“Letarg” to wstrząsająca historia, nietuzinkowi bohaterowie, oniryczny klimat. Kamil Piechura w wyrafinowany sposób zaprasza czytelnika do mrocznego świata, gdzie nikomu nie można ufać, a zwłaszcza samemu sobie i własnym zmysłom.


LetargAdam Lanke wiedzie ustabilizowane życie u boku kochającej żony i dwójki dzieci.

Spokój rodziny zostaje jednak zburzony podczas sobotniego wyjazdu na zakupy. To miał być zwyczajny dzień, zwyczajne popołudnie… Nic nie zapowiadało dramatu.

Echo wystrzału rozchodzące się po galerii handlowej stanowi jedynie początek makabrycznych wydarzeń, które wciągną Adama Lankego i jego bliskich w otchłań tragedii, a z czasem i nieludzkiego obłędu.

***

Porywający thriller psychologiczny, który zostawia czytelnika z pytaniem: co jest iluzją i szaleństwem, a co rzeczywistością.
Hipnotyzuje, wciąga i uzależnia!
Nikodem Maraszkiewicz, Magazyn Dobre Książki

Kamil Piechura
Letarg
Wydawnictwo Initium
Premiera: 18 marca 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 


1

Moja żona poszła spać.
Zostałem tylko ja i ten wielki miś z idiotyczną koszulką wydymającą się na jego dużym, pluszowym brzuchu. Do diabła, źle to zacząłem.
Zostałem ja i drogocenny przyjaciel mojej córki, świecący błyszczącymi, plastikowymi oczami, spoglądający w jakiś nieskończenie oddalony punkt ciemnego pokoju. Tak powinno to brzmieć, bo przecież od tej chwili zwracam się tylko i wyłącznie do niego.
Do ciebie, Ptysiu. Niniejszym ogłaszam, że dialog został zainicjowany.
Osoba czytająca powyższe słowa zapewne postawiłaby stan mojej psychiki pod wymownym znakiem zapytania. Aż chce się parsknąć śmiechem, co? Dorosły mężczyzna, którego włosy doświadczyły już najazdu ponurego żniwiarza o imieniu Zakolak oraz jego nie mniej irytującej siostry Siwizny, gada z kupą trocin starannie wtłoczoną w truskawkowe futerko. Wybacz, jeśli jestem zbyt bezpośredni – owszem, byłeś ulubioną zabawką Oliwki, ale teraz… cóż. Jedynie zalecenie doktora Loewnaua odwiodło mnie od pomysłu bezpardonowej eksmisji twojego pluszowego tyłka na pobliski śmietnik. Takie rozwiązanie byłoby znacznie prostsze. Sayonara i po problemie. Au revoir, ty i wielki nochal z dzwoneczkiem dźwięczącym za każdym razem, gdy ktoś przenosi twój ptysiowy zad z jednego kąta pokoju do drugiego.
Moja żona poszła spać. Nareszcie zasnęła.
Loewnau to doprawdy dziwny facet. Są momenty, gdy uważam go za swojego anioła stróża, który chce wyciągnąć mnie i moją rodzinę na prostą. Chwała mu za to i za Mosa, który mi go doradził. Ludzie potrzebują psychoterapeutów, nawet jeśli sąsiad z efektowną oponą piwną na brzuchu będzie co wieczór paplać ze swoją kościstą, wysuszoną żoną, jak bardzo nieporadny jest ten facet z końca ulicy, skoro płaci jakiemuś obcemu mężczyźnie za naprawę swoich problemów. Ple, ple, co za niedojda. Ple, ple, ple. Ple, idę po kolejne piwo, chcesz łyka, kochanie? Ple. Wiesz co, Ptysiu? Przestało mnie to obchodzić. Polska to kraj, w którym nie można każdemu dogodzić, nawet jeżeli skrupulatnie opłacasz podatki, a po robocie śmigasz do schroniska dla zwierząt z wielkimi pakami karmy dla psów pod pachą. Po prostu tak jest i już. Ludzie wyrobią sobie własny punkt widzenia o twojej osobie, a próba jego zmiany jest równie skuteczna, co łatanie dziury w dachu za pomocą plasteliny.
Jak już wspomniałem, Loewnau to równy gość, choć czasami mam wrażenie, że jego metody są, lekko mówiąc, dziwaczne. Pomysł pisania pamiętnika w towarzystwie pluszaka to chyba najlepszy obraz sytuacji. Ale cóż, skoro kuracja za pomocą tych, jak to ujął, „nowoczesnych metod” zawiodła, pozostaje chyba rzeczywiście cofnąć się do czasów średniowiecza i wcielić się w zachłannego skrybę własnych wspomnień. Napisać nie plastusiowy, a pluszakowy pamiętnik, jeśli w ogóle takie określenie istnieje. Kiedy zapytałem, co powinno się w nim znaleźć, otrzymałem jedynie jowialną odpowiedź: „wszystko”. Gdy spytałem, co oznacza to „wszystko”, Loewnau zsunął kwadratowe okulary na sam czubek haczykowatego nosa i odrzekł: „Wszystko to znaczy wszystko, panie Lanke. Wspomnienia, wydarzenia, emocje. Niech pan potraktuje to jako swego rodzaju autobiografię. Nie wymagam od pana górnolotnego języka ani wyrazistości Stephena Kinga. Po prostu wszystko. Całe swoje życie. I proszę nie zapominać o Ptysiu. On bardzo pomoże, może mi pan zaufać”.
Autobiografia, Ptysiu. Piszę cholerną autobiografię. Masz jakiekolwiek pojęcie, w jaki sposób możesz mi w tym pomóc? Kiedy patrzę w te twoje wielkie oczy, zdaję mi się, że dostrzegam w nich cień drwiny. Może szklaneczka whisky rozwiąże ci usta? Nie krępuj się, przemów do mnie. Już to robiłeś niejednokrotnie, potrząsając tym swoim dzwonkiem. Zrób to i tym razem.
Bo moja żona zasnęła. Ala śpi w pokoju obok.
