Po tym, jak cudem uszedł z życiem z zasadzki psychopatycznego mordercy, Igor Brudny powoli i z trudem dochodzi do siebie. Świat, w którym się obudził, nie jest już jednak taki sam.


ZarazaKomisarz musi trzymać się z dala od Warszawy, a zielonogórski zespół inspektora Romualda Czarneckiego już nie istnieje. Ale przynajmniej dawna partnerka Brudnego, Julia Zawadzka, wciąż jest przy nim.

Sama Zawadzka, po przeniesieniu do komendy w Zielonej Górze, również mierzy się z nowymi wyzwaniami. Prowadzone przez nią śledztwo utknęło w martwym punkcie, a w dodatku w pobliskim lesie znaleziono zwłoki kolejnej zamordowanej kobiety. Wyniki sekcji są jasne: w ciele ofiary nie została prawie żadna kropla krwi. Do tego jeszcze dochodzi ofiara wypadku samochodowego, o której Zawadzka wolałaby zapomnieć…

Wszystko wskazuje na to, że nad Zieloną Górą zbierają się ciemne chmury. Sfrustrowany własną bezradnością Brudny zastanawia się, czy zło, które znał tak dobrze, znów pojawiło się w mieście. Któregoś dnia w jego domu niespodziewanie pojawia się ktoś, kto desperacko potrzebuje pomocy. Czy pokiereszowany komisarz znajdzie w sobie siłę, by rozwiązać jeszcze jedną sprawę?

Przemysław Piotrowski
Zaraza
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 listopada 2021
 
 


PRO­LOG

Myśl, czło­wieku, myśl!
Droga kra­jowa numer trzy­dzie­ści dwa wiła się pomię­dzy sosno­wymi lasami, które roz­bły­skały niczym fle­sze po kolej­nych wście­kłych ude­rze­niach bły­ska­wic. Świe­tli­ste macki raz za razem roz­ła­ziły się po nie­bie niczym ramiona jakiejś gigan­tycz­nej ośmior­nicy pró­bu­ją­cej prze­do­stać się do tego świata.
Masz prze­je­bane! Masz, kurwa, prze­je­bane! Coś ty naro­bił, czło­wieku?!
Męż­czy­zna spoj­rzał na bosą kobietę sku­loną w fotelu pasa­żera. Była tylko w majt­kach i jego blu­zie. Twarz cho­wała w kap­tu­rze, dło­nie trzy­mała przy bro­dzie, jakby za wszelką cenę chciała zakryć usta. Drżała.
Gło­śny klak­son i ośle­pia­jący blask reflek­tora spra­wił, że męż­czy­zna gwał­tow­nie szarp­nął kie­row­nicę. Tył samo­chodu nieco zarzu­ciło, ale przy­naj­mniej unik­nął czo­łówki z nad­jeż­dża­ją­cym z naprze­ciwka busem. Przy tej pręd­ko­ści nie byłoby czego zbie­rać. Wytarł ręką pot z czoła, ale nie zdjął nogi z gazu.
Popeł­ni­łeś prze­stęp­stwo. Za to, co zro­bi­łeś, na bank odwie­szą ci zawiasy i znów pój­dziesz sie­dzieć. Kolejna recy­dywa. Przy­naj­mniej dzie­sięć lat. Kurwa mać!
Dyszał ciężko, serce łomo­tało mu w piersi. Kolejne pio­runy waliły wście­kle, paję­czyna bły­ska­wic roz­świe­tlała niebo, a korony drzew ugi­nały się pod napo­rem wichury. Z nie­zdrową fascy­na­cją ponow­nie zer­k­nął na pod­kur­czone nagie nogi pasa­żerki i poczuł, że znów zbiera mu się na wymioty.
Skąd pew­ność, co powie na poli­cji? Żadna! Odpo­wiesz za to. Na pewno!
Wska­zówka pręd­ko­ścio­mie­rza poka­zy­wała, że jedzie sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Zarzy­nany sil­nik sta­rej mazdy wył, narzę­dzia w bagaż­niku tłu­kły się przy każ­dym ostrzej­szym zakrę­cie. Mło­tek, cęgi, piła do metalu, pal­nik ace­ty­le­nowy i masa innych, które można wyko­rzy­stać na wiele spo­so­bów. Ta myśl spo­wo­do­wała, że znów spoj­rzał na nagie uda pasa­żerki. Zaci­snął palce na kie­row­nicy. Jego bagaż­nik był jed­nym wiel­kim dowo­dem winy.
