchu rzucał się w konwulsjach w jakiejś bynajmniej nie wigilijnej szopce, golusieńka kobieta, też umazana juchą, miotała się nad nim w histerii, miała sterczące, szpiczaste piersi, dziwne dziecko w koronie pokazywało coś palcem, bydlęta klękały. Sodoma i gomora.
– Ja pierdolę… – wymknęło się Agnieszce. Najpierw alarm u Maksa, teraz orgia u sąsiadki, co za dzień. A nie minęła jeszcze pora obiadu.
– Siemka! Znaczy, dzień dobry, pani Wagner.
Blada dziewczyna, która siedziała w kucki razem z resztą tych dzieciaków, zerwała się z poduchy i ocierając dłonie o dżinsy, w dwóch krokach stanęła przed Agnieszką. Kilkanaście par oczu zwróciło się w ich stronę, spocone twarze, w spojrzeniach uczestników maratonu filmowego obłęd.
– Dźwięk się za bardzo niesie po klatce? – spytała, pokazując na telewizor. – To nie ma problemu, ściszymy.
Nie wyglądała na zakłopotaną.
– Ej, Grzesiek, daj pauzę.
Chłopak z afro pstryknął przycisk na pilocie i taśma się zatrzymała, a na ekranie zastygł obraz wygiętego w łuk aktora z zakrwawionym kroczem i wylewającymi się z brzucha jelitami.
– Greenaway – wyjaśniła sąsiadka.
Agnieszka odchrząknęła.
– Pani Marysiu, dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam pani i… kolegom. – Odchrząknęła jeszcze raz. – Mam prośbę, trochę niezręczna sytuacja. No więc wyjeżdżamy z córką i moja mama miała się zająć psem, tylko że wie pani, jak to jest, coś jej akurat wypadło. Będzie tu, ale dopiero wieczorem. I pomyślałam, że może by pani… gdyby oczywiście była pani tak uprzejma… to znaczy, wyprowadzić do tego czasu Granita?
Żeby ją zachęcić, odwróciła się w stronę przedpokoju, otwartych drzwi, po drugiej stronie Julka wciąż stała nieprzejednana, i zrobiła zapraszający gest. Ale Granit, gdy tylko dostrzegł sąsiadkę z przeciwka, zaczął powarkiwać.
Marysia mimo to przyjaźnie mu pomachała i zwróciła się do Agnieszki:
– Normalnie nie byłoby problemu, tylko że widzi pani, my tu mamy właśnie DKF, przyszli znajomi z filmoznawstwa i jakby, no, ten… Tak że nie wiem, jak to się…
DKF, jasne. Agnieszce przypomniała się treść podania.
Nie było wyjścia, musiała się uciec do ostateczności:
– Oczywiście, w porządku. – Odchrząknęła po raz trzeci. – A skoro już rozmawiamy… Oficjalnie wspólnota nie podjęła jeszcze decyzji, ale nieoficjalnie, jako przewodnicząca, mogę pani powiedzieć, że się nie zgodzimy na tę wypożyczalnię wideo. Bardziej przemawia do nas pomysł pana Markowskiego. Chce tam otworzyć sklep spożywczy.
Dziewczyna zamrugała z niedowierzaniem.
– Ale pani Wagner, przecież w okolicy są już trzy spożywcze i jeden warzywniak…
– Tak, tak. Pani wybaczy, pani Marysiu, ale musimy iść. Inaczej spóźnimy się na samolot – dodała Agnieszka. Zrobiła krok w tył, lecz tamta złapała ją za przedramię i zaraz, jakby sama sobą zdziwiona, puściła, mówiąc:
– Niech pani zaczeka. Bo my się chyba nie zrozumiałyśmy, pani Agnieszko. Greenaway Greenawayem, ale ja się pieskiem oczywiście zajmę. Ja bym tylko prosiła, żeby wspólnota mnie nie skreślała. Przecież pani wie, że nie potrzeba kolejnego spożywczaka, więc czy… – Marysia zawiesiła głos, Agnieszka się uśmiechnęła. – No, to czadowo! Zobaczy pani, wszyscy na tym skorzystają, będziemy robić pokazy i w ogóle, no, może nie w tym klimacie, więcej takie typu wczesny Wajda i Zanussi, zresztą, to się jeszcze ustali… – Urwała, gdy jej koledzy wznowili projekcję. Rzuciła im spojrzenie w stylu „Ej, co jest?”, a kiedy się odwróciła z powrotem ku klatce schodowej, Agnieszki już przy niej nie było.