Zasnęła kilka dni temu i jak dotąd nie wyszła z sypialni. Choć patrząc racjonalnie, nie dziwię się. Oczywiście, zapewniłem ją, że Dan zostanie parę dni u Mosa tylko po to, aby sprawy między naszą dwójką przybrały, cóż, nieco lepszy obrót. Bo ona wciąż nie potrafi pogodzić się z prawdą. Staram się być wyrozumiały, ale… ale…
Chcesz wiedzieć, jak długo przytrzymywałem drzwi, zanim przestała rozdzierać sobie o nie palce? Chcesz wiedzieć, jak długo ścierałem krew z dywanu, zanim krople przybrały odcień obojętnego brązu? Chcesz wiedzieć, jak długo gapiłem się na rozoraną paznokciami twarz Ali, kiedy ta już zapadła w sen? Powiem ci: dla mnie była to ledwie sekunda. Tak naprawdę nic w stosunku do tego, co działo się przez ostatnie miesiące. W momencie, kiedy moja żona zasnęła, gdy wreszcie mogłem wyrwać wymiętą, wilgotną od łez poduszkę spod jej uścisku, odetchnąłem. Bo przed snem Alusia nie krzyczała. Zwyczajnie nie miała już na to siły. Istnieje granica, która raz przekroczona, sprowadza krzyk do najmniejszej formy wyrażania bólu. Moja żona nie wystawiła za nią palca u nogi. Alicja została pożarta. Przetrawiona i wyrzucona z powrotem do rzeczywistości wyzutej z jakichkolwiek perspektyw.
Kiedy ja ją przekroczę? Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Wielu ludzi przez ostatni czas pytało mnie, czy czegoś potrzebuję. Potrząsałem ich dłońmi, kiwałem lekko głową, czasami nawet uśmiechałem się. Mówiłem: „Dziękuję… Tak, oczywiście, że jestem… Tak, u nas wszystko dobrze… Nie, nie potrzebuję chusteczki”.
Nie potrzebuję chusteczki. Nigdy jej za bardzo nie potrzebowałem. Każdy przeżywa tragedię na swój sposób. Podobnie jak ekspedientki w spożywczaku drukują etykietę z ceną na towarze, tak do mnie Pan Bóg przykleił nalepkę „Brak płaczu. Cierpi wewnątrz”. Przynajmniej tak było do momentu zdarzeń, które zaraz przeleję na papier. Jako dziecko nie byłem typem mazgaja, który przybiegał do mamy, gdy wywrócił się na betonie i zbił kolano. Ale… pewne rzeczy się zmieniają. W moim przypadku nie zmieniły się „pewne rzeczy”, lecz w zasadzie wszystko. I jeśli ma to pomóc, opowiem to „wszystko”, o co prosi Loewnau. Postaram się pisać autentycznie i starannie, ale drugiego Kinga się nie spodziewaj, bo to nie ten typ historii, w której ktoś dobiera sobie elementy tak, aby stanowiły ładnie brzmiącą całość. To, co zostanie zawarte na białych stronach tego dziennika, będzie tylko swobodnym zlepkiem przemyśleń oraz biegu wydarzeń, przez które przeszła moja rodzina. Bez koloryzacji, bez spoufalania się z emocjami. Prawda. Tylko tyle i aż tyle.
Kiedyś na katechezie w szkole średniej ksiądz zlecił nam wypracowanie pod tytułem „Jak bardzo kochasz Pana Jezusa”. Gdy poprosił jedną z uczennic o przeczytanie swojej pracy, ta odparła, że jej nie napisała, gdyż jej miłości do Boga nie mogą opisać żadne słowa. Ksiądz milczał, zastanawiając się przez chwilę, po czym postawił jej pięć plus, rozwodząc się, jak mądrą ścieżką podążyła dziewczyna. „To takie wspaniałe!”, mówił. „A jakie inteligentne! Wszak sam Pan Bóg podarował nam najpiękniejsze narzędzie do wielbienia i miłowania go! Nie za pomocą kartki i długopisu, o nie! Za pomocą serca! SERCA, kochani!”
Cóż, mój punkt widzenia był nieco inny, ale o mój punkt widzenia nikt nie zapytał. Dostałem trzy minus z uwagą, że praca wydaje się sztuczna i napisana „na pokaz”. Do czego zmierzam? Był taki czas, gdy sądziłem, że ta dziewczyna rzeczywiście trafiła w sedno i że pewnych emocji oraz wydarzeń nie można opisać. Papier przyjmie wszystko, jednak fuszerkę i kicz można wyczuć na kilometr równie sprawnie jak podrobiony przez dziecko podpis rodzica na karcie ocen.
Teraz jest inaczej. Zmieniłem się. A raczej zmieniło mnie to, przez co przeszedłem. Bo wiesz co, Ptysiu? Ta dziewczyna była zwyczajnie głupia. Nie wiem, czy nie napisała tego cholernego wypracowania, bo jej chłopak wpadł wieczorem na małe macanko. Być może miała w głębokim poważaniu termin „praca domowa”, a za szczyt idiotyzmu uważała odwalenie ckliwego eseju na tak mało znaczące zajęcia jak katecheza. W gruncie rzeczy to nieistotne. Wiem za to, że wygadywała wierutne bzdury. Opisać można praktycznie wszystko, jeśli naprawdę się tego pragnie. Nutę fałszu łatwo odnaleźć między wersami książek fantasy. Kiedy jednak człowiek opisuje cierpienie płynące z głębi serca, cierpienie, które nie pozwala nocami zmrużyć oczu, cierpienie, które pali trzewia z każdym rozbłyskiem bolesnych wspomnień – wtedy pozostaje jedynie prawda. Tylko prawda i prawda przede wszystkim.
Moja żona poszła spać. Zostaliśmy tylko ty, ja i puste kartki gotowe przebrać się w suknie spowite czarnymi zawijasami tekstu. Opowiem wszystko. Mam nadzieję, że wtedy to rozlegające się od czasu do czasu w mojej głowie krystaliczne dzwonienie ustanie.
Dzyń, dzyń, dzyń…
Czy to znowu ty zabrzęczałeś swoim noskiem, Ptysiu? Twój dzwoneczek postanowił odezwać się wśród głuchej ciszy? Nie wiem, ale powinniśmy już zacząć.