Nie odpusz­czą ci i będziesz sie­dział. Pro­ku­ra­tor tego dopil­nuje. Jesteś zło­dzie­jem i ban­dytą. Nikt ci nie uwie­rzy! Nikt, kurwa!
W oddali zza zakrętu wyło­nił się tir. Miał mocne reflek­tory, które oświe­tliły sie­dzącą obok kobietę. Gdy pojazdy się mijały, jasna wiązka omio­tła jej dło­nie i frag­ment skry­tej pod kap­tu­rem twa­rzy. Zaci­snął zęby i zaklął pod nosem. Źle zro­bił. Nie prze­my­ślał tej decy­zji, a teraz jest już za późno. Cokol­wiek zrobi z nie­chcianą pasa­żerką, prę­dzej czy póź­niej przyj­dzie mu za to zapła­cić. Nie wywi­nie się. Dopadną go i trafi za kratki.
Gdy minął skręt w drogę poża­rową, przez głowę prze­le­ciała mu pewna myśl. Nagle stała się bar­dzo kusząca. Miał w bagaż­niku łopatę. Pora­dziłby sobie w godzinę, może dwie. Miał w tym doświad­cze­nie. Zdą­żył odpo­ku­to­wać. Dwa­na­ście lat w cięż­kim wię­zie­niu w pod­wro­cław­skim Woło­wie to był trudny czas. Ale dał radę. Łza w kąciku lewego oka przy­po­mi­nała mu o tym każ­dego dnia.
Niebo znów roz­bły­sło świe­tli­stą paję­czyną, chwilę póź­niej pio­run gruch­nął tuż nad jego głową. Był potężny, ogłu­sza­jący. Kobieta szarp­nęła się gwał­tow­nie, a następ­nie pod­kur­czyła nogi do klatki pier­sio­wej i scho­wała głowę mię­dzy kolana. Nie miała zapię­tych pasów.
Męż­czy­zna przy­gryzł dolną wargę z taką siłą, że poczuł w ustach meta­liczny smak krwi. Musiał pod­jąć decy­zję. Trzeba było coś z nią zro­bić. Od mia­sta dzie­liło go nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Po dro­dze kilka wsi. I sporo lasu.
Zwol­nił, kiedy wje­chał na teren zabu­do­wany, a gdy minął ostat­nie gospo­dar­stwo, znów doci­snął pedał gazu. Obrzu­cił spoj­rze­niem pasa­żerkę. Jadące z naprze­ciwka samo­chody rzu­ciły świa­tło na jej skrytą pod kap­tu­rem twarz.
– Powiesz coś w końcu? – zagad­nął, nie spusz­cza­jąc wzroku z przed­niej szyby.
Zero reak­cji. Od momentu gdy wsa­dził ją do samo­chodu, nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Nie umiał oce­nić, czy w ogóle kon­tak­tuje.
– No mów coś, do jasnej cho­lery! – wark­nął.
W lusterku wstecz­nym ujrzał reflek­tory jakie­goś spor­to­wego samo­chodu. Lekko spu­ścił nogę z gazu i pozwo­lił się wyprze­dzić. Kątem oka dostrzegł, że kobieta obró­ciła się do niego ple­cami. Sku­liła się jesz­cze bar­dziej, teraz wyglą­dała jak prze­ro­śnięty embrion.
– Kurwa mać! – syk­nął i trza­snął dłońmi w kie­row­nicę, a potem jesz­cze raz i jesz­cze.
Zre­du­ko­wał bieg i wci­snął gaz do dechy, żeby wyprze­dzić SUV-a. Sil­nik zawył żało­śnie. Niebo znów roz­bły­sło, huk­nął grom. Pozbyć się jej czy nie? Skrę­cić w las czy nie? To nie zaj­mie mu wiele czasu. Powinno być jakoś po pół­nocy. Wyrobi się do dru­giej. Się­gnął po tele­fon, aby się upew­nić.
