Książka „Rzeczy, które czynimy z miłości” to sugestywna i wzruszająca opowieść o magii i sile macierzyństwa. Opowiada o radości z powrotu do domu i wyborze pomiędzy własnym dobrem a miłością.
Kristin Hannah, jedna z najbardziej ulubionych powieściopisarek polskich czytelniczek, autorka licznych bestsellerów „New York Timesa”, kolejną swoją książką „Rzeczy, które czynimy z miłości” trafia do najgłębszych i najwrażliwszych zakamarków naszych serc.
Przed nami poruszająca, głęboko emocjonalna podróż do sedna tego, co oznacza bycie rodziną.
Najmłodsza z trzech sióstr, Angela DeSaria Malone, zawsze sądziła, że przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak, jak ją sobie zaplanowała: szkoła średnia, college, małżeństwo, macierzyństwo. Tak mniej więcej ułożyło się życie jej sióstr, kuzynów, przyjaciół.
Angeli nie wszystko udało się osiągnąć. Wraz z mężem starali się o dziecko, ale mijał rok za rokiem, a ich idealnie urządzony pokój dziecinny stał pusty. Wreszcie małżeństwo rozpadło się pod ciężarem niespełnionego marzenia.
Po rozwodzie Angie wróciła do rodzinnego miasteczka i dołączyła do swojej hałaśliwej, kochającej, lekko zwariowanej rodziny. W West Endzie, gdzie życie faluje jak ocean, przynosząc na zmianę radości i kłopoty, zdobędzie ponownie serce mężczyzny, który ją niegdyś kochał… i pozna dziewczynę, dzięki której zmieni swoje życie na lepsze.
Historia Angeli, jednej z trzech sióstr Malone, przekonuje, że nawet jeśli nie zawsze można zapobiec trudnym doświadczeniom, to warto się z nimi zmierzyć w godny sposób, a życie niesie nie tylko trudy, ale i nagrody za ich pokonywanie.
Rzeczy, które czynimy z miłości
Przekład: Zuzanna Henel
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 10 listopada 2021
1
Tego nieoczekiwanie słonecznego dnia na ulicach West Endu było tłoczno. Wszystkie mamy z dzielnicy stały na progach domów i popatrywały spod przesłoniętych dłonią oczu na bawiące się dzieci. Wiedziały, że niedługo, być może już jutro, lepka mgiełka rozpełznie się po niebie, przesłoni błękit, zakryje blade słońce i znowu będzie padać.
W końcu to maj na Wybrzeżu Północno-Zachodnim. Fakt, że deszcz pada w tym miesiącu, jest równie oczywisty jak pojawianie się duchów na ulicach trzydziestego pierwszego października czy łososia na domowym stole.
– Uf, jak gorąco – stwierdził Conlan zza kierownicy lśniącego, czarnego kabrioletu bmw. To były pierwsze słowa, jakie powiedział w ciągu blisko godziny. Próbował nawiązać rozmowę, i tyle. Angie powinna odbić piłeczkę, na przykład nadmieniając, jak pięknie wygląda kwitnący głóg. Ale nawet jeśli o tym pomyślała, odechciało jej się. Minie ledwie kilka miesięcy, a delikatne zielone listki poskręcają się i sczernieją, zimne noce wyssą z nich kolor, wreszcie spadną na ziemię niezauważone.
A właściwie po co w ogóle zajmować się czymś tak przemijającym.
Spoglądała przez okno samochodu na rodzinne miasto. Nie była tutaj od wielu miesięcy. Pomimo że West End leżał jedynie około stu dziewięćdziesięciu kilometrów od Seattle, odległość ta wydawała jej się ostatnio coraz większa. Chociaż tak mocno kochała rodzinę, nie lubiła opuszczać domu, drażniły ją dzieci bawiące się na dworze.