LANKE

2

Od czego? Być może od samego początku. Moja mama zawsze mówiła, że tak jak nie wkłada się butów przed naciągnięciem spodni, tak nasze słowa, aby zostały należycie zrozumiane, powinny mieć zaczątek u samego źródła. Mądra kobieta, co? Ale to nie ona gra główną rolę w tym rozdziale.
Ojciec był prostym człowiekiem. Dzień rozpoczynał przed świtem od rozbudzenia całej rodziny ciężkim człapaniem do łazienki i horrendalnie głośnym grzmotnięciem deską o brzeg muszli klozetowej. Czasami miałem wrażenie, że robi to tylko po to, aby oznajmić całemu światu, że pan i władca wybiera się do pracy, o tak, głowa rodziny idzie ciężko harować na byt swojej trzody, błogosław mu, dobry Boże. Następnie, mrucząc pod nosem i chrząkając, z hukiem wysuwał szufladę w kuchni w poszukiwaniu herbaty, której torebkę skrzętnie zalewał wrzątkiem, nie zapominając o obowiązkowej porcji pięciu łyżeczek cukru. Ojciec nie szczędził go, nawet jeśli kilka razy w tygodniu wspominał przy obiedzie, że na świecie istnieją trzej bezwzględni biali mordercy: cukier, sól i lekarz pierwszego kontaktu.
Punktualnie o szóstej piętnaście wychodził z domu (nie zapominając, rzecz jasna, o włożeniu stanowczej siły w zamknięcie drzwi frontowych) i zapalał lucky strike’a, gapiąc się z uwielbieniem w maskę swojego rozklekotanego volkswagena. Pan Lanke kochał tego gruchota, nawet jeśli na widok pierwszego śniegu samochód konał w męczarniach i oparach tłustego, buchającego z rury wydechowej dymu podczas próby przekręcenia kluczyka w stacyjce. Kiedy matka ostrożnie pytała, czy nie przydałoby nam się coś nowego (wszak mechanikowi nie przystoi jeździć takim starym gratem), mężczyzna rzucał jej groźne spojrzenie znad miski pomidorowej i wędrował naburmuszony do garażu, gdzie przez następne godziny dłubał w podwoziu musztardowego gruchota.
Ojciec lubił się obrażać, a raczej tworzyć wizję, że druga osoba ośmieliła się krzywo na niego spojrzeć. Źle znosił krytykę, a kiedy już ktoś beznamiętnie punktował jego wady (a niewielu było takich śmiałków), przez długi czas zachowywał się jak mazgajowate dziecko, któremu wyrwano z ręki ulubionego lizaka. Jeśli w takich chwilach byłeś na tyle głupi, aby wyrwać go z zadumy nad męczeńskim losem – cóż, sam prosiłeś się o kłopoty.
O szóstej dwadzieścia wyjeżdżał z garażu i jechał na mszę świętą w oddalonym o niecałe trzy kilometry drewnianym kościele. Potem wracał, jadł dwie kanapki z szynką przy wyświechtanym egzemplarzu „Tysiąca Krzyżówek dla Wytrwałych” i schodził do garażu. Rozpoczynał dłubanie przy samochodach klientów na przemian z wypalaniem paczek papierosów i wykręcaniem numerów do zamiejscowych motoserwisów w poszukiwaniu brakujących części. Czasami przed pójściem do szkoły przysłuchiwałem się tym rozmowom. A było czemu, trzeba to przyznać. Nie wiem, czy ojciec się z tym urodził, czy może coś skrzywiło go na pewnym etapie życia, ale Henryk Lanke należał do tej fascynującej grupy stworzeń paranoicznych, które wszędzie wietrzą podstęp i chęć wykorzystania jego osoby. Był jak przewrażliwiony glina, który zakuwa delikwenta tylko dlatego, że zdarzyło mu się kichnąć w momencie, gdy stróż prawa przechodził obok.
– Halo! – wrzeszczał do słuchawki, przy okazji dłubiąc czarnym od smoły paznokciem w zębach – …tak, chłodnica do starej skody! Najszybciej, jak tylko się da, tak! Co? Dwie stówy? Panie, coś panu powiem… Wytłumaczę coś panu, bo najwyraźniej nie czai pan interesu…
Spuszczał dłoń z rezygnacją nauczyciela, który od kilku godzin wnikliwie tłumaczy wyjątkowo tępemu uczniowi, jak dodać do siebie dwa ułamki.
– Znasz pan Jurka z Bielska-Białej, nie? Nazywają go Pompa… tak, ten bez lewego kciuka… tak, ten, którego żona zostawiła… właśnie on. No… to od niego to żem za sto sześćdziesiąt dostał, a na dodatek chłopina pofatygował się z tym pod próg mojego pieprzonego domu! Jaja sobie robicie z tą ceną?! Pytam się, kolego! Co… nie, nie mogę tam kupić, bo… Twoje nazwisko, młody! Tak, bardzo bym chciał rozmawiać z twoim przełożonym! Myślicie, że tak łatwo dam się naciąć, co? Cholerni wyzyskiwacze…
Tak to mniej więcej wyglądało. Ojciec trzymał pod sobą bombę zegarową, która uruchamiała się w momencie, gdy jej nosicielowi coś się nie podobało. A na dodatek sam sobie krzyżował kabelki, jeśli miał zachciankę, żeby wybuchnąć przed odliczanym czasem.
Tak było również w czasie, gdy wyjechałem studiować architekturę do Krakowa. Przed zapakowaniem kilku walizek ojciec wezwał mnie do swojego warsztatu i uroczyście oświadczył, że owszem, jego przypuszczenia co do mojej osoby były od początku słuszne – jestem ślepym na szansę niedojdą, który ma w głębokim poważaniu, że on, ciężko pracujący po dwanaście godzin dziennie człowiek, przygotowywał przez lata podłoże dla kariery swojego syna w tym jakże prężnie rozwijającym się przemyśle motoryzacyjnym.
– Myślisz, że dla kogo ja to robiłem, co? – zaskrzeczał, dmuchając mi w twarz niebieskim papierosowym dymem. – Mam swoje lata, chłopcze. Powinno ci być wstyd, że zostawiasz ojca z interesem na głowie. I co ty masz zamiar robić na tych studiach? Chlać, dupczyć koleżanki z roku i wrócić z dzieciakiem, zgadza się? Droga wolna, ale nie za moje pieniądze, chłopaku!
