“Testament” to napisana z rozmachem polifoniczna opowieść o rodzinie i nadchodzącej katastrofie. Nominowana do najważniejszych skandynawskich nagród literackich trzecia powieść Niny Wähä to historia, w której każdy może przejrzeć się jak w lustrze.


TestamentW powrocie do domu jest coś szczególnego. Albo się to lubi, albo się tego nie lubi, ale nie można być wobec tego obojętnym.

Rodzina Toimich liczy czternaścioro dzieci, jeśli brać pod uwagę także nieżyjącą dwójkę. Wychowane przez surowego ojca i bezradną matkę rodzeństwo dzieli się na tych, którzy opuścili rodzinny dom i próbują uporać się z traumami, oraz tych, którzy zostali. Zbliżające się święta i przyjazd Annie, najstarszej żyjącej siostry, gromadzi ich znów wszystkich razem. Teraz jednak jest inaczej, bo choć relacja między rodzicami i rozkład sił się nie zmienił, rodzeństwo ma wspólny cel, który pragnie zrealizować za wszelką cenę. Wydarza się jednak coś, czego żadne z nich nie planowało.

***

Wspaniała historia rodzinna. Opowiedziana z lekkością stylu, lecz nie błaha. Zabawna i straszna, złożona z wielu warstw. Na pewno Was zaskoczy!
Joanna Bator

Nina Wähä snuje swoją opowieść tonem nieco ironicznym, nigdy jednak prześmiewczym. Z czułością spogląda na swoich poharatanych bohaterów, pozwala spojrzeć na świat ich oczami.
Olga Kowalska, Wielki Buk

Testament Niny Wähä to wielowymiarowa historia, skupiająca się na dziejach rodziny, która ugrzęzła gdzieś pomiędzy Finlandią a Szwecją, która żyje na granicy, ale nie tylko granicy dwóch państw. Także na granicy moralności, powinności wobec innych i siebie samych.
Głos Kultury

Rzecz o rodzinie, w której każdy będzie nosił jakieś piętno, choć wszyscy są dziećmi tych samych rodziców – czasem nieświadomi tego, z jakiej traumy się urodzili i co tak naprawdę w relacjach rodzicielskich wpłynęło na nich najbardziej.
Krytycznym okiem

Powieść Szwedki to soczysta historia poruszająca całe mnóstwo interesujących spraw. Oprócz wspomnianych pytań o tożsamość i kwestii radzenia sobie z traumą, w powieści zostają też podjęte tematy wysiedlenia Karelów w latach 40. XX w., roli kobiety w wielodzietnej rodzinie czy odkrywania swojej seksualności.
Onet Kultura

W Szwecji książka sprzedała się w ponad stu tysiącach egzemplarzy, była też nominowana do kilku nagród. Nic w tym dziwnego, bo autorka sięga po tematy, które dotyczą niemal wszystkich – rodzinne nieporozumienia i tajemnice, skomplikowane relacje z rodzicami i rodzeństwem, życiowe wybory, w których można podjąć tylko złą decyzję.
Natalia Szostak, Wysokie Obcasy

Nina Wähä to urodzona w Sztokholmie w 1979 roku szwedzka pisarka, aktorka i piosenkarka. Zadebiutowała w 2007 roku powieścią S som i syster. Trzy lata później ukazała się jej kolejna książka: Titta inte bakåt!. Była główną wokalistką w indie­popowym zespole muzycznym Lacrosse. Pomysł na napisanie Testamentu przyszedł, gdy jej babcia zachorowała na alzheimera. Pisarka chciała utrwalić rodzinne historie i fińską Dolinę Tornio — miejsce, w którym w młodości spędzała wakacje. Osadziła tam również akcję Testamentu. Powieść stała się bestsellerem w Szwecji. Była nominowana do wielu nagród, w tym m.in.: August Prize, Norrland’s Literature Prize czy Swedish Radio’s Literature Prize.

Nina Wähä
Testament
Przekład: Justyna Czechowska
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 12 stycznia 2022
 
 


To nic innego jak historia morderstwa. A może jednak, niech będzie, to o wiele więcej niż tylko to.
Nie chcę jednak nikogo zwodzić ani ukrywać czegoś, co w tej opowieści okaże się kluczowe.
Ktoś umrze. Ktoś będzie winny. Musimy spróbować się dowiedzieć kto. Oraz kogo. I dlaczego.
Niestety, musicie poznać ich wszystkich, ponieważ ta opowieść wszystkich dotyczy, w ten czy inny sposób. Są różni, jak w tej piosence, jedni są dłudzy bardziej niż drudzy, inni gdzieś poszli, ale też tam są.
Być może kilka razy przystaniesz w trakcie podróży, pomyślisz coś w stylu „a to niby po co tu jest”. Zaufaj mi. Powierz mi swoje życie, a ja poprowadzę cię przez mroczne czasy i przez jasne.
No dobra. To zaczynamy.

Oto opowieść o rodzinie Toimich i o kilku wydarzeniach, które gruntownie zmieniły jej życie. Mówiąc o rodzinie Toimich, mam na myśli matkę i ojca, Siri i Penttiego, mam też na myśli
wszystkie ich dzieci, te, które żyły w opisanym okresie,
a także
te, które wówczas już nie żyły. Poza tym mam na myśli
także te dzieci, które jeszcze się nie narodziły. Oraz te, które pojawią się potem.

*

Kilka spraw wartych przemyślenia:
Toimi to śmieszne nazwisko. Jeśli umknęła ci jego definicja, oznacza ono „funkcjonowanie”. Dla wielu rodzin byłoby to śmieszne nazwisko. Szczególnie dla tej. Czy może nawet tej.
Będziemy przebywać przede wszystkim na odludziu. A dokładnie w fińskiej części Doliny Tornio.
Tak naprawdę wystarczy wiedzieć tylko to. Oraz że rodzina Toimich to rolnicy i że jest początek lat osiemdziesiątych, a także że zbliża się Boże Narodzenie, w rodzinie tej jest dużo dzieci, więcej, niżbym chciała, żebyśmy mieli do upilnowania, ale jest jak jest.
No już! Nous allons mes amis!

