Debiutancka książka Christiny Sweeney-Baird, napisana przez autorkę w 2018 roku, to przerażająca wizja świata, która niespodziewanie ziściła się rok później za sprawą COVID-19. “Koniec mężczyzn” to powieść opisująca fikcyjne wydarzenia z lat 2025-2031, gdy niespodziewanie pojawia się wyjątkowo zjadliwy wirus atakujący wyłącznie mężczyzn. Wywołana przez niego pandemia szybko rozprzestrzenia się na cały świat i dziesiątkuje męską populację.


Dr Amanda MacLean pracuje w szpitalu w Glasgow, do którego trafia mężczyzna z objawami podobnymi do grypy. Chory nie reaguje na leczenie i po kilku godzinach umiera a lekarka zaczyna badać tę sprawę, podejrzewając, że może to być coś gorszego niż zwykła grypa. Szybko okazuje się, że nie jest to pierwszy przypadek błyskawicznego zgonu w ostatnich dniach. Dr Amanda łączy fakty i dochodzi do wniosku, że w Szkocji pojawiła się zupełnie nowa choroba wirusowa, o błyskawicznym przebiegu i zabijająca tylko mężczyzn. Lekarka zawiadamia szkockie służby epidemiologiczne, ale spotyka się z lekceważeniem i obojętnością, a jej odkrycia zostają potraktowane jako urojenia. Jednak wkrótce sytuacja zmienia się diametralnie – pojawiają się kolejne przypadki także poza Szkocją i plaga szybko obejmuje kolejne kraje.

Tak rozpoczyna się debiutancka powieść Christiny Sweeney-Baird, skonstruowana wokół historii kilku kobiet, na barkach których spoczęła odpowiedzialność za losy gatunku ludzkiego i kilku mężczyzn, którzy jako nieliczni okazali się odporni na infekcję. Amanda McLean nie spocznie, dopóki nie zostanie potraktowana poważnie i nie zrobi wszystkiego, co w jej mocy, aby znaleźć sposób na wirusa. Elizabeth w Anglii i Lisa w Kanadzie, obie naukowczynie niezależnie od siebie pracują intensywnie nad wynalezieniem szczepionki. Autorka przedstawia kilkanaście indywidualnych historii osób ilustrujących szybki upadek świata, który znamy i początki jego odbudowy na gruzach cywilizacji zdominowanej dotąd przez mężczyzn. Te różne spojrzenia pozwalają Christinie Sweeney-Baird na postawienie ważnych pytań: jak wygląda nasz świat obecnie, z dominującą rolą mężczyzn w polityce, ekonomii, medycynie i innych dziedzinach mających wpływ na codzienne życie i co się może stać, gdy nagle mężczyzn zabraknie. Czy kobiety są w stanie udźwignąć ciężar odpowiedzialności za przetrwanie gatunku ludzkiego i jak może wyglądać świat pod ich rządami?

Autorka pokazuje przerażającą, dystopijną rzeczywistość, która rodzi się po nagłym ataku wirusa, który jest zdolny szybko i skutecznie wyeliminować 90% męskiej populacji. Dzięki kilkunastu opowieściom o losach głównych bohaterów daje wstrząsający obraz zmieniającego się świata, w którym trwa walka o odbudowę zasobów siły roboczej, zwłaszcza w zawodach wcześniej zdominowanych przez mężczyzn. Gdy kobiety zostają zmuszone do zajmowania się polityką, gospodarką, służbą wojskową i stworzenia ponadnarodowego globalnego przywództwa, zdolnego do koordynacji działań w skali planety – nic już nie będzie takie samo. Zachodzą gwałtowne zmiany na mapie politycznej i gospodarczej świata, jak choćby rozpad Chin na dwanaście osobnych państw. Kobiece rządy muszą podejmować trudne decyzje dotyczące rodzenia dzieci i ochrony niemowląt płci męskiej przed ekspozycją na wirusy. Zaraza ma również oczywiste konsekwencje dla życia seksualnego, rozwoju aplikacji randkowych przeznaczonych wyłącznie dla kobiet spotykających się z kobietami i rozpadu społeczności queer.

Czy kobiety są w stanie udźwignąć ciężar odpowiedzialności za przetrwanie gatunku ludzkiego i jak może wyglądać świat pod ich rządami?

Śmierć i chaos rozprzestrzeniają się po całym świecie a bohaterowie powieści muszą zmagać się ze stratą najbliższych – mężów i synów, koniecznością stworzenia nowego porządku społecznego i trudnościami w szybkim wyprodukowaniu skutecznej szczepionki. Utrata mężczyzn i chłopców głęboko wpływa na pozostawione samym sobie kobiety i dziewczęta oraz na całe społeczeństwo i narody. Pojawiają się pytania o etykę i moralność, kwestie płodności i znaczenie rodziny. Na ile uzasadnione jest odbieranie matkom nowonarodzonych chłopców i izolowanie ich w nadziei, że zostaną uratowani, oraz umieszczanie starszych dzieci, które nie wykazują objawów zakażenia, w miejscach odległych od cywilizacji i potencjalnie nieskażonych, by tam przetrwały pandemię do czasu wynalezienia szczepionki. To tylko kilka z pytań i dylematów etycznych, przed którymi muszą stanąć kobiece rządy. Jest też przynajmniej jeden pozytywny aspekt sytuacji – organizacje terrorystyczne nie budzą już strachu, odkąd terroryści-mężczyźni odeszli na zawsze.