Kiedy odparłem, że matka ma inne zdanie na ten temat, ojciec niemal połknął niedopałek papierosa.
– Matka? Człowieku, wiesz, o czym mówisz? Powiedz mi, kto utrzymuje ten dom i wsadza ci do gęby jedzenie? No kto? Myślisz, że z tej marnej wypłaty matki zdołasz utrzymać się choćby przez pół roku? Co ja mówię pół roku! Miesiąc! Po miesiącu wrócisz tu, w to miejsce, gdzie teraz stoisz, na klęczkach! Ale wtedy nie będę już taki wyrozumiały, Adam! Zjeżdżaj z mojego podjazdu, zanim… zanim…
Taki był właśnie Henryk Lanke. Wspaniały człowiek, prawda? Cóż, zdania mogą być podzielone, bo choć ojciec był porywczy, nigdy nie podniósł ręki na żadne z nas. Ani na moją siostrę Klarę, ani na matkę, nawet na mnie. Z drugiej jednak strony był nikim więcej jak tylko prostym, bogobojnym wieśniakiem, który rano usłużnie siedzi w pierwszej ławce na mszy świętej, z nabożeństwem odśpiewując Hosanna na wysokości, aby następnego dnia wyzywać klientów od ostatnich krętaczy i złodziei, nawet jeśli on sam kręcił licznik przebiegu w sprowadzanych do swojego warsztatu gratach. Nigdy nie darzyłem go większym szacunkiem, bo sam powtarzał, że „na szacunek trzeba sobie zasłużyć”. Traktowałem go obojętnie. Do czasu choroby matki.
Czasami mam wrażenie, że Pan Bóg siedzi przy niebiańskim stole i tasuje karty, rozdając je każdemu z nas. Co ci się trafi, to już twoja sprawa. Ściślej mówiąc: masz farta albo jesteś w ciemnej dupie. Urodziła ci się piękna córka? Brawo, król dla ciebie, kolego. Znalazłeś robotę marzeń, w której się spełniasz? Do tego pana leci dama. Złamałeś nogę podczas jakiejś krzywej akcji, ale twój ubezpieczyciel dał się nabrać i postanowił wypłacić ci całkiem pokaźną sumkę? To będzie jopek jak nic.
Moja matka otrzymała jedną z kart specjalnych. Kartę bez jako takiej wartości, lecz z wymowną treścią – zaawansowany rak płuc z przerzutami.
Kiedy się dowiedziałem, natychmiast wróciłem do domu. Oboje z Klarą pomagaliśmy, jak tylko się dało. Wizja śmierci matki dręczyła mnie, kiedy gasiłem światło i starałem się zasnąć. Każdej nocy przed zmrużeniem oczu szeptem odmawiałem Zdrowaś Maryjo, choć w kościele bywałem jedynie w święta, i to za usilnymi namowami osoby, która w tamtych dniach najbardziej liczyła, że religijna żarłoczność wyda należyty plon. Nie wiem, czego oczekiwałem. Wiem jedynie, że są w życiu chwile, kiedy człowiek zaczyna łapać się wszystkiego.
Po pewnym czasie lekarz wystawił optymistyczną diagnozę. Leki pomogły, mama wyglądała dużo lepiej, wracała do formy. Wznowiłem więc studia. Nawet parę razy przeszedłem się do kościoła, wierząc, że moje modlitwy zostały wysłuchane, a Bóg na jakiś czas wstrzymał swoje perfidne rozdanie.
Pewnej nocy dostałem telefon. Od Klary. Kiedy tylko podniosłem słuchawkę, wiedziałem, o co chodzi.
– Z mamą jest… jest słabo, Adam. Proszę… proszę, przyjedź…
Wychrypiałem przez słuchawkę kilka nic nieznaczących słów, wziąłem płaszcz i wsiadłem w starą skodę. Jechałem jak diabeł przez śnieżną zawieruchę, niewiele widząc przez wilgotne oczy. To był początek grudnia. Zima postanowiła zawitać z przytupem.
Dotarłem do domu, przeskakując zaspy i potykając się o oblodzone stopnie schodów. Drzwi frontowe otworzyły się, chwyciłem zrozpaczoną Klarę w ramiona. Jej włosy lepiły się do policzków, oczy były spuchnięte od łez.
– Ona chce cię widzieć – powiedziała cicho. – Na pewno się ucieszy, że jesteś.
Pogłaskałem ją po głowie i pocałowałem w czoło. Ruszyłem w stronę sypialni.
Nigdy tam jednak nie dotarłem. Nigdy już nie ujrzałem mamy żywej. Ciężka dłoń zacisnęła się na moim ramieniu jak imadło.
– Przykro mi, synu – rzekł do mnie ojciec beznamiętnym tonem. – Ale nie pozwolę ci jej zobaczyć. Od dawna nie masz tu czego szukać. Wracaj do swojej mieściny, skoro tam ci najlepiej.
Wyrywałem się i krzyczałem. Krzyczała Klara, zza drzwi sypialni dobiegał płacz i postękiwania mamy. A ojciec trzymał mnie i nie chciał puścić. Dłonie wyćwiczone latami dźwigania kół starych gruchotów były nieustępliwe, bezlitosne.
Pan Lanke nie mógł znieść faktu, że ktoś w tym prostym świecie, zamykającym się w granicach prężenia piersi na przedzie pierwszej ławki podczas porannych nabożeństw i pochłaniania paczek lucky strike’ów jak solonych paluszków, śmie postąpić wbrew jego osobie. A jeśli na dodatek jest to jego rodzony syn…
Nie, to było zbyt wiele. Zbyt wiele dla człowieka, który od zawsze uważał, że jest pępkiem pieprzonego świata.
Pożegnałem mamę, gdy wynoszono ją zasłoniętą białym prześcieradłem. Od tamtej pory ojca nie widziałem, aż do jego pogrzebu, który odbył się tuż przed obroną mojej pracy inżynierskiej. Zawał. Zjawiłem się ze względu na Klarę, po części też z powodu przyrzeczenia samemu sobie, aby nie stać się kimś na wzór Henryka Lankego. Myślę, że idzie mi całkiem nieźle. Jedyne, co po nim przejąłem, to namiętny romans z papierosami. Ale to można jakoś przeżyć. Przynajmniej nie są to lucky strike’i.
Nie martw się. Ciągle pamiętam, że tu jesteś, Ptysiu. Jeśli chcesz osądzać Henryka Lankego – śmiało, proszę bardzo. Jednak proponuję się wstrzymać i posłuchać historii o ojcu mojej żony. Wtedy otrzymasz całkiem solidną próbkę porównawczą.
Przy okazji dowiesz się, jak odnalazłem miłość mojego życia.