Kluczowe postaci

ANNIE — najstarsza żyjąca siostra, mieszka w Sztokholmie, ciężarna.
ALEX — ojciec nienarodzonego dziecka Annie.
LAURI — homoseksualny brat, który przeniósł się za Annie do Sztokholmu, wkrótce zamieszka w Kopenhadze.
ESKO — najstarszy żyjący brat, kupuje ziemię od rodziców.
SEIJA — żona Eska.
TATU/RINNE — piąty syn, ze starymi bliznami po oparzeniu na twarzy, niedawno wyszedł z więzienia.
SINIKKA — żona Tatu. Ciężarna?
HELMI — środkowa siostra. Jej imię oznacza perłę. Wiecznie potrzebuje pieniędzy.
PASI — mąż Helmi.
MAŁY PASI — syn Helmi.
ONNI — najmłodszy syn. Jego imię oznacza szczęście.
ARTO — przedostatni syn, poparzony po tym, jak wpadł do metalowej balii. (Ale o tym jeszcze nie wiemy).
SIRI — matka.
PENTTI — ojciec.
TARMO — homoseksualny syn, który przeniósł się do szkoły do Helsinek.
LAHJA — najmłodsza siostra. Jej imię oznacza dar.
MAIRE — przyjaciółka Lahji.
VALO — piękny brat. Jego imię oznacza światło.
HIRVO — brat, który rozmawia ze zwierzętami. Jego imię nie znaczy ani łoś (hirvi) ani potworny (hirvea), ale i tak wszystkim tak się kojarzy.
VOITTO — brat, którego imię oznacza zwycięstwo. Czyje zwycięstwo?
RIIKO — pierwszy syn, zmarł w wieku dwóch lat.
ELINA — pierworodna, zmarła w wieku pięciu lat.

CZĘŚĆ 1
THE CAST, THE SCENERY


Annie jedzie do domu
Annie przyjeżdża do domu. Dramat się rozkręca. Przedstawia się nam okolice i postaci. Postaci? Nie, ludzi!
Ktoś trafia do szpitala. Ktoś inny świeci nieobecnością.
Ale przecież jeszcze nic się nie wydarzyło?

