“Niebo całe w diamentach” to trzeci kryminał retro Juliji Jakowlewej z udziałem śledczego Zajcewa i akcją osadzoną w początkach lat trzydziestych w Związku Sowieckim.


Tym razem śledczy Zajcew zostaje skierowany do zespołu mającego rozwikłać zagadkę zabójstwa Warii Mietiel, zapomnianej gwiazdy przedrewolucyjnych filmów niemych, dystyngowanej damy z poprzedniej epoki i miłośniczki szlachetnych kamieni. Sprawa od początku wygląda na mocno zagmatwaną, nie ma jednoznacznych śladów wskazujących czy była to zbrodnia z namiętności, czy może napad rabunkowy.

Dodatkowe komplikacje pojawiają się, gdy przełożeni Zajcewa, najwyraźniej na prośbę kogoś z góry, polecają mu znaleźć za wszelką cenę pamiętnik ofiary. Zajcew musi więc, niczym saper na polu minowym, lawirować pomiędzy prawdą i fałszywymi tropami, przemilczeniami i strachem świadków, z depczącymi mu po piętach agentami OGPU, równie mocno pragnącymi zdobyć tajemnicze pamiętniki.

Zajcew już wie, że w sowieckiej Rosji nawet zwykłe zabójstwo może nie być prostą sprawą kryminalną a drążenie w przeszłości ofiary może prowadzić tam, gdzie lepiej się nie zapuszczać zwykłemu śledczemu. Wiadomo przecież, że ludzie będący na szczytach władzy ludowej, bezpiecznie ukryci za aparatem terroru, nie tolerują wtrącania się w ich życie ani tym bardziej oskarżania ich o cokolwiek. Wystarczy w trakcie śledztwa odkryć niewłaściwe ślady, nadepnąć na odcisk komuś ważnemu albo wyrazić niewłaściwą myśl, by wylądować w więzieniu. Zajcew z leningradzkiego wydziału śledczego doświadczył tego na własnej skórze odkąd znalazł się na celowniku OGPU – brutalnych strażników czystości rewolucji.

Towarzysz Zajcew jednak nie ma zwyczaju się poddawać, nie bacząc na przeszkody, patrzących mu na ręce przełożonych i agentów bezpieki, z uporem próbuje dotrzeć do sedna, do dyspozycji mając jedynie skąpe dowody, niejasne zeznania świadków i prymitywne techniki kryminalistyczne. Zajcew – inteligentny i uparty w dążeniu do prawdy, a w opinii zwierzchników zbyt dociekliwy, nie może liczyć na łatwe życie i nie raz przyjdzie mu zmierzyć się z opresyjnym systemem.

Cykl o śledczym Zajcewie to interesująca podróż do sowieckiej Rosji początku lat trzydziestych XX wieku.

Ciekawym zabiegiem autorki okazało się prezentowanie w toku narracji zapisów z pamiętników Warii Mietiel, tak pożądanych przez osoby zamieszane w morderstwo. To właściwie oddzielna opowieść, o innej epoce, zasadach życiowych, które odeszły do lamusa historii w obliczu nowego bolszewickiego ładu i trudach przystosowania się do nowej rzeczywistości a także o solidarności ponad podziałami społecznymi. Stopniowo odkrywane wpisy prowadzą także do ujawnienia okoliczności śmierci aktorki a czytelnikowi przynoszą wiedzę o mało znanych aspektach rewolucji bolszewickiej i niewdzięcznych czasach tuż po niej.

Cykl o śledczym Zajcewie to interesująca podróż do sowieckiej Rosji początku lat trzydziestych XX wieku. Wątki kryminalne, prowadzone w stylu klasycznych powieści detektywistycznych, Jakowlewa wkomponowała w czasy nie wykorzystywane dotąd przez autorów kryminałów. Wszak były to czasy narastającego terroru stalinowskiego, działalności rozbudowanych służb bezpieczeństwa, czystek i morderstw politycznych. Co nie znaczy, że nie toczyło się zwykłe życie a przeciętni obywatele nie byli ofiarami i sprawcami pospolitych przestępstw, którymi zajmowali się milicjanci tacy jak Zajcew.

W powieści Jakowlewej oprócz ciekawego wątku kryminalnego godne uwagi są opisy epoki. Atmosfera porewolucyjnego Leningradu, piękne przedwojenne apartamenty przekształcone na mieszkania komunalne, wspomnienia minionej świetności i siermiężne życie pod rządami bolszewików – autorka perfekcyjnie oddaje nastrój i mroczną atmosferę tych czasów, strach przed możliwym aresztowaniem przez służby bezpieczeństwa i horror nocnego oczekiwania na szelest opon pod oknami, szarość codziennego życia w mieszkaniach komunalnych i luksusy władzy i jej pupili.

W tomie kończącym trylogię o śledczym Zajcewie Julija Jakowlewa proponuje czytelnikowi ciekawy wątek kryminalny, interesujące postacie oraz rzut oka na historię radzieckiego przemysłu filmowego. Robert Wiśniewski

Julija Jakowlewa, Niebo całe w diamentach, Przekład: Michał Rogalski, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 9 lutego 2022
 
 

Julija Jakowlewa
Niebo całe w diamentach
Przekład: Michał Rogalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 9 lutego 2022
 
 

W 1933 roku w Lenin­gra­dzie pod­dano repre­sjom 885 osób, w wyniku tych dzia­łań 115 z nich roz­strze­lano. Poświę­cam tę książkę pamięci Niko­łaja Fie­do­ro­wi­cza Zagor­skiego – czło­wieka, któ­rego umiesz­czono na liście.
Julija Jakow­lewa