3

Jeżeli choć raz odwiedziłeś Kraków i miałeś okazję zahaczyć o ulicę Grodzką, dobrze wiesz, że to jedno z tych miejsc, gdzie gołębie mają prawo wątpić w sukces własnego lądowania i ponownego wzbicia się w powietrze pośród setek zaabsorbowanych swoimi sprawami przechodniów. Nic w tym złego, przeciwnie – uważam, że jeśli Grodzka jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych punktów starej stolicy, to właśnie przez wzgląd na atmosferę tego dziwnie przyjemnego zgiełku.
Nie inaczej było w połowie lipca podczas sesji egzaminacyjnej, której sukces postanowiło opić trzech studentów drugiego roku architektury – Robert Mos, smukły i umięśniony dryblas rzucający ckliwe spojrzenia przechodzącym obok grupom blondynek znad swoich sportowych okularów przeciwsłonecznych; Wiktor Abram, cwaniacki, piegowaty grubasek z wielkim sombrero dyndającym na głowie (czego tamtego dnia szczerze mu zazdrościłem, gdyż ukrop lał się z nieba), którego stale obgryzane paznokcie przypominały kawałki wędzonej szynki; oraz ja – osoba stanowiąca wypadkową zderzenia charakterów kumpli. Można powiedzieć – szary człowiek pośród tłumu, z twarzy podobny zupełnie do nikogo.
Wprawnie manewrując między ludźmi, prowadziłem z Abramem dosyć nużącą rozmowę o przydatności wykładów z trygonometrii rozpoczynających się o godzinie siódmej trzydzieści w poniedziałki (ludzie, kto to widział, toż to środek nocy!) – gdy Mos trącił mnie ramieniem, wskazując na kredową tablicę stojącą obok zatęchłego pijaczyny, który postanowił uciąć sobie krótką drzemkę. Napis głosił:
Otwarcie baru Duwal! Zimne piwo? Tylko takie mamy! Coś mocniejszego? To nasza specjalność! Nie pozwolimy Ci wyjść od nas bez kręciołka!
Poniżej zaś kobiecym, pochyłym pismem:
Jeśli sądzisz, że masz łeb do picia, stań do pojedynku z córką właściciela! Dla tego, kto mnie pokona, darmowy wstęp przez cały miesiąc!
Napis ozdobiony był dookoła malutkimi sercami, a na samym dole tablicy olbrzymi rysunkowy kufel wymachiwał tablicą z adresem i szczerzył chytrze równe jak pionki domina zęby.
– Niezły szkic – rzekłem, stukając w tablicę. – Profesor Setląg byłby pod wrażeniem.
– Daj spokój, Ad – parsknął Mos, zarzucając mi dłoń na ramię. – Dobrze wiesz, że nie o rysunek tutaj chodzi. Chlanie, chłopie! Koniec tych bzdurnych egzaminów! Nareszcie koniec sesji!
– Chwila, ja mam jedną poprawkę… – wtrącił się Wiktor, ale gdy Mos machnął ręką i wielkie sombrero wpadło w lawinę nóg, rzucił tylko obrażone spojrzenie.
– No, nie wiem, Mos. Nigdy tam nie byliśmy. Może być dość obskurnie.
– I o to chodzi! Wreszcie coś nowego! Bar Duwal, jakże dumnie to brzmi! A poza tym… poza tym… – Twarz chłopaka rozanieliła się. – Pomyśl… ktoś rzuca nam wyzwanie! Pozwolisz, żeby ten napis – zamachał teatralnie ręką w stronę tablicy – bezwstydnie wyśmiewał twoje umiejętności? Kto wie… może to właśnie ty będziesz tym, który uratuje piękną królewnę z rąk zaborczego barmana?
– Raczej właściciela.
– Jeden pies…
Choć Mos zawsze miał bujną wyobraźnię i często wygadywał głupoty, w tamtej chwili trafił w dziesiątkę.