W powrocie do domu jest coś szczególnego. Albo się to lubi, albo się tego nie lubi, ale nie można być wobec tego obojętnym. W Annie powrót zawsze budził wiele emocji.
Negatywnych — ponieważ zawsze troszkę się obawiała, że rodzinne strony w jakiś sposób wbiją w nią swe szpony i że nagle będzie uwiązana, uwięziona, z powrotem. Fizycznie niezdolna do wyjazdu, do domu, w dal. To uczucie, które miała jako nastolatka, że coś nagli, że musi się spieszyć, w przeciwnym razie miejsce — to miejsce — ją pochłonie, że w nie wrośnie. Stopy zapuszczą korzenie, zakiełkują. Dlatego opuściła okolicę już w wieku lat szesnastu.
Pozytywnych — ponieważ część jej rodzeństwa (tak naprawdę większość) nadal tu mieszkała. Więzi między nimi były silne, faktycznie silne, takie miała czasem wrażenie. Jakby byli połączeni, jeśli nie pępowiną, to czymś innym, jakimiś niewidocznymi, mocnymi więzami. Niczym król szczurów, splątani ogonami, niechcący zrośnięci. Tak przeżywali swoje życia, jedno obok drugiego, nigdy samotni, zawsze połączeni.
Ale dziś, tym razem, niepokój Annie nie dotyczył powrotu do domu, ale czegoś innego. Opinała się na niej sukienka, tej zimy musiała kupić nowy płaszcz, stary był już za mały. Przeciągnęła dłońmi po brzuchu, brzuchu, który teraz porządnie odstawał od jej chudego ciała, w którym co wieczór buzowało życie; na początku lekko, może to tylko wrażenie, ale — każdy o tym wie — miało być coraz silniejsze. Dziecko, którego nie chciała, ale któremu nie mogła odmówić.
Już raz zrobiła aborcję; miała tylko dwadzieścia siedem lat, był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy, nie powinno się robić więcej aborcji, ani wtedy, ani teraz, być może nigdy. To była bolesna skrobanka, a rany na macicy sprawiły, że lekarze nie rekomendowali kolejnych ingerencji, jeśli kiedykolwiek zechce mieć dzieci, a teraz, kiedy dziecko zaczęło rosnąć w środku, kimże była, by mu odmówić? Poza tym mogło to być jej ostatnie (i jedyne).
Pierwszego dziecka nie mogła zatrzymać, mężczyzna, ojciec (miał na imię Hassan), był a ticket to nowhere. Ślepy zaułek. Imigrant zarobkowy, tak samo jak ona, tyle że spoza Europy. Z kraju, do którego zresztą chciał wrócić, kraju, gdzie prawa kobiet i walka o nie nie zaszły tak daleko jak w Skandynawii. Kraju, w którym Annie nigdy by nie mogła i nie chciała żyć. Ona miała większe plany.
Tata tego dziecka, hm, the jury is still out, jeśli o niego chodzi. Annie nie była zakochana, tyle wiedziała. Chyba nigdy nie była. Czasem myślała, że może jest zaburzona emocjonalnie, prawdopodobnie przez dorastanie — te wszystkie lata pozbawione uczuć, miewała takie wrażenie, że pozbawione rodziców — ale nie rozmyślała nad tym długo, wzruszała ramionami. Widziała to, a potem szła dalej.
Życie należało do niej, tylko do niej, nie zamierzała zmarnować go na kogokolwiek i cokolwiek.
Ale teraz dziecko.
Z Alexem. Alexem z pracy. Alexem o niebezpiecznie ciemnych oczach. Kręconych włosach. Z owłosioną klatką piersiową. Zachrypniętym, niskim głosem. Zadziornym uśmiechem. Tym, który po prostu tam był, za każdym razem, pytał, flirtował i nagabywał. Alex, który po tym, jak późno w nocy wypili na spółkę butelkę chianti, pokazał jej w akademiku w Lappkärrsberget swoje obrazy. Który pokazał jej, jak się miesza kolory. Który słuchał, jak opowiada o tym, że marzy, by pojechać do Pompejów. Wykopać miasto z lawy. Delikatnie odkurzać pędzelkiem twarze wykrzywione z przerażenia, archiwizować, dokumentować, wprowadzać po fragmenciku do rejestru, ostrożnie składać je w całość.
Coś pociągającego było w próbie zaprowadzenia porządku w katastrofie, która wydarzyła się dawno temu, to właśnie słowa „dawno temu” stanowiły tu klucz, Annie mog­ła obejść emocje i tylko klinicznie badać świat, to ta część archeologii podobała jej się najbardziej.
A Alex rozumiał, nie wszystko, ale w każdym razie coś z tego, co opowiedziała. Otulił wielkimi dłońmi jej twarz i ją pocałował, kilka razy, i ponownie, aż ona, początkowo opornie, a potem już nie, też go pocałowała. No więc teraz zasadził w niej dziecko. Miał wielkie plany, nawet marzenia, o ich przyszłości, o ich wspólnym życiu. Żyli tam jak artyści, nocami malowali (nieważne, czy Annie chciała malować czy nie), za dnia chodzili na demonstracje, popołudniami się kochali, a wieczorem pili wino.
— A dziecko? — dopytywała Annie.
— Dziecko, nasze dziecko, będzie geniuszem. Pochodzę z rodziny, w której jest mnóstwo geniuszy, to dziecko, ten syn, pewnego dnia zdobędzie świat — mówił Alex. — To dziec­ko będzie trzecią częścią naszej jedności. To żaden problem.
Annie bardzo chciała mu wierzyć.
Mieli go nazwać Oskar. Zdecydowali o tym wspólnie. Mniej więcej wspólnie. Jak jeden z dawnych królów kraju, w którym żyli, Oskar Drugi. Król poeta i pisarz, który cenił literaturę i tych, którzy się nią zajmują; król, który poza wszystkim dzielił z Alexem sceptycyzm wobec narodowego wieszcza Augusta Strindberga.
Annie bardzo chciała wierzyć Alexowi. Wierzyć mu, gdy jej śpiewał, Alex is the man, Alex understands. Ale w środku coś ją dręczyło, wszystkie te plany i marzenia, czy naprawdę są nasze, moje, a jeśli tak, to gdzie w nich miejsce dla mnie?
Bo miała jechać.
Wyrażę to inaczej.
Pojedzie.
Nie było innego wyjścia.
Możliwe, że ta osoba w brzuchu trochę to zaburzy, przesunie plany, ale gdy tylko Oskar trochę podrośnie, ona wyjedzie. Oskar może zostać z tatą. A jeśli nie, to zostanie z Siri.
Babcią Siri.
Pięćdziesiąt cztery lata, a już kilkakrotna babcia, a niebawem dowie się, że jej najstarsza córka będzie miała swoje pierwsze dziecko. Latem. Jej najstarsza wciąż żyjąca córka. Annie.
Mogła zadzwonić. Mogła powiadomić o tym przez telefon, przecież rozmawiała z nimi przez całą jesień, jeśli nie z Siri, to z którymś z rodzeństwa, zarówno z tymi, którzy nadal mieszkają w domu, jak i z pozostałymi, którzy mieszkają w okolicy, w Tornio, Karunkach w gminie Keminmaa albo w jakiejś innej dziurze, to przecież w domu lub na tyle blisko, żeby tak o tym myśleć.
