Książka „Rzeczy, które czynimy z miłości” to sugestywna i wzruszająca opowieść o magii i sile macierzyństwa. Opowiada o radości z powrotu do domu i wyborze pomiędzy własnym dobrem a miłością.


Rzeczy, które czynimy z miłościKristin Hannah, jedna z najbardziej ulubionych powieściopisarek polskich czytelniczek, autorka licznych bestsellerów „New York Timesa”, kolejną swoją książką „Rzeczy, które czynimy z miłości” trafia do najgłębszych i najwrażliwszych zakamarków naszych serc.

Przed nami poruszająca, głęboko emocjonalna podróż do sedna tego, co oznacza bycie rodziną.

Najmłodsza z trzech sióstr, Angela DeSaria Malone, zawsze sądziła, że przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak, jak ją sobie zaplanowała: szkoła średnia, college, małżeństwo, macierzyństwo. Tak mniej więcej ułożyło się życie jej sióstr, kuzynów, przyjaciół.

Angeli nie wszystko udało się osiągnąć. Wraz z mężem starali się o dziecko, ale mijał rok za rokiem, a ich idealnie urządzony pokój dziecinny stał pusty. Wreszcie małżeństwo rozpadło się pod ciężarem niespełnionego marzenia.

Po rozwodzie Angie wróciła do rodzinnego miasteczka i dołączyła do swojej hałaśliwej, kochającej, lekko zwariowanej rodziny. W West Endzie, gdzie życie faluje jak ocean, przynosząc na zmianę radości i kłopoty, zdobędzie ponownie serce mężczyzny, który ją niegdyś kochał… i pozna dziewczynę, dzięki której zmieni swoje życie na lepsze.

Historia Angeli, jednej z trzech sióstr Malone, przekonuje, że nawet jeśli nie zawsze można zapobiec trudnym doświadczeniom, to warto się z nimi zmierzyć w godny sposób, a życie niesie nie tylko trudy, ale i nagrody za ich pokonywanie.

Kristin Hannah
Rzeczy, które czynimy z miłości
Przekład: Zuzanna Henel
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 10 listopada 2021
 
 

1

Tego nie­ocze­ki­wa­nie sło­necz­nego dnia na uli­cach West Endu było tłoczno. Wszyst­kie mamy z dziel­nicy stały na pro­gach domów i popa­try­wały spod prze­sło­nię­tych dło­nią oczu na bawiące się dzieci. Wie­działy, że nie­długo, być może już jutro, lepka mgiełka roz­peł­znie się po nie­bie, prze­słoni błę­kit, zakryje blade słońce i znowu będzie padać.
W końcu to maj na Wybrzeżu Pół­nocno-Zachod­nim. Fakt, że deszcz pada w tym mie­siącu, jest rów­nie oczy­wi­sty jak poja­wia­nie się duchów na uli­cach trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika czy łoso­sia na domo­wym stole.
– Uf, jak gorąco – stwier­dził Con­lan zza kie­row­nicy lśnią­cego, czar­nego kabrio­letu bmw. To były pierw­sze słowa, jakie powie­dział w ciągu bli­sko godziny. Pró­bo­wał nawią­zać roz­mowę, i tyle. Angie powinna odbić piłeczkę, na przy­kład nad­mie­nia­jąc, jak pięk­nie wygląda kwit­nący głóg. Ale nawet jeśli o tym pomy­ślała, ode­chciało jej się. Minie led­wie kilka mie­sięcy, a deli­katne zie­lone listki poskrę­cają się i sczer­nieją, zimne noce wyssą z nich kolor, wresz­cie spadną na zie­mię nie­zau­wa­żone.
A wła­ści­wie po co w ogóle zaj­mo­wać się czymś tak prze­mi­ja­ją­cym.
Spo­glą­dała przez okno samo­chodu na rodzinne mia­sto. Nie była tutaj od wielu mie­sięcy. Pomimo że West End leżał jedy­nie około stu dzie­więć­dzie­się­ciu kilo­me­trów od Seat­tle, odle­głość ta wyda­wała jej się ostat­nio coraz więk­sza. Cho­ciaż tak mocno kochała rodzinę, nie lubiła opusz­czać domu, draż­niły ją dzieci bawiące się na dwo­rze.
Doje­chali do star­szej czę­ści mia­sta, gdzie wik­to­riań­skie domy zbu­do­wane zostały jeden obok dru­giego na nie­wiel­kich dział­kach. Olbrzy­mie zie­lone klony zacie­niały ulicę, two­rząc z prze­bły­sku­ją­cego przez liście świa­tła misterny, koron­kowy wzór na asfal­cie. W latach sie­dem­dzie­sią­tych było to serce mia­sta. Dzie­ciaki krę­ciły się tam i z powro­tem, jeż­dżąc na rowe­rach Big Whe­els and Schwinn od domu do domu. Co nie­dziela odby­wały się tu przy­ję­cia po mszy w kościele, a na każ­dym podwórku grano w czer­wo­nego pirata.