Dojechali do starszej części miasta, gdzie wiktoriańskie domy zbudowane zostały jeden obok drugiego na niewielkich działkach. Olbrzymie zielone klony zacieniały ulicę, tworząc z przebłyskującego przez liście światła misterny, koronkowy wzór na asfalcie. W latach siedemdziesiątych było to serce miasta. Dzieciaki kręciły się tam i z powrotem, jeżdżąc na rowerach Big Wheels and Schwinn od domu do domu. Co niedziela odbywały się tu przyjęcia po mszy w kościele, a na każdym podwórku grano w czerwonego pirata.
W ciągu lat, które upłynęły od tamtych czasów, dzielnica się zmieniła, stare domy podupadły, tonęły w ciszy i życie w nich zamarło. Nie pływało już tyle łososi w morzu ani przemysł drzewny nie przynosił zbyt wielu dochodów. Ludzie, którzy żyli tutaj kiedyś z ziemi i połowów, zostali zapomniani; nowi lokatorzy wybudowali domy gęsto obok siebie na terenach przeznaczonych do zasiedlenia po wycięciu drzew.
Ale tu, na niewielkim skrawku Maple Drive, czas jakby się zatrzymał. Ostatni dom wyglądał dokładnie tak jak przed czterdziestu laty. Pomalowany porządnie na biało, ozdobiony regularnie przystrzyżonym żywopłotem lśniącym szmaragdową zielenią; żaden chwast nie miał prawa rosnąć na trawniku. Ojciec Angie dbał o niego od wielu lat, dom był jego dumą i radością. Każdego poniedziałku po weekendzie, podczas którego ciężko pracował w rodzinnej restauracji, przez dwanaście godzin sumiennie porządkował dom i ogród. Kiedy zmarł, mama Angie starała się dalej o nie troszczyć. Stało się to jej wybawieniem, sposobem na połączenie z ukochanym mężem, z którym spędziła blisko pięćdziesiąt lat; gdy czuła się zmęczona mozolną pracą, zawsze znajdowała się jakaś pomocna dłoń. Była to korzyść z posiadania trzech córek, zapłata za troskę, jaką okazywała im jako nastolatkom.
Conlan podjechał do krawężnika i zaparkował. Następnie podniósł dach w kabriolecie i zwrócił się do Angie:
– Czy na pewno dobrze się czujesz?
– Przecież tu jestem, tak? – Wreszcie spojrzała na męża. Był wyczerpany, dostrzegła to w jego błękitnych oczach, wiedziała, że nie powie nic więcej, nic co mogłoby przypomnieć o dziecku, które stracili przed kilkoma miesiącami.
Siedzieli tak w milczeniu obok siebie. Klimatyzator wydawał lekko świszczący dźwięk.
Dawny Conlan pochyliłby się teraz w jej stronę i pocałował, zapewniłby, że ją kocha, i tych kilka czułych słów mogłoby przynieść ulgę, ale to była przeszłość. Miłość, którą do siebie czuli, gdzieś się oddaliła i zblakła, podobnie jak dzieciństwo.
– Moglibyśmy zaraz odjechać, powiedz, że samochód się zepsuł – rzucił, starając się być tym mężczyzną co kiedyś, tym, który wywoływał uśmiech na jej twarzy.
– Chyba żartujesz? – odrzekła, nie patrząc na męża. – Wszyscy słyszeli, że zapłaciliśmy kupę pieniędzy za ten samochód. Zresztą mama już wie, że tu jesteśmy. Może sobie rozmawiać z duchami, ale słuch ma doskonały.
– Jest w kuchni, przygotowuje dziesięć tysięcy cannoli dla dwudziestu osób. A twoje siostry nie przestały mówić, od kiedy przekroczyły próg domu. Moglibyśmy się wymknąć w zamieszaniu. – Uśmiechnął się.
Przez moment panowała przyjemna atmosfera, jakby nie było duchów w samochodzie. Angie zapragnęła, by ta chwila trwała jak najdłużej.