Ale nie mogłaby o tym powiedzieć. Bo nie dało się tego tylko powiedzieć. Nie zostałoby tam. To otworzyłoby ogromne wrota, pytania, jedno za drugim, coraz więcej, a Annie nie miała ochoty odpowiadać na nie wszystkie. Nie przy Siri, a szczególnie nie przy Penttim (o ile w ogóle by się przejął), a gdy się nad tym zastanowiła, w ogóle z nikim nie chciała o tym rozmawiać. Najchętniej udałaby, że nic się nie stało, na wieki wieków, ale jak wszyscy dobrze wiemy, narodziny dziecka wiążą się z pewnym deadline’em.
Podróż do domu. Podróż z równiny, od wszystkich mos­tów, asfaltu, nagości bez drzew; przyglądać się, jak krajobraz się zmienia, jak rozrasta się las, jak przyroda się piętrzy. W Norrlandii przyroda budzi respekt, to żywioł, z którym należy się liczyć. Drzewa stoją tam, gdzie stoją, nie prosząc o wybaczenie. W letnie miesiące las jest magiczny, białe brzozy w wiecznym świetle, to takie nabożne, nawet dla niewierzących. Potem przychodzi noc świętojańska, a z nią komary, a wraz z komarami nadchodzi pierwszy znak upadku przyrody, a my znów zwróceni ku ciemności, długiej nocy, od której nie chroni nas nawet biała skóra brzóz.
Był osiemnasty grudnia, absolutny punkt zerowy, ciemniej już nie będzie. Niebawem dni znów zaczną walczyć o swe prawo i choć proces ten jest długi, to istotny, w duchowym wymiarze, dla kulących się w mroku ludzi. Wiedzieć, móc się oprzeć na tym, że wkrótce wszystko się odwróci. Już się odwróciło, choć tego nie zauważamy, światło jest w drodze powrotnej.
Kiedy autobus Tapaniego wjechał na dworzec w Tornio, wciąż było ciemno. Oddech uwalniał się z ust dymem.
Bus dojechał za wcześnie, będzie musiała poczekać przynajmniej piętnaście minut, zanim ktoś się po nią pojawi.
Kto przyjedzie? Tego jeszcze nie wiedziała. Było dopiero po szóstej rano, chyba nikomu nie chciało się wstawać i jechać do miasta, sto kilometrów, tak wcześnie w sobotę.
Annie poszukała w kieszeni papierosów.
Powiedzieli, że palenie nie jest zbyt dobre dla dziecka, więc prawie rzuciła.
Tylko czasem czuła potrzebę. A jeśli ona czuła się dobrze, to i dziecko w brzuchu dobrze się czuło. Więc jeśli jej było lepiej, gdy od czasu do czasu pociągnęła dymka, to i dla Oskara lepsze to niż cierpiąca mama.
Mama. Dziwnie było myśleć w ten sposób o tym słowie.
Annie zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem.
Mama; czy to ona, czy to mogła być ona?
Mama to przecież Siri, mama miała fartuch i spierzchłe ręce, mama strofowała, jeśli zrobiło się coś nie tak, mama się opiekowała, troszczyła, mama rozpalała w saunie, obierała ziemniaki, na biodrze zawsze jakiś brzdąc, kilka innych przy nogach, mama, która nigdy nie chodziła do szkoły, nigdy nie zrobiła nic z tym, o czym marzyła, hej, nawet nigdy nie miała marzeń; mama to tak wiele, a żadna z tych rzeczy nie pasowała do Annie.
I’m going places, choć akurat teraz jadę do domu. Wracam do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
W Sztokholmie temperatura zerowa, ludzie w stresie, ładnie ubrani, na obcasach i wyfryzowani. Tu pokrywa śniegu była już bardzo gruba, mężczyźni i kobiety wyglądali dużo starzej, tych parę osób, którym chciało się wyjść na dwór o tej porze, auta niemodne, brudne i zużyte, z wgnieceniami i śladami rdzy, czy ludzie nie wyglądali tu wręcz na bardziej nieszczęśliwych? Czy ludzie stawali się bardziej nieszczęśli­wi przez to, że nie mieli celu, nie widzieli sensu życia? Czy tu na północy dało się mieć w życiu sens? Bez metra, bez knajpy, bez domu towarowego Nordiska Kompaniet, bez mieszkania, samotności, odcięcia? Jeśli nikt nie widział życia, które trwa, to czy ono istniało? Czy człowiek istniał, żył, egzystował?
Annie zobaczyła czarnego mercedesa, driftował po parkingu dla autobusów, po czym zbliżył się do niej i choć nie rozpoznała auta, rozpoznała styl jazdy, z taką samą pewnością, jak rozpoznaje się odciski palców.
Tatu, jego się nie spodziewała. Że w ogóle go wypuścili? Gdy ostatnio o nim słyszała, odsiadywał swoje dwanaście miesięcy w zakładzie karnym w Keminmaa.
Trochę krzywo wszedł w ten zakręt, by użyć jego własnych słów, wszystko poszło trochę za szybko i kurde, nagle tam stały, jak jakieś dwa ptasie gniazda, babcie. Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. (Nikt też nie sądził, że było inaczej).
Ale śmierć nie zwraca uwagi na takie rzeczy.
Z przodu siedział jej młodszy brat, jeden z dziewięciu, z papierosem w kąciku ust — i ten jego uśmieszek, który wciąż jeszcze był czarujący, a nie bezzębny. Jego lewa strona z charakterystycznymi bliznami, tymi, które stały się źródłem przezwiska Rinne, zbocze, bo jak powiedział Lauri, kiedy wymyślił przezwisko, a ono szybko się przyjęło, brat wyglądał teraz jak garbaty pagórek, z na zawsze zmienioną powierzchnią po pożarze garażu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku (więcej o tym później). Annie wciąż nie przywykła do nowego przezwiska, nie pasowało jej, nie mogła znieść tego, co dla większości członków rodziny było całkiem naturalne, potrafili kontrolować przeszłość, to, co bolesne, zamienić w kuriozum, siłę, humorystyczny wtręt. Coś, o czym się żartuje.
— Uciekłeś?
Zaśmiał się; coś między kaszlem a czkawką.
— Wypuścili mnie wcześniej. Wiesz, taki ułożony.
Musiała mieć zdumioną minę, bo mówił dalej:
— Jestem tak samo zdziwiony jak wszyscy. Poza matką, wiadomo.
No tak, matka. Siri nie potrafiła pomyśleć złego słowa na temat swojego małego Tatu. Siri nie przywykła do przezwiska, przekleństwa. Annie zastanawiała się, czy pozostałe matki też tak wybiórczo kochają swoje dzieci, każde inaczej, a jeśli tak, to czy są tego świadome?
— No, a tu mamy kogoś, kto trochę urósł — odezwał się Tatu, gdy usiadła na siedzeniu obok niego. — Za dużo ciastek w tej Szwecji, co?
Annie nie chciała o tym rozmawiać, nie z młodszym bratem, właściwie z nikim, ale uświadomiła sobie, że on nie jest jedynym, który będzie dopytywał. Trzeba się tylko do tego przyzwyczaić. Wzruszyła ramionami.
— W Szwecji mówi się, że to bułka w piekarniku. Urodzi się jakoś pod koniec czerwca. Mieszkasz w domu?