W ciągu lat, które upły­nęły od tam­tych cza­sów, dziel­nica się zmie­niła, stare domy pod­upa­dły, tonęły w ciszy i życie w nich zamarło. Nie pły­wało już tyle łososi w morzu ani prze­mysł drzewny nie przy­no­sił zbyt wielu docho­dów. Ludzie, któ­rzy żyli tutaj kie­dyś z ziemi i poło­wów, zostali zapo­mniani; nowi loka­to­rzy wybu­do­wali domy gęsto obok sie­bie na tere­nach prze­zna­czo­nych do zasie­dle­nia po wycię­ciu drzew.
Ale tu, na nie­wiel­kim skrawku Maple Drive, czas jakby się zatrzy­mał. Ostatni dom wyglą­dał dokład­nie tak jak przed czter­dzie­stu laty. Poma­lo­wany porząd­nie na biało, ozdo­biony regu­lar­nie przy­strzy­żo­nym żywo­pło­tem lśnią­cym szma­rag­dową zie­le­nią; żaden chwast nie miał prawa rosnąć na traw­niku. Ojciec Angie dbał o niego od wielu lat, dom był jego dumą i rado­ścią. Każ­dego ponie­działku po week­en­dzie, pod­czas któ­rego ciężko pra­co­wał w rodzin­nej restau­ra­cji, przez dwa­na­ście godzin sumien­nie porząd­ko­wał dom i ogród. Kiedy zmarł, mama Angie sta­rała się dalej o nie trosz­czyć. Stało się to jej wyba­wie­niem, spo­so­bem na połą­cze­nie z uko­cha­nym mężem, z któ­rym spę­dziła bli­sko pięć­dzie­siąt lat; gdy czuła się zmę­czona mozolną pracą, zawsze znaj­do­wała się jakaś pomocna dłoń. Była to korzyść z posia­da­nia trzech córek, zapłata za tro­skę, jaką oka­zy­wała im jako nasto­lat­kom.
Con­lan pod­je­chał do kra­węż­nika i zapar­ko­wał. Następ­nie pod­niósł dach w kabrio­le­cie i zwró­cił się do Angie:
– Czy na pewno dobrze się czu­jesz?
– Prze­cież tu jestem, tak? – Wresz­cie spoj­rzała na męża. Był wyczer­pany, dostrze­gła to w jego błę­kit­nych oczach, wie­działa, że nie powie nic wię­cej, nic co mogłoby przy­po­mnieć o dziecku, które stra­cili przed kil­koma mie­sią­cami.
Sie­dzieli tak w mil­cze­niu obok sie­bie. Kli­ma­ty­za­tor wyda­wał lekko świsz­czący dźwięk.
Dawny Con­lan pochy­liłby się teraz w jej stronę i poca­ło­wał, zapew­niłby, że ją kocha, i tych kilka czu­łych słów mogłoby przy­nieść ulgę, ale to była prze­szłość. Miłość, którą do sie­bie czuli, gdzieś się odda­liła i zbla­kła, podob­nie jak dzie­ciń­stwo.
– Mogli­by­śmy zaraz odje­chać, powiedz, że samo­chód się zepsuł – rzu­cił, sta­ra­jąc się być tym męż­czy­zną co kie­dyś, tym, który wywo­ły­wał uśmiech na jej twa­rzy.
– Chyba żar­tu­jesz? – odrze­kła, nie patrząc na męża. – Wszy­scy sły­szeli, że zapła­ci­li­śmy kupę pie­nię­dzy za ten samo­chód. Zresztą mama już wie, że tu jeste­śmy. Może sobie roz­ma­wiać z duchami, ale słuch ma dosko­nały.
– Jest w kuchni, przy­go­to­wuje dzie­sięć tysięcy can­noli dla dwu­dzie­stu osób. A twoje sio­stry nie prze­stały mówić, od kiedy prze­kro­czyły próg domu. Mogli­by­śmy się wymknąć w zamie­sza­niu. – Uśmiech­nął się.
Przez moment pano­wała przy­jemna atmos­fera, jakby nie było duchów w samo­cho­dzie. Angie zapra­gnęła, by ta chwila trwała jak naj­dłu­żej.
– Livvy przy­go­to­wała trzy cas­se­role – zamru­czała. – Mira naj­pew­niej wydzier­gała nowe obrusy i zmusi nas do wło­że­nia far­tu­chów.