Roz­dział 1

Opale przy­no­szą nie­szczę­ście
…bachantki i gla­dia­to­rzy zgod­nie obró­cili głowy. Nawet Saszeńka wstał z fotela. Krzyk­nęła tak gło­śno, że zasko­czony ope­ra­tor prze­stał krę­cić korbką.
Zda­wała się nie widzieć czarno-bia­łego kolo­seum nama­lo­wa­nego za moimi ple­cami. Rzu­ciła się na kolana, sze­lesz­cząc sukienką. Nie z powodu uwiel­bie­nia, oczy­wi­ście. Po pro­stu nogi odmó­wiły jej posłu­szeń­stwa.
– War… War… – szczę­kały zęby.
Odcze­pi­łam jej zimne palce od skraju tuniki. Na brze­gach sukienki zauwa­ży­łam krew. Pocięła sobie dło­nie o hafty, nawet tego nie zauwa­żyła. Musią, poko­jówką Wie­roczki, wstrzą­sały dresz­cze. Dałam znak Saszeńce, który już otwo­rzył gniewne usta.
– Pięć minut – wes­tchnął. Saszeńka nie umiał się na mnie porząd­nie roz­gnie­wać! Przy­naj­mniej od czasu, kiedy Chan­żon­kow otwo­rzył swoje przed­się­bior­stwo w Moskwie.
Bachantki od razu poza­rzu­cały szale na ramiona pokryte gęsią skórką. Gla­dia­to­rzy palili w pośpie­chu. Roz­pa­lony reflek­tor zga­snął z trza­skiem. Nic nie widzia­łam. Moje oczy nie były przy­zwy­cza­jone do dzien­nego peters­bur­skiego świa­tła.
– Musiu, a teraz wszystko po kolei.
Powin­nam była, oczy­wi­ście, dać jej wtedy po buzi. Dostała histe­rii.
– Powie­działa, żeby pro­sto do was. Tylko do was.
Cią­gnęła mnie w kie­runku wyj­ścia. Ledwo zdą­ży­łam porwać z opar­cia krze­sła swój sobo­lowy etolę. I kape­lusz.
Gubi­łam się w domy­słach. Wie­roczka nie miała żad­nego powodu, żeby mnie lubić. Co wię­cej, byłam nawet pewna wynio­słej pogardy, jaką dla mnie żywiła. Co się więc nagle stało? I co robiła w Peters­burgu? Sprawa musiała być poważna. „No nic – zde­cy­do­wa­łam, bo zże­rała mnie cie­ka­wość – Saszeńka poczeka”. Nie po raz pierw­szy od momentu, kiedy Chan­żon­kow otwo­rzył w Moskwie swoje przed­się­bior­stwo.
Mróz zaczął kąsać mnie po nogach wysta­ją­cych z try­kotu. Spoj­rza­łam z roz­ba­wie­niem na swoje san­dały i na śnieg. Sobo­lowe futro łasko­tało mnie w policzki.
– Dorożka… dorożka… – szep­tała Musia.
A ja w tym momen­cie jed­nak wymie­rzy­łam jej poli­czek. Zamru­gała oczami, ale się zamknęła.
– Musiu, poszłam za wami, a nie wiem wła­ści­wie, o co cho­dzi. Widzę tylko, że sprawa jest poważna i oso­bi­sta.
Pokrę­ciła głową i znów się we mnie wcze­piła:
– Nie mogą tego zoba­czyć. Nie mogą!
Aktorki z tak zwa­nych poważ­nych teatrów to „kapłanki sztuki”. Mają fioła na punk­cie tajem­nic, bo chcą ucho­dzić za westalki. A tu na doda­tek stało się coś naprawdę nie­do­brego i Wie­roczka dała poko­jówce dokładne instruk­cje. Mogłam tylko snuć przy­pusz­cze­nia.
Zama­cha­łam ręką na Michela. Natych­miast zało­żył gogle. Głów­nie po to, żeby zadać szyku. Zabur­czał sil­nik mojej isotty. Taki samo­chód w kolo­rze szam­pana mia­łam tylko ja. Saszeńka nie był skąpy. Przy­naj­mniej od czasu, kiedy Chan­żon­kow otwo­rzył w Moskwie swoje przed­się­bior­stwo.
Poko­jówka zbla­dła. Jeżeli tylko można zblad­nąć jesz­cze bar­dziej. Patrzyła na samo­chód jak na jakie­goś smoka.
– Tak nie można!… Ona jest w nie­bez­pie­czeń­stwie! Na gra­nicy życia i śmierci. Trzeba docho­wać tajem­nicy.
„Pod­ziemna skro­banka?” – pomy­śla­łam, sta­wia­jąc stopę na schodku. A więc to dla­tego przy­gnała tu z Moskwy – do peters­bur­skiego abor­tera. Sza! Ani słowa. Kiep­ska sprawa.
– Wiesz co, Musiu… – wpię­łam szpilkę w kape­lusz. Przy­kry­łam kolana futrza­nym ple­dem. – Jeśli ktoś zoba­czy, że jadę dokądś dorożką, to będzie o tym mówić cały Peters­burg. Nie. Tylko autem! – Ocią­gała się. – Żeby nikt nie zauwa­żył, trzeba coś poło­żyć na samym wierz­chu.
Poko­jówka patrzyła tępo. Nie rozu­miała, o czym mówię.
– …No właź­cież!
Dotknę­łam ple­ców Michela. Poko­jówka, stra­ciw­szy rów­no­wagę, runęła na sie­dze­nie ze skóry niedź­wie­dzia polar­nego. A moja isotta ruszyła.
Minę­li­śmy Twier­dzę Pie­tro­paw­łow­ską. Potem prze­je­cha­li­śmy przez most. Na pro­spek­cie New­skim Michel musiał z całej siły ści­skać gruszkę klak­sonu. Dotar­li­śmy wresz­cie na Mor­ską.
Musia popro­wa­dziła mnie w kie­runku drzwi kuchen­nych, a ja spe­cjal­nie ruszy­łam do wej­ścia od frontu. Por­tier już je otwie­rał. Jeśli chcesz zacho­wać w tajem­nicy jakąś wizytę, nie cho­waj się!
Wie­roczka rzu­ciła się na mnie od progu. Poza sceną wyda­wała się bled­sza i star­sza. Miała zmarszczki wokół oczu i ust, a także dużo zbęd­nej skóry na całej twa­rzy. Nic nie pora­dzisz, maki­jaż teatralny przy­śpie­sza sta­rze­nie, jeśli nie wkłada się w sprawę szcze­gól­nego wysiłku.
– Warieńko! Jesteś moją jedyną nadzieją! – Zama­chała rękami i dodała: – Pro­szę, nie pytaj­cie, nie pytaj­cie.
Czoło miała spo­tniałe. Nie było widac śla­dów krwi.
Na razie.
– Jedziemy – zarzą­dzi­łam natych­miast. W takich przy­pad­kach trzeba dzia­łać bły­ska­wicz­nie. Bły­ska­wicz­nie i zde­cy­do­wa­nie.
Wie­roczka wepchnęła do torebki czarny zamszowy wore­czek. Musia zarzu­ciła na nią futro. Przy­pięła kape­lusz.
– Nie mogłam tam… sama – beł­ko­tała w aucie.
Trzy­ma­łam ją za roz­pa­loną dłoń. Wyję­łam z rękawa chu­s­teczkę, otar­łam jej czoło.
– Nie mia­łam kogo popro­sić. To taka deli­katna sprawa… Tylko wy. Wy prze­cież nic na tym nie stra­ci­cie… A przy tym nikt wam nie uwie­rzy.
„Dzię­kuję za kom­ple­ment” – pomy­śla­łam, ale nie zatrzy­ma­łam ręki, wciąż ocie­ra­łam jej czoło. Być może w gorączce nie wie­działa, co ple­cie, i wyga­dy­wała, co jej ślina przy­nio­sła na język.
– A on…
Szarp­nęła się, jakby na jej czole spo­czął nie koron­kowy batyst, ale kainowe zna­mię. Upu­ści­łam przez to chu­s­teczkę, która zgu­biła się gdzieś pod nogami.