Zadbała, by zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie, tak trzeba z rodzeństwem. Jeśli zwęszą jakiś niepokój, od razu zaatakują. Czuła, że Tatu, zanim odpowiedział, przyglądał się jej uważnie.
— Tak, chociaż… trzymam w domu rzeczy, ale najczęściej śpię gdzie indziej.
Teraz przyspieszył, Annie to poczuła, zagrożenie minęło, Tatu żył dalej.
— Też kogoś poznałem. Ma na imię Sinikka. To młodsza siostra Veli-Pekki, pamiętasz go? Jeździł taką czerwoną furgonetką, mieszkali w Karunkach.
Annie przytaknęła, pamiętała. Nie młodszą siostrę, ale auto.
Typowy Tatu, czytał między wierszami, widział w świecie to, co chciał, więcej nie potrzebował. Przez resztę drogi na­wijał o sobie. O tej dziewczynie, do której trochę się wprowadził, gospodarstwie jej rodziców, o jej chorym ojcu, o przestępcach poznanych w więzieniu, o swoich planach na przyszłość, o tym, co w domu, o nasilających się kłótniach rodziców; Annie mogła odetchnąć.
Cieszyła się, że to Tatu po nią przyjechał. Jako jedyny spośród rodzeństwa pozostawał wiecznie zajęty swoimi sprawami, można więc było się uwolnić od badawczych spojrzeń, spojrzeń oceniających, pytających, a także domysłów. Przez resztę drogi drzemała, słuchała brata, jak słucha się radia, wzrok wbiła w mijany las, wszystkie boczne szosy, które znała na pamięć, spędziła na nich większą część życia — na piechotę, na rowerze, motorynce, w samochodzie i na traktorze.
Ale to było wtedy, a teraz to teraz, teraz była w odwiedzinach, tymczasowy gość. Słyszała, jak las szepcze jej imię, wracaj do domu, mówił, ale nie chciała go słyszeć, udawała, że go nie ma.
Dostrzegła w szybie swoje odbicie, poważne oczy, jasne, fińskie, szeroko rozstawione, włosy pofarbowane na ciemno obramowały jej twarz, wyostrzyły bladość, wąskie usta, pros­ty nos. Annie była piękna, nie w jakiś sensacyjny sposób, nie żeby oglądać się za nią na ulicy, ale miała uwydatnione kości policzkowe, spojrzenie utkwione na wprost, nadal była wystarczająco młoda, by być piękną. Zacznie się dopiero za kilka lat, pięć, dziesięć, dwadzieścia, kto wie — w niej nie istniał żaden fundament, na którym mogłaby się starzeć, inaczej niż u takiego Alexa; był piękny w sposób, który zapowiadał dobre dojrzewanie; również Tatu, pomyślała o tym, gdy zobaczyła brata za kierownicą, z tej strony nie było widać blizn. Był teraz dorosły, w każdym razie balansował na granicy, był ciemny, z krwi walońskiej albo saamskiej, a może obu, podobnie jak kilkoro pozostałych z rodzeństwa. Nie Annie, ona była jasna, ale Tatu będzie z biegiem lat piękniejszy, w każdym razie po jednej stronie twarzy, miał do tego predyspozycje. Tak jak Pentti.
O ojcu wiele można by mówić, ale zawsze dobrze wyglądał, dziki i piękny.
To zabawne, większość dzieci odziedziczyła wygląd albo po mamie, albo po tacie. W sumie tylko z Lauriego powstała mieszanka o ciemnych włosach i bladych oczach. Jacy byliby Riiko i Elina, gdyby żyli, tego rzecz jasna nie wiadomo. Dwoje pierworodnych w gromadzie rodzeństwa, którzy przeżyli tylko pierwsze lata, jedno zmarło z powodu zapalenia płuc, drugie z powodu wrodzonej wady serca, szmerów.
Annie przejechała dłonią po brzuchu. Pamiętała swoje rodzeństwo jako zamazane obrazy, którymi byli na po­żółkłych fotografiach. Zawsze nieprzyjemnie było myśleć, że są te zdjęcia, że wiszą w ramkach na ścianie w sypialni rodziców. Pierwszy portret rodzinny. Inna rodzina. Taka, która być może funkcjonowała. Przez krótki czas.
Czy można było podzielić rodzeństwo według temperamentu odziedziczonego po rodzicach? Jedno słoneczne, łatwe, nieskomplikowane. Drugie ogniste, nieobliczalne, melancholijne. Tu mieli większy rozrzut. W tym wymiarze większość była mieszanką tych dwojga, a kilkoro było jeszcze całkiem innych.
Niewiarygodna mieszanka, głębokie szaleństwo ojca i jakby rosyjski optymizm i wiara w przyszłość u matki.
A jaki będzie bobas Annie? Okaże się mieszanką jej i Alexa czy może kimś zupełnie innym, z góry ukształtowanym człowiekiem, niezależnym od nich i od błędów, które popełnią jako rodzice? A jacy byli oni, Annie i Alex?
Różni, bardzo różni. On ciemny, ale tylko z wyglądu, bo szedł przez życie lekkim krokiem, niczym tancerz. Jak to młodszy brat, był drugim z pary rodzeństwa. Annie nie była jak Alex. Ani z wyglądu, ani z usposobienia.
Niektórzy ludzie są piękni w ten sam sposób co diament, czy może marmur. Ich rysy wymagają czasu i oporu, by się wykształcić, uwydatnić. Jeśli chodzi o Annie, nie było to takie pewne, ale sama podejrzewała, że to już koniec. Że jej rysy wyblakną, że twarz napuchnie jak u naruszonego wodą trupa. Wygląd nigdy nie był dla niej szczególnie ważny. Doceniała urodę, a jakże, ale nie poddawała się jej. Nie jak niektórzy z rodzeństwa, oczarowani lustrzanym odbiciem, swoim lub innych.
Gdy godzinę później samochód wjechał na podwórko, zaczynało już jaśnieć. W oborze i w domu paliło się światło, Annie wzięła głęboki wdech, zanim wysiadła z samochodu.
— Matka na pewno cholernie się ucieszy. No, jak już ochłonie.
Tatu objął ją i zapalił nowego papierosa, po czym ruszył w stronę garażu, zupełnie nieciekawy uwagi, jaką Annie niebawem ściągnie na siebie w domu. Wąskie ramiona w zbyt cienkiej skórzanej kurtce podkulił aż po uszy, a stopy wyglądały, jakby poruszały się kilka centymetrów nad ziemią, lekkie jak piórka, cały roztańczony, tak szedł przez podwórko, przez życie.
Siri najbardziej martwiła się tym, że Annie nie wyszła za mąż ani nie miała takich planów. Poza tym przyjazd do domu w czwartym miesiącu ciąży nie stanowił niczego zaskakującego. Mama pochodziła z innej epoki, a różnica pokoleniowa chyba nigdy nie była większa od tej tu i teraz.
Siri nie miała wyboru, musiała wyjść za mąż, żeby przeżyć. Ale bycie młodą w latach czterdziestych w Karelii i bycie młodą w latach osiemdziesiątych w Sztokholmie to dwie zupełnie różne sprawy. Annie nie odpowiedziała, wzruszyła jedynie ramionami. Siri i tak by nie zrozumiała. Z pewnością mama też wiedziała, że są rzeczy, których nie potrafi zrozumieć, dlatego nie ciągnęła dyskusji.