– W zeszłym tygo­dniu zali­czy­łaś dwa ważne spo­tka­nia i film rekla­mowy. Szkoda, żebyś mar­no­wała się w kuchni.
Biedny Con­lan. Czter­na­ście lat mał­żeń­stwa, a on wciąż nie znał zwy­cza­jów rodziny DeSa­ria. Goto­wa­nie było czymś wię­cej niż pracą lub hobby, było walutą, a Angie odsta­wała od wzorca. Jej tata, któ­rego ide­ali­zo­wała, cie­szył się, że córka nie umie goto­wać. Uwa­żał to za gwa­ran­cję suk­cesu. Imi­grant, który dotarł tu z czte­rema dola­rami w kie­szeni i zara­biał na życie, kar­miąc inne rodziny imi­gran­tów, był dumny, że jego naj­młod­sza córka radzi sobie świet­nie, uży­wa­jąc rozumu, nie rąk.
– Chodźmy – rzu­ciła, nie chcąc dłu­żej myśleć o tacie.
Angie wysia­dła z auta, obe­szła je i zatrzy­mała się z tyłu przy bagaż­niku. Otwo­rzył się cichutko, uka­zu­jąc wąskie kar­to­nowe pudełko. Wewnątrz znaj­do­wało się pyszne cia­sto cze­ko­la­dowe wyko­nane przez Paci­fic Des­sert Com­pany i tarta cytry­nowa, za którą można by dać się zabić. Się­gnęła po nie, a w uszach już sły­szała komen­ta­rze dys­kre­dy­tu­jące jej umie­jęt­no­ści kuli­narne. Jako naj­młod­sza córka, „księż­niczka”, mogła sobie sie­dzieć i kolo­ro­wać obrazki czy roz­ma­wiać przez tele­fon, pod­czas gdy star­sze sio­stry poma­gały w kuchni. Żadna z nich nie pozwo­liła Angie zapo­mnieć, że tata roz­pu­ścił ją bez­gra­nicz­nie. Gdy doro­sły, sio­stry wciąż pra­co­wały w rodzin­nej restau­ra­cji. To była praw­dziwa praca, a nie, jak mówiły, jakaś tam kariera w rekla­mie.
– Chodź – powie­dział Con­lan i chwy­cił ją za rękę.
Pode­szli w górę beto­nową ścieżką, minęli fon­tannę Matki Boskiej i poko­nali kilka stopni. Przy drzwiach stała figura Chry­stusa z rękami roz­ło­żo­nymi sze­roko w geście powi­ta­nia. Na jed­nej z rąk ktoś powie­sił para­sol.
Con­lan zapu­kał i otwo­rzył drzwi.
Dom wypeł­niony był hała­sem – pod­nie­sio­nymi gło­sami, odgło­sami kro­ków dzieci, które drep­tały po scho­dach w górę i w dół, brzę­kiem lodu wrzu­ca­nego do kubełka, śmie­chem. Meble w przed­po­koju prze­sła­niała sterta płasz­czy, obu­wia i opa­ko­wań po jedze­niu. W pokoju rodzin­nym dzieci zaj­mo­wały się grami, młod­sze – Candy Land, a star­sze zwa­rio­wa­nymi ósem­kami. Naj­star­szy sio­strze­niec Angie Jason i jego sio­stra Sara grali w Nin­tendo pod­łą­czone do tele­wi­zora. Kiedy weszła, dzie­ciaki z piskiem rzu­ciły się do niej, prze­krzy­ki­wały się i sta­rały zwró­cić na sie­bie jej uwagę. W naj­daw­niej­szych wspo­mnie­niach była cio­cią, która położy się na pod­ło­dze i będzie się z nimi bawić tym, co znaj­do­wało się pod ręką. Ni­gdy nie ści­szała muzyki ani nie mówiła, że film jest nie­od­po­wiedni do oglą­da­nia. Gdy ich pytano o Angie, wszyst­kie mówiły, że jest cool.
Sły­szała Con­lana za ple­cami, roz­ma­wiał z Vince’em, mężem Miry. Nale­wano drinki. Uwol­niła się od dzieci i zeszła na dół do kuchni. W drzwiach się zatrzy­mała. Mama pochy­lała się nad ogrom­nym sto­łem rzeź­ni­czym, sto­ją­cym pośrodku pokoju, wał­ku­jąc słod­kie cia­sto. Połowę twa­rzy i włosy miała opró­szone mąką. Oku­lary, które nosiła od lat sie­dem­dzie­sią­tych, z soczew­kami ogrom­nymi jak spodki, powięk­szały piwne oczy. Okru­chy cia­sta przy­le­piły jej się do brwi, policz­ków i dekoltu. W ciągu pię­ciu mie­sięcy, jakie upły­nęły od śmierci ojca, bar­dzo schu­dła, prze­stała far­bo­wać włosy, które były teraz białe jak śnieg.