Nawet się nie zorientowała, że klucze do mieszkania Wagnerów znajdują się w jej dłoni. Tylko Granit wciąż warczał.
 
 
ROZDZIAŁ 2
Lubumbashi, Demokratyczna Republika Konga

 
Zaparkował na ostatnim wolnym miejscu. Kiedy otworzył drzwi, okazało się, że wcale nie jest wolne. Zastawił dojście do straganu z liśćmi kassawy, którego właściciel już do niego doskakiwał i tłumacząc coś po francusku, pokazywał na wysłużonego peugeota kenijskiej produkcji i machał ręką, jakby chciał go siłą woli przesunąć. Maks pogrzebał w wewnętrznej kieszeni kurtki, wysupłał górniczy identyfikator i błysnął nim facetowi przed nosem.
– Ręce, wujek, trzymaj przy sobie – rzucił po polsku, ale nawet na straganiarza nie spojrzał.
Miał gdzieś, czy blef podziała. Mógł wymachiwać kartą dań z pierwszej lepszej restauracji, byłoby w tym równie wiele sensu. Sięgnął do kieszeni jeszcze raz i wyjął zgniecioną paczkę fajek. Wcisnął ją facetowi w dłoń, poczuł, że się opiera, przyciągnął go do siebie i poklepał po ramieniu.
– Nalegam, przyjacielu.
Minął straganiarza i po chwili dotarł na ruchliwe skrzyżowanie w samym środku Lubumbashi, półtoramilionowego miasta, o którego istnieniu jeszcze rok temu nawet nie wiedział. Spojrzał na zegarek.
– Szlag!
Był już minutę spóźniony.
Wydawało mu się, że przez ostatnie pół roku dość dobrze poznał siatkę ulic centrum, ale dziś w pośpiechu odbił w niewłaściwą przecznicę, wpakował się na wojskową blokadę i kilka minut błądził, szukając objazdu. W końcu obrał kierunek na stumetrową hałdę górniczego odpadu, która wyrosła na obrzeżu miasta. Jej czarna piramida co rusz wyłaniała się spomiędzy czupryn palm i niskich budynków o arkadowych podcieniach. Ponury drogowskaz. I takich tu było najwięcej. Jeśli prowadziły cię do celu, nie zadawałeś pytań. A celem Maksa był tym razem lokalny urząd pocztowy.
Nagle poczuł lekkie pacnięcie na odsłoniętym karku. Coś go trafiło i upadło mu pod nogi. Zbite w kulę papierosy. Odwrócił się do straganiarza, który pokazywał mu środkowy palec. Maks wystawił wskazujący i lekko nim pogroził. Na więcej nie miał czasu.
Ruszył truchtem w stronę dwupiętrowego gmachu poczty, który zamykał przelotowy plac od południa. Dawno temu urząd musiał uchodzić za przykład kolonialnego modernizmu, ale po dekadach zaniedbań przypominał zapuszczoną stację kolejową na polskiej prowincji. U wejścia pomimo mżawki koczowała i najwyraźniej czegoś się domagała grupa hałaśliwych mężczyzn. Antyrwandyjska manifestacja. Miejscowi żądali usunięcia z kraju wojsk sąsiedniego państwa, stacjonujących od czasu niedawnej wojny. „Mordercy, wracajcie do siebie!”, „Zabierzcie ze sobą swoich Tutsi!”, tyle zdołał przeczytać z namokniętych transparentów, gdy przebijał się na drugą stronę skweru. W ruch poszły łokcie i barki. Dopiero drewniana zapora na jego drodze i stojący za nią czterej żołnierze narodowych sił zbrojnych, rozlokowani tu najwyraźniej dla obrony strategicznego obiektu, sprawili, że zwolnił kroku. Podniósł otwarte dłonie na wysokość klatki piersiowej w międzynarodowym geście dobrych intencji. Między palcem środkowym i wskazującym prawej ręki trzymał złożony banknot.
– Chciałbym skorzystać z telefonu. – Wskazał głową na wejście do budynku. – Spieszy mi się.
– Nom et prénom.
– Maksymilian Wagner.
Żołnierz, ten, który z nim rozmawiał, miał na nosie ciemne pilotki. W zroszonych deszczem szkłach odbijała się wykrzywiona twarz Maksa, ale spojrzenie po drugiej stronie – czuł to – mierzyło go z uwagą.
– I co pan tu robi, monsieur Maximilien?
– Tak jak mówiłem, telefon…
Żołnierz mu przerwał.
– Co pan robi w Kongu? Interesy?
– Jestem ochroniarzem.
– W kopalni?
– Tak.
– Ale nie belgijskiej?