* * *

Wejście do Duwal mieściło się w jednym z krańcowych zakątków ulicy, ukrytych przed całym bożym światem. Jedynie obecność komiksowego kufla z kredowej tablicy zawieszonego na zardzewiałej latarni wskazywała na to, że rzeczywiście można znaleźć tu coś więcej niż śpiącego smacznie pijaka.
Zeszliśmy w dół stromymi schodami prowadzącymi do przyjemnie chłodnego korytarza. Abram mruknął coś pod nosem, gdy lampka przylepiona do ściany nad drzwiami lokalu zamrugała niemrawo. Z rynku dobiegł przytłumiony dźwięk hejnału mariackiego.
– Myślicie, że ktokolwiek wie o istnieniu tego całego Duwal oprócz nas? – spytałem, kładąc dłoń na zimnej klamce.
– Pewnie nie – odrzekł Mos. – Ale tym lepiej, prawda? Będziemy mieli cały bar dla siebie.
– Przekonajmy się – westchnął Wiktor. – Choć od razu was ostrzegam, panowie, w ruderze pić nie mam zamiaru.
Okazało się, że Duwal to przedziwny miszmasz – połączenie nowoczesnej restauracji z kryształowymi kieliszkami oraz czegoś podobnego do zatęchłej knajpy dla styranych robotników, których jedynym marzeniem po całym dniu pracy jest skoczenie na jednego głębszego. Choć w korytarzu prowadzącym do baru panowała grobowa cisza, po odciągnięciu ciężkich, mosiężnych drzwi obitych gąbką (co przywodziło na myśl policyjny pokój przesłuchań) uszy koiło amerykańskie country z lat osiemdziesiątych, płynące z wściekle czerwonego gramofonu ustawionego na barowej ladzie z klonowego drewna. Stoliki były toporne i niskie – na tyle niskie, że przystawione do nich pufy wystawały ponad drewniane blaty. Na każdym z nich ustawiony był flakon ze świeżym pędem lawendy. Ostre, niebieskie światło padające z wielkich nagich żarówek zalewało podłogę, która była po prostu szarą, gładką wylewką. Prawdopodobnie właściciel dopiero przymierzał się do położenia parkietu.
Tym, co wywoływało prawdziwą dezorientację, była olbrzymia, wypchana głowa łosia przybita zakrzywionym gwoździem nad szklanym, krystalicznie czystym barkiem. Na jednym z rogów tego trofeum zawieszony był lep na muchy, który zdołał zebrać swoje żniwo w postaci paru tłustych, fioletowych sztuk. Wybałuszone oczy zwierzęcia spoglądały pusto w kilkadziesiąt cali nowiutkiego telewizora kineskopowego (tak, tego z wystającym tyłem), wciśniętego w kąt pomieszczenia między dwa stoliki.
Wnętrze przywodziło na myśl zderzenie się dwóch idei: jednej, ceniącej sobie gust i nowoczesność, drugiej zaś praktycznej i do bólu topornej.
– Całkiem nieźle – skwitował Mos. Podszedł do głowy łosia i ostrożnie pomacał jego nos. – Tylko trochę wieje pustką.
– Słyszeliście to?
Wiktor podszedł do przedsionka obok lady i odgarnął kotarę z czarnego jedwabiu.
– Nie daj się jej, Bufon! Dalej, pij! Pozwolisz, żeby baba cię pokonała? Zdrowie! Zdrowie, Bufon!
– Tak, dalej, Bufon! Do dna!
Bufon okazał się zwalistym mężczyzną o posturze drwala, z wysoko podgolonym karkiem. Jego dłonie zaciśnięte na puszce piwa przypominały dwie dorodne szynki. Kiwał się jak źdźbło trawy na wietrze, a puf co jakiś czas pierdział żałośnie pod ciężarem jego tyłka.
– Nieee… – wystękał i głośno beknął. – Nieee, nie dam już rady…
Jego publiczność w postaci kilku bezzębnych facetów była, rzecz jasna, odmiennego zdania, zagłuszając brzdęknięcia gitary Johna Denvera sączące się z gramofonu. Większość z nich miała na sobie flanelowe, podarte tu i ówdzie koszule, podwinięte do umięśnionych, strudzonych pracą ramion.
Robotnicy, pomyślałem.
– Nie gadaj, tylko pij! Pij!
Mężczyźni stłoczeni wokół stolika zaczęli zgodnie skandować i klaskać.
– Pij, pij, pij!
– Pij, Bufon!
– Bufon! Bufon!
Faworyt publiczności miał już jednak dość. Chłopaczyna był ledwo ciepły, jego oczy rzucały błędne, niewidzące spojrzenia. Nie zważając na opętańczy ryk kolegów, wstał chwiejnie i odstawił na podłogę do połowy opróżnioną puszkę piwa.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem kobietę swojego życia. Może zabrzmi to pusto i tanio, jak w przesłodzonym romansidle, ale w tamtej chwili poznałem, czym jest prawdziwe piękno. Tego uniesienia nie zmącił nawet fakt, że moja przyszła żona przed momentem wygrała potyczkę piwną z trzy razy większym od niej mężczyzną przypominającym niedźwiedzia.
Siedziała po turecku, bawiąc się kosmykiem ciemnych, lśniących włosów. Miała gładkie rysy przypominające delikatne muśnięcie miękkiego pędzla malarzy, których życiowym celem jest uchwycenie na płótnie czystej gracji. Emanowała wyzywającą, autentyczną energią, rzucając niewinne spojrzenia w stronę bandy robotników śmiejących się z ledwie żywego Bufona.