Wymyślona przez Christinę Sweeney-Baird historia nabrała zupełnie innego wymiaru w momencie pojawienia się pandemii COVID-19. To, co w powieści można było w 2018 roku uznać za czystą fantazję, nagle nabrało zupełnie nowego wymiaru. Obostrzenia covidowe, kwarantanna, lockdowny i zmiana zasad życia społecznego stały się naszą codziennością a książka niebezpiecznie zbliżyła się do literatury faktu.

“Koniec mężczyzn” to prowokująca do myślenia powieść, fascynująca historia i eksperyment myślowy, który okazał się zadziwiająco bliski rzeczywistym wydarzeniom. Pozostaje mieć nadzieję, że nigdy nie doświadczymy czegoś na taką skalę w prawdziwym życiu. Robert Wiśniewski

Christina Sweeney-Baird, Koniec mężczyzn, Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 23 lutego 2022
 
 

Christina Sweeney-Baird
Koniec mężczyzn
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 lutego 2022
 
 

NOTA ODAUTORSKA
O koronawirusie dowiedziałam się jak większość ludzi z fragmentów artykułów i maili od znajomych, którzy pisali: „Widziałaś? Przedziwna sprawa!”. Przez wiele tygodni wydawał się równie odległy jak większość informacji zza granicy. Okropna choroba, która w gruncie rzeczy zupełnie mnie nie dotyczyła.
Zaledwie kilka miesięcy po pierwszych doniesieniach siedzę zamknięta w swoim mieszkaniu w centrum Londynu. Wychodzę raz dziennie dla rozprostowania kości, raz w tygodniu robię zakupy i załatwiam niezbędne sprawy. Nie wiem, kiedy zobaczę bliskich czy współpracowników. W tej samej sytuacji co ja są miliardy ludzi na całym świecie. Mam to bezmierne szczęście, że zdołałam utrzymać pracę i dojść do siebie po prawdopodobnym zakażeniu (nie robiłam testu, ale po wyjeździe do północnych Włoch miałam charakterystyczny kaszel i duszności, którym towarzyszyło wszechogarniające zmęczenie). Rozumiem, że mamy „przeżywać swoją prawdę” poprzez sztukę i tak dalej, ale zakażenie koronawirusem było tym krokiem w stronę autentyczności, którego naprawdę nie musiałam robić. Stwierdzenie, że jest coś absolutnie nieprawdopodobnego w tym, iż napisałam książkę o pandemii tuż przed wybuchem pandemii, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Niejednokrotnie niby to żartem nazywano mnie Kasandrą.
Kiedy we wrześniu 2018 roku zaczynałam pisać Koniec mężczyzn, ta powieść wydawała mi się jedynie daleko posuniętym eksperymentem myślowym. Dokąd doprowadzi mnie wyobraźnia? Jak globalna pandemia choroby o bardzo wysokiej śmiertelności może zmienić świat? Jak wyglądałby świat bez mężczyzn, a w każdym razie bez większości z nich? Pierwsza wersja maszynopisu powstała w ciągu dziewięciu miesięcy zwieńczonych okresem bardzo intensywnej pracy w czerwcu 2019 roku. W tej chwili, redagując książkę przed wydaniem, porównuję wyobrażony przez siebie świat z prawdziwym. Oceniam dystans pomiędzy tym, co napisałam, a tym, co się naprawdę wydarzyło. Jako autorka literackiej fikcji badająca jedną z hipotetycznych wersji przyszłości nie spodziewałam się znaleźć w tej sytuacji. Koronawirus nie okazał się równie śmiertelny jak wymyślony przeze mnie patogen. Mimo to doświadczamy dziś największej pandemii naszych czasów, której nie wyśniłabym w najgorszych koszmarach. Świat, który opisałam, miał pozostać na kartach powieści. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek znajdzie tak dokładne odbicie w rzeczywistości. Mam nadzieję, że gdy siadacie do lektury, jest już dostępna szczepionka. Mam nadzieję, że system opieki zdrowotnej się nie załamał, a gospodarka zaczyna się podnosić. Mam nadzieję, że Wasi bliscy są bezpieczni, a świat wrócił do cudownego stanu nudy, za którym tak tęsknię. Do normalności.
Christina Sweeney-Baird
12 kwietnia 2020