Zaczął macać oko­lice wnęki, gdzie odło­żył urzą­dze­nie, ale nie wyczuł pod pal­cami zna­jo­mego kształtu. Zer­k­nął w to miej­sce. Prze­je­chał dło­nią po skó­rza­nym wgłę­bie­niu przy dźwi­gni skrzyni bie­gów, ale tele­fonu nie było. Wtedy kątem oka dostrzegł prze­bi­ja­jący spod kap­tura blask wyświe­tla­cza.
– Ty suko! – wark­nął, chwy­ta­jąc kobietę za rękę.
Wyrwała mu się. Mówiła coś. Musiała już nawią­zać połą­cze­nie. Chwy­cił ją raz jesz­cze, klnąc szpet­nie. Kazał jej natych­miast oddać tele­fon, ale ona obró­ciła się i ugry­zła go w rękę. Wrza­snął z bólu i puścił ją, lecz chwilę póź­niej pono­wił próbę odzy­ska­nia urzą­dze­nia. Musiał ją powstrzy­mać za wszelką cenę. Nie chciał tra­fić do wię­zie­nia. Ni­gdy wię­cej!
Gdy po raz trzeci spró­bo­wał jej wytrą­cić z ręki tele­fon, sku­pił wzrok na kobie­cie o uła­mek sekundy za długo. Nie dostrzegł, że wła­śnie wjeż­dża w ostry łuk, a gdy się zorien­to­wał, było już za późno. Gwał­towne odbi­cie kie­row­nicy nie pomo­gło, koła zła­pały pobo­cze, a on stra­cił pano­wa­nie nad pojaz­dem. Samo­chód ściął słu­pek, wypadł z drogi i z potęż­nym impe­tem ude­rzył w pierw­sze napo­tkane drzewo.
Ostat­nie, co zare­je­stro­wał jego umysł, to ciało kobiety, które wyla­tuje przez przed­nią szybę. Potem jego głowa roz­trza­skała się na kawałki i nie reje­stro­wał już nic.

ROZ­DZIAŁ 1

Trzy mie­siące póź­niej


Lało jak z cebra.
Skoń­czyła palić i otwo­rzyła okno, aby wyrzu­cić nie­do­pa­łek, po czym od razu je zamknęła. Wystar­czyło kilka sekund, aby do wnę­trza napa­dało wody. Ulewa była gwał­towna i zła­pała ją zaraz po wyjeź­dzie z mia­sta. Nagle z zachodu nad­cią­gnęły ciemne, nie­mal czarne chmury i niebo po pro­stu się otwo­rzyło, wyrzy­gu­jąc ze swo­ich trzewi całą zawar­tość. Ludzie kryli się gdzie popad­nie, ulice zamie­niały się w rwące potoki. Co gor­sza, lało nie­ustan­nie i zasta­na­wiała się, czy po takim arma­ge­do­nie będzie jesz­cze czego szu­kać na miej­scu zbrodni.
Wycie­raczki ledwo zbie­rały wodę z przed­niej szyby, a z gło­śni­ków walił gita­rowy riff Sla­sha z Guns N’ Roses, jej ulu­bio­nej kapeli, któ­rej była wierna już pra­wie trzy­dzie­ści lat. Się­gnęła po paluszka i schru­pała go, nucąc pod nosem znane na pamięć tony, a potem klep­nęła się w udo i zama­chała głową niczym nasto­latka na kon­cer­cie grupy roc­ko­wej.
Wychy­liła się i zer­k­nęła na zasnute czar­nymi chmu­rami niebo. Jakby wie­dzieli, pomy­ślała. Cie­kawe, czy dyżurny spraw­dził pro­gnozę pogody, zanim nadał jej temat. Co prawda w pierw­szej kolej­no­ści wysłał na miej­sce naj­bliż­szy patrol, ale zaraz póź­niej zadzwo­nił do niej.
– Młoda kobieta – powie­dział. – Odko­pały ją dziki. Leśni­czy twier­dzi, że widok jest maka­bryczny, bo dobrała się do niej zwie­rzyna.