Niezły opis, no nie? Sam jestem pod wrażeniem. Jak już wspomniałem, piszę prawdę, nic poza tym. Co zaimponowało mi w tej dziewczynie tamtego lipcowego dnia? Wygląd? Pewnie, całkowicie poległem na tej linii. Charakter? Prawdopodobnie, choć proszę, Ptysiu, nie bierz mnie za perwersa szukającego okazji do łatwego numerku. Te dwie rzeczy (oraz fakt, że była moją rówieśniczką) sprawiły oczywiście, że leżałem na ringu i charczałem pokonany, zanim sędzia rozpoczął pierwszą rundę. Prawie jak Bufon, można powiedzieć. Jednak kluczowym składnikiem, którego nie jestem w stanie do końca wytłumaczyć, była ta dziwna aura, którą Alicja roztaczała wokół siebie z każdym rzuconym przez jej szmaragdowe oczy spojrzeniem, a którą badać miałem przez całe lata naszego małżeństwa.
– Jest jeszcze jakiś śmiałek? – zapytała z uśmiechem. Nawet wtedy jej usta pozostawały pełne.
Kilku mężczyzn zaśmiało się i machnęło ręką. Zastanawiałem się, czy to nie jest dobry, wręcz idealny moment, aby wejść w blask reflektorów i…
– Tak! Tak, mamy tu jednego! – wrzasnął Mos i wypchnął mnie przed tłum.
– Co…? Nie, nie! – zacząłem, ale już zostałem wciągnięty przez ramiona uradowanych robotników. – Ja się nie na…
– Jak zwykle skromny! Takiego go poznałem, takiego pokochałem! – ryknął Mos i zmierzwił mi włosy. – Nie dajcie się zwieść, Adaś to prawdziwy alkoholowy potwór!
Cóż, nie była to do końca prawda. Należałem do grupy imprezowiczów, którzy, jak to określił kiedyś Abram, mają mocniejszą głowę niż żołądek. Resztę dopowiedz sobie sam.
Dziewczyna omiotła mnie spojrzeniem. Kiedy po latach wspominaliśmy ten moment, leżąc w łóżku i paląc zgodnie papierosa po wspaniałym seksie (co tu dużo mówić, zawsze był boski), zarzekała się, że nie, bynajmniej nie byłem jej kandydatem na faceta marzeń. Odwracała jednak twarz, gdy to mówiła, teatralnie wydmuchując dym, a ja byłem w stanie zauważyć słodkie dołeczki w jej policzkach, które zdawały się mówić zupełnie co innego.
– Naprawdę, piękny kawalerze? – zachichotała. Lubiła mnie tak nazywać nawet po ślubie, szczególnie wtedy. Nie wiem dlaczego. Podobno niektóre pary nadają sobie przezwiska, choć nigdy nie słyszałem, aby któryś z moich znajomych mówił do żony „słodka pomadko”. Tak czy inaczej, o „pięknego kawalera” nigdy nie zapytałem.
I nie wiem, czy jeszcze kiedyś będzie odpowiedni moment.
– Nie do końca – uśmiechnąłem się niepewnie. Czułem, jakby ktoś postawił za moimi plecami kaloryfer ustawiony na najwyższą temperaturę.
– W takim razie nie wróżę ci świetlanej przyszłości. – Znowu zaniosła się śmiechem, który uwidocznił jej idealne, perliste zęby.
– Zobaczymy.
– Oho, duch walki się w tobie odezwał?
– Oj, chłopie, nie wiesz, na co się porywasz… – usłyszałem za plecami słaby głos Bufona.
– Zgadłaś.
Mężczyźni ryknęli radośnie. Jeden z nich zgarnął flakon z lawendą z sąsiedniego stolika i oparł się o krawędź blatu, zacierając z zadowoleniem dłonie.
– Stawiam dychę na chłopaka!
– Dwie na dziewczynę!
– Idioci, jeśli myślicie, że ona przetrzyma jeszcze jedną kolejkę…
– Zamknij się, Miro, ciebie to nawet twoja stara by upiła!
Pochyliła głowę w moim kierunku. Zapach lekkich kwiatowych perfum zakręcił mi w głowie.
– Chyba mamy niezłą publiczność, co?
– Tak, chociaż nie wiem, jak z nimi wytrzymujesz.
– Jakoś sobie radzę. Jestem Alicja. Usłyszałam, jak twój kolega mówi na ciebie… Adam, zgadza się?
Skinąłem głową.
– Widziałem rysunek na tablicy. Całkiem niezły szkic.
Rozpromieniła się.
– Cieszę się, że ci się podoba. Geny, jak sądzę. Mama jest malarką, więc co nieco po niej przejęłam, nawet jeśli przez długi czas moim największym osiągnięciem było niewychodzenie poza kontur kolorowanki.
Opuściła nogi na podłogę i zbliżyła się jeszcze bardziej – na tyle blisko, że mogłem zobaczyć pojedyncze pory na jej twarzy. Cerę miała gładką i jasną, z pewnością obiekt zazdrości niejednej dziewczyny.
– Co powiesz na drobny układ, Adasiu?
– Układ?
– No tak. Bo widzisz… ja już swoje wypiłam. – Zniżyła głos, tak aby kłócące się towarzystwo nie mogło jej usłyszeć. – Bufon przegrał naprawdę o milimetr. Za to ty…
Chrząknąłem i zmierzyłem ją rozbawionym wzrokiem.
– Mam ci dać fory, zgadza się?
Zastanawiała się przez chwilę, komicznie przekrzywiając głowę. W końcu spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się promieniście.
– Tak, coś w tym rodzaju.
Odchyliłem się na krześle, również udając, że mam potężny dylemat dotyczący tej propozycji.
Ala zmięła serwetkę i cisnęła nią we mnie.
– No dalej, kawalerze! Nie dawaj się dłużej przekonywać, bo oni zaraz zaczną podejrzewać, że coś knujemy.
– Nie wiem, panienko, nie wiem.
– Nie bądź taki!
– A co ja będę z tego miał? Nie jestem tani, panienko.
Spoważniała.
– Czystą przyjemność z faktu, że uznałeś wyższość damy, która z całych sił próbuje rozkręcić nowo otwarty interes. No i może darmowe piwo w każdy czwartek.
Doświadczenie wyciągnięte z setek podbojów życiowych (no dobra, trochę wyolbrzymiam, ale co tam) nauczyło mnie, w jaki sposób odbijać piłeczkę. Obróciłem w palcach zmiętą w kulkę serwetkę i rozprostowałem ją.
– Piwo wezmę, ale zdaje się, że pierwsza część nie bardzo do mnie trafia. Co powiesz na wspólny wypad w przyszłym tygodniu?
Zagryzła wargę, a po chwili usłyszałem te upragnione słowa:
– Jak pan sobie życzy, piękny kawalerze.
* * *