PRZEDTEM

CATHERINE
LONDYN, WIELKA BRYTANIA

Pięć dni wcześniej


Czy rodzic powinien się przebrać na Halloween? Ten dylemat nigdy dotąd nie zaistniał. Teodor przed kilkoma miesiącami skończył trzy lata, więc wcześniej po prostu przebierałam go za coś uroczego (najpierw marchewkę, potem lwa, wreszcie rozkosznego strażaka w puchatym kasku) i przed wyjściem z domu robiłam mu zdjęcie. Nie chcę być nudną matką, którą wszyscy uważają za sztywniarę, bo fajne przebranie jest poniżej jej godności, ale też nie chcę wyjść na żenującego nadgorliwca. Czy pozostali rodzice się wysilą? Czy w ogóle którykolwiek się wysili? Dlaczego nikt nie rozwiewa takich wątpliwości zawczasu?
Beatrice, jedyna bratnia dusza z przedszkola Teodora, powiedziała mi, że prędzej umrze, niż wbije się w jakiś łatwopalny kostium, ale Beatrice pracuje w banku inwestycyjnym i jak ma „zły dzień”, to kupuje sobie na pocieszenie torebkę za tysiąc funtów, więc nie sądzę, by jej zachowanie można było uznać za reprezentatywne dla populacji matek w tej cichej dzielnicy południowego Londynu.
Niepewnie zerkam na kostiumy. „Seksowna czarownica”. Nie. „Seksowna podręczna z Opowieści podręcznej”. Za coś takiego wyleciałabym z rady szkoły Świętego Józefa z wilczym biletem. „Seksowna dynia”. Niedorzeczne. Co zrobiłaby Phoebe? Spośród wszystkich moich przyjaciółek Phoebe jest najrozsądniejsza i najbardziej pragmatyczna, do tego opanowała magiczną zdolność wynajdywania rozwiązań, które z perspektywy czasu wydają się oczywiste, więc nie pozostaje nic innego, jak zdumieć się, że sami ich nie dostrzegliśmy. Phoebe ubrałaby się na czarno i uzupełniła stylizację o kapelusz wiedźmy. I tak właśnie postanawiam zrobić. Podejrzewam, że halloweenowy obchód pozwoli zgromadzić córce Phoebe ekskluzywniejsze łupy niż słodkości, które sami przyniesiemy do domu. Ona i jej rodzina mieszkają w przerażająco drogiej dzielnicy Battersea dzięki pokaźnemu spadkowi, który Phoebe dostała w zeszłym roku po ojcu. Zostawił im sześciopokojowy dom z wielkim ogrodem, ale ceną za to, jak lubi żartować Phoebe, jest jej rzymski nos. Ceną dość wygórowaną, jak podkreśla.
Zerkam na zegarek i uzmysławiam sobie, że znów spóźnię się po odbiór Teodora. Łapię kapelusz i pędzę do przedszkola. Pięć minut spóźnienia kosztuje mnie dwadzieścia funtów, co jest stawką tak astronomiczną, że zaczynam się zastanawiać, czy nie należałoby założyć przedszkola. Chyba nikt nie nalicza w tym kraju wyższych odsetek. Wymieniam pospieszne uprzejmości z innymi matkami – Cześć, cześć, tak, wiem, znów spóźniona, niby tyle pracuję w domu, przezabawne, ha, ha, no owszem, jestem niezorganizowana, ależ ona jest zabawna, co za poczucie humoru – wbiegam do środka i dopadam samotnego Teodora.
– Mamusia znów się spóźniła – mówi z westchnieniem.
– Przepraszam, kochanie. Kupowałam kapelusz czarownicy na dzisiejszy wieczór.
Buzia mu się rozjaśnia. Oto moc przekierowania uwagi w działaniu. Halloween przestało być czymś, czego jeszcze w zeszłym roku właściwie nie rozumiał, i awansowało do rangi najbardziej ekscytującego wydarzenia, jakie można sobie wymarzyć (aż do Gwiazdki). Właśnie tak wyobrażałam sobie macierzyństwo. Moi rodzice zmarli, gdy miałam dziesięć lat, a ponieważ nie mam rodzeństwa, wczesne dzieciństwo Teodora okazało się serią niemiłych niespodzianek.
Jestem do tego stopnia zmęczona? On aż tak często choruje? Czuję się aż tak samotna? Halloween, Gwiazdka i urodziny to bezpieczne przystanie, w których mogę na krótko dawać upust marzeniom o byciu idealną matką z Pinteresta.
Wchodzimy do ciepłego domu i od razu staję przy kuchni. Próbuję nakarmić Teodora, nim Anthony wróci do domu, wskutek czego w powstałym chaosie warzywa i reszta smakowitości pójdą w zapomnienie na porzuconym talerzu. Negocjacje, których celem jest zapewnienie trzylatkowi zbilansowanego posiłku, nigdy się nie kończą, a tego wieczoru okazują się szczególnie wyczerpujące. Jeszcze jeden groszek i będziesz mógł nałożyć sobie dokładkę makaronu. Jeszcze pięć groszków i będziesz mógł obejrzeć film w sobotę. Anthony wraca do domu tuż po tym, jak Teodor wlecze się na górę, przygnębiony nużącą rutyną kąpieli przed snem.
W drzwiach mój mąż wciąż jeszcze prowadzi rozmowę, dopinając jakieś służbowe sprawy. Wygląda na zmęczonego, wręcz wyczerpanego. Potrzebujemy wakacji. Teraz, gdy mamy już po trzydzieści parę lat, powtarzam to co drugi tydzień. Nawet po powrocie z urlopu. Wreszcie odkłada komórkę. Rozmowa miała jakiś związek z łańcuchami blokowymi i resztą nieodgadnionej nomenklatury, która pozostaje dla mnie zagadką. Po dziesięciu latach małżeństwa z radością przestałam się obwiniać o to, że nie rozumiem, na czym polega praca mojego męża, i od tej pory trwam w pogodnej niewiedzy. Gdyby dogłębne zrozumienie pracy małżonka było warunkiem trwałego, udanego związku, wszyscy by się prędzej czy później rozwiedli.