– Livvy przygotowała trzy casserole – zamruczała. – Mira najpewniej wydziergała nowe obrusy i zmusi nas do włożenia fartuchów.
– W zeszłym tygodniu zaliczyłaś dwa ważne spotkania i film reklamowy. Szkoda, żebyś marnowała się w kuchni.
Biedny Conlan. Czternaście lat małżeństwa, a on wciąż nie znał zwyczajów rodziny DeSaria. Gotowanie było czymś więcej niż pracą lub hobby, było walutą, a Angie odstawała od wzorca. Jej tata, którego idealizowała, cieszył się, że córka nie umie gotować. Uważał to za gwarancję sukcesu. Imigrant, który dotarł tu z czterema dolarami w kieszeni i zarabiał na życie, karmiąc inne rodziny imigrantów, był dumny, że jego najmłodsza córka radzi sobie świetnie, używając rozumu, nie rąk.
– Chodźmy – rzuciła, nie chcąc dłużej myśleć o tacie.
Angie wysiadła z auta, obeszła je i zatrzymała się z tyłu przy bagażniku. Otworzył się cichutko, ukazując wąskie kartonowe pudełko. Wewnątrz znajdowało się pyszne ciasto czekoladowe wykonane przez Pacific Dessert Company i tarta cytrynowa, za którą można by dać się zabić. Sięgnęła po nie, a w uszach już słyszała komentarze dyskredytujące jej umiejętności kulinarne. Jako najmłodsza córka, „księżniczka”, mogła sobie siedzieć i kolorować obrazki czy rozmawiać przez telefon, podczas gdy starsze siostry pomagały w kuchni. Żadna z nich nie pozwoliła Angie zapomnieć, że tata rozpuścił ją bezgranicznie. Gdy dorosły, siostry wciąż pracowały w rodzinnej restauracji. To była prawdziwa praca, a nie, jak mówiły, jakaś tam kariera w reklamie.
– Chodź – powiedział Conlan i chwycił ją za rękę.
Podeszli w górę betonową ścieżką, minęli fontannę Matki Boskiej i pokonali kilka stopni. Przy drzwiach stała figura Chrystusa z rękami rozłożonymi szeroko w geście powitania. Na jednej z rąk ktoś powiesił parasol.
Conlan zapukał i otworzył drzwi.
Dom wypełniony był hałasem – podniesionymi głosami, odgłosami kroków dzieci, które dreptały po schodach w górę i w dół, brzękiem lodu wrzucanego do kubełka, śmiechem. Meble w przedpokoju przesłaniała sterta płaszczy, obuwia i opakowań po jedzeniu. W pokoju rodzinnym dzieci zajmowały się grami, młodsze – Candy Land, a starsze zwariowanymi ósemkami. Najstarszy siostrzeniec Angie Jason i jego siostra Sara grali w Nintendo podłączone do telewizora. Kiedy weszła, dzieciaki z piskiem rzuciły się do niej, przekrzykiwały się i starały zwrócić na siebie jej uwagę. W najdawniejszych wspomnieniach była ciocią, która położy się na podłodze i będzie się z nimi bawić tym, co znajdowało się pod ręką. Nigdy nie ściszała muzyki ani nie mówiła, że film jest nieodpowiedni do oglądania. Gdy ich pytano o Angie, wszystkie mówiły, że jest cool.
Słyszała Conlana za plecami, rozmawiał z Vince’em, mężem Miry. Nalewano drinki. Uwolniła się od dzieci i zeszła na dół do kuchni. W drzwiach się zatrzymała. Mama pochylała się nad ogromnym stołem rzeźniczym, stojącym pośrodku pokoju, wałkując słodkie ciasto. Połowę twarzy i włosy miała oprószone mąką. Okulary, które nosiła od lat siedemdziesiątych, z soczewkami ogromnymi jak spodki, powiększały piwne oczy. Okruchy ciasta przylepiły jej się do brwi, policzków i dekoltu. W ciągu pięciu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci ojca, bardzo schudła, przestała farbować włosy, które były teraz białe jak śnieg.