Wszystkie dzieci tłoczyły się jak zwykle wokół Annie, ciekawe nie tylko luksusowych, egzotycznych prezentów w jej walizce, ale też piłki w brzuchu; szybko poczuła, że ramiona jej jakby opadają, mogła przyznać się teraz do niepokoju, kiedy ten już minął. Drzemała na ławie w kuchni, syta po śniadaniu — żytni chleb, gotowana kawa, znajome smaki stanowiące część jej kodu genetycznego, z tego była zbudowana, cała ona, smaki tak bliskie, że nie miała świadomości, jak bardzo tęskniła za nimi w mieście, dopóki znów ich nie poczuła. Bo w Sztokholmie można dostać wiele, ale nie żytni chleb roboty Siri, tego się nie dostanie.
Leżąc na kuchennej ławie, przyglądała się pomieszczeniu; dom, nadal część niej, znała wszystkie deski w podłodze, każdy skrzypiący schodek w drodze na piętro, to dobudowane w roku, gdy skończyła dziewięć lat, roku, kiedy na świat przyszedł Hirvo.
Pamiętała to uczucie, kiedy zakradała się po schodach do sypialni rodziców, gdzie Siri leżała z Hirvem przy piersi, rozpuszczone włosy, łagodne spojrzenie, otwarta, szczęśliwa. Tak, szczęśliwa. Większość wspomnień zabarwiała melancholia albo jeszcze coś, coś ciemniejszego, ale za każdym razem tuż po porodzie Siri wyglądała na nieosiągalną. Jakby życie było wówczas wzniosłe, w pierwszych latach życia dziecka. A w rodzinie Toimich wiele było tych pierwszych lat.
Najmłodsze dzieci bawiły się na podłodze, Arto i jeszcze młodszy Onni, tylko ci nie zaczęli jeszcze szkoły, pozostali wyszli zaraz po śniadaniu, każdy zajęty własnym życiem (Hirvo do lasu, nikt nie wiedział, czego się tam imał), żeby zabrać się do swoich zadań (Lahja), żeby potem pojechać do biblioteki (znów Lahja), żeby pojechać do Tornio (Valo), dom był teraz cichy, cichszy.
Strzelało w kominku, Onni i Arto bawili się samochodzikami, poza tym spokój.
Za cicho.
Ciszej niż zwykle.
Dopiero po jakimś czasie Annie zrozumiała, że właśnie to jest tak odmienne.
Jej mama.
Jej mama milczała. To była ta różnica. Normalnie bez przerwy wydawała jakieś odgłosy albo rozmawiała z dziennikarzami z radia, na przemian krzyczała na nich albo komentowała i żartowała z tego, co mówią, to samo robiła z dziećmi, upominając, karcąc, mrucząc, nucąc, śpiewając, dołączając się do ich śpiewu, wypełniała dom dźwiękami i życiem. Ale teraz milczała.
Gdy Siri milczała, było ją jakby lepiej widać.
Normalnie tyle innych rzeczy stało na drodze, a teraz Annie zobaczyła, że mama się postarzała.
Kiedy?
Tego nie wiedziała.
Kiedy ostatnio Annie była w domu?
Czas płynie wszędzie, nie tylko tam, gdzie człowiek akurat przebywa.
Siri zagniatała ciasto, jej tułów rytmicznie pracował przy misce, włosy pod chustką, tą mysią, a twarz taka naga. Siri nie zawsze była ładna, dopiero jako dorosła nabrała wyrazu. Miała typowy karelski wygląd, ten, który niektórzy nazywają rosyjskim, wodniste oczy, wilgotne, wyprane, przezroczysta skóra rozciągnięta na kościach policzkowych, wszystko to Annie odziedziczyła po matce, rysy, a nawet atrybuty, które kiedyś zawsze były dumne i napięte. Annie dostrzegła, jak skóra zwisa na twarzy Siri, jak starzenie się ją dopadło. Zmarszczki wokół oczu, usta wąskie jak kreska, wargi pozbawione krwi, białe. Twarz wyglądała, jakby spuszczono z niej powietrze, uznała Annie.
Chciała wyciągnąć rękę i jej dotknąć, pogłaskać po policzku, zanim będzie za późno, ale tego nie zrobiła.
Zamiast tego dalej leżała na ławie i głaskała się po brzuchu. Tak jak od tysięcy lat głaszczą się ciężarne kobiety, bezwiednie, odruch, może żeby ochronić nienarodzone dziecko albo je pocieszyć. Prośba o wybaczenie, na zapas.
Jeszcze nie widziała taty. Nikt nawet o nim nie wspomniał. Nie zażartował na jego temat, jak to zazwyczaj, żeby przyćmić to, co ciemne, co bolało, co przerażało i uwierało.
— A jak tam gospodarstwo? — spytała w końcu.
Siri przerwała robotę, ugniatanie ciasta, tylko na sekundę, ledwo zauważalnie, ale Annie widziała, jak tamta zesztywniała, zanim wróciła do pracy.
— No.
Wiosną, podczas poprzedniej wizyty Annie w domu, kiedy Tarmo, jej superinteligentny młodszy brat, skończył podstawówkę rok przed czasem (ale to inna historia, która pojawi się później), rodzice kłócili się o pieniądze. Ich sytuacja materialna była nadwyrężona, a państwo podniosło wymagania co do kontroli mleka; oznaczało to, że należy inwestować w coraz droższy sprzęt, Pentti nie tylko nie był tym zainteresowany, ale wręcz temu przeciwny. Przez wiele lat najstarszy brat Annie Esko próbował wyjaśnić tacie, że w dzisiejszych czasach dla rolnika jest tylko jeden sposób na przeżycie, rozwój.
Po reakcji Siri można było się domyślić, że nadal są skłóceni. Annie świetnie znała specyficzny rodzaj terroru prowadzony przez Penttiego. Terror ciągnął się, trwał, aż powoli powalał przeszkodę.
Jakaś część ojca musiała czerpać z tego radość. To jedyne wyjaśnienie. To musi być jedyne wyjaśnienie.
— Nie sprzedacie kawałka ziemi Eskowi? Skoro tak bardzo chce kupić? Mógłby tam przeprowadzić tę swoją modernizację.
Starszy brat Annie, który w gruncie rzeczy nadal mieszkał w tej samej wsi, a przynajmniej w tej samej okolicy, jedynie dziesięć kilometrów dalej, żonaty, z własnymi dziećmi i marzeniem o domu rodzinnym, o tym, by gospodarstwo znów kwitło, bardziej niż kiedykolwiek, podarowałby żonce i dzieciom bezpieczną przyszłość. Czasem o tym wspominał, w przelocie — o tym, że jako jedyny w rodzinie naprawdę kocha to gospodarstwo, w ogóle to miejsce.
Siri wzruszyła ramionami, wciąż odwrócona do Annie plecami, od jej postawy biło wrażenie, że ta rozmowa w żaden sposób nie jest ważniejsza niż życie, niż to, że w tym momencie matka jest zajęta.
— Jeśli o mnie chodzi, mogłabym mu sprzedać całe gospodarstwo. Skończyć z tą mordęgą. Zająć się tylko przyjemnymi rzeczami. Ale Annie, to tak nie działa.
— Istnieje coś takiego jak rozwód.
— Może w Sztokholmie.
Tak odbyła się ta rozmowa, jak zawsze, kiedy ktoś wspomniał o tym małym słowie.
Ale to powinno móc się wydarzyć.
Matka zasługiwała na odpoczynek, żeby odetchnąć od badawczych spojrzeń, które nigdy nie spały.