Do tej pory zna­le­ziono tylko jedne ciało. Wyło­wiono je na początku marca z Odry, mniej wię­cej na wyso­ko­ści wsi Połęcko leżą­cej tuż przy gra­nicy z Niem­cami. Ofiary jak na razie nie udało się ziden­ty­fi­ko­wać, bo nie miała przy sobie żad­nych doku­men­tów, a zwłoki znaj­do­wały się w sta­nie daleko posu­nię­tego roz­kładu. Sprawę z początku prze­jęli kry­mi­nalni z przy­gra­nicz­nego Gubina, ale szybko usta­lili, że mogła być jedną z pro­sty­tu­tek pra­cu­ją­cych dla zor­ga­ni­zo­wa­nej grupy sute­ne­rów, któ­rzy łowili poten­cjalne pra­cow­nice w więk­szych mia­stach, w tym w Zie­lo­nej Górze. Według kole­gów i kole­ża­nek po fachu nazy­wała się Iwanka i pocho­dziła z Bia­ło­rusi, nie­stety nic wię­cej nie udało się usta­lić, może prócz tego, że według pato­mor­fo­loga przed śmier­cią była tor­tu­ro­wana i wie­lo­krot­nie gwał­cona. Z początku sprawą zajął się kolega z wydziału, nie­jaki Artur Kłos. Facet słu­żył w stop­niu komi­sa­rza. Duży chłop o nie­wyj­ścio­wej mor­dzie, podobno sku­teczny w tere­nie, choć według nie­któ­rych nad­gor­liwy i mający skłon­ność do agre­sji wobec podej­rza­nych, a nawet świad­ków. Wypły­nął krótko po tym, jak ze służby odszedł nie­za­stą­piony inspek­tor Romu­ald Czar­necki, który mię­dzy innymi z powodu tych wła­śnie cech przez całą swoją karierę nie dopusz­czał komi­sa­rza do swo­jego zespołu. Ona też go nie polu­biła. Miał w sobie coś odpy­cha­ją­cego i nawet nie cho­dziło o jego gbu­ro­wa­tość, bo aku­rat do tego rodzaju part­ne­rów była przy­zwy­cza­jona. On po pro­stu nie sza­no­wał ludzi.
Po trzech jało­wych z punktu widze­nia śledz­twa mie­sią­cach Kłos został skie­ro­wany do innej sprawy, a ona je po nim prze­jęła, bo nikt inny nie chciał. Nie miała więk­szego wyboru, bo wciąż była w wydziale sto­sun­kowo świeża i musiała jakoś wkraść się w łaski prze­ło­żo­nych. Miała też nadzieję, że dzięki roz­wi­kła­niu śledz­twa, które wyglą­dało wybit­nie nie­roz­wo­jowo, zdo­bę­dzie akcep­ta­cję kole­ża­nek i kole­gów z komendy. W końcu z czy­stej nie­na­wi­ści do prze­stęp­ców para­ją­cych się han­dlem ludźmi, w tym pedo­fi­lów, któ­rzy czę­sto się do nich zali­czali, chciała za wszelką cenę dopaść gnoja, który zamor­do­wał tę młodą dziew­czynę.
Druga ofiara poja­wiła się po sze­ściu mie­sią­cach i też była nią młoda kobieta. Brzmiało co naj­mniej obie­cu­jąco, jeśli w ogóle można uznać, że śmierć kogo­kol­wiek może być czymś obie­cu­ją­cym. Seryj­niak? Nie­wy­klu­czone. W każ­dym razie ofiara zna­le­ziona przez leśni­czego z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa mogła mieć coś wspól­nego z pro­wa­dzo­nym przez nią śledz­twem, wobec czego krótko po tele­fo­nie od dyżur­nego chwy­ciła nie­do­je­dzoną kanapkę i ruszyła to spraw­dzić.
Jechała powoli w akom­pa­nia­men­cie grzmią­cych we wnę­trzu auta ostrych gita­ro­wych dźwię­ków. Leśna droga była wybo­ista i dla nor­mal­nego samo­chodu prak­tycz­nie nie­prze­jezdna, nie zdzi­wiła się więc, gdy natknęła się na ugrzę­zły w bło­cie radio­wóz. Dwoje niż­szych stop­niem poli­cjan­tów sie­działo w fote­lach, paląc papie­rosy i gapiąc się w wyświe­tla­cze tele­fo­nów. Gdy prze­jeż­dżała po krza­kach obok ich pojazdu, pozdro­wili ją, ale nie pró­bo­wali jej zatrzy­mać, ona zaś nie kwa­piła się, żeby im pomóc. Była pewna, że wcale tego nie ocze­kują i wolą jesz­cze tro­chę się poobi­jać.