– Belgijskiej, polskiej, co za różnica? Koncesjonowanej.
Żołnierz pokiwał głową, a jemu chłodna strużka spłynęła po szyi za kołnierz i w dół pleców – nie wiedział tylko, czy to wciąż mżawka, czy już zimne poty.
Idiota! To nie czas, żeby się stawiać ani pyskować. Musi natychmiast wejść do tej cholernej poczty!
– Przepraszam – rzucił ugodowo. – Jestem szefem ochrony w polskiej kopalni kobaltu. Złoże pod Inakilubą. Współpracujemy blisko z waszym rządem. Wszystko jest legalne i…
Żołnierz z niezmąconym spokojem wszedł mu w słowo:
– Już niedługo.
– Co?
– Mówię, że niedługo będziecie tu kopać. Kończy się czas białych kopalni. Mzee Kabila odda je w ręce narodu. Nie słyszał pan?
Mógłby mu powiedzieć, jak jest naprawdę: że prezydent Kabila odda kopalnie i w ogóle cały kraj temu, kto więcej zapłaci, i że narodowość nie ma tu nic do rzeczy. Ale odpuścił. Chłopak, dwudziestoparoletni, pewnie student, który zaciągnął się do wojsk demokratycznych, gdy wybuchła rewolucja, wyglądał na ofiarę jakiegoś kursu ideologicznego: mieszanka marksizmu, nacjonalizmu i militaryzmu w wydaniu wodzowskim. Maks, kiedy tu przyjechał, nie wiedział wiele więcej niż on. Sądził, że trafi w znajomą scenografię: kilka namiotów połączonych transzejami w zapomnianej przez Boga strefie wojny. Czytał przecież, że dopiero co koalicja rebeliantów i zagranicznych wojsk obaliła rządzącego tym krajem od trzydziestu lat satrapę, a na horyzoncie rysował się już nowy konflikt. Niestabilna sytuacja polityczna, bandy wyrostków, które miały więcej naboi w magazynku niż wąsów pod nosem, etniczna nienawiść. W zasadzie wszystko, co już przeżył w dziewięćdziesiątym trzecim na misji w Kambodży albo wcześniej w Afganistanie. Wiedziałby przynajmniej, gdzie jest. Ale zamiast ufortyfikowanej wioski w wykarczowanym buszu czekała na niego górnicza metropolia. Może i podupadła, może i rządzona twardą ręką, jednak metropolia. Zamiast kopać transzeje i zabezpieczać posłanie workami z piaskiem, zaczął więc studiować roczniki „U.S. Geological Survey” i wahania cen na światowych giełdach minerałów. Intuicja podpowiadała, że powinien najpierw poznać przeciwnika. A nigdy wcześniej nie miał do czynienia z biznesmenami.
Dlatego teraz wysunął tylko rękę ze złożonym banknotem i powiedział:
– Z wyrazami uznania dla narodowych sił zbrojnych.
Żołnierz wziął pieniądze, włożył do kieszeni na piersi i kiwnął głową w stronę poczty.
Gdy Maks wpadł na schodki prowadzące do przeszklonego skrzydłowego wejścia, spóźnienie wynosiło już cztery minuty.
– Jestem! – zawołał po francusku w pustawym holu.
Brudne, pociągnięte niebieską lamperią ściany, kilka pustych stanowisk pocztowych, kilka osób czekających nie wiadomo na co i nie wiadomo jak długo. Otworzyły się boczne drzwi z napisem PERSONEL i mężczyzna o znajomej twarzy przywołał go nagląco.
– Już dzwoni – rzucił do Maksa, gdy biegli korytarzem do pomieszczenia, w którym mieściła się centrala telefoniczna. – Musiałem przekonać parę osób, żeby zostawili ten telefon w spokoju, rozumie pan?
– Rozumiem, rozumiem – odpowiedział, wręczając urzędnikowi bonus do wcześniejszej łapówki. Wątpił, czy byli jacyś inni pracownicy, ale wiadomość o dzwoniącym telefonie ucieszyła go tak bardzo, że mógłby oddać facetowi cały portfel.
– Dotarłyście? – wysapał do słuchawki chwilę później, zanim się upewnił, z kim rozmawia.
Odległy i zniekształcony głos Agnieszki po drugiej stronie:
– Maks! Już się bałam, że coś ci się stało.
– Wszystko dobrze, była kontrola drogowa. Nieważne. Jesteście na Okęciu?
Zakłócenie. Nie zrozumiał odpowiedzi.
– Pytam, czy jesteście z Julką na lotnisku!