Mira stała nad kuchenką, wrzucając gnocchi do garnka z wrzątkiem. Z tyłu wyglądała jak dziewczynka. Nawet po urodzeniu czwórki dzieci była drobna jak ptaszek, a ponieważ nosiła ubrania swojej nastoletniej córki, nie wyglądała na czterdzieści jeden lat, a przynajmniej dziesięć lat młodziej. Dzisiaj długie czarne włosy zaplecione miała w warkocz, który niczym wąż zwisał jej do pasa. Włożyła czarne biodrówki dzwony, a do tego czerwony luźno robiony na drutach sweter. Zajęta była rozmową, czyli tym co zwykle. Tata żartował, że jego najstarsza córka miele językiem jak mikser na wysokich obrotach.
Livvy stała nieco z boku, po lewej stronie, i kroiła na plasterki mozzarellę. Wyglądała jak długopis BIC w dopasowanej jedwabnej czarnej sukni. Jedyne, co było wyższe od szpilek, które miała nogach, to skomplikowana konstrukcja na głowie z natapirowanych włosów. Dawno temu Livvy wyjechała w pośpiechu z West Endu, przekonana, że czeka ją kariera modelki, i mieszkała w Los Angeles do czasu, gdy znudziło jej się pytanie: „Czy możesz się rozebrać?”, od jakiego zaczynała się każda rozmowa w sprawie pracy. Pięć lat temu, po trzydziestych piątych urodzinach, postanowiła wrócić do domu, zgorzkniała przez lata nieefektywnych starań, wlokąc ze sobą dwóch synów. Ich ojcem był człowiek, którego krewnych nawet nie znała. Zaczęła pracować w rodzinnej restauracji, ale nie lubiła swojego zajęcia. Uważała się za dziewczynę z dużego miasta, schwytaną w pułapkę małomiasteczkowej rutyny. Właśnie wyszła po raz kolejny za mąż. W zeszłym tygodniu odbyła się krótka ceremonia zaślubin w Kaplicy Miłości w Las Vegas. Wszyscy mieli nadzieję, że Salvatore Traina, szczęśliwy mąż numer trzy, wreszcie i ją uczyni szczęśliwą.
Angie się uśmiechnęła. Tak wiele czasu spędziła w tej kuchni z tymi trzema kobietami, że obojętnie, ile lat by miała i w jakim kierunku potoczyłoby się jej życie, zawsze tutaj znajdzie swój dom. W maminej kuchni będzie szczęśliwa, będzie jej ciepło, będzie kochana. Chociaż różniła się od sióstr, które wybrały inną drogę, wszystkie tworzyły wątki jednej liny. Kiedy były razem, nic jej nie mogło zerwać. Znów chciała być cząstką tego życia, bo zbyt długo smuciła się w samotności.
Weszła do kuchni i położyła pudełko na stole.
– Cześć wszystkim! – rzuciła.
Livvy i Mira ruszyły w jej kierunku. Chwyciły ją w objęcia i ściskały z całych sił. Pachniały włoskimi przyprawami i perfumami z drogerii. Angie poczuła łzy na szyi i usłyszała:
– Witaj w domu.
– Dzięki – odpowiedziała i podeszła do mamy, by rzucić się w jej ramiona. Mama pachniała tymiankiem, perfumami Tabu i lakierem do włosów Aqua Net. Zapachy z dzieciństwa. Objęła ją tak mocno, że Angie usiłowała się troszkę odsunąć, by złapać łyk powietrza, zrobiła nawet krok do tyłu, ale mama nie rozluźniła uścisku.
Angie zesztywniała. Ostatnim razem, gdy trzymała ją tak mocno, szeptała: „Jeszcze spróbujesz. Bóg jeszcze da ci dziecko”.
– Dosyć – powiedziała łagodnie. Uwolniła się z uścisku i spróbowała uśmiechnąć.