Sama nie miała wymówki. Wer­tepy, wypeł­nione bło­tem dziury, głę­bo­kie rowy nie były jej straszne. Jej nis­san patrol dopiero w takich warun­kach roz­wi­jał skrzy­dła. Wbrew pozo­rom polu­biła go bar­dzo szybko, bo choć bywał krnąbrny na uli­cach mia­sta, na dziu­ra­wych jak ser szwaj­car­ski pod­miej­skich dro­gach czuł się jak ryba w wodzie. Poko­naw­szy naj­bar­dziej nie­równy frag­ment, nieco przy­spie­szyła, roz­bry­zgu­jąc zale­ga­jące na leśnej ścieżce kałuże. Zatrzy­mała się przy słu­pie oddzia­ło­wym. Odczy­tała numer osiem­dzie­siąt osiem. Według wska­zó­wek musiała prze­je­chać do kolej­nego, a następ­nie odbić w lewo i jechać jesz­cze jakieś dwa kilo­me­try, aż zoba­czy zapar­ko­wa­nego jeepa wran­glera. To tam, w pobliżu młod­nika, miały znaj­do­wać się zwłoki.
Na miej­sce dotarła po pię­ciu minu­tach. Zapar­ko­wała za tere­nówką leśni­czego i wyłą­czyła sil­nik. Slash zamilkł, zastą­piony przez dud­nie­nie kro­pel o karo­se­rię. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy wyjść z samo­chodu, ale straż­nik leśny uprze­dził ją i kil­koma susami dopadł do patrola. Aby unik­nąć głu­pich pytań, wycią­gnęła na wierzch bla­chę. Chwilę póź­niej facet otwo­rzył drzwi i ciężko dysząc, roz­go­ścił się na miej­scu pasa­żera.
– Pani z poli­cji? – zapy­tał, a w jego tonie dało się wyczuć zde­ner­wo­wa­nie. Pomy­ślała, że jej plan jed­nak się nie powiódł.
– Komi­sarz Julia Zawadzka – odparła, wycią­ga­jąc papie­rosa. – Pali pan, panie…
– Młod­szy straż­nik leśny Kac­per Roszyk. Ja prze­pra­szam, ale nie spo­dzie­wa­łem się…
– Kobiety? – Zawadzka suge­styw­nie wysu­nęła paczkę w stronę męż­czy­zny.
– Nie, dzię­kuję. Nie palę.
– Nie będzie panu prze­szka­dzać, jeśli ja zapalę?
– Nie, nie…
Zawadzka przy­su­nęła pło­mień zapal­niczki do koń­cówki papie­rosa. Kątem oka obser­wo­wała reak­cję męż­czy­zny, któ­rego wzrok bez­wied­nie wylą­do­wał na jej pra­wym policzku. Przy­zwy­cza­iła się. Wszy­scy nowi roz­mówcy naj­pierw gapili się na jej bli­znę.
Zacią­gnęła się i wypu­ściła dym. Teraz to ona mu się przyj­rzała. Męż­czy­zna miał nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat. Chudy jak szkapa, pie­go­waty, z gar­ba­tym nosem i dużymi brą­zo­wymi oczami przy­po­mi­nał jej postać z jakie­goś filmu o głup­ko­wa­tych nasto­lat­kach szu­ka­ją­cych skarbu. Jego wzrok błą­dził po wnę­trzu samo­chodu, prawa noga tań­czyła w sobie tylko zna­nym ryt­mie. Widać było, że ta sytu­acja mocno go zestre­so­wała, może nawet prze­ro­sła.
– Chce pan paluszka? – zapy­tała, się­ga­jąc do wci­śnię­tej w otwarty scho­wek torebki. Sama wzięła kilka i dwa z nich wło­żyła do ust. – Pro­szę się nie krę­po­wać. Mamy sporo czasu, bo wąt­pię, żeby przy tej aurze pro­ku­ra­tor i tech­nicy dotarli tu szyb­ciej niż za godzinę.