Mira stała nad kuchenką, wrzu­ca­jąc gnoc­chi do garnka z wrząt­kiem. Z tyłu wyglą­dała jak dziew­czynka. Nawet po uro­dze­niu czwórki dzieci była drobna jak pta­szek, a ponie­waż nosiła ubra­nia swo­jej nasto­let­niej córki, nie wyglą­dała na czter­dzie­ści jeden lat, a przy­naj­mniej dzie­sięć lat mło­dziej. Dzi­siaj dłu­gie czarne włosy zaple­cione miała w war­kocz, który niczym wąż zwi­sał jej do pasa. Wło­żyła czarne bio­drówki dzwony, a do tego czer­wony luźno robiony na dru­tach swe­ter. Zajęta była roz­mową, czyli tym co zwy­kle. Tata żar­to­wał, że jego naj­star­sza córka miele języ­kiem jak mik­ser na wyso­kich obro­tach.
Livvy stała nieco z boku, po lewej stro­nie, i kro­iła na pla­sterki moz­za­rellę. Wyglą­dała jak dłu­go­pis BIC w dopa­so­wa­nej jedwab­nej czar­nej sukni. Jedyne, co było wyż­sze od szpi­lek, które miała nogach, to skom­pli­ko­wana kon­struk­cja na gło­wie z nata­pi­ro­wa­nych wło­sów. Dawno temu Livvy wyje­chała w pośpie­chu z West Endu, prze­ko­nana, że czeka ją kariera modelki, i miesz­kała w Los Ange­les do czasu, gdy znu­dziło jej się pyta­nie: „Czy możesz się roze­brać?”, od jakiego zaczy­nała się każda roz­mowa w spra­wie pracy. Pięć lat temu, po trzy­dzie­stych pią­tych uro­dzi­nach, posta­no­wiła wró­cić do domu, zgorzk­niała przez lata nie­efek­tyw­nych sta­rań, wlo­kąc ze sobą dwóch synów. Ich ojcem był czło­wiek, któ­rego krew­nych nawet nie znała. Zaczęła pra­co­wać w rodzin­nej restau­ra­cji, ale nie lubiła swo­jego zaję­cia. Uwa­żała się za dziew­czynę z dużego mia­sta, schwy­taną w pułapkę mało­mia­stecz­ko­wej rutyny. Wła­śnie wyszła po raz kolejny za mąż. W zeszłym tygo­dniu odbyła się krótka cere­mo­nia zaślu­bin w Kaplicy Miło­ści w Las Vegas. Wszy­scy mieli nadzieję, że Salva­tore Tra­ina, szczę­śliwy mąż numer trzy, wresz­cie i ją uczyni szczę­śliwą.
Angie się uśmiech­nęła. Tak wiele czasu spę­dziła w tej kuchni z tymi trzema kobie­tami, że obo­jęt­nie, ile lat by miała i w jakim kie­runku poto­czy­łoby się jej życie, zawsze tutaj znaj­dzie swój dom. W mami­nej kuchni będzie szczę­śliwa, będzie jej cie­pło, będzie kochana. Cho­ciaż róż­niła się od sióstr, które wybrały inną drogę, wszyst­kie two­rzyły wątki jed­nej liny. Kiedy były razem, nic jej nie mogło zerwać. Znów chciała być cząstką tego życia, bo zbyt długo smu­ciła się w samot­no­ści.
Weszła do kuchni i poło­żyła pudełko na stole.
– Cześć wszyst­kim! – rzu­ciła.
Livvy i Mira ruszyły w jej kie­runku. Chwy­ciły ją w obję­cia i ści­skały z całych sił. Pach­niały wło­skimi przy­pra­wami i per­fu­mami z dro­ge­rii. Angie poczuła łzy na szyi i usły­szała:
– Witaj w domu.
– Dzięki – odpo­wie­działa i pode­szła do mamy, by rzu­cić się w jej ramiona. Mama pach­niała tymian­kiem, per­fu­mami Tabu i lakie­rem do wło­sów Aqua Net. Zapa­chy z dzie­ciń­stwa. Objęła ją tak mocno, że Angie usi­ło­wała się troszkę odsu­nąć, by zła­pać łyk powie­trza, zro­biła nawet krok do tyłu, ale mama nie roz­luź­niła uści­sku.
Angie zesztyw­niała. Ostat­nim razem, gdy trzy­mała ją tak mocno, szep­tała: „Jesz­cze spró­bu­jesz. Bóg jesz­cze da ci dziecko”.
– Dosyć – powie­działa łagod­nie. Uwol­niła się z uści­sku i spró­bo­wała uśmiech­nąć.