Podziałało. Mama sięgnęła po tarkę do sera i zajęła się parmezanem.
– Obiad gotowy. Mira, zawołaj dzieci do stołu – oznajmiła.
Jadalnia mieściła wygodnie czternaście osób. Dzisiaj przy stojącym pośrodku pokoju mahoniowym stole przywiezionym z kraju przodków miało ich zasiąść piętnaście. Ściany pomieszczenia pokryte były tapetą w kolorze róży i burgunda, rzeźbiony drewniany krucyfiks wisiał na ścianie obok obrazu przedstawiającego Jezusa. Dorośli i dzieci stłoczyli się przy stole, z drugiego pokoju dobiegał śpiew Deana Martina.
– Pomódlmy się – zarządziła mama, gdy wszyscy usiedli. Ponieważ wciąż było głośno, lekko dotknęła ręką wujka Francisa. Ten spuścił głowę i zamknął oczy. Wszyscy postąpili podobnie i zaczęli się modlić. Jednym głosem zaintonowali:
– Pobłogosław nas Panie i te dary, którymi w swojej szczodrości obdarzasz nas, przez Syna Twojego, Pana naszego, amen.
Gdy tylko skończyli, mama wstała pospiesznie, ujęła kieliszek i wzniosła toast:
– Wypijmy zdrowie Sala i Oliwii. – Głos jej się załamał, usta zadrżały. – Nie wiem, co powiedzieć, wznoszenie toastów to męskie zadanie. – Po czym gwałtownie usiadła.
Mira dotknęła ramienia mamy i wstała.
– Witamy Sala w naszej rodzinie. Obyście odnaleźli takie uczucie, jakie połączyło mamę i tatę. Niech wasze szafy będą pełne, a sypialnie ciepłe i… – zamilkła na chwilę. Głos jej zmiękł. – Życzę wam wielu zdrowych dzieci.
Zamiast brzęku stukających o siebie kieliszków zapadła niezręczna cisza.
Angie wstrzymała gwałtownie oddech i spojrzała na siostry.
– Nie jestem w ciąży – szybciutko rzuciła Livvy. – Ale… próbujemy.
Angie zdołała się uśmiechnąć, jakkolwiek wypadło to blado i nie przekonało nikogo. Wszyscy patrzyli na nią, zastanawiając się, jak przyjmie kolejną ciążę w rodzinie. Tak bardzo starali się jej nie zranić.
– Za Sala i Livvy! – powiedziała szybko, podnosząc kieliszek z nadzieją, że łzy zamienią się w radość. – Obyście mieli dużo zdrowych dzieci!
Znowu zaczęto rozmawiać. Pokój wypełnił się brzękiem noży i widelców przesuwanych po porcelanowych talerzach oraz śmiechem. Mimo że rodzina zbierała się każdego dnia świątecznego i w dwa poniedziałkowe wieczory w miesiącu, nigdy nie brakło tematów do rozmowy.
Angie rozejrzała się wokół stołu. Mira z ożywieniem opowiadała mamie o funduszu szkolnym, który powinien zostać utworzony. Vince i wujek Francis sprzeczali się na temat ostatniego meczu Ducksów z Huskiesami, Sal i Livvy całowali się, młodsze dzieciaki pluły pestkami na siebie, starsze kłóciły się, która z konsoli jest lepsza – Xbox czy PlayStation. Conlan pytał ciocię Giulię o operację stawu biodrowego, której miała się niedługo poddać.
Angie nie mogła skupić się na żadnym z tematów. Z całą pewnością nie była zdolna do normalnej rozmowy. Jej siostra chce mieć dziecko i pewnie będzie je mieć. Livvy prawdopodobnie zajdzie w ciążę między programem Leno a wiadomościami. „Ojej… zapomniałam się zabezpieczyć”. Tak to się odbywało u jej sióstr.