Chło­pak spoj­rzał na nią nie­pew­nie, a potem gło­śno prze­łknął ślinę. Nie­na­tu­ral­nie wysta­jąca grdyka pod­sko­czyła, po chwili wychy­lił się i zer­k­nął na wiszącą jej na piersi odznakę. Do tego też się przy­zwy­cza­iła. Od jakie­goś czasu jej apa­ry­cja nie koja­rzyła się ludziom z kimś, kto na co dzień repre­zen­tuje wła­dzę.
– Pro­szę. W schowku mam jesz­cze jedną paczkę – dodała, dostrze­ga­jąc wyraźne zakło­po­ta­nie roz­mówcy.
– Szcze­rze mówiąc, to nie jestem głodny – wydu­kał Roszyk. – Nie po tym, co tam zoba­czy­łem. To naprawdę okropny widok.
Zawadzka wło­żyła do ust kolejne dwa paluszki. Schru­pała je w mil­cze­niu, a następ­nie zacią­gnęła się papie­ro­sem.
– Gdzie jest ciało? – zapy­tała, łapiąc spło­szone spoj­rze­nie pasa­żera.
– Tam.
Męż­czy­zna wska­zał pal­cem na zrytą przez dziki zie­mię, jakieś dzie­sięć metrów od swo­jego samo­chodu. W tej chwili wszystko tonęło w bło­cie.
– Doty­kał pan cze­goś?
– Abso­lut­nie.
– Abso­lut­nie tak czy abso­lut­nie nie?
– Nie…
– Jak zna­lazł pan ciało?
– Aku­rat byłem na ruty­no­wym patrolu.
– Co pan robił na tym patrolu?
– No… – Roszyk znów gło­śno prze­łknął ślinę. – Wie pani… te ostat­nie tygo­dnie były bar­dzo suche. Mie­li­śmy dwa pożary, ale ludzie w ogóle nie sto­sują się do zaka­zów wcho­dze­nia do lasu. W sumie trzy, licząc ten sprzed trzech mie­sięcy, gdy po tam­tym wypadku spło­nęło pra­wie trzy­sta hek­ta­rów. Pamięta pani? Pod­czas tej ano­ma­lii pogo­do­wej.
– Suchej burzy – przy­tak­nęła. – Tak, pamię­tam.
Jak­żeby miała tego nie pamię­tać? Pożar poża­rem, ale to, co wyda­rzyło się chwilę wcze­śniej, nawet jej zmro­ziło krew w żyłach. Zupeł­nie przy­pad­kiem została wysłana jako zastęp­stwo wła­śnie z Kło­sem. Na miej­sce wypadku przy­je­chali razem, ale szybko oka­zało się, że nie będą mieli zbyt wiele roboty, bo auto już pło­nęło, a pożar lasu gwał­tow­nie się roz­prze­strze­niał. Przy­je­chała straż pożarna, naka­zała ewa­ku­ację. I ogól­nie w całej tej sytu­acji nie byłoby nic dziw­nego, gdyby nie jeden szcze­gół. Stara mazda szóstka owi­nęła się wokół drzewa jak har­mo­nijka. Trup na miej­scu. Pato­mor­fo­log stwier­dził póź­niej, że kie­rowca zgi­nął, zanim samo­chód doszczęt­nie spło­nął. Haczyk tkwił gdzie indziej. Dopiero gdy ujrzała pako­waną do karetki pasa­żerkę, omal nie zwy­mio­to­wała. Sprawa bły­ska­wicz­nie została utaj­niona i wszy­scy świad­ko­wie musieli pod­pi­sać papier obli­gu­jący ich do mil­cze­nia. Od przy­pad­ko­wego kie­rowcy, który zadzwo­nił pod numer alar­mowy, przez ratow­ni­ków, stra­ża­ków, na leka­rzach koń­cząc, każdy, kogo wzrok spo­czął na ciężko ran­nej pasa­żerce mazdy. Na razie wyglą­dało na to, że sprawa nie wypły­nęła i jakimś cudem wszy­scy trzy­mali język za zębami. Wypar­cie? Nie zdzi­wi­łaby się. Strach? Jak naj­bar­dziej. Ostat­nio jed­nak doszły ją słu­chy, że po mie­ście od jakie­goś czasu krążą dziwne plotki, a dzien­ni­ka­rze węszą sen­sa­cję. Do tej pory na samą myśl o tym wypadku prze­szy­wały ją dresz­cze.