Nie pyta­łam, czy „wie”. Oczy­wi­ście, że wie­dział.
– Nie może wie­dzieć… To nie­zwy­kły czło­wiek.
Nawet war­kot sil­nika nie zagłu­szał szczę­ka­nia jej zębów. Ech, te artystki dra­ma­tyczne! Wszystko musi być dla nich nie­zwy­kłe. Adres nic mi nie mówił. Kim jest jej kocha­nek? Skoro jest w tym tyle dys­kre­cji, tyle tajem­nicy?
Pro­spekt New­ski, most, Pie­tro­paw­łowkę, willę Mali Krze­siń­skiej minę­li­śmy teraz w odwrot­nej kolej­no­ści. Adres był modny: pro­spekt Kamien­no­ostrow­ski. Jeden z tych słyn­nych gigan­tów wypo­sa­żo­nych we wszystko, nawet w windy kuchenne i elek­tryczne obie­raczki do ziem­nia­ków.
Ele­gancka sekre­tarka zapro­wa­dziła nas do gabi­netu. Dok­tor oka­zał się Fran­cu­zem. Wie­roczkę zabrali.
Patrzy­łam przez podwójną szybę w dół, na pro­spekt Kamien­no­ostrow­ski: na potok doro­żek, kape­lu­sze dam, tram­waje konne, na mozaikę prze­chod­niów. Nie­długo będzie tu cia­śniej niż na New­skim.
– A wy?
Odwró­ci­łam się. Sekre­tarka uśmie­chała się do mnie rekla­mo­wym uśmie­chem. To ma być dys­kre­cja?
– Dla mnie kawa. Dzię­kuję – zażą­da­łam chłodno.
– O.
Wró­ciła z kawą i znowu uśmiech­nęła się wycze­ku­jąco. Wzię­łam fili­żankę z tacy.
– Wasz biust wygląda pierw­szo­rzęd­nie – zaczęła. – Ale ośmielę się zauwa­żyć, że dosko­na­łość i wspa­nia­łość nie mają gra­nic.
W takim miej­scu każdy będzie cię brał za utrzy­mankę. A może bestia po pro­stu zazdro­ści mi futra. Otwo­rzyła przede mną bro­szurę. Nie patrzy­łam w miej­sce, które wska­zy­wał jej wyma­ni­kiu­ro­wany palu­szek. Na co mia­ła­bym patrzeć? Na sta­dia roz­woju płodu? Dzię­kuję bar­dzo.
A tamta znów się ode­zwała. Nie wie­rzy­łam wła­snym uszom.
– Świń­ski… co?
Ale wtedy wró­ciła Wie­roczka. Sta­rała się nie patrzeć na leka­rza. A ten miał na twa­rzy uśmie­szek, który mogła­bym nazwać „tłu­stym”, ale nie lubię tanich gier słow­nych.
– Wszystko w naj­lep­szym porządku. Lek­kie zapa­le­nie, nic wię­cej.
– A jeśli one… znów?
– Wyrów­na­łem formę i roz­miar. Bez obawy. Możemy uwa­żać sprawę za zakoń­czoną…
I wie­lo­znaczna pauza.
Wie­roczka, nie patrząc, podała mu zamszowy wore­czek. Dok­tor zręcz­nymi pal­cami roz­wią­zał tasiemkę.
– Mam nadzieję, że to wystar­czy – wybą­kała Wie­roczka. Naj­wi­docz­niej wszystko się udało i teraz chciała sobie stąd jak naj­szyb­ciej pójść. W dłoni dok­tora coś zami­go­tało.
– Madame – powie­dział oschle. Rzu­cił sekre­tarce wymowne spoj­rze­nie. Z jej twa­rzy natych­miast znik­nęła uprzej­mość. Na jej miej­scu zago­ścił chłód. Sekre­tarka szybko prze­szła przez pomiesz­cze­nie i prze­krę­ciła klucz w drzwiach.
Wie­roczka bez­rad­nie patrzyła na leka­rza. Naj­wi­docz­niej to spoj­rze­nie ze spek­ta­klu Wilki i owce. Nie widzia­łam go, ale moja towa­rzyszka nie­wąt­pli­wie zba­ra­niała.
– Pro­szę pła­cić.
– Wy… wy… To bry­lanty i opale.
– To szkiełka.
Sekre­tarka patrzyła teraz na Wie­roczkę jak na wesz.
– To nie­moż­liwe – powie­działa moja towa­rzyszka, rumie­niąc się. – Poda­ro­wał mi je…
To nazwi­sko robiło wra­że­nie. Stąd ta cała tajem­nica: książę Ach­tyn­cew zbił ogromny mają­tek na kre­dy­tach kole­jo­wych. Wiesz­czono mu nawet tekę mini­stra. Ale lekarz był Fran­cu­zem i naj­wy­raź­niej słabo się orien­to­wał, kto jest kim w Rosji. Wielki błąd w jego pro­fe­sji. Pomy­śla­łam, że w nie­dłu­gim cza­sie dopro­wa­dzi go to do ruiny.
– Madame, pro­szę pła­cić albo wezwiemy poli­cję.
– To nie­moż­liwe – szep­tała bez prze­rwy Wie­roczka. Była na gra­nicy omdle­nia.
A ta żmija pod­nio­sła już słu­chawkę tele­fonu.
– Pro­szę zacze­kać – powstrzy­ma­łam ją.
Wyję­łam z uszu kol­czyki. Opra­wione bry­lan­towe soli­tery były nie­wąt­pli­wie praw­dziwe. Po tym, jak Chan­żon­kow otwo­rzył w Moskwie stu­dio fil­mowe, Saszeńka nie śmiałby zary­zy­ko­wać cze­goś takiego, co zro­bił książę Ach­tyn­cew… Fran­cuz i jego sekre­tarka wymie­nili spoj­rze­nia. Wycią­gnę­łam dłoń z kol­czy­kami, nie patrząc.
– Pro­szę brać. No!
Gest był w sam raz. Gest rzym­skiej cesa­rzo­wej. Co do głosu, to nie jestem pewna. W kinie głos nie jest potrzebny. Ani u Saszeńki, ani u Chan­żon­kowa.
Jędza podała mu kol­czyki. Spoj­rzał. Wzro­kiem doświad­czo­nego oszu­sta. I wsu­nął je do kie­szeni.
– A to zabie­ram. Na pamiątkę. – Zgar­nę­łam z jego ręki biżu­te­rię: szklane opale i szklane bry­lanty. Chwy­ci­łam pra­wie nie­przy­tomną Wie­roczkę. – Klucz.
Jędza podała mi go, popa­trzyw­szy nie­śmiało na swo­jego pana. Wyszły­śmy na kory­tarz. Spoj­rza­łam w wyso­kie sto­jące lustro. Wie­roczka była pur­pu­rowa jak kur­tyna w praw­dzi­wym teatrze dra­ma­tycz­nym. I można było przy­siąc, że zawdzię­czała urodę jedy­nie natu­rze.
Tyle że nie jedy­nie jej.
No cóż, za fał­szywy biust pełen świń­skiego tłusz­czu książę zapła­cił Wie­roczce fał­szywymi bry­lan­tami. „A prze­cież mógłby praw­dzi­wymi” – pomy­śla­łam. Ale pew­nie dla­tego to książę jest milio­ne­rem, a ja nie. Można powie­dzieć, że uczu­cie, któ­rym obda­rzyła go Wie­roczka, oka­zało się zupeł­nie bez­in­te­re­sowne.
To śliczne! Roze­śmia­łam się.
Wie­roczka patrzyła na mnie zdez­o­rien­to­wana, zasta­na­wia­jąc się, czy aby nie wpa­dłam w histe­rię. Nie mogłam jej prze­cież wyja­śnić, co mnie tak roz­śmie­szyło.
– Maki­jaż – wska­za­łam na lustro. – Przy­je­cha­łam pro­sto z planu.
Moją twarz pokry­wała gruba war­stwa żół­tej pomady, która dopiero na taśmie wycho­dzi biała niczym skóra.
Chcia­łam zetrzeć roz­ma­zaną pomadę. Się­gnę­łam po chu­s­teczkę, ale przy­po­mnia­łam sobie, że upu­ści­łam ją w aucie.