Podzia­łało. Mama się­gnęła po tarkę do sera i zajęła się par­me­za­nem.
– Obiad gotowy. Mira, zawo­łaj dzieci do stołu – oznaj­miła.
Jadal­nia mie­ściła wygod­nie czter­na­ście osób. Dzi­siaj przy sto­ją­cym pośrodku pokoju maho­nio­wym stole przy­wie­zio­nym z kraju przod­ków miało ich zasiąść pięt­na­ście. Ściany pomiesz­cze­nia pokryte były tapetą w kolo­rze róży i bur­gunda, rzeź­biony drew­niany kru­cy­fiks wisiał na ścia­nie obok obrazu przed­sta­wia­ją­cego Jezusa. Doro­śli i dzieci stło­czyli się przy stole, z dru­giego pokoju dobie­gał śpiew Deana Mar­tina.
– Pomó­dlmy się – zarzą­dziła mama, gdy wszy­scy usie­dli. Ponie­waż wciąż było gło­śno, lekko dotknęła ręką wujka Fran­cisa. Ten spu­ścił głowę i zamknął oczy. Wszy­scy postą­pili podob­nie i zaczęli się modlić. Jed­nym gło­sem zain­to­no­wali:
– Pobło­go­sław nas Panie i te dary, któ­rymi w swo­jej szczo­dro­ści obda­rzasz nas, przez Syna Two­jego, Pana naszego, amen.
Gdy tylko skoń­czyli, mama wstała pospiesz­nie, ujęła kie­li­szek i wznio­sła toast:
– Wypijmy zdro­wie Sala i Oli­wii. – Głos jej się zała­mał, usta zadrżały. – Nie wiem, co powie­dzieć, wzno­sze­nie toa­stów to męskie zada­nie. – Po czym gwał­tow­nie usia­dła.
Mira dotknęła ramie­nia mamy i wstała.
– Witamy Sala w naszej rodzi­nie. Oby­ście odna­leźli takie uczu­cie, jakie połą­czyło mamę i tatę. Niech wasze szafy będą pełne, a sypial­nie cie­płe i… – zamil­kła na chwilę. Głos jej zmiękł. – Życzę wam wielu zdro­wych dzieci.
Zamiast brzęku stu­ka­ją­cych o sie­bie kie­lisz­ków zapa­dła nie­zręczna cisza.
Angie wstrzy­mała gwał­tow­nie oddech i spoj­rzała na sio­stry.
– Nie jestem w ciąży – szyb­ciutko rzu­ciła Livvy. – Ale… pró­bu­jemy.
Angie zdo­łała się uśmiech­nąć, jak­kol­wiek wypa­dło to blado i nie prze­ko­nało nikogo. Wszy­scy patrzyli na nią, zasta­na­wia­jąc się, jak przyj­mie kolejną ciążę w rodzi­nie. Tak bar­dzo sta­rali się jej nie zra­nić.
– Za Sala i Livvy! – powie­działa szybko, pod­no­sząc kie­li­szek z nadzieją, że łzy zamie­nią się w radość. – Oby­ście mieli dużo zdro­wych dzieci!
Znowu zaczęto roz­ma­wiać. Pokój wypeł­nił się brzę­kiem noży i widel­ców prze­su­wa­nych po por­ce­la­no­wych taler­zach oraz śmie­chem. Mimo że rodzina zbie­rała się każ­dego dnia świą­tecz­nego i w dwa ponie­dział­kowe wie­czory w mie­siącu, ni­gdy nie bra­kło tema­tów do roz­mowy.
Angie rozej­rzała się wokół stołu. Mira z oży­wie­niem opo­wia­dała mamie o fun­du­szu szkol­nym, który powi­nien zostać utwo­rzony. Vince i wujek Fran­cis sprze­czali się na temat ostat­niego meczu Duck­sów z Huskie­sami, Sal i Livvy cało­wali się, młod­sze dzie­ciaki pluły pest­kami na sie­bie, star­sze kłó­ciły się, która z kon­soli jest lep­sza – Xbox czy Play­Sta­tion. Con­lan pytał cio­cię Giu­lię o ope­ra­cję stawu bio­dro­wego, któ­rej miała się nie­długo pod­dać.
Angie nie mogła sku­pić się na żad­nym z tema­tów. Z całą pew­no­ścią nie była zdolna do nor­mal­nej roz­mowy. Jej sio­stra chce mieć dziecko i pew­nie będzie je mieć. Livvy praw­do­po­dob­nie zaj­dzie w ciążę mię­dzy pro­gra­mem Leno a wia­do­mo­ściami. „Ojej… zapo­mnia­łam się zabez­pie­czyć”. Tak to się odby­wało u jej sióstr.
