Po tym, jak cudem uszedł z życiem z zasadzki psychopatycznego mordercy, Igor Brudny powoli i z trudem dochodzi do siebie. Świat, w którym się obudził, nie jest już jednak taki sam.
Komisarz musi trzymać się z dala od Warszawy, a zielonogórski zespół inspektora Romualda Czarneckiego już nie istnieje. Ale przynajmniej dawna partnerka Brudnego, Julia Zawadzka, wciąż jest przy nim.
Sama Zawadzka, po przeniesieniu do komendy w Zielonej Górze, również mierzy się z nowymi wyzwaniami. Prowadzone przez nią śledztwo utknęło w martwym punkcie, a w dodatku w pobliskim lesie znaleziono zwłoki kolejnej zamordowanej kobiety. Wyniki sekcji są jasne: w ciele ofiary nie została prawie żadna kropla krwi. Do tego jeszcze dochodzi ofiara wypadku samochodowego, o której Zawadzka wolałaby zapomnieć…
Wszystko wskazuje na to, że nad Zieloną Górą zbierają się ciemne chmury. Sfrustrowany własną bezradnością Brudny zastanawia się, czy zło, które znał tak dobrze, znów pojawiło się w mieście. Któregoś dnia w jego domu niespodziewanie pojawia się ktoś, kto desperacko potrzebuje pomocy. Czy pokiereszowany komisarz znajdzie w sobie siłę, by rozwiązać jeszcze jedną sprawę?
Zaraza
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 listopada 2021
Myśl, człowieku, myśl!
Droga krajowa numer trzydzieści dwa wiła się pomiędzy sosnowymi lasami, które rozbłyskały niczym flesze po kolejnych wściekłych uderzeniach błyskawic. Świetliste macki raz za razem rozłaziły się po niebie niczym ramiona jakiejś gigantycznej ośmiornicy próbującej przedostać się do tego świata.
Masz przejebane! Masz, kurwa, przejebane! Coś ty narobił, człowieku?!
Mężczyzna spojrzał na bosą kobietę skuloną w fotelu pasażera. Była tylko w majtkach i jego bluzie. Twarz chowała w kapturze, dłonie trzymała przy brodzie, jakby za wszelką cenę chciała zakryć usta. Drżała.
Głośny klakson i oślepiający blask reflektora sprawił, że mężczyzna gwałtownie szarpnął kierownicę. Tył samochodu nieco zarzuciło, ale przynajmniej uniknął czołówki z nadjeżdżającym z naprzeciwka busem. Przy tej prędkości nie byłoby czego zbierać. Wytarł ręką pot z czoła, ale nie zdjął nogi z gazu.
Popełniłeś przestępstwo. Za to, co zrobiłeś, na bank odwieszą ci zawiasy i znów pójdziesz siedzieć. Kolejna recydywa. Przynajmniej dziesięć lat. Kurwa mać!
Dyszał ciężko, serce łomotało mu w piersi. Kolejne pioruny waliły wściekle, pajęczyna błyskawic rozświetlała niebo, a korony drzew uginały się pod naporem wichury. Z niezdrową fascynacją ponownie zerknął na podkurczone nagie nogi pasażerki i poczuł, że znów zbiera mu się na wymioty.
Skąd pewność, co powie na policji? Żadna! Odpowiesz za to. Na pewno!
Wskazówka prędkościomierza pokazywała, że jedzie sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zarzynany silnik starej mazdy wył, narzędzia w bagażniku tłukły się przy każdym ostrzejszym zakręcie. Młotek, cęgi, piła do metalu, palnik acetylenowy i masa innych, które można wykorzystać na wiele sposobów. Ta myśl spowodowała, że znów spojrzał na nagie uda pasażerki. Zacisnął palce na kierownicy. Jego bagażnik był jednym wielkim dowodem winy.
Nie odpuszczą ci i będziesz siedział. Prokurator tego dopilnuje. Jesteś złodziejem i bandytą. Nikt ci nie uwierzy! Nikt, kurwa!
W oddali zza zakrętu wyłonił się tir. Miał mocne reflektory, które oświetliły siedzącą obok kobietę. Gdy pojazdy się mijały, jasna wiązka omiotła jej dłonie i fragment skrytej pod kapturem twarzy. Zacisnął zęby i zaklął pod nosem. Źle zrobił. Nie przemyślał tej decyzji, a teraz jest już za późno. Cokolwiek zrobi z niechcianą pasażerką, prędzej czy później przyjdzie mu za to zapłacić. Nie wywinie się. Dopadną go i trafi za kratki.
Gdy minął skręt w drogę pożarową, przez głowę przeleciała mu pewna myśl. Nagle stała się bardzo kusząca. Miał w bagażniku łopatę. Poradziłby sobie w godzinę, może dwie. Miał w tym doświadczenie. Zdążył odpokutować. Dwanaście lat w ciężkim więzieniu w podwrocławskim Wołowie to był trudny czas. Ale dał radę. Łza w kąciku lewego oka przypominała mu o tym każdego dnia.
Niebo znów rozbłysło świetlistą pajęczyną, chwilę później piorun gruchnął tuż nad jego głową. Był potężny, ogłuszający. Kobieta szarpnęła się gwałtownie, a następnie podkurczyła nogi do klatki piersiowej i schowała głowę między kolana. Nie miała zapiętych pasów.
Mężczyzna przygryzł dolną wargę z taką siłą, że poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Musiał podjąć decyzję. Trzeba było coś z nią zrobić. Od miasta dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Po drodze kilka wsi. I sporo lasu.