*

Efekt kuli śnieżnej.
Po fakcie życie jawi się tak wyraźnie. Kiedy się w nim jest, w samym środku, wydaje się, że rzeczy, zdarzenia, słowa, czyny, że po prostu się dzieją, jedno po drugim albo równolegle, trudno zrozumieć, jak są połączone. Ale to, co teraz jest ciężkie, niebawem stanie się wtedy, odległym wtedy, które ani nie boli, ani nawet już nie uwiera, i to właśnie wówczas, gdy człowiek nie znajduje się już na początku tego ani w środku, można zrozumieć, jak wszystko jest ze sobą połączone. Jak coś, co zdawało się maleńkie albo bezsensowne, albo odcięte od reszty, jednak miało znaczenie dla czegoś większego, choć nikt o tym nie wiedział.
Jest poniedziałek rano dwudziestego pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, w czwartek Wigilia. Annie obudziła się wcześnie, tak jej się wydawało, ale gdy zerknęła na zegarek odłożony na szafkę przy łóżku, zobaczyła, że jest prawie wpół do ósmej. Wstaje jako ostatnia. Wciąż nie widziała nawet cienia taty.
Uwielbiała swój dom, swój Sztokholm, ale nie przywykła do życia w bloku, wszystkie te obce kroki roznoszące się po betonie, łatwo się budziła, a tu — tu spała mocno, nie śniła; bezpieczny, głęboki sen.
Tak jak się śpi w domu.
Usłyszała hałasy z kuchni, wszystkie przygotowania, żeby zdążyć na szkolny autobus w te ostatnie dni przed przerwą świąteczną, zjeść śniadanie, uczesać włosy, końca nie widać, mama Siri, mająca poza codzienną, niekończącą się pracą i wszystkimi zajęciami, które należało wykonać, własną agendę — dziś świąteczne pranie — była już na dworze, żeby rozpalić w saunie; normalnie palili w niej tylko wieczorem albo w dni wolne, nigdy w zwykły poniedziałek, ale dziś było inaczej. Onni biegał po podwórzu, Arto chwiejnie popychał sanki, wywracał się po kilku krokach, Annie przyglądała im się przez okno, popijając poranną kawę. Było jej tylko trochę niedobrze i tylko od czasu do czasu.
Wyciągnięto wielką balię, tę, w której latem kąpały się dzieci, tę, której w grudniu Siri używała do prania.
Zaczynała od firanek, potem pościel, a na końcu dywany. Od zawsze w tej samej kolejności, w jedynej poprawnej kolejności.
Najpierw to, co widać, potem to, co czuć, a na końcu podstawa, to, na czym wszystko stoi, na czym spoczywa, na czym się człowiek opiera.
Parowało z balii, Siri dolewała wodę wiadrami, wrzącą wodę, zawsze tak było. Annie pomyślała, że dobrze wiedzieć, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Dziwnie siedziało się otuloną ciepłem na ławie w kuchni i przyglądało życiu rozgrywającemu się na podwórzu; patrzyła, jak mama wlewa do balii kolejne dwa wiadra wrzącej wody, jak dwóch braciszków się bawi, jak Siri się odwraca, jak Arto trochę za bardzo się rozpędził, jak się poślizgnął i stracił równowagę, tę drobną, jaką już osiągnął, nie zeskoczył w biegu, dlaczego po prostu nie zaskoczył w biegu, skończył już sześć lat i chyba powinien mieć jakieś pojęcie o konsekwencjach? Ale sanki uderzyły w balię, a jego ciałko zleciało i wpadło wprost do wrzącej wody, Annie wszystko widziała, to bez znaczenia, że chwilę przed tym, jak to się wydarzyło, wiedziała, że to się stanie, oglądała ten film, ten niemy film, Onni się poślizgnął, był maluchem, nie rozumiał, co się właśnie wydarzyło, ale jego krzyk, gdy uderzył się w łokieć, w kolano, sprawił, że Siri odwróciła się w drzwiach do sauny i zobaczyła Arta, i zrozumiała.
Kiedy Annie zobaczyła reakcję mamy, poczuła, jakby coś wyrwało ją z półsnu, wiedziała, co się wydarzyło i że to było naprawdę.
Annie otworzyła drzwi, a wszystkie odgłosy natychmiast w nią uderzyły, płacz Onniego, krzyk Siri. Wybiegła na podwórze, zobaczyła ciałko bez życia, wyciągnęła Arta z wody, zerwała z niego ubranie, krzyknęła do mamy:
— Dzwoń po karetkę, mamo, dzwoń!
Annie nie wiedziała, co należy w takiej sytuacji robić, ale zaczęła go rozbierać. Miała nadzieję, że instynkty poprowadzą ją właściwą drogą.
Siri wbiegła do domu, zabrała ze sobą Onniego, podczas gdy Annie trzymała na rękach drugiego brata. Kołysała go, nuciła mu; nagle uczucie, że niebawem sama będzie mamą, wcale nie było takie obce — że będzie trzymała na rękach noworodka.
Chudziutkie ciało, blada skóra, która teraz stawała się wściekle czerwona, jego ciemne włosy i długie rzęsy, kolory odziedziczył po ojcu, także czarne oczy. Te, których teraz nie było widać, zamknięte powieki, widoczny na szyi puls, tuż pod cieniutką skórą. Annie zgarnęła ze schodka trochę śniegu, ułożyła w nim ciałko, patrzyła, jak śnieg topnieje na żebrach, na brzuchu, ramionach i nogach.
Jak długo tak siedziała?
Otworzyły się drzwi do domu, wyjrzał Onni, a Annie przywołała go do siebie. Dwaj bracia byli w podobnym wieku, starszy imponował Onniemu, młodszy zawsze chciał być dokładnie tam, gdzie starszy. Annie pokazała mu, jak się przeciera ciało śniegiem, Onni wziął się do zadania z wielką powagą.
— Ależ ty potrafisz, jak prawdziwa pielęgniarka. Co za szczęście, że brat ma ciebie.
Cień uśmiechu pojawił się na twarzy Onniego, dalej nacierał Arta śniegiem.
— Tylko nie na siusiaka, to swędzi.
Głos Arta był słaby, ale wyraźny.