Przy czym o ile ja nie umiałabym napisać skryptu w Javie – to słowo zawsze przywodzi mi na myśl mleczko do ciała, skojarzenia z programowaniem nasuwają się dopiero po chwili – o tyle Anthony nie potrafiłby podać tytułu żadnego z opublikowanych przeze mnie ostatnio artykułów. Dostaję „cześć!”, buziaka w policzek i pospieszny uścisk, po czym Anthony maszeruje na górę. Kąpiel i kładzenie Teodora do łóżka to jego działka, odbieranie go ze szkoły i kolacja – moja. Rzadko trafia się cudowny wieczór, który udaje nam się spędzić we dwoje. Gdy nalewam sobie czerwone wino – wstawianie naczyń do zmywarki może poczekać, odpowiadanie na e-maile nie – przychodzi mi na myśl, że byłoby to niemożliwe, gdybyśmy mieli jeszcze jedno dziecko. Żadnej cichej i prawie czystej kuchni, żadnego wina, żegnaj perspektywo wieczornej rozmowy z mężem, oglądania bez przeszkód telewizji i długiego, odświeżającego związek i umysł snu.
– Jak tam dzień?
Anthony wraca na dół i wrzuca sobie do miski pozostawiony przeze mnie makaron. Zauważam, że nie sięga po wino.
– Redakcja, redakcja, redakcja. Moja ulubiona część pracy nad artykułem – odpowiadam tonem wprost ociekającym sarkazmem.
Jedna z moich mentorek z Oksfordu zdradziła mi kiedyś, że praca naukowa równa się odrabianiu do końca życia prac domowych. Wtedy jej nie uwierzyłam, lecz Bóg mi świadkiem, że miała rację. Pierwszą wersję mojego najnowszego artykułu o różnicach w podejściu do wychowania dzieci prezentowanych przez brytyjskich i duńskich rodziców oraz ich wpływie na osiągnięcia edukacyjne ich potomków przeczytało trzech recenzentów i każdy z nich zasugerował poprawki, które wzajemnie się wykluczają. Po ośmiu godzinach rozszyfrowywania komentarzy ze zmęczenia miałam ochotę wyrzucić laptop przez okno. Podsunęłam mojej ukochanej szefowej myśl, że może mogłabym je zwyczajnie zignorować, lecz tylko cmoknęła z dezaprobatą i poleciła mi nie żałować sobie dziś wina. A od jutra z powrotem do roboty.
Wyjaśniam Anthony’emu dylemat kostiumu czarownicy. Mój mąż patrzy na mnie uważnie.
– To dobry pomysł – mówi. – Plan A: czarownica. Plan B: zwykła kobieta ubrana na czarno.
Powaga, z jaką traktuje tego rodzaju zagadnienia, jest jednym z wielu powodów, dla których go kocham. Anthony nigdy by nie powiedział: „Co za temat, czemu toczymy tę głupią rozmowę?”. Kiedyś były już chłopak mojej przyjaciółki Libby powiedział jej, że to, o czym chciałaby właśnie pogadać – nie pamiętam już, o co chodziło – to jakiś idiotyzm. Byliśmy akurat na podwójnej randce w Soho w jakiejś restauracji, w której podawano sushi. Anthony powiedział wtedy bez cienia rozbawienia w głosie: „Jeśli Libby chce o tym porozmawiać, to nie ma w tym nic idiotycznego, bo Libby nie jest idiotką”.
Natomiast Libby twierdzi, że Anthony jest jednym z powodów, dla których wciąż jest samotna. Mój mąż jest rzekomo chodzącym dowodem na to, jak może wyglądać prawdziwa miłość. Próbuję jej przypomnieć, jacy byliśmy podczas studiów. Spędziliśmy razem szmat życia. Nikt nie staje się dwiema połówkami z dnia na dzień. Kiedyś rzuciłam coś w stylu, że związek jest „podróżą”. Libby nie odzywała się do mnie, dopóki nie kupiłam jej podwójnego ginu z tonikiem.
Kiedy już Anthony kończy zbierać talerze, które zostawiłam mu, prawdę mówiąc, celowo, bo jest schludniejszy ode mnie, rozsiadam się z westchnieniem zadowolenia. Patrzy na mnie w skupieniu. Albo chce się kochać, albo rozmawiać o wielkim P. Robić in vitro czy nie robić? Pary cieszą się luksusem rozważania tej kwestii zaledwie od czterdziestu lat. Kilka miesięcy temu zauważyłam w roboczym kalendarzu Anthony’ego, w rogu piątkowej kartki, drukowaną literę P. Mimo braku dowodów z miejsca założyłam, że mój mąż ma romans. Penny? Paula? Priscilla? Kim ona jest? Przez kilka tygodni rzucałam w rozmowie niby to przypadkiem damskimi imionami na literę P, pełna obaw, że przy którymś z nich Anthony zaczerwieni się i spuści wzrok, tymczasem on, jak się okazało, nabrał tylko przekonania, że delikatnie próbuję mu podsunąć imię dla dziewczynki.