Po obie­dzie, gdy Angie zmy­wała naczy­nia, nikt z nią nie roz­ma­wiał, każdy zaś, kto prze­cho­dził obok, pró­bo­wał ją objąć lub poca­ło­wać w poli­czek. Wszy­scy wie­dzieli, że nie ma nic wię­cej do doda­nia. Słowa nadziei i modli­twy padały tak wiele razy w ciągu minio­nych lat, że stra­ciły swoją moc. I choć mama od dzie­się­ciu lat zapa­lała świeczkę przed świętą Cecy­lią, w samo­cho­dzie tej nocy Angie i Con­lan wciąż będą sami, para, która nie ma szansy prze­kształ­cić się w rodzinę.
Nie mogła dłu­żej tego znieść. Rzu­ciła ście­reczkę na stół i poszła na górę do swo­jej sta­rej sypialni. Był to śliczny pokoik pokryty tapetą w róże w bia­łych koszy­kach, z dwoma jed­na­ko­wymi łóż­kami, na któ­rych leżała zmierz­wiona różowa pościel. Angie usia­dła na jed­nym z nich.
Jak na iro­nię, kie­dyś klę­czała na tej samej pod­ło­dze i modliła się, by nie zajść w ciążę. Miała wtedy sie­dem­na­ście lat i spo­ty­kała się z Tom­mym Matuc­cim – swoją pierw­szą miło­ścią.
Drzwi się otwo­rzyły i wszedł Con­lan. Jej wysoki, czar­no­włosy irlandzki mąż wyglą­dał idio­tycz­nie nie na miej­scu w małym, dziew­czę­cym pokoju.
– Wszystko w porządku – powie­działa.
– Taaak… jasne – odrzekł.
Wyczuła gorycz w jego gło­sie i nieco ją to zabo­lało. Nie mogła nic zro­bić, a on nie mógł jej pocie­szyć, choć Bóg wie ile razy pró­bo­wali.
– Potrze­bu­jesz pomocy – stwier­dził zmę­czo­nym gło­sem i nie było się czemu dzi­wić. Te słowa padały już wcze­śniej.
– Wszystko w porządku – powtó­rzyła Angie.
Wpa­try­wał się w nią przez dłuż­szą chwilę. Nie­bie­skie oczy, nie­gdyś pełne uwiel­bie­nia, teraz patrzyły na nią z rezy­gna­cją. Z wes­tchnie­niem wyco­fał się z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.
Nie­ba­wem powtór­nie się otwo­rzyły. To mama sta­nęła w progu z rękami wspar­tymi na wąskich bio­drach. Poduszki w ramio­nach nie­dziel­nej sukienki były wiel­kie jak w Łowcy andro­idów, tak że nie­mal doty­kały futryny po obu stro­nach drzwi.
– Zawsze ucie­ka­łaś do swo­jego pokoju, gdy się mar­twi­łaś. Albo byłaś zła – powie­działa.
– A ty zawsze przy­bie­ga­łaś za mną. – Angie prze­su­nęła się, by zro­bić jej miej­sce.
– Twój tata chciał tego, nie wie­dzia­łaś o tym, prawda? – Mama usia­dła obok Angie. Stary mate­rac ugiął się pod ich cię­ża­rem. – Nie mógł znieść two­jego pła­czu. Biedna Livvy mogłaby wypluć sobie płuca, szlo­cha­jąc, i ni­gdy nie zauwa­żył. Ale ty… ty byłaś jego księż­niczką. Jedna twoja łza mogła zła­mać mu serce. – Wes­tchnęła ciężko, zabrzmiało w tym roz­cza­ro­wa­nie i współ­czu­cie jed­no­cze­śnie. – Masz trzy­dzie­ści osiem lat, Angelo – powie­działa mama. – Czas doro­snąć. Twój tata, niech Bóg czuwa na jego duszą, powie­działby to samo.
– Nie mam poję­cia, co masz na myśli.
Mama objęła ją i przy­cią­gnęła do sie­bie.
– Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy. Nie jest to odpo­wiedź, jakiej ocze­ku­jesz, więc uda­jesz, że nie sły­szysz, naj­wyż­szy czas Go usły­szeć.

Angie obu­dziła się nagle. Szyję miała mokrą od łez.
Znowu śniła o dziecku. To był ten sam sen, w któ­rym ona i Con­lan stoją na prze­ciw­le­głych brze­gach, a pomię­dzy nimi na błysz­czą­cej, błę­kit­nej tafli wody dry­fuje malut­kie różowe zawi­niątko z nie­mow­la­kiem. Cal za calem odpływa coraz dalej, aż wresz­cie nik­nie. Zostają sami, ona i Con­lan, daleko od sie­bie.