– Tak! Udało się, samolot jest…
Zniekształcenie.
– Agnieszka, posłuchaj – mówił powoli i wyraźnie, starając się wyrównać oddech. Dopiero teraz poczuł, jak jest zdenerwowany. – Gdy tylko wylądujecie w Brukseli, zadzwoń na ten numer…
– Samolot dopiero za cztery godziny – przerwała mu.
– To nic, na lotnisku jesteście bezpieczne. Ale posłuchaj: gdy tylko wylądujecie, dzwoń do belgijskiego konsulatu w Lubumbashi, ten numer, który ci wczoraj podałem, proś o rozmowę z Emmą…
– Maks, zaczekaj. Coś…
Zakłócenie.
– Mam powtórzyć? – spytał, lecz nie było już odpowiedzi.
Połączenie się urwało.
Pierdolona kongijska centrala! Być może Agnieszce skończyły się impulsy na karcie – rozmowa przez kontynent musiała kosztować majątek, a ona, tak jak się umówili, dzwoniła z automatu. Albo… Ktoś przerwał ich rozmowę?
Nie, niemożliwe. Na lotnisku naprawdę były bezpieczne, za dużo celników, policji, świadków. Tamci mogli zatrzymać je w mieszkaniu, po drodze, ale nie na lotnisku! Nie mieli takich wpływów, nie byli przecież desperatami.
Odczekał pół minuty, licząc, że telefon znów zadzwoni. Nie dzwonił. A Maks nie znał numeru tej budki. Znał numer komórki Agnieszki, ale ustalili, że dopóki ona nie wyjedzie z Polski, a on z Konga, dla bezpieczeństwa będą się kontaktować tylko z aparatów publicznych. Pocztowa centrala, numer Emmy Hendrikx, lotnisko, żadnych telefonów osobistych. Coś mu jednak mówiło, że tym razem powinien zrobić wyjątek.
Zawołał opłaconego urzędnika i kazał się połączyć z Polską. Kolejny dolar czy dwa, tutaj majątek. I głucha cisza w słuchawce. A potem nieczytelny dla Maksa sygnał. Przekazał telefon urzędnikowi.
– Nie odpowiada – zawyrokował tamten, rozkładając ręce w geście tyleż bezradnym, co obojętnym. Oddał słuchawkę, a Maks cisnął ją na widełki i ruszył do wyjścia.
Nie, nie ma powodu do obaw, Agnieszka jest rozsądna, po prostu woli nie ryzykować. Musiała wyłączyć komórkę, a może nawet zostawiła ją w domu. Przekona się o wszystkim za kilkanaście godzin, kiedy sam przekroczy granicę. Najpierw jednak musi dopilnować planu.

 
Przez kolejne dwie godziny krążył po mieście, póki się nie upewnił, czy go śledzą. Najwyraźniej nie śledzili. Co było pouczające, bo nie chodziło o to, żeby ich zgubić, tylko sprowokować i ujawnić. A skoro przez ten czas zwrócił na siebie uwagę jedynie żandarmów i panoszących się w kolonialnym centrum żołnierzy, być może nie łaził za nim żaden z Polaków.
W końcu nie wytrzymał i znów poszedł na pocztę z kolejną porcją „wziątek”. Zamówił rozmowę zagraniczną. Komórkowy numer jego żony wciąż milczał.
Kursował więc od knajpy do knajpy, coraz bardziej targany złymi przeczuciami, czasem niczego nawet nie zamawiał. Patrol trepów w zdekompletowanych uniformach, które nie ułatwiały identyfikacji, do jakich właściwie sił należą funkcjonariusze tej bandy, zatrzymał go na głównej ulicy i dla zasady trochę poszarpał. Nic, czego nie należy się spodziewać po lokalnych mundurowych. I nic, do czego nie nawykł w swoim rodzinnym kraju przed piętnastu laty.
Przed wieczorem wrócił do zapyziałego hotelu na obrzeżach starówki. Rok temu, gdy rebelianci pociągnęli na południe kraju, w stronę Lubumbashi, firma zamiast ewakuować górników do Polski, przeniosła ich z blaszanych baraków w buszu do miasta. Ewakuacja byłaby kosztowna, fakt, ale przede wszystkim wymagała środków operacyjnych i logistycznych, którymi szczeciński ZBIGZŁOM nie dysponował. Tyle w temacie mocarstwowych planów. „Globalny lider wydobycia kobaltu” jak jasna cholera. Maksowi chciałoby się śmiać, gdyby jego obecna sytuacja nie była poważniejsza niż przed rokiem. Bo wtedy, paradoksalnie, niewiele im groziło: siły rebelianckiej koalicji odwiedziły Lubumbashi w tryumfalnej pielgrzymce po kraju, owacyjnie witane nawet przez wierny reżimowi garnizon, na którym wojska dyktatora nasprejowały wielki napis: NIE CHCEMY KŁOPOTÓW.