Roz­dział 2

„…Oka­zało się, że…”
Palec Zaj­cewa zawisł w powie­trzu. Maszyna do pisa­nia szcze­rzyła wytarte zęby, które prze­żuły już tony rapor­tów, pro­to­ko­łów i zgło­szeń. Wresz­cie odna­lazł zagu­bioną literę „o”. Pod­cią­gnął zapa­dły kla­wisz. Huk­nął poje­dyn­czy wystrzał. „Oka­zało się, że o”. Obie ręce spo­częły u pod­stawy maszyny, jakby tylko na to cze­kały.
Kędzie­rzawa głowa Nie­fie­dowa wsu­nęła się przez drzwi. Senne oczka spoj­rzały na Zaj­cewa. Nie dało się z nich nic wyczy­tać. Wyra­żały to, co zawsze – nic. Popa­trzył i bez­gło­śnie znik­nął, niczym sowa w dziu­pli.
Ręce Zaj­cewa wciąż leżały w bez­ru­chu. Dwie śnięte białe ryby. Wysi­łek woli, na który się teraz zdo­był, mógłby prze­su­nąć kamie­nicę. Pod­niósł ręce i skie­ro­wał je znowu ponad kla­wia­turę. Wypro­sto­wał palce wska­zu­jące. Choć maszyna prze­żu­wała tony papieru, on wciąż nie nauczył się porząd­nie na niej pisać. Stu­kał dwoma pal­cami. I to mu wystar­czało.
„O” – co chciał przez to powie­dzieć? Myśli bez­ład­nie mio­tały mu się po gło­wie. Pró­bo­wał je nacią­gnąć jak łań­cuch na zębatkę, ale upar­cie spa­dały.
Zaj­cew spoj­rzał na zęby kla­wi­szy. Stresz­cza­nie zamknię­tej sprawy wyda­wało się nie­po­trzebne, bez­sen­sowne. Wszystko mu się takie wyda­wało. Jakby pod­czas tej podróży na połu­dnie, pod­czas któ­rej łapał zabójcę kłu­sa­ków1, coś w nim pękło i teraz już od roku przez to pęk­nię­cie scho­dziło z niego powie­trze. Sta­wiał się na służbę, co wię­cej – pra­co­wał, łapał ban­dy­tów i wywią­zy­wał się z obo­wiąz­ków. Jed­no­cze­śnie ta praca wywo­ły­wała w nim uczu­cie odkle­ja­nia się od samego sie­bie: cały czas był w ruchu, ale rów­no­cze­śnie tępo patrzył na to z boku i nie rozu­miał, po co to wszystko.
– Wasiu, ogłu­chłeś?
Zaj­cew o mało nie pod­sko­czył na krze­śle. W drzwiach stał teraz Samoj­łow. Ster­czące baczki przy­da­wały jego twa­rzy kociego wyrazu. Nie wyglą­dał jak syty kot domowy, ale jeden z tych podwór­ko­wych kocu­rów z poszar­pa­nymi uszami, szra­mami na mord­kach i skoł­tu­nioną sier­ścią. Jego chód był bez­gło­śny, a pazury miał zawsze w pogo­to­wiu. Przy swo­ich z bry­gady Samoj­łow wysu­wał je jedy­nie tro­szeczkę. Cza­sem dra­snął, cza­sem drap­nął, ale ni­gdy do krwi.
– Drę­czą cię suk­cesy Alek­sego Toł­stoja? – Samoj­łow zaczął go maglo­wać. – Albo Lwa? Powieść piszesz czy co?
– Czego chcesz?
– Będzie jesz­cze na to czas. Odklej tyłek, pisa­rzu. Ogło­sili powszechną mobi­li­za­cję. Nie sły­sza­łeś, co?
Zaj­cew był zdzi­wiony, bo fak­tycz­nie nie sły­szał.
– Umar­lak na ulicy Kra­snych Zor’. – I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, dodał: – Szcze­góły dosta­niesz na piśmie. No, ruszaj się.
Odpo­wie­dzi pew­nie i tak by się nie docze­kał. Zaj­cew poczła­pał w kie­runku drzwi. Mógł przy­naj­mniej uciec od szcze­rzą­cej się do niego otchłani.
Jedyny dobry sku­tek jego dele­ga­cji na połu­dnie był taki, że sto­sunki panu­jące w ich bry­ga­dzie, a dokład­niej sto­sunki mię­dzy nim a resztą bry­gady znowu się ocie­pliły. Stały się pra­wie takie jak daw­niej. O ile to oczy­wi­ście moż­liwe, kiedy człon­kiem bry­gady jest też były gepe­usz­nik, a wszy­scy myślą, że ty rów­nież jesteś w to umo­czony, albo jako dono­si­ciel, albo ten, na któ­rego dono­szą. Mówiąc krótko, sto­sunki nie­malże ser­deczne.
Sil­nik już war­ko­tał. Wszy­scy zajęli swoje miej­sca. Nie­fie­dow, jak zawsze, nieco z boku. Zaj­cew spo­czął obok na drżą­cym, roz­grza­nym sie­dze­niu. Sowia buźka nawet nie drgnęła. Roz­mowy nie prze­rwano. Zresztą, Nie­fie­dow nie był do niej zapro­szony. Tylko słu­chał.
Zaj­cew ode­zwał się, choć nie­chęt­nie:
– Kim jest zabity? Już wia­domo?
– Zabita.
– Tak.
– Nie. – Wszyst­kie trzy odpo­wie­dzi zabrzmiały jed­no­cze­śnie.
– Jakaś stara akto­reczka.
Zaj­cew oparł się i zaczął wyglą­dać przez drżące okno. Roz­mowa nabrała filo­zo­ficz­nego cha­rak­teru.
– Stara aktorka. Jest w tym coś smut­nego, no nie? – Sie­ra­fi­mow był naj­wi­docz­niej w kon­tem­pla­cyj­nym nastroju.
„Znowu na kacu” – stwier­dził Zaj­cew.
– Czemu smut­nego? Dożyła sta­ro­ści, to pora umie­rać – wark­nął Samoj­łow.
– Skoro ją krop­nęli, to zna­czy, że nie pora, ale ktoś jej pomógł.
– Zależy jak spoj­rzeć.
– Jak­kol­wiek na to patrzeć. Nóż w piersi.
– Skąd wiemy?
– Dozorca. On nas wezwał.
Auto­mo­bil poko­nał breję na pro­spek­cie 25 Paź­dzier­nika. Dotarł do mostu. Pomknął w stronę Pie­tro­gradki pomię­dzy krzywo zawie­szo­nymi na nie­bie mewami a wodą. Na błę­kit­nym tle migo­tały błę­kitne kopuły meczetu.
– Stare wiedźmy są zazwy­czaj żywotne. Taka cza­row­nica poro­śnie mchem i grzy­bami, a wciąż pazu­rami trzyma się życia.
– Kiedy urywa się młode życie, to jakby bar­dziej szkoda.
– Życie to życie – powie­dział ostro Kracz­kin.
I wszy­scy się zamknęli. Auto­mo­bil, minąw­szy dozorcę, wje­chał w bramę z gra­nia­stą latar­nią na solid­nym łań­cu­chu. Zaj­cew wysiadł pierw­szy.
Dozorca pod­biegł do fron­to­wego wej­ścia. I stał tam na bacz­ność. Wycze­ki­wał pod­cho­dzą­cych jeden po dru­gim śled­czych.
– To ja was wezwa­łem – obwie­ścił z dumą.
Zaj­cew zwol­nił kroku, zadarł głowę. Fasada była jed­no­cze­śnie mroczna i ele­gancka. Podobne budynki wzno­szono chęt­nie tuż przed rewo­lu­cją. Pro­spekt Kamien­no­ostrow­ski, teraz ulica Kra­snych Zor, sta­wiał wów­czas na wyso­kość, zgod­nie z modą.
Samoj­łow wpadł Zaj­ce­wowi na plecy i popchnął go. Zde­ner­wo­wał się.
– Wasiu, a ty co, na wrony polu­jesz?
I omi­nął kom­pana jak iry­tu­jącą prze­szkodę.
– Coś wam dolega? – nie­mal bez­gło­śnie zapy­tał Nie­fie­dow, nie spoj­rzaw­szy.
– Mnie? – zdzi­wił się Zaj­cew. – Nie. No co ty, Nie­fie­dow.
Zaj­cew dogo­nił Kracz­kina, Samoj­łowa i Sie­ra­fi­mowa.
– Które pię­tro, sza­nowny oby­wa­telu? – zwró­cił się do dozorcy.
– No ten… jej pię­tro. – I obja­śnił zagad­kowe słowa zro­zu­mia­łym gestem. – O tu.
Miesz­ka­nie znaj­do­wało się na dru­gim pię­trze. Daw­niej musiało być naj­droż­sze i naj­bar­dziej luk­su­sowe w całej kamie­nicy. Zaj­cew spoj­rzał pod nogi. Mosiężne zaczepy na kamien­nych stop­niach wska­zy­wały, że w przed­re­wo­lu­cyj­nych cza­sach na klatce scho­do­wej leżał dywan. Kracz­kin zaczął gry­ma­sić:
– Może windą pojadę?
– Nóżki bolą? Wali­zeczka rączki zmę­czyła? Uwa­żaj, bo zwol­nią cię ze służby. Za brak spraw­no­ści fizycz­nej.
– Winda nie działa – roz­legł się głos dozorcy, drep­ta­ją­cego tuż obok i pró­bu­ją­cego wetknąć pomię­dzy nich nos. – Wzy­wa­li­śmy ślu­sa­rza, ale coś nie przy­cho­dzi.
Ale Kracz­kin już naci­snął guzik i w kabi­nie wyło­żo­nej rzeź­bioną boaze­rią zapa­liło się świa­tło.
– Zadzia­łała – zdu­miał się dozorca, jakby winda była czymś w rodzaju tęczy, zupeł­nie nie­za­leż­nej od woli śmier­tel­ni­ków.
– A ja, Samoj­łow, nóżek nie potrze­buję. – Kracz­kin wszedł do windy, któ­rej bli­skie pokre­wień­stwo z latar­nią na podwó­rzu nie budziło wąt­pli­wo­ści. – To tobie są potrzebne, bo za ban­dy­tami latasz. Mój atut kryje się tu – powie­dział, wska­zu­jąc gestem wła­sne czoło, a winda z jękiem ponio­sła go w górę.
Na pię­tro dotarli pra­wie jed­no­cze­śnie.
– …Ale ty, Samoj­łow, oczy­wi­ście nie rozu­miesz, o czym mówię – zakoń­czył myśl Kracz­kin. – Bo u cie­bie tam pusto.
– Otwie­raj – pole­cił dozorcy Zaj­cew.
Ten z klu­czem zanur­ko­wał pod łok­ciem śled­czego. Drzwi do miesz­ka­nia, wyso­kie, rzeź­bione i co naj­mniej sko­li­ga­cone z dębową boaze­rią w win­dzie, były upstrzone tablicz­kami z nazwi­skami miesz­kań­ców. Komu­nałka. „W każ­dym pokoju po rodzi­nie” – pomy­ślał Zaj­cew. Tak jak wszę­dzie. Tabliczki z nazwi­skami miesz­kań­ców były drew­niane lub tek­tu­rowe, a nie­które nie były wcale tablicz­kami, ale zwy­kłymi skraw­kami papieru. Tylko jedna z nich była bogat­sza, mosiężna. „W. Berg”. Zaj­cew zało­żył, że to dawny wła­ści­ciel całego miesz­ka­nia. Może nawet były adwo­kat. Albo inży­nier. Rewo­lu­cja w całej swej hoj­no­ści zosta­wiła mu jeden pokój w jego wła­snym – obec­nie zna­cjo­na­li­zo­wa­nym – miesz­ka­niu. I wyna­gro­dziła go sąsia­dami.
Przez otwarte drzwi widać było obszerny kory­tarz. Drzwi, drzwi, drzwi. W kuchni kipiało życie: dobie­gały ich ciche roz­mowy, chlu­poty, pach­niało jedze­niem. „Jak na miesz­ka­nie, w któ­rym leży trup, to jakoś nie­przy­jem­nie cicho”. Zaj­ce­wowi nie spodo­bało się to, co widział. Zazwy­czaj miesz­kańcy sta­rali się wszę­dzie wejść i wszystko zoba­czyć. Jeden przez dru­giego pchali się z dobrymi radami lub podej­rze­niami.
Wszedł. Sąsie­dzi stali w kuchni – ago­rze każ­dej lenin­gradz­kiej komu­nałki. Roz­ma­wiali nie­zbyt gło­śno. Umil­kli, kiedy zoba­czyli przy­by­szów.