Ten sen powra­cał od lat. W tym cza­sie ona i jej mąż wędro­wali od leka­rza do leka­rza, pró­bo­wali róż­nych metod. Można rzec, że miała wię­cej szczę­ścia od innych, bo w ciągu ośmiu lat sta­rań trzy razy zaszła w ciążę. Dwu­krot­nie poro­niła, trze­cie dziecko, córeczka Sophie, żyło tylko kilka dni po uro­dze­niu. To był kres ich moż­li­wo­ści: ani Con­lan, ani ona nie mieli już sił pró­bo­wać.
Pod­nio­sła się z łóżka i wyszła z sypialni. W zacie­nio­nym holu po pra­wej stro­nie na ścia­nie wisiały dzie­siątki rodzin­nych foto­gra­fii – wszyst­kie w maho­nio­wych ram­kach. Por­trety pię­ciu poko­leń rodzin DeSa­ria i Malone.
Spoj­rzała na ostat­nie zamknięte drzwi. Mosiężna klamka poły­ski­wała w księ­ży­co­wej poświa­cie prze­do­sta­ją­cej się do wnę­trza przez pobli­skie okno.
Kiedy to było, gdy ostatni raz ośmie­liła się wejść do tego pokoju? „Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy… naj­wyż­szy czas Go usły­szeć”, dźwię­czały jej w uszach słowa matki.
Szła powoli, minęła pusty pokój gościnny, wresz­cie sta­nęła pod feral­nymi drzwiami. Ode­tchnęła głę­boko. Ręce jej drżały, kiedy naci­skała klamkę i wcho­dziła do środka. Powie­trze było cięż­kie, zatę­chłe.
Zapa­liła świa­tło i zamknęła drzwi za sobą.
Pokój był taki dosko­nały.
Przy­mknęła oczy, tak jakby ciem­no­ści mogły coś pomóc. Melo­dyjne dźwięki z Pięk­nej i Bestii wypeł­niły jej umysł, cof­nęły do cza­sów, gdy pierw­szy raz zamknęła drzwi tego pokoju wiele lat temu. To było wtedy, gdy pod­jęli decy­zję o adop­cji.
„Mamy dziecko, pani Malone. Matka, nasto­latka, wybrała panią i Con­lana. Pro­szę wpaść do mnie do biura, to się pań­stwo poznają”.
Cztery godziny zajęło Angie szy­ko­wa­nie się na spo­tka­nie, wybór stroju i maki­jaż. Kiedy wresz­cie razem z Con­la­nem sta­nęli oko w oko z Sarah Dek­ker, wszy­scy troje natych­miast poczuli wza­jemną bli­skość. „Będziemy kochać twoje dziecko – Angie obie­cała dziew­czy­nie. – Możesz nam zaufać”.
W ciągu sze­ściu wspa­nia­łych mie­sięcy zaprze­stali prób poczę­cia dziecka. Seks stał się znowu przy­jem­no­ścią, zako­chali się w sobie od nowa. Życie było dobre. W ich domu zago­ściła nadzieja. Obcho­dzili to uro­czy­ście wspól­nie z rodziną. Zapro­sili Sarah, by zamiesz­kała z nimi przez jakiś czas, i dzie­lili z nią swe szczę­ście. Dwa tygo­dnie przed roz­wią­za­niem dziew­czyna przy­nio­sła sza­blon i farby. Wspól­nie z Angie zaczęły deko­ro­wać pokój. Błę­kitny sufit i ściany pokryły kłę­bia­ste, białe chmurki. Biały pło­tek opla­tał ogród pełen kwia­tów w żywych kolo­rach, psz­czół, motyli i dusz­ków.
Pierw­szą zapo­wie­dzią kata­strofy była cisza, jaką zastali po powro­cie z pracy, gdy Sarah poszła rodzić. Żad­nej wia­do­mo­ści na sekre­tarce ani kartki na kuchen­nym stole. Czuli się osie­ro­ceni. Godzinę póź­niej zadzwo­nił tele­fon.
Rzu­cili się go ode­brać, trzy­mali za ręce i cie­szyli z naro­dzin dziecka. Dal­sze słowa docie­rały do nich z tru­dem. Nawet teraz Angie jak przez mgłę przy­po­mina sobie frag­menty roz­mowy:
„Bar­dzo mi przy­kro,
zmie­niła zda­nie,
zeszli się z chło­pa­kiem,
zatrzy­muje dziecko…”.
Zamknęli drzwi do tego pokoju i pozo­sta­wili go w nie­zmie­nio­nym sta­nie. Raz w tygo­dniu sprzą­taczka robiła porzą­dek, ale Angie i Con­lan nie wcho­dzili tam ni­gdy. Ponad rok pokój, ich świą­ty­nia marzeń, stał pusty. Zaprze­stali wszel­kich prób: wizyt u leka­rzy, nowych metod lecze­nia, zastrzy­ków, pro­ce­dur. I wtedy nie­malże cudem Angie zaszła w ciążę. Kiedy była w pią­tym mie­siącu, ośmie­lili się prze­kro­czyć próg pokoju i wypeł­nić go na nowo marze­niami. A prze­cież powinni wie­dzieć lepiej i dmu­chać na zimne.