Potem co kilka tygodni zaglądałam do jego kalendarza, wciąż co jakiś czas natykając się na literę P. Nie wiem, czemu zwyczajnie nie spytałam, o co chodzi, bo Anthony mnie nie okłamuje i zapewne było to jakieś nudziarstwo związane z pracą, ale coś nie dawało mi spokoju i chciałam sama to rozgryźć. Olśniło mnie przed dwoma tygodniami. „P” pojawiało się zawsze w dniu, w którym wywiązywała się rozmowa o poczęciu, a raczej niepoczynaniu. Przejrzałam swoje dzienniki i proszę: w dniach, które oznaczał literą P, wypływał ograny już do znudzenia temat. Anthony lubi mieć wszystko zaplanowane i nie umie zdać się na los, co znakomicie sprawdza się na wakacjach: nie muszę się niczym przejmować, bo ani się obejrzę, a już jesteśmy w przepięknym hotelu w Lizbonie, który zarezerwował dla nas w korzystnej cenie osiem miesięcy wcześniej. Jego umiejętność planowania okazuje się jeszcze przydatniejsza, gdy w grę wchodzą randki i postępowanie rekrutacyjne. Ale jeśli chodzi o Ważne Rozmowy z potencjałem rujnowania środowego wieczoru, gdy miało się nadzieję na karesy, jest to jednak pewne rozczarowanie.
Właściwie zazdroszczę kobietom, które były na moim miejscu przed pojawieniem się cudownej tortury leczenia niepłodności. Miały jedno dziecko albo nie miały ich w ogóle, i tyle. Były łzy, modlitwy i użalanie się nad sobą, nie było natomiast wyboru. Marzę, by rozwiązanie tej kwestii nie leżało w mojej mocy. Marzę o braku kontroli. Toczymy te rozmowy od roku. Wcześniej przez dwanaście miesięcy staraliśmy się o dziecko, zakładając, że nam się uda. No i lipa, absolutny brak odzewu ze strony moich jajników. Przez jakiś czas brałam lek o nazwie Clomid, żeby je „obudzić”, ale najwyraźniej wcisnęły przycisk „drzemka”, chamsko ignorując moje apele o współpracę.
– Rozmawiałem dziś w pracy z moją szefową.
Wzdrygam się na wspomnienie tej kobiety. Czemu znów ona? Bezustannie próbuje go namówić, żeby przekonał mnie do procedury in vitro. Nigdy nie miałam okazji jej poznać, ale nie znoszę babska. To nie jej interes! Niemniej składając przysięgę małżeńską, obiecałam zawsze słuchać i nigdy nie oceniać. Miałam dwadzieścia cztery lata! Skąd mogłam wiedzieć, jak irytująca jest konieczność słuchania, gdy ma się chęć już tylko na kieliszek wina. Niemniej przysięgałam, więc pytam z uśmiechem:
– O czym?
– Mówiła, że odkąd Alfie ma rodzeństwo, znacznie lepiej się zachowuje. Zrobił się bardziej towarzyski, więcej mówi i jej zdaniem jest bardziej empatyczny.
Jeżę się na zawoalowaną krytykę mojego rodzinnego układu wyrażoną przez tę okropną babę. Jakbym wychowywała milczącego socjopatę tylko dlatego, że nie urodziłam mu gromadki rodzeństwa. Wydaję wieloznaczny pomruk i wychylam kieliszek do dna. To mój drobny akt buntu, bo alkohol obniża płodność.
– Powinniśmy to zrobić – mówi Anthony z nagłą energią. Słyszałam to już wcześniej. – Naprawdę długo się nad tym zastanawiałem. Musimy przestać się wozić z tą decyzją. Żadne z nas już młodsze nie będzie, za dwa miesiące kończysz trzydzieści cztery lata, a z wiekiem spada odsetek zabiegów in vitro zakończonych powodzeniem.
Patrzy na mnie tak, jakby rozwiązanie było banalnie proste. Wystarczy, że się zgodzę, i wszystko będzie dobrze!
– Już o tym rozmawialiśmy. Znamy statystyki, ale…
Nie mam do powiedzenia nic, czego bym wcześniej nie mówiła dziesiątki razy. Gdyby ktoś mi zagwarantował, że wskutek zabiegu urodzę dziecko, nowego członka naszej rodziny, na którego oboje bardzo czekamy, nie wahałabym się ani chwili. Ale nikt mi niczego takiego nie obieca. Wiem, jakie jest prawdopodobieństwo sukcesu: niewysokie, a ja nigdy nie gustowałam w hazardzie. Rozpoczynanie procedury in vitro, kiedy mamy już Teodora, wydaje się paskudnie nieroztropne. Dziś mogę poświęcić Teodorowi cały swój czas i nauczyłam się akceptować naszą rodzinę taką, jaka jest. A jeśli nie będę mogła się nim opiekować, bo kompletnie mnie rozłożą hormony, którymi mnie nafaszerują, albo rozczarowanie, które pozbawi mnie całej energii? A jeśli w pogoni za drugim dzieckiem przestanę być dobrą matką dla pierwszego? A jednak pragnienie posiadania kolejnego Teodora, przyglądania się wspólnej zabawie dwójki dzieci uderza mnie czasem prosto w splot. I wtedy doskonale rozumiem nieugiętą pewność Anthony’ego, że potrzebne nam drugie dziecko.
Przechodzę różne etapy. Czasem jestem zdecydowana i gotowa. Dam radę, dawajcie te igły, lejcie hormony, ostrzcie skalpele, wszystko dla dziecka. Tydzień później sama myśl o tych wszystkich ludziach, kablach i maszynach, przedmiotach wprowadzanych w moje ciało sprawia, że mam ochotę zwinąć się w pozycji embrionalnej. Nie – mówi mój organizm – to nie jest w porządku. Anthony zagląda do wózków chętniej niż ja. Wystarczy, że jakiś zasmarkany noworodek albo jego chrześniak zrobi coś uroczego, a już mój mąż deklaruje z głębi serca, że musimy to zrobić, zróbmy to, nie mamy nic do stracenia! Tak jak dziś.