Po obiedzie, gdy Angie zmywała naczynia, nikt z nią nie rozmawiał, każdy zaś, kto przechodził obok, próbował ją objąć lub pocałować w policzek. Wszyscy wiedzieli, że nie ma nic więcej do dodania. Słowa nadziei i modlitwy padały tak wiele razy w ciągu minionych lat, że straciły swoją moc. I choć mama od dziesięciu lat zapalała świeczkę przed świętą Cecylią, w samochodzie tej nocy Angie i Conlan wciąż będą sami, para, która nie ma szansy przekształcić się w rodzinę.
Nie mogła dłużej tego znieść. Rzuciła ściereczkę na stół i poszła na górę do swojej starej sypialni. Był to śliczny pokoik pokryty tapetą w róże w białych koszykach, z dwoma jednakowymi łóżkami, na których leżała zmierzwiona różowa pościel. Angie usiadła na jednym z nich.
Jak na ironię, kiedyś klęczała na tej samej podłodze i modliła się, by nie zajść w ciążę. Miała wtedy siedemnaście lat i spotykała się z Tommym Matuccim – swoją pierwszą miłością.
Drzwi się otworzyły i wszedł Conlan. Jej wysoki, czarnowłosy irlandzki mąż wyglądał idiotycznie nie na miejscu w małym, dziewczęcym pokoju.
– Wszystko w porządku – powiedziała.
– Taaak… jasne – odrzekł.
Wyczuła gorycz w jego głosie i nieco ją to zabolało. Nie mogła nic zrobić, a on nie mógł jej pocieszyć, choć Bóg wie ile razy próbowali.
– Potrzebujesz pomocy – stwierdził zmęczonym głosem i nie było się czemu dziwić. Te słowa padały już wcześniej.
– Wszystko w porządku – powtórzyła Angie.
Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Niebieskie oczy, niegdyś pełne uwielbienia, teraz patrzyły na nią z rezygnacją. Z westchnieniem wycofał się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Niebawem powtórnie się otworzyły. To mama stanęła w progu z rękami wspartymi na wąskich biodrach. Poduszki w ramionach niedzielnej sukienki były wielkie jak w Łowcy androidów, tak że niemal dotykały futryny po obu stronach drzwi.
– Zawsze uciekałaś do swojego pokoju, gdy się martwiłaś. Albo byłaś zła – powiedziała.
– A ty zawsze przybiegałaś za mną. – Angie przesunęła się, by zrobić jej miejsce.
– Twój tata chciał tego, nie wiedziałaś o tym, prawda? – Mama usiadła obok Angie. Stary materac ugiął się pod ich ciężarem. – Nie mógł znieść twojego płaczu. Biedna Livvy mogłaby wypluć sobie płuca, szlochając, i nigdy nie zauważył. Ale ty… ty byłaś jego księżniczką. Jedna twoja łza mogła złamać mu serce. – Westchnęła ciężko, zabrzmiało w tym rozczarowanie i współczucie jednocześnie. – Masz trzydzieści osiem lat, Angelo – powiedziała mama. – Czas dorosnąć. Twój tata, niech Bóg czuwa na jego duszą, powiedziałby to samo.
– Nie mam pojęcia, co masz na myśli.
Mama objęła ją i przyciągnęła do siebie.
– Bóg odpowiedział na twoje modlitwy. Nie jest to odpowiedź, jakiej oczekujesz, więc udajesz, że nie słyszysz, najwyższy czas Go usłyszeć.
Angie obudziła się nagle. Szyję miała mokrą od łez.
Znowu śniła o dziecku. To był ten sam sen, w którym ona i Conlan stoją na przeciwległych brzegach, a pomiędzy nimi na błyszczącej, błękitnej tafli wody dryfuje malutkie różowe zawiniątko z niemowlakiem. Cal za calem odpływa coraz dalej, aż wreszcie niknie. Zostają sami, ona i Conlan, daleko od siebie.