Dlatego teraz, zanim Maks zgasił silnik samochodu i poszedł w stronę hotelu, jeszcze przez chwilę lustrował okolicę. Queen of Shaba, ich zawilgocony górniczy pensjonat, stał przy pętli na końcu bocznej ulicy, która wiodła wzdłuż miejskiego jeziora. Po drugiej stronie wody rozciągały się rozległe pola golfowe i tereny zielone, zbudowane i wciąż utrzymywane przede wszystkim na potrzeby białych.
Wyłączył silnik i otworzył drzwi. Mżawka ustała, lecz ulice wciąż pokrywało rudawe błoto. Coś przykuło spojrzenie Maksa: okazała terenówka zaparkowana za bramą wjazdową hotelu. W pierwszej chwili tylko prześliznął się po niej wzrokiem, wyobraźnia podsuwała mu wciąż czarne scenariusze wydarzeń na Okęciu i na tym się koncentrował. Ale zaraz. Przecież żaden z polskich górników nie dysponował tu własnym samochodem, na teren kopalni woziły ich dwa przykurzone busiki. Służbowe auto miał Maks, był jeszcze van do dyspozycji kilku jego podwładnych z ochrony obiektu. Oczywiście do hotelu mógł przyjechać ktokolwiek, tym bardziej że w Queen of Shaba mieszkali nie tylko Polacy, ale też pracownicy innych kopalni: paru górniczych najemników z Belgii, obecnie na usługach południowoafrykańskiego inwestora, Hindus, jacyś Ukraińcy. Każdego mógł tu odwiedzić właściciel terenówki tak drogiej i zadbanej, że wydawała się w afrykańskim deszczu wodo- i błotoodporna. Jasne, to możliwe. Tyle tylko, że nieszczególnie prawdopodobne, a w aktualnej sytuacji kurewsko podejrzane.
Rozejrzał się jeszcze raz. Szutrowa ulica była pusta, jednak co działo się pośród zarośli, nie umiał stwierdzić. Niby znajdował się w półtoramilionowym mieście, ale ziemia niczyja zaczynała się tuż za centrum.
W ostatnich latach kraj w zasadzie się zawalił, nic już nie działało. Mundurowi trudnili się rozbojem i wymuszeniami, kontrakty anulowano z dnia na dzień, ludzie znów rozliczali się w kozach i kurczakach. Nawet w najbogatszym, górniczym regionie Demokratycznej Republiki Konga ten, kto wierzył, że na cokolwiek może mieć gwarancję, w najlepszym wypadku przesiewał popioły i zaczynał od nowa. W najlepszym.
Więc co, jeśli pozwolili mu sądzić, że się im wymknął, tylko po to, żeby pułapkę zastawić tutaj – kto miałby im przeszkodzić? Na końcu tej dziurawej drogi?
Ruszył przed siebie, czujny i gotowy do odwrotu. Terenówka miała przyciemniane szyby, ale widział w środku czyjś profil. Przy hotelowej bramie stary Kongijczyk, strażnik na wieczornej zmianie. Nie przejmował się nim. Uniósł lekko koszulę, pokazując pistolet wetknięty w kaburę. Szedł w stronę hotelu i rękę trzymał na odsłoniętym chwycie, by wszyscy widzieli: ludzie w terenówce, strażnik, wszyscy potencjalnie zainteresowani.
– Monsieur! Monsieur Polonais! – zawołał stary mężczyzna z głębi stróżówki.
– Oui? – odkrzyknął Maks.
– Ktoś chce z panem porozmawiać.
– Kto?
– Biały, z Europy. Kazał powiedzieć… Ale niech pan weźmie rękę z pistoletu, po co on?
– Jeśli chce ze mną rozmawiać, to chyba wie, gdzie mnie znaleźć.
– On nie potrzebuje kłopotów. Rozumie pan? Kazał powiedzieć: „bez nerwów”.
– Dobra, staruszku, jak tu przyjdzie, podaj mu numer mojego pokoju: czternaście.
Twarz faceta z wolna ukazała się w okienku.
Coś w jej wyrazie: ulga? Nie. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Strażnik potrząsnął głową.
– Nie, nie! On nie przyjdzie, panie Maks. On już czeka.
 

 
Wesprzyj nas