Nie mamy nic do stracenia? Mamy do stracenia wszystko, Anthony! – chcę krzyczeć za każdym razem. Od czasu do czasu udaje mi się przekonać samą siebie, że zdołam przejść przez to całe in vitro, ale nie stać mnie na taką nonszalancję.
Jak na faceta z zamiłowaniem do planowania Anthony zaskakująco beztrosko lekceważy wpływ in vitro i dzieci – lub, co gorsza, in vitro i braku dzieci – na nasze życie. Chcę od niego usłyszeć, że owszem, możliwy jest scenariusz pesymistyczny. Muszę mieć pewność, że rozumie, jaka to będzie dla mnie mordęga, bo jak ze wszystkim, co wiąże się z hodowlą dzieci, wszystkie negatywne konsekwencje obciążają kobietę. O ile zabieg się powiedzie. A jeśli nie?
– Potrzebuję czasu, żeby to wszystko rozważyć. Przemyśleć za i przeciw.
– Czemu zakładasz, że się nie uda?
– Nie zakładam.
– Zakładasz. – W tonie jego głosu pojawia się frustracja, którą podszyte są kolejne zdania. – Mówisz o koszcie finansowym, emocjonalnym i fizycznym, jakbyś miała pewność, że będziesz przechodzić kolejne zabiegi przez następne trzy lata. A jeśli uda się za pierwszym razem? Jeśli dziecko jest w zasięgu ręki, a my nie korzystamy z tej możliwości?
– Łatwo ci mówić – mamroczę.
– Słucham? – mówi, choć słyszał mnie doskonale. Oczywiście, że słyszał.
– Powiedziałam, że łatwo ci mówić. To nie tobie to zrobią.
– Przejdziemy przez to razem, Cat. Proszę, nie mogę tego zrobić za ciebie. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale nie mogę. Proszę. Zwyczajnie to przemyśl.
Mościmy się na kanapie, by obejrzeć coś, co zdaniem Anthony’ego warte jest polecenia, a ja uzmysławiam sobie, że serce nie wali mi wcale jak młotem. Jestem spokojna. Kiedyś po tych rozmowach łzy kapały mi ciurkiem, lecz teraz ostrze stępiało. Co to znaczy? Że pogodziłam się z posiadaniem jedynaka? Może nawet jestem zadowolona? Czy mogę podjąć tę decyzję za nas dwoje, gdy kwestia posiadania dzieci dotyczy każdego z nas?
Problem polega na tym, że Anthony prosi mnie o coś, czego nie mogę zrobić. Nie mogę podjąć tej decyzji. W głębi serca pielęgnuję nadzieję, że to się zwyczajnie wydarzy. Jeśli będziemy cierpliwi, odsuniemy decyzję o miesiąc, a potem jeszcze jeden i kolejny, może któryś z nich okaże się właśnie tym. Zaszłam w ciążę z Teodorem po sześciu miesiącach bardzo przyjemnych regularnych prób spłodzenia potomka. Udało się właśnie wtedy, gdy już zaczynałam wpadać w panikę. Poranne mdłości były tak potworne, że powaliłyby wołu. Wiem, że za nami dwa lata starań nieuwieńczonych sukcesem. Wiem, że moja rezerwa komórek jajowych nie jest zbyt wielka, a moja macica ma dziwny kształt, przez co jest mniej „gościnna” dla zarodka (to słowo tak okrutne w kontekście niepłodności, że chamskiego konsultanta obrażającego moją anatomię miałam ochotę zadusić jego własnym krawatem). Wiem to wszystko i żałuję, że nie pozostawiono mnie w niewiedzy. Naprawdę szkoda, że nie jesteśmy wciąż rozkosznie nieświadomi i przepełnieni nadzieją, bo to przecież mogłoby się zdarzyć. Po prostu jeszcze nie wiemy.
Tego wieczoru, gdy mijam w drodze na górę nasze zdjęcia, zdumiewa mnie (co często się zdarza po naszych rozmowach o poczęciu), ile udało nam się razem zbudować. Stworzyliśmy rodzinę od zera. Przeszliśmy długą drogę od wspólnego zdjęcia zrobionego w pierwszym roku naszego związku, gdy beztrosko spleceni w barze patrzyliśmy sobie czule w oczy, do zdjęcia przedstawiającego całą naszą trójkę, które Phoebe zrobiła przed kilkoma miesiącami w Battersea Park. Moje ciemne loki rozburzone wiatrem kontrastowały z kasztanową czupryną Teodora, którą odziedziczył po Anthonym.
Leżę w łóżku i czytam. Anthony kładzie się za mną i odgrywamy swój wieczorny rytuał. Odkładam książkę na bok, podaję mu maskę na oczy, gaszę światła, przytulam głowę do jego ramienia, kładę rękę na jego piersi, on kładzie dłoń na moim łokciu. Pewność i bezpieczeństwo.
– Anthony – szepczę.
– Tak?
Uwielbiam to. Nie mówi: „Co?” ani „Hm?”. Odpowiada „Tak?” na wszystko, co chciałabym powiedzieć.
– Nie chcę podejmować tej decyzji. Nie mogę. – Gula w gardle. Rzadko opłakuję naszą niepłodność, więc próbuję jakoś ją przełknąć, bo naprawdę nie sposób przez dwa lata co noc płakać. To jest tak przygnębiające, że brak słów. – A jeśli to się stanie naturalnie? Chciałabym…
– Och, Cat – mówi cicho Anthony i jego głos obnaża słabość mojej wiary. Zdradzając swój sekret, odebrałam mu moc. Żałosna, głupia nadzieja. Ale… kto wie?
– Rozumiem – mówi mój mąż. – Dajmy sobie jeszcze miesiąc.
Nigdy nie kochałam go bardziej niż w tej chwili.