– Kto zna­lazł nie­boszczkę?
Zaj­cew świa­do­mie uni­kał słowa „zamor­do­wana”, dopóki nie zostało to osta­tecz­nie usta­lone. Cisza.
– Ja – ode­zwała się star­sza kobieta: kubik swe­tra nad kubi­kiem spód­nicy. I wetknęła czer­wony, sią­ka­jący nos w pomiętą chu­s­teczkę.
– Samoj­łow. – Zaj­cew poru­szył pod­bród­kiem.
Wszystko było jasne bez słów: trzeba z nią poroz­ma­wiać w pierw­szej kolej­no­ści. Samoj­łow ski­nął głową.
Zaj­cew zatrzy­mał się w drzwiach kuchen­nych. Rozej­rzał się. To ważne, żeby bez zasta­no­wie­nia zła­pać pierw­sze, naj­ostrzej­sze wra­że­nie, jakie wywo­łują sąsie­dzi i miesz­ka­nie. W tej kuchni pano­wał bez­względny porzą­dek. Nie było cha­osu róż­no­ko­lo­ro­wych sto­łów i garn­ków. Żad­nych sznur­ków, tylko mie­dziany blask przy­bo­rów kuchen­nych. Szafki. Jakby to nie była kuch­nia komu­nalna, którą współ­dzieli dwa­na­ście rodzin, a każda z nich ma swój mają­tek, swoje gospo­dar­stwo, swoje przy­zwy­cza­je­nia. Pła­czą­cej kobie­cie już poda­wano kubek. Jej zęby stuk­nęły o ema­lio­wane brzeg. Potem się wszystko prze­my­śli.
Dozorca otwie­rał pokój. Zaj­cew ruszył w jego stronę. Nie­fie­dow, Sie­ra­fi­mow i Samoj­łow zamarli na progu. Jakby się wystra­szyli. Przez drzwi wpa­dał na kory­tarz klin dzien­nego świa­tła, w któ­rym ze wszyst­kich trzech pozo­stały jedy­nie czarne kon­tury. Zaj­cew sta­nął jako czwarty i zro­zu­miał, dla­czego nie zde­cy­do­wali się wejść.
Nie było dokąd.
Pokój był zasta­wiony meblami aż po wysoki, zdo­biony sztu­ka­te­rią sufit. Krze­sła stały na fote­lach. Fotele na sto­łach. Pufy na kana­pach. Na szaf­kach umiesz­czono kozetki z roz­cza­pie­rzo­nymi sztyw­nymi nóż­kami. Pię­trzyły się tu góry, urwi­ska, pira­midy. Ster­czały meblowe nóżki. Blaty i ścianki wygra­dzały ślepe uliczki. W prze­świ­cie mignęło bilar­dowe sukno, któ­remu kurz nadał szary, woj­skowy kolor. Bile wyglą­dały jak ska­mie­liny jaj pre­hi­sto­rycz­nego jasz­czura. A dalej znów nie­prze­byty gąszcz drew­nia­nych nóżek róż­nej gru­bo­ści. Za nim zwi­sały jakieś aksa­mitne czy jedwabne tka­niny – może zasłony, a może sukienki, powty­kane gdzie popa­dło. Nie wia­domo było już, gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie prawo, a gdzie lewo w tym gęstym labi­ryn­cie skon­stru­owa­nym z drewna, cięż­kich beli jedwa­biu i brązu. Migo­tały krysz­ta­łowe kol­czyki żyran­dola, który odbi­jał się w prze­krzy­wio­nym zwier­cia­dle. Na wypo­le­ro­wane powierzch­nie wokół padały drżące sło­neczno-bry­lan­towe iskry. Jedyna szcze­lina w tym cha­osie mebli była jak powietrzna kolumna wsparta na pod­sta­wie z łóżka i zwień­czona kapi­te­lem z żyran­dolu. Nie­zno­śnie pach­niało kurzem.
Jako pierw­szy ock­nął się Sie­ra­fi­mow.
– Nie daj Boże, żeby nam coś na łeb spa­dło.
Wąziut­kie przej­ście, któ­rym ledwo dawało się prze­śli­znąć, pro­wa­dziło do łóżka. Leżała na nim mar­twa sta­ruszka. Pod świe­tli­stym sza­lem ster­czały stopy i nos. A także ręko­jeść noża.
– Ktoś doty­kał ciała? – Zaj­cew obró­cił się w kie­runku dozorcy.
– Nikt nie doty­kał, wasza dostoj­ność – wymam­ro­tał dozorca, któ­remu widok oso­bli­wego labi­ryntu wyma­zał z pamięci ostat­nie pięt­na­ście lat.
Zaj­cew, Kracz­kin i Samoj­łow wymie­nili ukrad­kowe spoj­rze­nia. Twarz ofiary była przy­kryta sza­lem. Samoj­łow przy­tak­nął pra­wie nie­zau­wa­żal­nie: tak, przy­ci­śnie o to sąsia­dów.
Zaj­cew dał krok i o mało nie ude­rzył się o głowę szcze­rzą­cego zęby niedź­wie­dzia polar­nego. Reszty futra nie było widać spod góry kanap, kre­den­sów, koze­tek i szaf. Pozo­stali śled­czy wci­snęli się do środka. Wszy­scy uno­sili brody i krę­cili gło­wami. Po czę­ści dla­tego, że dzi­wił ich ten maga­zyn, po czę­ści zaś dla­tego, że oba­wiali się łup­nąć o coś głową albo – co gor­sza – spro­wa­dzić lawinę.
– No po pro­stu Koro­boczka – powie­dział Sie­ra­fi­mow. Cały był bia­ło­ró­żowy jak rzeź­biony che­ru­bi­nek, co wspa­niale paso­wało do jego cer­kiew­nego nazwi­ska, które było zbyt dłu­gie, żeby go uży­wać, więc wszy­scy nazy­wali go Simą.
Gdyby ktoś zapy­tał Zaj­cewa o imię i otcze­stwo jego współ­pra­cow­nika, miałby kło­pot z natych­mia­stową odpo­wie­dzią. Sima to Sima. Bóg jeden wie, jakim cudem wyglą­dał zawsze na służ­bie tak nie­win­nie i pas­chal­nie. Świad­ko­wie zwie­rzali mu się ze wszyst­kiego. „Wła­śnie tak dzia­łają jego wiel­kie, okrą­głe, błę­kitne oczy” – pomy­ślał Zaj­cew nie bez zazdro­ści. Wszy­scy myślą, że jest przy­głupi. Sie­ra­fi­mow zaczął nie­dawno kurs w szkole wie­czo­ro­wej i prze­ra­biali tam wła­śnie Mar­twe dusze Gogola.
– Raczej Plusz­kin – popra­wił go Samoj­łow, który zaczął cho­dzić do wie­czo­rówki rok wcze­śniej, bo gro­żono mu obniżką pen­sji. – To zna­czy Plusz­kina. A może nawet stara lichwiarka.
Samoj­łow był już po lek­tu­rze Zbrodni i kary.
– Co też sta­rość robi z ludźmi – wypa­lił wiecz­nie mil­czący Nie­fie­dow. Nikt mu nie odpo­wie­dział. Jak zawsze.
– Nie daj Boże dożyć cze­goś takiego – burk­nął Sie­ra­fi­mow. – Już lepiej, żeby mnie ktoś zastrze­lił za młodu.
– A ugryź się w język!
– Jasny gwint! – Zaj­cew szu­kał miej­sca, gdzie mógłby posta­wić stopę. – Jak tu pro­wa­dzić oglę­dziny? Tu się można zabić albo nogi sobie poła­mać.
– Spójrz­cie. – Kracz­kin wska­zał na skli­no­wany z każ­dej strony for­te­pian. Puchate od kurzu foto­gra­fie w ram­kach stały na nim albo leżały raz na zawsze prze­wró­cone. Przed­sta­wiały jedną i tę samą pięk­ność. Uwiecz­niały dawno minione życie i stroje, który zupeł­nie już wyszły z mody. Ona z wyraź­nie pod­kre­ślo­nymi oczami. Ona w kape­lu­szu wiel­kim jak koło. Ona w powo­zie zaprzę­żo­nym w stru­sia. Ona w aucie. Ona w mał­pim futrze. Ona…
Ale Kracz­kin nie patrzył już na foto­gra­fie. Zasę­pił się.
– Tfu – powie­dział Sie­ra­fi­mow. – Jak ludziom nie wstyd?
– Dobrze zro­biła. Miała co wspo­mi­nać na sta­rość. – Samoj­łow chciał dowieść, że jest eks­per­tem od kobie­cej psy­cho­lo­gii.
Wzrok Nie­fie­dowa błą­dził gdzieś w górze wśród zwa­łów mebli. Naga pięk­ność w ramce go nie zain­te­re­so­wała.
– Tfu – rzu­cił znów Sie­ra­fi­mow w kie­runku foto­gra­fii, odda­jąc spra­wie­dli­wość swo­jemu pocho­dze­niu. Jego ojciec był popem.
Uno­sząc nogi niczym żura­wie w bagnie, śled­czy zagłę­biali się w gęstwinę pokoju. Zaj­cew dotarł wresz­cie do łóżka, na któ­rym leżał trup. „Stara aktorka. Jest w tym coś smut­nego” – we wcze­śniej­szych sło­wach Sie­ra­fi­mowa coś było. Zaj­cewowi wyda­wało się przez moment, że deli­katny szal unosi się pod wpły­wem odde­chu. Nie, oczy­wi­ście, że nie, to tylko złu­dze­nie. Wycią­gnął rękę i za koniu­szek odsu­nął mate­riał z twa­rzy nie­boszczki.
Serce mu się ści­snęło.
Nie zoba­czył żad­nej sta­ru­chy.
Piękna, deli­katna twarz kobiety była spo­kojna. Burza wło­sów. Cień rzu­cany przez rzęsy. Fan­ta­zyjna linia ust. Białe, wypiesz­czone dło­nie z mig­da­łami paznokci. Tak, miała co naj­wy­żej trzy­dzie­ści kilka lat. No, może czter­dzie­ści. Zaj­cew przy­glą­dał się jej w osłu­pie­niu.
Było mu nie­swojo. Jakby leżała przed nim Gogo­low­ska Pan­noczka.
– Ech – powie­dział Kracz­kin, krę­cąc głową – Sic transit glo­ria mundi.
– Co-o-o?
– Ech, Wario – powie­dział naraz ze smut­kiem i zdzi­wie­niem Kracz­kin, nie odry­wa­jąc wzroku od ofiary.
– Kracz­kin, to twoja zna­joma?
Dawny car­ski śled­czy tylko pokrę­cił głową. Teraz już wszy­scy stali wokół ciała.
– To prze­cież Waria Mie­tiel.
Wszy­scy patrzyli na Kracz­kina. I Samoj­łow, i Sie­ra­fi­mow, i Zaj­cew, i Nie­fie­dow. Każda z tych czte­rech twa­rzy przy­po­mi­nała pustą kostkę domino.
– Szcza­wie – powie­dział Kracz­kin. – Nie macie poję­cia, kto to. – Zaj­cew spo­glą­dał na młodą, mar­twą twarz. – No cho­ciaż nazwi­sko?! Może cho­ciaż sły­sze­li­ście? No co, nie cho­dzi­li­ście do kina?
– To jest pyta­nie do płci pięk­nej – burk­nął Samoj­łow. – Mnie takie bzdury nie inte­re­sują.
– Myśla­łem, że już dawno nie żyje – odparł Sie­ra­fi­mow, wzru­sza­jąc ramio­nami.
„Dla­czego w ogóle uzna­li­śmy, że jedziemy do mar­twej sta­ru­chy?” – pomy­ślał z bólem Zaj­cew, który nie lubił pośpiesz­nych wnio­sków, bo zawsze prze­szka­dzały w pracy. I odpo­wie­dział sam sobie: a dla­tego, że Rosja, która tę aktorkę ubó­stwiała, znik­nęła razem z kape­lu­szami wiel­kimi jak koła, nie­zgrab­nymi gru­cho­tami o ster­czą­cych reflek­to­rach, adwo­ka­tami z pro­spektu Kamien­no­ostrow­skiego i swoim kinem nie­mym. Znik­nęła tak szybko i tak zupeł­nie, jakby wszystko wyda­rzyło się dawno, dawno temu, a nie rap­tem przed pięt­na­stu laty.
Leżała przed nimi Waria Mie­tiel. Zupeł­nie zapo­mniana gwiazda przed­re­wo­lu­cyj­nych fil­mów nie­mych.