Ten sen powracał od lat. W tym czasie ona i jej mąż wędrowali od lekarza do lekarza, próbowali różnych metod. Można rzec, że miała więcej szczęścia od innych, bo w ciągu ośmiu lat starań trzy razy zaszła w ciążę. Dwukrotnie poroniła, trzecie dziecko, córeczka Sophie, żyło tylko kilka dni po urodzeniu. To był kres ich możliwości: ani Conlan, ani ona nie mieli już sił próbować.
Podniosła się z łóżka i wyszła z sypialni. W zacienionym holu po prawej stronie na ścianie wisiały dziesiątki rodzinnych fotografii – wszystkie w mahoniowych ramkach. Portrety pięciu pokoleń rodzin DeSaria i Malone.
Spojrzała na ostatnie zamknięte drzwi. Mosiężna klamka połyskiwała w księżycowej poświacie przedostającej się do wnętrza przez pobliskie okno.
Kiedy to było, gdy ostatni raz ośmieliła się wejść do tego pokoju? „Bóg odpowiedział na twoje modlitwy… najwyższy czas Go usłyszeć”, dźwięczały jej w uszach słowa matki.
Szła powoli, minęła pusty pokój gościnny, wreszcie stanęła pod feralnymi drzwiami. Odetchnęła głęboko. Ręce jej drżały, kiedy naciskała klamkę i wchodziła do środka. Powietrze było ciężkie, zatęchłe.
Zapaliła światło i zamknęła drzwi za sobą.
Pokój był taki doskonały.
Przymknęła oczy, tak jakby ciemności mogły coś pomóc. Melodyjne dźwięki z Pięknej i Bestii wypełniły jej umysł, cofnęły do czasów, gdy pierwszy raz zamknęła drzwi tego pokoju wiele lat temu. To było wtedy, gdy podjęli decyzję o adopcji.
„Mamy dziecko, pani Malone. Matka, nastolatka, wybrała panią i Conlana. Proszę wpaść do mnie do biura, to się państwo poznają”.
Cztery godziny zajęło Angie szykowanie się na spotkanie, wybór stroju i makijaż. Kiedy wreszcie razem z Conlanem stanęli oko w oko z Sarah Dekker, wszyscy troje natychmiast poczuli wzajemną bliskość. „Będziemy kochać twoje dziecko – Angie obiecała dziewczynie. – Możesz nam zaufać”.
W ciągu sześciu wspaniałych miesięcy zaprzestali prób poczęcia dziecka. Seks stał się znowu przyjemnością, zakochali się w sobie od nowa. Życie było dobre. W ich domu zagościła nadzieja. Obchodzili to uroczyście wspólnie z rodziną. Zaprosili Sarah, by zamieszkała z nimi przez jakiś czas, i dzielili z nią swe szczęście. Dwa tygodnie przed rozwiązaniem dziewczyna przyniosła szablon i farby. Wspólnie z Angie zaczęły dekorować pokój. Błękitny sufit i ściany pokryły kłębiaste, białe chmurki. Biały płotek oplatał ogród pełen kwiatów w żywych kolorach, pszczół, motyli i duszków.
Pierwszą zapowiedzią katastrofy była cisza, jaką zastali po powrocie z pracy, gdy Sarah poszła rodzić. Żadnej wiadomości na sekretarce ani kartki na kuchennym stole. Czuli się osieroceni. Godzinę później zadzwonił telefon.
Rzucili się go odebrać, trzymali za ręce i cieszyli z narodzin dziecka. Dalsze słowa docierały do nich z trudem. Nawet teraz Angie jak przez mgłę przypomina sobie fragmenty rozmowy:
„Bardzo mi przykro,
zmieniła zdanie,
zeszli się z chłopakiem,
zatrzymuje dziecko…”.