WYBUCH

AMANDA
GLASGOW, WIELKA BRYTANIA

Dzień 1


W listopadzie zawsze jest spory ruch, ale to już przekracza wszelkie granice. Podziały w rejonie Gartnavel chyba nigdy nie ujawniły się równie wyraziście. Upadki na lodzie i mokre kaszle mieszkańców wyglansowanego jak na klasę średnią przystało West Endu Glasgow pojawiają się na oddziale ratunkowym wraz z kosztownymi pasemkami, wiedzą na temat rozmaitych typów antybiotyków i szczekliwą wymową ludzi, którzy nie pozostawiają personelowi wątpliwości, że ich rodzice i dziadkowie mają zostać zbadani w tej sekundzie. Rewersem tej opowieści o dwóch miastach jest marskość wątroby, chroniczna bieda i mało przyjemne dla oka efekty uboczne palenia od podstawówki.
– Kolejny SGŻ – mówi pogodnie znakomita młoda pielęgniarka Kirsty i w przelocie bezceremonialnie wciska mi do ręki kartę pacjenta. Syndrom Gównianego Życia. W lekarskim żargonie: „W sumie nic panu nie jest, jest pan po prostu bardzo smutny, bo pana życie jest faktycznie trudne i nic pan na to nie poradzi”. Kiedyś próbowałam pomagać, naiwna sierota. A jeśli ten ktoś nie ma nikogo poza mną? – myślałam zrozpaczona, dzwoniąc siedem razy w półgodzinnych odstępach do ośrodka pomocy społecznej, aż wreszcie przestali odbierać. Po uzyskaniu specjalizacji nabrałam dystansu.
– To po co mam go badać? – pytam. To strata mojego czasu, klasyczna gówniana robota spadająca na rezydentów, jeśli można mówić w tym kontekście o jakiejkolwiek klasyce.
– Matka poprosiła o konsultację specjalisty. Z nikim innym nie chce rozmawiać.
Jasne. To nie fair, niemniej faktem jest, że głośne, uporczywe i ogólnie męczące dla personelu domaganie się konsultacji specjalisty zapewnia w szpitalu lepszą opiekę. Nie to, żebyśmy nabierali szacunku do natręta. Po prostu chcemy się go pozbyć.
Odsuwam zasłonę zapewniającą pacjentowi namiastkę prywatności.
– Jak mogę pomóc? – pytam tym dziarskim, a przy tym lakonicznym tonem zarezerwowanym dla zdrowych okupujących mój zatłoczony i niedofinansowany oddział ratunkowy.
– On źle wygląda – warczy chorobliwie blada kobieta, wskazując na dziecko, które choć znudzone, sprawia wrażenie bezczelnie zdrowego.
– Co mu dolega? – pytam, siadając na wprost niego. Z karty wynika, że wszystkie podstawowe parametry są w normie. Nie ma nawet gorączki. Nic mu nie jest.
– Śpi do południa i ma kaszel.
Dziecko nie wydało z siebie najlżejszego dźwięku.
Po kilku niewinnych pytaniach wszystko się wyjaśnia.
Dzieciak przechodzi fazę szybkiego wzrostu, a gdy wracał ze szkoły do domu z jakimś znajomym ancymonem, zapalił ukradkiem papierosa. Niech ktoś zadzwoni po Sherlocka, jestem gotowa wejść w spółkę.
Gdy wypycham stropionego chłopca i jego matkę za drzwi, dzwoni telefon, pod którym przyjmujemy zgłoszenia wymagające natychmiastowej interwencji. Dwumiesięczne dziecko, podejrzenie sepsy, już do nas jedzie. Nawet dwadzieścia lat praktyki lekarskiej nie uodporniło mnie na adrenalinę towarzyszącą odebraniu telefonu sygnalizującego potrzebę nagłej interwencji. Po czterdziestu pięciu minutach zażartej walki udaje nam się ustabilizować malutkiego pacjenta, którego wysyłamy na intensywną terapię piętro wyżej. Nie zdążam złapać oddechu, a już wjeżdża kolejny, tym razem bardziej typowy: wypadek drogowy, którego efektem są paskudne rany i podejrzenie krwotoku wewnętrznego. Przed upływem dwudziestu minut wysyłamy go na górę na tomografię. Myję ręce, próbując sobie przypomnieć, o której zaczyna się wywiadówka w szkole mojego syna, gdy łapie mnie za łokieć jedna z rezydentek.