W powietrzu wokół nich wisiały wielkie płatki śniegu, jakby stały w miejscu, moment zamrożony w czasie. Annie i Onni wybuchnęli śmiechem, śmiali się coraz bardziej, widzieli, że Arto nieznacznie się uśmiecha, zatrzepotał powiekami; Annie poczuła, jak płoną jej łzy, musiała je ukryć przed małymi braćmi.
Przez cały czas, gdy czekali na karetkę, było to może pół godziny (a może więcej, nie założyła zegarka, zresztą nawet gdyby go miała, byłby ostatnią rzeczą, na którą teraz by patrzyła), nie widziała cienia Penttiego. Ani Siri, ale założyła, że matka dzwoniła tam, gdzie należy zadzwonić, lub w ogóle zajmowała się tym, czym należało się zająć.
Siedziała na schodkach przed sauną z Artem na rękach i Onnim obok, wiedziała, że jest w oborze po drugiej stronie podwórza, wiedziała, że na pewno tam jest, że ojciec usłyszał krzyki. Ale nie przyszedł.
Siedząc tak z braciszkiem na rękach i drugim obok siebie, opowiadała im bajkę, tę o trzech królach, którzy jechali konno przez świat w poszukiwaniu odpowiedzi na życiową zagadkę. Arto wybudził się już z omdlenia, ale miał błyszczące oczy, jego spojrzenie coraz bardziej gdzieś znikało. Nagle się wzdrygnął, jego ciało zesztywniało, zaniepokojone, ale zaraz znów się rozluźniło. Annie była cała spięta, siliła się, by tego nie okazać, ale w środku czuła, jakby nie miała już szkieletu, tylko skóra ją trzymała, skóra i płód, dziecko.
Z lasu przy oborze wyszedł Hirvo, pewnie znów był na jednym ze swych obchodów. Nikt do końca nie wiedział, co robi w lesie, nie mówił o tym, nawet jeśli ktoś zapytał, więc już dawno przestali to robić. Ten bardzo szczególny brat zaledwie miesiąc temu miał osiemnaste urodziny, a jedyne, co robił całymi dniami, to znikanie w lesie. Nadal mieszkał w domu, ale był odłączony od reszty, sterował własnym statkiem płynącym po jego własnym morzu.
Zerknął na Annie i braci, a ona wiedziała, że Hirvo nie może zrobić nic, by jej pomóc, ale bolało ją, że nawet nie spróbował. Nie dostrzegła jego zawahania, nikt tego nie widział.
Ale wiedziała, że Hirva zabolało. Arto był tym z rodzeństwa, którym najbardziej się przejmował, to z nim czuł się najbardziej spokrewniony. Przyglądał się trójce niezgłębionym wzrokiem, zamkniętym, nieobecnym, a potem odwrócił się i szybko, pochylony ruszył w stronę obory, zaraz zniknął w środku, lecz równie szybko wyszedł, zawrócił do lasu, z którego ledwie wyszedł, najpierw z wolna, a potem szybciej, a gdy już zakrywały go drzewa, maszerował, sunął do przodu, w dal. Nigdzie ani śladu Siri ani Penttiego.
Esko dotarł przed karetką. Matka musiała do niego zadzwonić. W końcu mieszkał w pobliżu. A tartak, w którym pracował, położony był ledwie cztery kilometry dalej, w spokojne dni nad okolicą unosiły się odgłosy piły. Wjechał na podwórze i zatrzymał auto tuż przed sauną, po spojrzeniu Annie widział, że to poważne.
To niedobrze.
Wydawał się teraz taki bezbronny, starszy brat, który zawsze miał na wszystko odpowiedź, który zawsze chciał i potrafił zreperować to, co popsute.
— Poślizgnął się; jechał na sankach i się poślizgnął.
Esko przytaknął, zaciekle. To tak wyglądał, gdy był smutny, zły, no, coraz częściej tak właśnie wyglądał.
— Gdzie Pentti?
Annie skinęła na oborę i wzruszyła ramionami.
Esko wyłowił z kieszeni kurtki papierosa, po czym ruszył w tamtą stronę.
Esko. Blond włosy trochę urosły od ostatniego razu, czyżby zapuścił wąsy? Wciąż był przystojny. Choć starszy. Taki duży, pewny siebie, jak prawdziwy starszy brat. Wszystko robił jak trzeba, wszystko, czego można było zapragnąć. A mimo to nie był kochany ani przez mamę, ani przez żonę, może przez ojca, o ile Pentti był w stanie odczuwać miłość.
A jeśli nie miłość, to respekt.
Pozostałe rodzeństwo wiecznie drwiło z Eska. Brakowało mu cechy, którą większość z nich została obdarzona, każdy nosił w sobie jakieś diabelskie nasienie. Miał jasny, przejrzysty wzrok, w każdej sytuacji chciał zrobić, co w jego mocy. Brakowało w nim diabła. Niektórzy ludzie przechodzą przez życie nienaznaczeni złem. Suną kilka centymetrów nad ziemią, otuleni światłem, całkiem nadzy i bez osłony świata. Nie zamieszkują ich żadne nienawistne emocje. Smucą się, może nawet złoszczą, ale nie mają w sobie goryczy. Taki był Esko. Nie znajdował u członków rodziny zrozumienia, może to właśnie czuli, ale nie potrafili nazwać: jego brak goryczy. Gorycz, którą tak dobrze znali, czuli w sobie, w spuściźnie, ba, w swoim DNA.
Gdy Esko wrócił z obory, a nastało to bardzo szybko, miał w oczach coś, przez co Annie zaniechała pytania, co się stało. Po prostu to odcięła, nie chciała wiedzieć. Co ich tata teraz powiedział czy co zrobił, wszystko jedno. Próby zrozumienia Penttiego nie miały najmniejszego sensu. Ojciec maszerował w rytmie własnego bębenka, od zawsze, a wszelkie ustalenia dotyczące tego, jak być człowiekiem, nie były dla niego.
Nauczyć się, jak być człowiekiem — wiedzieli to od Siri.
Trudno powiedzieć, czego nauczył ich Pentti, może jak nie być człowiekiem?
Na niektórych z rodzeństwa ojciec miał większy wpływ.
Czy może to dziedzictwo?
Czy może zwykła konsekwencja dorastania w domu z tyloma gębami do wykarmienia, tyloma sercami do kochania albo niekochania. Istniało jakieś niezrozumienie dla uczuć, a jednocześnie absolutne nimi pochłonięcie. Na wiele sposobów był chodzącym paradoksem, ojciec. A jednak od zawsze miał na nich wpływ.

 
Wesprzyj nas