Roz­dział 3

Wszy­scy wpa­try­wali się w meblowe zbo­cza jak zaklęci. Ponad szczy­tami żyran­dola w kolo­rze bry­lan­to­wego lodu w słu­pie świa­tła wiro­wał zło­ci­sty kurz. Śled­czy nie byli w sta­nie się poru­szyć.
– No to co, towa­rzy­sze… – Zaj­cew się prze­bu­dził i ape­lo­wał teraz do pozo­sta­łych. – Jak by to powie­dzieć, nóżki w dłoń. Zada­nie numer dwa to zebrać dowody.
– A numer jeden?
– Wyjść z tego cało.
Nikt się nie poru­szył.
Kracz­kin ostroż­nie pogła­dził wypo­le­ro­waną meblową nogę rzeź­bioną w lilie. Ster­czała tuż przed jego nosem. Ale czy nale­żała do krze­sła, fotela, para­wanu czy może eta­żerki, nikt nie wie­dział. Meblowy tułów krył się w głę­bi­nach przy­gnie­ciony przez drew­nianą gęstwę. Kracz­kin roz­tarł w pal­cach puszy­sty kurz. Nie cie­szyła go per­spek­tywa dźwi­ga­nia mebli.
Zaj­cew wyjął z kie­szeni chustkę. Zła­pał przez nią ręko­jeść. Musiał użyć siły, bo nóż wszedł głę­boko.
– Przy­naj­mniej mamy narzę­dzie zbrodni. Pakuj je, Kracz­kin.
– A ciało ktoś musiał prze­nieść – zauwa­żył tam­ten, odbie­ra­jąc nóż. – Sama prze­cież nie rzu­ciła się tak na łóżko.
– Aha. I nie przy­kryła twa­rzy sza­lem.
– Ciężki nóż. – Kracz­kin zwa­żył go w ręce. Obej­rzał ostrze. – Na ręko­je­ści jest inkru­sta­cja. Nie byle jaki okaz… Dobra, idziemy dalej.
Wzięli się do roboty. O obej­rza­nej już zmar­łej (nie zna­le­ziono innych ran na ciele), którą przez deli­kat­ność znów przy­sło­nięto sza­lem, szybko zapo­mnieli. Skoń­czyli z nią. Pra­co­wali nie­śpiesz­nie. Mebel po meblu. Naj­pierw pró­bo­wali. Potem zaczy­nali poru­szać jak zębem. Wresz­cie spraw­dzali, gdzie znika i o co zacze­pia. Czy nie pocią­gnie za sobą jakie­goś dębo­wego mon­strum. Pró­bo­wali roz­ru­szać, popra­wiali, uno­sili. I dopiero upew­niw­szy się, że jest bez­piecz­nie, cią­gnęli. Poda­wali sobie w łań­cuszku. Przy wyj­ściu wszystko przej­mo­wał mili­cjant Sara­fa­now, wezwany do pomocy. Oglę­dziny przy­po­mi­nały prze­pro­wadzkę komisu. Roz­biórkę osu­wi­ska po powo­dzi. Demon­taż bary­kady. Inwen­ta­ry­za­cję w muzeum.
– Nie zapo­mi­najmy, żeby zwra­cać uwagę na rze­czy podej­rzane – wystę­kał Zaj­cew, trzy­ma­jąc róg pasia­stej kanapy. – Zbie­ramy dowody.
Na razie sta­wiali rze­czy we wspól­nym kory­ta­rzu. Tak ogrom­nym, że można w nim było tre­no­wać mara­toń­czy­ków.
Wezwano też nowy nary­bek bry­gady: Ochot­ni­kowa, Kukusz­kina i Zaka. Ale ci na razie plot­ko­wali w hallu. Spra­wiali wra­że­nie, że poma­gają Samoj­ło­wowi prze­słu­chi­wać podej­rza­nie spo­koj­nych sąsia­dów. „Uczyli się od mistrza”, tak jak przy­ka­zał im Zaj­cew. Wciąż było trudno pomie­ścić się w pokoju.
Zaj­cew, Kracz­kin, Nie­fie­dow i Sie­ra­fi­mow zde­cy­do­wali, że na początku wyło­wią i wyniosą wszyst­kie lżej­sze przed­mioty. Żeby zdo­być jakiś przy­czó­łek. A potem – z pomocą żół­to­dzio­bów – wezmą się do tłu­stych olbrzy­mów: szaf, komód, kre­den­sów i kanap.
W powie­trzu wisiał kurz. Sie­ra­fi­mow kichał dono­śnie, gwał­tow­nie potrzą­sa­jąc głową. Kracz­kin wyda­wał tylko ciche „psik” w zgięty łokieć. Nie­fie­dow kichał jak mops: „krh”. Zaj­cewa od kataru roz­bo­lały skro­nie.
– Jak ona tu w ogóle mogła żyć?
Słowa Kracz­kina suge­ru­jące moż­liwą przy­czynę śmierci wywarły wra­że­nie. Nie­trudno było uwie­rzyć, że na nie­boszczkę mogła spaść któ­raś z sza­fek spod sufitu. Gdzieś z głę­bin mógł się wynu­rzyć zapo­mniany przy­cisk do papieru. Fotel mógł gruch­nąć z wyso­ko­ści. Jak­kol­wiek było, nikt nie chciał doświad­czyć takiego losu.
– Wcale nie­stare bab­sko – nie dowie­rzał Sie­ra­fi­mow. – A taki roz­piź­dziel.
„Szczyty bez­myśl­no­ści” – pomy­ślał Zaj­cew, mie­rząc wzro­kiem się­ga­jący sufitu masyw. Z zapa­chem kurzu zmie­szał się już zapach potu, a mebli wcale nie robiło się mniej.
– Nie była prze­cież wariatką. – Kracz­kin zda­wał się sły­szeć myśli dowódcy.
– Ludzie się zmie­niają – odpa­ro­wał Zaj­cew.
– Mistyka.
– No jak tam, Samoj­łow?
– Mistyki, Sima, to w tym nie ma żad­nej. Meble były jej. Miesz­ka­nie też. Miesz­ka­nie „zagę­ścili”. Wydzie­lili jej ten pokój… A ona przed kwa­te­run­kiem dała pew­nie dozorcy parę gro­szy i wszyst­kie meble znie­siono tutaj.
– Wyobra­żam sobie miny sąsia­dów – odpo­wie­dział Sie­ra­fi­mow. – Myśleli, że się upasą, a przy­je­chali na gołe ściany. Na jęki i zaża­le­nia było już za późno.
– A ona co, wie­rzyła, że wła­dza radziecka sobie pój­dzie? I sąsia­dów wyrzucą? – rzu­cił skryty za bary­kadą Zaj­cew. – A mówi­łeś, Kracz­kin, że nie była wariatką.
Kracz­kin nie odpo­wie­dział. Wielu wów­czas na to liczyło. „A część liczy jesz­cze do tej pory” – pomy­ślał Zaj­cew. Nie­fie­dow uniósł rąbek szala i patrzył na nie­boszczkę. Wyglą­dał jak Ger­man przy łożu Damy Piko­wej. Medycy byli już w dro­dze po ciało.
– Czemu się gapisz, Nie­fie­dow? – zapy­tał go zza ple­ców Sie­ra­fi­mow, trzy­ma­jący kozetkę w wypro­sto­wa­nych rękach. – Pracą się zmę­czy­łeś?
Nie­fie­dow opu­ścił szal, wycią­gnął ręce i prze­jął kozetkę. Potknął się i o mało nie runął z meblem w dło­niach. Wszyst­kim wyda­wało się, że ta chwila trwa całą wiecz­ność. Ale Nie­fie­dowowi udało się wypro­sto­wać i utrzy­mać rów­no­wagę.
– Jasny gwint! – wydu­sił Sie­ra­fi­mow, doszedł­szy do sie­bie.
– Patrz, gdzie leziesz. Wszyst­kich byś nas pogrze­bał, gdy­byś wal­nął o ścianę – wark­nął Kracz­kin. – Śmierć pod kanapą.
– O co się potkną­łeś? – zapy­tał ze współ­czu­ciem Zaj­cew.
– Tu się można o wszystko potknąć – bia­do­lił Kracz­kin. – Trzeba mieć oczy otwarte.
Zaj­cew pod­niósł z pod­łogi jedwabny pasek. To on skądś się zsu­nął i pra­wie spo­wo­do­wał lawinę.
– Prze­pra­szam – wymam­ro­tał Nie­fie­dow.
Kozetka popły­nęła do wyj­ścia. Zaj­cew rzu­cił skra­wek mate­riału byle dalej.