Zamknęli drzwi do tego pokoju i pozostawili go w niezmienionym stanie. Raz w tygodniu sprzątaczka robiła porządek, ale Angie i Conlan nie wchodzili tam nigdy. Ponad rok pokój, ich świątynia marzeń, stał pusty. Zaprzestali wszelkich prób: wizyt u lekarzy, nowych metod leczenia, zastrzyków, procedur. I wtedy niemalże cudem Angie zaszła w ciążę. Kiedy była w piątym miesiącu, ośmielili się przekroczyć próg pokoju i wypełnić go na nowo marzeniami. A przecież powinni wiedzieć lepiej i dmuchać na zimne.
Przyniosła z garderoby duże kartonowe pudło. Jeden po drugim zaczęła wkładać do niego przedmioty, starając się nie przywoływać wspomnień związanych z każdym z nich.
– Hej! – Usłyszała.
Nawet nie widziała, kiedy pojawił się obok niej. Musiała idiotycznie wyglądać, siedząc pośrodku pokoju z wielkim pudłem, otoczona rzeczami rozrzuconymi naokoło, jak bibeloty. Kubuś Puchatek, ramka z obrazkiem Aladyna, nowiutka kolekcja książek doktora Seussa. Jedyny mebelek, jaki pozostał, to dziecięce łóżeczko. Za nim, na podłodze, leżała pościel – schludny stosik bladoróżowej flaneli.
Obróciła ku niemu głowę. Miała łzy w oczach, nic prawie nie widziała, z czego zdała sobie sprawę dopiero teraz. Chciała mu powiedzieć, jak jest jej przykro, że wszystko między nimi było nie tak. Bezwiednie podniosła ze stosika różowe prześcieradło i zaczęła głaskać materiał.
– Doprowadza mnie to do szaleństwa. – Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
Usiadł przy niej.
Czekała, aż coś powie, ale on tylko siedział i patrzył na nią. Rozumiała. Przeszłość nauczyła go ostrożności. Był jak zwierzę, które przystosowało się do niebezpiecznego środowiska, trwając nieruchomo w ciszy. Pomiędzy dającymi kopa narkotykami a marzeniami, które legły w gruzach, emocje Angie pozostawały poza kontrolą.
– Zapomniałam o nas – przyznała się.
– Nie ma żadnych nas, Angie – odparł tak łagodnym głosem, że złamał jej serce.
Wreszcie. Jedno z nich ośmieliło się to powiedzieć.
– Wiem – odparła cicho.
– Też chciałem mieć dziecko – szepnął.
Zaczęła przełykać łzy, żeby nad nimi zapanować. Zapomniała, że w ciągu ostatnich lat Conlan też miał swoje marzenia o zostaniu ojcem, równie ważne jak jej o macierzyństwie. A jakoś tak się stało po drodze, że liczyły się tylko odczucia Angie. Tak bardzo skupiła się na własnym żalu, że jego smutek wydawał się nieistotny. Prześladowało ją to. Od zawsze była skazana na sukces – co rodzina nazywała obsesją – a dziecko zdawało się jeszcze jednym celem do osiągnięcia. Powinna pamiętać, że rodzicielstwo jest sportem drużynowym.
– Przykro mi – szepnęła.
Wziął ją w ramiona i pocałował. To był tego rodzaju pocałunek, jaki nie zdarzał się od lat. Siedzieli objęci w ten sposób dłuższą chwilę.
Pragnęła, by jego miłość wystarczyła za nich dwoje. Tak powinno być. Ale jej potrzeba bycia matką była jak potężna fala, która pochłonęła ich oboje. Może rok temu jeszcze znalazłaby w sobie siłę, by wydostać się na powierzchnię. Teraz już nie.
– Kocham cię – szepnęła.
– Wiem – odpowiedział.
– Szkoda, że nie byliśmy ostrożniejsi – dodała.
Później, nocą, kiedy leżała sama w łóżku, które kupili wspólnie, starała się odtworzyć wszystkie „dlaczego” i „jak”, które powiedzieli sobie na koniec ich miłości, ale nie potrafiła ich przywołać. Jedyne, co zapamiętała, to dziecięcy puder i brzmienie jego głosu, kiedy mówił do widzenia.