Bełkocze coś o gwałtownie pogarszającym się pacjencie, jeszcze przed chwilą było dobrze, a już nie jest i pomocy. Kompletnie się posypała. Ile razy to widziałam? Pracuje na oddziale od dziesięciu tygodni, pogorszył jej się pacjent i już panika. Wiem, że powinnam traktować ją z szacunkiem, świadoma faktu, że jest tylko rezydentką i wszyscy się kiedyś uczyliśmy, ale jest to naprawdę bezmiernie irytujące. Rozumiem brak wiedzy i doświadczenia, jestem gotowa tolerować błędy będące skutkiem zmęczenia, ale bezrozumna panika na oddziale ratunkowym jest równie użyteczna jak papierowa łódź z zapadnią w dnie. Brzmi to obcesowo – choć zachowuję tę myśl dla siebie – niemniej przychodzi mi do głowy, że z tej dziewczyny nigdy nie będzie porządnej lekarki oddziału ratunkowego. Jak człowiek nie potrafi zachować chłodnej głowy, gdy pacjent gwałtownie się pogarsza, to medycyna ratunkowa nie jest właściwym wyborem.
Biegnę za nią do łóżka pacjenta, którego żona stoi obok łóżka i płacze. Dosłownie syczę na Fionę, żeby go zawieźć na oddział reanimacyjny, i z powstrzymywaną furią pytam możliwie cicho, czemu go tam jeszcze nie ma. Wystarczy spojrzeć na człowieka i jego kartę, żeby stwierdzić, że jest w fatalnym stanie. Chryste, nawet nie trzeba patrzeć. Wszystkie maszyny wyją na alarm.
Fiona mówi, że przyjechał z grypą i wyglądał dobrze, zupełnie dobrze! Dała mu kroplówkę i paracetamol z nadzieję, że za chwilę odeśle go do domu. Była przekonana, że to zwykła grypa, nic więcej. W tym momencie pacjent jest już w agonii. Oddycha płytko i z wysiłkiem, ciało nie radzi sobie z podstawowym zadaniem czerpania powietrza. Jego skóra jest szara szarością skóry człowieka, którego kolejne układy przestają funkcjonować, podczas gdy temperatura ciała coraz bardziej się podnosi. Uwija się przy nim już siedmiu członków personelu medycznego. Oddziałowa co dwie minuty mierzy mu temperaturę i obwieszcza ze słabo skrywanym niedowierzaniem, że ta w niewiarygodnym tempie rośnie. Rozbieramy go do naga, okładamy lodem i zimnymi ręcznikami. Oglądam jego ciało, szukam rany, ugryzienia, ukąszenia, draśnięcia przy goleniu, zadrapania, czegokolwiek, co wyjaśniałoby sepsę. Bez efektu. Brak wysypki, więc to raczej nie zapalenie opon mózgowych. Nabieram przekonania, że nie zdołamy go zawrócić. Niewiele można zrobić, gdy narządy przestają funkcjonować. Cewnikujemy go, podajemy płyny i tlen, potężne dawki antybiotyków i leków antywirusowych, żeby zaczął walczyć z tym, co go zjada – cokolwiek to jest! Do tego sterydy, żeby ułatwić oddychanie.
Robimy wszystko, co w naszej mocy! Pobieramy krew na badanie pod kątem infekcji, bo jeśli zdoła dożyć do momentu otrzymania wyników z laboratorium, podamy mu lepiej dobrane antybiotyki i leki antywirusowe, ale wyłączają się nerki. Ani kropli moczu, rozpaczliwie pusta torba pod łóżkiem, do której prowadzi rurka cewnika, powiewa jak smutny żagiel. Gdy znajomi pytają czasem żartem, czy już idzie po nich kostucha, odpowiadam, że póki chce im się sikać, to jeszcze nie.

 
Wesprzyj nas