Sie­ra­fi­mow chwy­cił opar­cie kolej­nego fotela. W trze­wiach pokoju zabur­czało i zaskrzy­piało. Wszy­scy zamarli, czu­jąc, jak pot wystę­puje im na czoła. Bali się tąp­nię­cia. Po chwili oka­zało się, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Sie­ra­fi­mow poczer­wie­niał aż po czu­bek głowy.
Zaj­cew prze­łknął ślinę.
– Simo, ty może też, tego… uważ­niej.
– Towa­rzy­szu Sie­ra­fi­mow, to jest jak gra w bierki – powie­dział men­tor­skim tonem Kracz­kin.
– Jakie znowu bierki? – odburk­nął tam­ten gniew­nie. Figlarne słówko mu się nie spodo­bało. Zaj­cew pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, co jesz­cze chciał powie­dzieć Sie­ra­fi­mo­wowi, ale na próżno.
– Mmm… – mruk­nął stary śled­czy. Każdy mógł to rozu­mieć, jak chciał.
– A ty, towa­rzy­szu Zaj­cew? – Kracz­kin zna­lazł nową ofiarę. – Nie gra­łeś w dzie­ciń­stwie w bierki?
– Moje dzie­ciń­stwo, Kracz­kin, minęło mi na ulicy, a nie w pałacu.
– Dla­czego od razu „w pałacu”? No chyba że mowa o dro­go­cen­nych bier­kach wyko­na­nych przez firmę Fabergé. Ale one nie są wcale konieczne. Bierki mogą być drew­niane albo z kości. Nie­fie­dowa nawet nie pytam. A nie, spy­tam. Towa­rzy­szu Nie­fie­dow, czy wie­cie, jak się gra w bierki?
– Nie – odpo­wie­dział tam­ten bez ogró­dek.
Zaj­cewa niczym dusz­ność dopa­dło znowu to nie­przy­jemne, choć tak już zna­jome uczu­cie, że odkleja się od samego sie­bie: widzi ręce trzy­ma­jące fotel, ale nie od razu rozu­mie, że to jego wła­sne ręce.
Kracz­kin wciąż docie­kał:
– Towa­rzy­szu Sara­fa­now?
Tam­ten coś odburk­nął.
– Tak też myśla­łem: mło­dzież radziecka.
– Kracz­kin, prze­stań glę­dzić, roz­pra­szasz tylko – odgryzł się Sie­ra­fi­mow. Zamie­rzał się na brzu­chatą komodę, pobły­sku­jącą uchwy­tami z brązu w trze­wiach meblo­wej góry. Drogę do niej zagra­dzały jakieś pole­ro­wane, rzeź­bione wia­tro­łomy.
– Ja mówię poważ­nie! – sprze­ci­wił się z nie­ocze­ki­wa­nym zapa­łem Kracz­kin. I odsta­wił na pod­łogę dopiero co oswo­bo­dzone krze­sło. Usiadł. Zało­żył nogę na nogę.
Zaj­cew popa­trzył na niego zdzi­wiony. Pozo­stali tak­tow­nie wstrzy­mali się od komen­ta­rzy. Stary śled­czy zwy­czaj­nie się zmę­czył. Prace kon­ty­nu­owano.
Kracz­kin pero­ro­wał:
– Nie cho­dzi o żadne roz­pra­sza­nie, tak przy oka­zji. Opo­wiem wam teraz, jak się gra w bierki. Zanim któ­ryś z was nas tu pogrze­bie. Gra, przy­ja­ciele, polega na tym, żeby usy­pać górkę ze wszyst­kich ele­men­tów… Zupeł­nie jak tu. Tylko bez zagro­że­nia życia.
Zaj­cew patrzył na swoją rękę i na brą­zowy kan­de­labr poni­żej. I zupeł­nie nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy dopiero zamie­rzał go wziąć, czy tylko co odsta­wił. „…Łeel” – usły­szał swój wła­sny głos. Prze­stra­szył się. Wbił wzrok w ramiona z brązu. Czy nie powie­dział tego na głos? Serce biło mu jak sza­lone. Rozej­rzał się ostroż­nie. Sie­ra­fi­mow grze­bie w czymś zanu­rzony po łok­cie. Nie­fie­dow wspiął się na meblowy występ niczym kozica i pró­buje uwol­nić sto­lik kar­ciany. Kracz­kin z jękiem wiąże ści­ślej sznu­rówki butów: gra na czas, żeby jesz­cze odpo­cząć. Czyli nie na głos, ode­tchnął Zaj­cew. Ale patrzył wokół jak we śnie, kiedy nie masz sił poru­szyć ani ręką, ani nogą.
– O! – wykrzyk­nął rado­śnie Sie­ra­fi­mow. – W komo­dzie.
– Co tam masz? – Kracz­kin pod­niósł się z krze­sła.
A Zaj­cew nie mógł wyjść z odrę­twie­nia.
– Dam­skie pan­ta­lony?
– Sam jesteś pan­ta­lon.
Sie­ra­fi­mow uniósł pożół­kłe koronki.
– Wasiu, tu są listy – zawo­łał Kracz­kin.
– Hej tam, ogłu­chłeś? – ofuk­nął nie­cier­pli­wie Zaj­cewa Sie­ra­fi­mow.
– Włącz­cie to do sprawy. Listy to świet­nie – odpo­wie­dział Zaj­cew, a Sie­ra­fi­mow wziął się do pako­wa­nia dowodu.
– A przy oka­zji „włą­cza­nia” – powie­dział Kracz­kin, odsu­wa­jąc połę mary­narki, i dodał: – o.
– Co to?
– Bile­cik tram­wa­jowy.
– No widzę, że nie do teatru.
– Zna­la­złem w win­dzie. – I dodał skru­pu­lat­nie: – Może ma zwią­zek ze sprawą, a może nie.
– Włą­czyć.
Zaj­cew zaczął wyplą­ty­wać nogi ze stosu przed­mio­tów na pod­ło­dze.
– A ty dokąd?
– Do ubi­ka­cji.
W kory­ta­rzu sąsie­dzi okrą­żyli Samoj­łowa i żół­to­dzio­bów. Na widok Zaj­cewa oży­wili się. „Ale nie nazbyt” – zauwa­żył śled­czy.
– Pro­szę kon­ty­nu­ować, towa­rzy­sze. Nie roz­pra­szaj­cie się. Śledz­twu mogą pomóc wszel­kie wasze myśli i spo­strze­że­nia.
Zaj­cew czym prę­dzej prze­ci­snął się mię­dzy nimi i dotarł do peł­nej pogłosu łazienki. Zacho­wały się tu wzo­rzy­ste kafelki. Ele­gancki sedes wspie­rał się na lwich łapach. Jak na miesz­ka­nie komu­nalne był nie­ska­zi­tel­nie czy­sty. W miej­scu użyt­ko­wa­nym wspól­nie.
Zaj­cew odkrę­cił kran: dwie róże z brązu. Zaczął ochla­py­wać sobie twarz lodo­watą wodą. Jakby wspo­mnie­nie, które poja­wiło się nie­pro­szone, dało się ot tak zmyć, zrzu­cić w krą­głą pasz­czę wanny, do lenin­gradz­kiej kana­li­za­cji. Usiadł na skraju wanny, czu­jąc przez spodnie jej żeliwny chłód.
„…Łeel” – powta­rzała za nią nia­nia. I w zło­żo­nych pal­cach pró­bo­wała wyło­wić minia­tu­rową rakietkę teni­sową z koli­stego gąsz­czu naj­róż­niej­szych dro­bia­zgów: powo­zi­ków, cho­ine­czek, igieł kra­wiec­kich, kot­ków, jabłu­szek, liza­ków, przy czym lizaki były tej samej wiel­ko­ści co cho­ineczki. „Well”. Angiel­ska guwer­nantka zazwy­czaj zwy­cię­żała: jej dłu­gie pazno­kietki chwy­tały bierki tam, gdzie palce sta­ruszki nie się­gały.
„Łeel” – mówiły i dzieci, papu­gu­jąc nia­nię, a nie guwer­nantkę, na co liczyli mama z tatą.
„Do dia­bła z tym. Obudź się – roz­ka­zał sam sobie. – Czło­wiek nie żyje – upo­mniał się. – No, ruszaj”.
Strzą­snął kro­ple. Osu­szył twarz ręka­wem. Spu­ścił wodę. „Nawet sznura nie urwali”. Ogar­nęło go tępe zdzi­wie­nie. Sznur był bogaty – gruby i zakoń­czony jedwab­nym kuta­si­kiem. Przy dźwię­kach wodo­spadu odsu­nął zasuwę w drzwiach. I o mało nie ude­rzył sani­ta­riu­sza. Medycy przy­byli, aby zabrać ciało.