Teraz też się wzdry­gnęła. Nagle zdała sobie sprawę, że straż­nik wciąż do niej mówi.
– Chwila, panie… – zawa­hała się.
– Roszyk. Nazy­wam się Kac­per Roszyk.
– Wróćmy do momentu, gdy pan tędy prze­jeż­dżał. Jak pan dostrzegł zwłoki?
– No, nor­mal­nie. Jecha­łem i zoba­czy­łem lisa, który sku­bał coś wysta­ją­cego z roz­ry­tej ziemi. Jesz­cze nie padało, więc zatrzy­ma­łem samo­chód i wysia­dłem. Lis uciekł i wtedy… – Męż­czy­zna prze­tarł chu­s­teczką czoło.
– I co wtedy?
– No zoba­czy­łem to, to zna­czy…
– Miał pan jakieś podej­rze­nia, co to może być?
– No od razu było widać. Bałem się jak cho­lera, ale pod­sze­dłem bli­żej i… – Skrzy­wił się, jakby wła­śnie połknął coś obrzy­dli­wego. – No… Chry­ste… – Ukrył twarz w dło­niach.
– Zoba­czył pan ciało kobiety, tak?
Straż­nik leśny poki­wał głową, a po chwili wycią­gnął kolejną chu­s­teczkę i wysmar­kał nos. Drżącą dło­nią scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni mun­duru.
– To naprawdę maka­bryczny widok, pro­szę pani.
Zawadzka już nic wię­cej nie powie­działa. Zja­dła ostat­niego paluszka i zer­k­nęła przez przed­nią szybę na niebo, które powoli zaczy­nało się prze­ja­śniać. Chmury prze­su­wały się na wschód, a na hory­zon­cie widać było nie­mrawe prze­bły­ski pro­mieni sło­necz­nych. Odcze­kała jesz­cze chwilę i gdy ulewa zelżała, a na nie­bie poja­wiła się zja­wi­skowa tęcza, otwo­rzyła drzwi i wysia­dła z auta.
Jej buty od razu zato­piły się w bło­cie pra­wie po kostki. Nie prze­jęła się tym zbyt­nio. Wycią­gnęła z kie­szeni men­tosa, wło­żyła go do ust i ruszyła w stronę miej­sca, które kilka minut temu wska­zał leśnik. Nie­spe­cjal­nie zmar­twiła się fak­tem, że może zadep­tać ślady, bo jeśli jesz­cze pół godziny temu takowe tu były, to ten ulewny deszcz z pew­no­ścią dokład­nie je zmył. Ostat­nie metry poko­ny­wała, bro­dząc w roz­mięk­czo­nej ziemi i zło­rze­cząc na buszu­jące tu wcze­śniej dziki. Prze­stało padać aku­rat w momen­cie, gdy przy­sta­nęła nad wypeł­nioną brudną wodą dziurą. W noz­drza ude­rzył ją wyjąt­kowo paskudny odór, coś jak mie­sza­nina gni­ją­cego mięsa i odcho­dów. Nie spo­dzie­wała się, że woń może być tak inten­sywna. Żołą­dek zbun­to­wał się i tar­gnęły nią tor­sje. Odwró­ciła się i zwy­mio­to­wała, bo choć do tej pory widziała już wiele tru­pów w naj­róż­niej­szym sta­nie roz­kładu, ten smród prze­bi­jał abso­lut­nie wszystko, czego do tej pory doświad­czyła na służ­bie.
– To dziki, pro­szę pani. – Usły­szała za ple­cami głos leśni­czego. – Ich odchody mają bar­dzo inten­sywną woń.