Przy­nio­sła z gar­de­roby duże kar­to­nowe pudło. Jeden po dru­gim zaczęła wkła­dać do niego przed­mioty, sta­ra­jąc się nie przy­wo­ły­wać wspo­mnień zwią­za­nych z każ­dym z nich.
– Hej! – Usły­szała.
Nawet nie widziała, kiedy poja­wił się obok niej. Musiała idio­tycz­nie wyglą­dać, sie­dząc pośrodku pokoju z wiel­kim pudłem, oto­czona rze­czami roz­rzu­co­nymi naokoło, jak bibe­loty. Kubuś Pucha­tek, ramka z obraz­kiem Ala­dyna, nowiutka kolek­cja ksią­żek dok­tora Seussa. Jedyny mebe­lek, jaki pozo­stał, to dzie­cięce łóżeczko. Za nim, na pod­ło­dze, leżała pościel – schludny sto­sik bla­do­ró­żo­wej fla­neli.
Obró­ciła ku niemu głowę. Miała łzy w oczach, nic pra­wie nie widziała, z czego zdała sobie sprawę dopiero teraz. Chciała mu powie­dzieć, jak jest jej przy­kro, że wszystko mię­dzy nimi było nie tak. Bez­wied­nie pod­nio­sła ze sto­sika różowe prze­ście­ra­dło i zaczęła gła­skać mate­riał.
– Dopro­wa­dza mnie to do sza­leń­stwa. – Nie była w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej.
Usiadł przy niej.
Cze­kała, aż coś powie, ale on tylko sie­dział i patrzył na nią. Rozu­miała. Prze­szłość nauczyła go ostroż­no­ści. Był jak zwie­rzę, które przy­sto­so­wało się do nie­bez­piecz­nego śro­do­wi­ska, trwa­jąc nie­ru­chomo w ciszy. Pomię­dzy dają­cymi kopa nar­ko­ty­kami a marze­niami, które legły w gru­zach, emo­cje Angie pozo­sta­wały poza kon­trolą.
– Zapo­mnia­łam o nas – przy­znała się.
– Nie ma żad­nych nas, Angie – odparł tak łagod­nym gło­sem, że zła­mał jej serce.
Wresz­cie. Jedno z nich ośmie­liło się to powie­dzieć.
– Wiem – odparła cicho.
– Też chcia­łem mieć dziecko – szep­nął.
Zaczęła prze­ły­kać łzy, żeby nad nimi zapa­no­wać. Zapo­mniała, że w ciągu ostat­nich lat Con­lan też miał swoje marze­nia o zosta­niu ojcem, rów­nie ważne jak jej o macie­rzyń­stwie. A jakoś tak się stało po dro­dze, że liczyły się tylko odczu­cia Angie. Tak bar­dzo sku­piła się na wła­snym żalu, że jego smu­tek wyda­wał się nie­istotny. Prze­śla­do­wało ją to. Od zawsze była ska­zana na suk­ces – co rodzina nazy­wała obse­sją – a dziecko zda­wało się jesz­cze jed­nym celem do osią­gnię­cia. Powinna pamię­tać, że rodzi­ciel­stwo jest spor­tem dru­ży­no­wym.
– Przy­kro mi – szep­nęła.
Wziął ją w ramiona i poca­ło­wał. To był tego rodzaju poca­łu­nek, jaki nie zda­rzał się od lat. Sie­dzieli objęci w ten spo­sób dłuż­szą chwilę.
Pra­gnęła, by jego miłość wystar­czyła za nich dwoje. Tak powinno być. Ale jej potrzeba bycia matką była jak potężna fala, która pochło­nęła ich oboje. Może rok temu jesz­cze zna­la­złaby w sobie siłę, by wydo­stać się na powierzch­nię. Teraz już nie.
– Kocham cię – szep­nęła.
– Wiem – odpo­wie­dział.
– Szkoda, że nie byli­śmy ostroż­niejsi – dodała.
Póź­niej, nocą, kiedy leżała sama w łóżku, które kupili wspól­nie, sta­rała się odtwo­rzyć wszyst­kie „dla­czego” i „jak”, które powie­dzieli sobie na koniec ich miło­ści, ale nie potra­fiła ich przy­wo­łać. Jedyne, co zapa­mię­tała, to dzie­cięcy puder i brzmie­nie jego głosu, kiedy mówił do widze­nia.

 
Wesprzyj nas