Dałem jej fory po drugiej kolejce, a kiedy wstałem od stołu w towarzystwie szyderczych chichotów i współczujących klepnięć po ramieniu (moja klęska zadziwiająco sprawnie poprawiła nastrój Bufona), widziałem, że Ala ledwo trzyma się na nogach. Podszedłem do chłopaków ze spuszczoną głową.
– Nie dałem rady, panowie. Była piekielnie mocna.
– Może i tak, może i nie – zaskrzeczał Abram. – Ale, Ad, odpuściłeś po dwóch piwach? Pogięło cię? Naprawdę?
– Daj mu spokój. – Mos szczerzył do mnie zęby. – Coś czuję, że nasz koleżka wyjdzie na tym lepiej, niż nam się wydaje.
– Panienka! Panienka! Panienka!
Jak już wspomniałem, ta dziewczyna roztaczała wokół siebie coś więcej niż słodką woń perfum. I najwidoczniej nie tylko ja to zauważyłem. Robotnicy nie mieli żalu, że przedstawicielka płci pięknej przed momentem pokonała dwóch dorosłych mężczyzn, a przecież nie od dziś wiadomo, jak krucha jest dżentelmeńska duma (zwłaszcza jeśli chodzi o motoryzację i alkohol). Wpadli po pracy do nowo otwartego baru na kilka głębszych – być może w nadziei odnalezienia czegoś więcej na dnie szklanki, a może z przeświadczeniem, że będzie to kolejna nudna rudera przy Grodzkiej, która z czasem zbankrutuje i zostanie zastąpiona przez lodziarnię. W każdym razie jeden z nich zauważył malowniczą tablicę i zaproponował wypad. Czy wiedział, jak dobrze będą się bawić? Czy zdawał sobie sprawę, że napotkają tam moją przyszłą żonę, która oczaruje ich swoim wdziękiem i tą niewymuszoną, dobitną energią? Pewnie nie, choć w tamtej chwili, gdy wiwatowali, klaskali i uderzali kuflami piwa o blat stolików, a Alicja unosiła i opuszczała ręce jak dyrygent prowadzący tę przedziwną ryczącą orkiestrę, nie miało to znaczenia. Kobieta mojego życia sprawiła, że zmęczeni kilkugodzinną pracą na upale chłopcy choć raz otrzymali od losu godziwą rozrywkę.
Ten cały urok, ta atmosfera, ekstaza – to wszystko przysłoniło mój umysł do tego stopnia, że nie zdawałem sobie sprawy, kiedy Alicja znalazła się w moich ramionach. Mężczyźni nadal skandowali jej imię (głowa Bufona chyba na dobre odczuła skutki alkoholu, gdyż lawirował między stolikami w objęciach tylko dla niego widocznej damy), a ona śmiała się, przytulając do mojej piersi. Są momenty, w których nawet muzyka zdaje się dopasowywać do wyjątkowych sytuacji – z gramofonu sączyło się She Loves You Beatlesów.
Mój Boże, cóż to była za chwila.
– Piątek wieczorem, piękny kawalerze?
– Jeśli tylko masz ochotę, panienko.
Mos i Abram skandowali głośno i gwizdali. Bufon wciąż wykonywał swojego walca na parkiecie. Miałem wyśmienity, lekko podpity nastrój, przyjaznych ludzi wokół siebie i oczywiście kobietę marzeń w ramionach. Dziewczynę, której jeszcze godzinę temu nie znałem, a która od tamtego momentu miała być całym moim światem. To była bańka, która wkrótce została beznamiętnie przebita.
Bo wszystko lubi się zmieniać jak w kalejdoskopie, prawda? Cóż. Dopóki czarna płachta dzieląca sale nie odsłoniła smukłej postaci Eryka Szyfnera, oczy moje i wszystkich zgromadzonych w barze były rozkosznie zabawiane przez kolorowe obrazy. Każde z nas miało swój kalejdoskop. Ale gdy sylwetka mężczyzny w średnim wieku wyjrzała na scenę, w mgnieniu oka zabawka została bezceremonialnie wyrwana z rąk uczestników.
Szyfner był facetem mierzącym ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i podobnie jak jego córka roztaczał wokół siebie aurę, którą ludzie wyczuwali, a której wyjaśnić nie potrafili. Otoczka tego człowieka przybierała jednak zupełnie inną formę. Możesz uważać, że przesadzam, że być może specjalnie koloryzuję to wspomnienie z uwagi na to, czego dowiedziałem się później. Ale wtedy, w tamtym momencie, miałem wrażenie, że światło w zawieszonych lampkach przygasło, a pęki lawendy stojące we flakonach przybrały zgniły kolor. Nawet gramofon postanowił ponownie oddać się chwili. Jego igła przeskoczyła, a z piosenki, którą zaczął odtwarzać, wycięto trójkę Beatlesów. Lennon w pojedynkę śpiewał jeden ze swoich najbardziej kontrowersyjnych i szokujących numerów – Woman is the Nigger of the World.
– Alicja. Idź już, kochanie.
Przemawiał proszącym, lecz stanowczym tonem. Biła od niego bezpośredniość i chłodne opanowanie. Zdawał się nie zauważać otaczającego tłumu i kompletnie ignorować fakt, że jego córka wisi w moich objęciach.
Ala powoli stanęła na nogach. Zanim podbiegła tanecznym krokiem w jego stronę, odwróciła się do mnie i szepnęła:
– Piątek, piękny kawalerze.
Kiwnąłem głową. Następnie podeszła do ojca i pogładziła go po policzku.
– Nie możesz być zły, tatusiu. Nie zrobiłam niczego złego.
– Nie jestem. Ale idź już.
Pewnie dla kogoś, kto nie był wtedy w barze Duwal, wygląda to jak normalna konwersacja rodzica z dzieckiem, ale to coś sprawiło, że zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. I jestem pewien, że nie tylko mnie. Ta relacja zdawała się być pusta, grana na pokaz, jak w szkolnym teatrzyku. Owszem, przez większość czasu widziałem tylko plecy Alicji, ale czy w momencie, gdy gładziła ojca po policzku, kątem oka nie uchwyciłem błagalnego spojrzenia mężczyzny w kierunku córki?
Gdy dziewczyna posłusznie wybiegła z baru, zapadła cisza. Bufon i jego zgraja spoglądali na mnie spode łba, Abram wytrwale praktykował swój nawyk obgryzania paznokci. Pewnie spodziewasz się, że w tym miejscu nastąpiła jakaś efektowna wymiana zdań zakończona bójką, co? Że padły teksty w stylu: „Śmiałeś obmacywać moją córkę? Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w jej pobliżu, to nakopię ci do tyłka!” albo coś w tym rodzaju. Cóż, muszę cię zmartwić. Nic takiego nie zaszło.
Eryk Szyfner obrócił się na pięcie i przeszedł za ladę. Gdy wraz z robotnikami ruszyliśmy do wyjścia, odprowadzani obojętnym spojrzeniem szklistych ślepi łosia, leniwie szorował lśniący blat barowej lady.
Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że czuję na karku jego palący wzrok. Po raz kolejny koloryzuję? Być może, choć za kilka lat stanie się jasne, że ten mężczyzna nigdy nie darzył mnie sympatią.

 
Wesprzyj nas