– O panie – wydu­sił z sie­bie jeden z nich na progu pokoju.
– Jest już lepiej – zauwa­żył Sie­ra­fi­mow. – Było dużo gorzej.
– Nie przej­dziemy z noszami.
– Simo, weź­cie i wynie­ście ją na kory­tarz – naka­zał Zaj­cew.
– Ja biorę za nogi – zakle­pał Sie­ra­fi­mow.
– Ja też nie chcę za głowę – zadrwił z tego Kracz­kin.
Żar­to­wał, ale tylko po czę­ści. Zaj­cew usły­szał to w tonie jego głosu. Mili­cjant Sara­fa­now po cichu scho­wał się za for­te­pia­nem, żeby nikt sobie o nim nie przy­po­mniał.
Każ­demu z nich zda­rzało się widy­wać dużo gor­sze trupy – pod wzglę­dem fizycz­nym. Śmier­dzące naj­gor­szym zapa­chem na ziemi. Z breją zamiast twa­rzy. Na wpół roz­ło­żone. Ale ta nie­boszczka miała w sobie coś prze­ra­ża­ją­cego w zupeł­nie niefizycz­nym sen­sie.
– Nie­fie­dow.
Nie­fie­dow posłusz­nie zesko­czył na pod­łogę. Otrze­pał ręce. Pod­szedł do wez­gło­wia łóżka. Splótł ręce na piersi zmar­łej. Wziął ją pod ramiona.
– Raz, dwa, trzy.
Była ciężka, wszy­scy zmarli są ciężcy. Nosze leżały na pod­ło­dze kory­ta­rza. Sąsie­dzi stali w mil­czą­cym kręgu niczym stado owiec.
Zaj­cew zare­je­stro­wał ruch pode­rwa­nej do czoła ręki: ktoś się prze­że­gnał.
Sie­ra­fi­mow poło­żył nogi zabi­tej. Zaj­cew opu­ścił tułów. Odszu­kał w tłu­mie sąsia­dów twarz Samoj­łowa: czy coś wywę­szył? Tam­ten przy­mknął oczy: tak. Wspa­niale. Nie­fie­dow jako ostatni ostroż­nie uło­żył ramiona, głowę. Potem znowu uniósł szal i dłuż­szą chwilę patrzył na zamor­do­waną.
– Ładne bab­sko – zauwa­żył jeden z sani­ta­riu­szy. – Użyła sobie życia.
Tutejsi miesz­kańcy naj­wy­raź­niej nie byli przy­zwy­cza­jeni do cyni­zmu pra­cow­ni­ków medycz­nych.
– Sam jesteś bab­sko – dobie­gło z sąsiedz­kiego stadka.
Kobiety wrza­snęły:
– To wybitna aktorka! Dzi­kusy… Niech cię dia­bli… Jak ja sobie zaraz na tobie użyję, to ci gały na wierzch wylezą… Jak wam nie wstyd, młody czło­wieku.
Naj­wy­raź­niej wszy­scy w miesz­ka­niu wie­dzieli, kim była ich sąsiadka.
Medycy co prę­dzej pode­rwali nosze i ruszyli do wyj­ścia.
Zaj­cew zatrzy­mał się na progu pokoju. Efekty ich pracy było już widać. To tu, to tam wyzie­rały wyrwy i zapa­dliny. Ale hałdy mebli prze­ra­żały wciąż tak samo. „Mają rację. Czego szu­kać w takim bała­ga­nie? Jak odkryć, co zgi­nęło? I co tu jest dziwne, kiedy wszystko jest dziwne?”
– Zak, Ochot­ni­kow, Kukusz­kin. Do roboty.
Żół­to­dzioby natych­miast odkle­iły się od Samoj­łowa i wśli­zgnęły do środka.
– Ostroż­nie! Nie zadepcz­cie dowo­dów – zabrzę­czał Kracz­kin, wpy­cha­jąc Zaj­ce­wowi w ręce lampę z aba­żu­rem wykoń­czo­nym frędz­lami.
Zaj­cew pod­szedł do Samoj­łowa.
– Może by im nożyk poka­zać, może ktoś roz­po­zna.
– Zostaw to na sam koniec – pole­cił Zaj­cew. – Zazwy­czaj takie rze­czy bar­dzo ludzi roz­stra­jają, a my teraz nie potrze­bu­jemy ata­ków histe­rii, potrze­bu­jemy jak naj­wię­cej fak­tów. Gdzie bywała, z kim się spo­ty­kała, kto przy­cho­dził w gości.
– Zaraz zoba­czysz fakty – odparł z uśmie­chem Samoj­łow. – Tutaj.
Kobieta cze­kała na nich w kuchni. Sie­działa bokiem przy stole. I na ich widok chciała się pod­nieść.
– Spo­koj­nie, spo­koj­nie, pro­szę sie­dzieć – powie­dział Zaj­cew.
Samoj­łow wska­zał pod­bród­kiem.
– Pro­szę. Oby­wa­telka Sini­cyna. Słu­żyła pomocą…
Samoj­łow uprzej­mie opu­ścił słowo „…zamor­do­wa­nej”.
Sini­cyna zna­la­zła ciało.
Nie­młoda, tęga, scho­wała wła­śnie ręce pod far­tu­chem i wzięła się do lustro­wa­nia butów Zaj­cewa.
– Wasze imię i otcze­stwo? – spy­tał pra­wie uprzej­mie.
Pod­nio­sła wzrok, mru­gnęła. Jakby badała, czym jej to grozi.
– Mów­cie mi Natka.
– A więc Natalja. – Zaj­cew się uśmiech­nął. – Sprzą­ta­nia to tam musiało być od groma, Nataljo. Tyle mebli.
– A wła­śnie że nie – odparła stra­piona Sini­cyna. – Pani nie pozwa­lali mi sprzą­tać. Pal­cem nawet dotknąć.
– W czym tu w takim razie poma­gać? – Zaj­cew udał zdzi­wie­nie.
– Wia­domo. Gołąbki same nie płyną do gąbki.
– No tak. Trzeba nogi w skle­pach zdep­tać, w kolej­kach się nastać – pod­trzy­mał roz­mowę Zaj­cew. Zamiast niego zaj­mo­wała się tym Pasza, ale kogo inte­re­sują te fakty? Tylko wydział śled­czy.
Natalja się uśmiech­nęła.
– No już pomy­ślałby kto, że sam tak latasz?
– Nie – przy­znał się Zaj­cew. – Nie mam kiedy. A żony brak. Z tego powodu jem cią­gle jakieś gówno. To w sto­łówce, to gdzie bądź.
Spoj­rze­nie Nata­lii zro­biło się cie­plej­sze, bły­snęły w nim iskierki drwiny, cie­ka­wo­ści i współ­czu­cia jed­no­cze­śnie.
– Niee. Pani gówna by nie żarli. No co ty.
– Jesz­cze czego. Artystka. U nich wszystko ina­czej – zgo­dził się bez sar­ka­zmu.
Samoj­łow led­wie sły­szal­nie prych­nął.
– Artystka – oży­wiła się Natalja. – Z mar­ga­ryną do niej nie pod­chodź. Szko­dzi skó­rze. Tylko praw­dziwe masło. A ty wiesz, po ile teraz cho­dzi praw­dziwe masło?
Zaj­cew nie wie­dział. Tłusz­cze widy­wał tylko w sto­łów­ko­wej kaszy i był to prę­dzej olej maszy­nowy niż cokol­wiek innego. Ale przy­tak­nął.
– Wła­śnie. Dalej masz mięso. Kieł­basy prze­cież żreć ci nie będzie. Mięsa chce. Czy­stego. Żeby ani żyłki, ani tłusz­czyku. Kur­czaczka. Postną pierś. I żeby ta kurka nie zda­wała wcze­śniej norm GTO.
– Jak to?
– Żeby można było lekko prze­żuć. Nie taką wyspor­to­waną, ale deli­katną. No i musisz pędzić do pry­wa­cia­rza. Rzu­cić mu się, ścierwu, do stóp. Wiesz, jak teraz trudno zna­leźć pry­wa­cia­rza z kurami? – Prawda, pry­wa­cia­rzy doci­śnięto w ostat­nim cza­sie podat­kami. – A jajka to tylko świeże. Innych jej nawet nie pro­po­nuj. I to nie mniej niż po cztery na dzień. A to jest na tydzień ponad dwa tuziny. No i znowu musisz szu­kać pry­wa­cia­rza z kurami.

 
Wesprzyj nas