Woń, kurwa, pomy­ślała i raz jesz­cze opróż­niła żołą­dek z resz­tek śnia­da­nia. Wycią­gnęła z kie­szeni nasą­czoną lawendą chu­s­teczkę i przy­tknęła do nosa, po czym z powro­tem sku­piła wzrok na zanu­rzo­nych w męt­nej wodzie zwło­kach. Przez chwilę przy­glą­dała się wysta­ją­cemu ponad taflę frag­men­towi kolana i przed­ra­mie­niu, a w zasa­dzie temu, co z niego zostało, bo nie trzeba było być spe­cja­li­stą, aby oce­nić, że spora jego część została pożarta. Dłoni bra­ko­wało dwóch pal­ców, resztki tkanki były poszar­pane, jakby ktoś wło­żył ofie­rze rękę do maszynki do mięsa.
Zawadzka się­gnęła do kie­szeni po parę jed­no­ra­zo­wych ręka­wi­czek i wal­cząc z odru­chem wymiot­nym, przy­kuc­nęła przy zwło­kach. Zła­pała za jeden z obgry­zio­nych pal­ców i unio­sła przed­ra­mię, wzru­sza­jąc taflę męt­nej wody. Na uła­mek sekundy poja­wiła się twarz ofiary, żeby zaraz znik­nąć pod brudną powierzch­nią wody. Komi­sarz deli­kat­nie opu­ściła dłoń i rozej­rzała się za czymś, czym mogłaby roz­gar­nąć taflę wody. Wychy­liła się i się­gnęła po kawa­łek gałęzi, któ­rym zamie­szała w kałuży. Widok poszar­pa­nych zwłok spra­wił, że znów tar­gnęły nią tor­sje. Tym razem się opa­no­wała, jedy­nie kilka razy odchrząk­nęła. W końcu wyco­fała się na ścieżkę i zapa­liła papie­rosa. Zacią­gnęła się głę­boko i wypu­ściła dym. Przez chwilę stała, bez­myśl­nie wpa­tru­jąc się w gęsty młod­nik.
– Dobrze się pani czuje? – zagad­nął straż­nik leśny, który wciąż trzy­mał się kilka metrów dalej.
– Tak – odparła, odwra­ca­jąc się w jego stronę. Męż­czy­zna stał obok swo­jej tere­nówki, na jego twa­rzy malo­wała się szczera tro­ska. Pomy­ślała, że bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, młody trzyma się naprawdę nie­źle. Wolno ruszyła w jego stronę.
– Pani zda­niem to mor­der­stwo? – zapy­tał, gdy przed nim sta­nęła.
– Na to wygląda – mruk­nęła, ale nic wię­cej nie dodała, tylko się­gnęła po wibru­jący w kie­szeni smart­fon. Dzwo­niła stara zna­joma, sze­fowa zespołu tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych Anna Borucka. Zawadzka ode­brała.
– Cześć, Julka. Jesteś już na miej­scu?
– Cześć. Tak, jestem. Wła­śnie mia­łam do cie­bie dzwo­nić. Macie jak doje­chać?
– No wła­śnie toniemy w bło­cie. – W tle dało się sły­szeć odgłos zarzy­na­nego sil­nika. – Fur­go­netka ze sprzę­tem nie prze­je­dzie, ale już nad­cią­gają dwie tere­nówki. Prze­ło­żymy, co się da, i powin­ni­śmy się zja­wić w ciągu pół godziny.
– To pamię­taj, żeby wziąć pompę. Zwłoki leżą w płyt­kim dole, ale trzeba go będzie osu­szyć.
– Tak myśla­łam. Jak to wygląda?
– Nie pytaj.
– Aż tak źle?
– Przy­go­tuj się na naj­gor­sze. Bez kla­merki nie pod­chodź.
– Jezuuu… – Borucka wes­tchnęła. – Ile jesz­cze?
– Do eme­ry­tury, moja droga.
– Dzięki, Julka. Ty zawsze potra­fisz popra­wić mi humor.
– Nie ma za co.
– Dobra, muszę koń­czyć, bo chyba jadą. Narka.
Borucka się roz­łą­czyła. Zawadzka oparła się o nad­kole patrola i wycią­gnęła kolej­nego men­tosa. Wsa­dziła go do ust i zaczęła roz­gry­zać. Pomy­ślała, że musi poin­for­mo­wać swo­jego faceta, aby dziś na nią nie liczył.

 
Wesprzyj nas