Zwolnił, kiedy wjechał na teren zabudowany, a gdy minął ostatnie gospodarstwo, znów docisnął pedał gazu. Obrzucił spojrzeniem pasażerkę. Jadące z naprzeciwka samochody rzuciły światło na jej skrytą pod kapturem twarz.
– Powiesz coś w końcu? – zagadnął, nie spuszczając wzroku z przedniej szyby.
Zero reakcji. Od momentu gdy wsadził ją do samochodu, nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nie umiał ocenić, czy w ogóle kontaktuje.
– No mów coś, do jasnej cholery! – warknął.
W lusterku wstecznym ujrzał reflektory jakiegoś sportowego samochodu. Lekko spuścił nogę z gazu i pozwolił się wyprzedzić. Kątem oka dostrzegł, że kobieta obróciła się do niego plecami. Skuliła się jeszcze bardziej, teraz wyglądała jak przerośnięty embrion.
– Kurwa mać! – syknął i trzasnął dłońmi w kierownicę, a potem jeszcze raz i jeszcze.
Zredukował bieg i wcisnął gaz do dechy, żeby wyprzedzić SUV-a. Silnik zawył żałośnie. Niebo znów rozbłysło, huknął grom. Pozbyć się jej czy nie? Skręcić w las czy nie? To nie zajmie mu wiele czasu. Powinno być jakoś po północy. Wyrobi się do drugiej. Sięgnął po telefon, aby się upewnić.
Zaczął macać okolice wnęki, gdzie odłożył urządzenie, ale nie wyczuł pod palcami znajomego kształtu. Zerknął w to miejsce. Przejechał dłonią po skórzanym wgłębieniu przy dźwigni skrzyni biegów, ale telefonu nie było. Wtedy kątem oka dostrzegł przebijający spod kaptura blask wyświetlacza.
– Ty suko! – warknął, chwytając kobietę za rękę.
Wyrwała mu się. Mówiła coś. Musiała już nawiązać połączenie. Chwycił ją raz jeszcze, klnąc szpetnie. Kazał jej natychmiast oddać telefon, ale ona obróciła się i ugryzła go w rękę. Wrzasnął z bólu i puścił ją, lecz chwilę później ponowił próbę odzyskania urządzenia. Musiał ją powstrzymać za wszelką cenę. Nie chciał trafić do więzienia. Nigdy więcej!
Gdy po raz trzeci spróbował jej wytrącić z ręki telefon, skupił wzrok na kobiecie o ułamek sekundy za długo. Nie dostrzegł, że właśnie wjeżdża w ostry łuk, a gdy się zorientował, było już za późno. Gwałtowne odbicie kierownicy nie pomogło, koła złapały pobocze, a on stracił panowanie nad pojazdem. Samochód ściął słupek, wypadł z drogi i z potężnym impetem uderzył w pierwsze napotkane drzewo.
Ostatnie, co zarejestrował jego umysł, to ciało kobiety, które wylatuje przez przednią szybę. Potem jego głowa roztrzaskała się na kawałki i nie rejestrował już nic.
ROZDZIAŁ 1
Trzy miesiące później
Lało jak z cebra.
Skończyła palić i otworzyła okno, aby wyrzucić niedopałek, po czym od razu je zamknęła. Wystarczyło kilka sekund, aby do wnętrza napadało wody. Ulewa była gwałtowna i złapała ją zaraz po wyjeździe z miasta. Nagle z zachodu nadciągnęły ciemne, niemal czarne chmury i niebo po prostu się otworzyło, wyrzygując ze swoich trzewi całą zawartość. Ludzie kryli się gdzie popadnie, ulice zamieniały się w rwące potoki. Co gorsza, lało nieustannie i zastanawiała się, czy po takim armagedonie będzie jeszcze czego szukać na miejscu zbrodni.
Wycieraczki ledwo zbierały wodę z przedniej szyby, a z głośników walił gitarowy riff Slasha z Guns N’ Roses, jej ulubionej kapeli, której była wierna już prawie trzydzieści lat. Sięgnęła po paluszka i schrupała go, nucąc pod nosem znane na pamięć tony, a potem klepnęła się w udo i zamachała głową niczym nastolatka na koncercie grupy rockowej.
Wychyliła się i zerknęła na zasnute czarnymi chmurami niebo. Jakby wiedzieli, pomyślała. Ciekawe, czy dyżurny sprawdził prognozę pogody, zanim nadał jej temat. Co prawda w pierwszej kolejności wysłał na miejsce najbliższy patrol, ale zaraz później zadzwonił do niej.
– Młoda kobieta – powiedział. – Odkopały ją dziki. Leśniczy twierdzi, że widok jest makabryczny, bo dobrała się do niej zwierzyna.
Do tej pory znaleziono tylko jedne ciało. Wyłowiono je na początku marca z Odry, mniej więcej na wysokości wsi Połęcko leżącej tuż przy granicy z Niemcami. Ofiary jak na razie nie udało się zidentyfikować, bo nie miała przy sobie żadnych dokumentów, a zwłoki znajdowały się w stanie daleko posuniętego rozkładu. Sprawę z początku przejęli kryminalni z przygranicznego Gubina, ale szybko ustalili, że mogła być jedną z prostytutek pracujących dla zorganizowanej grupy sutenerów, którzy łowili potencjalne pracownice w większych miastach, w tym w Zielonej Górze. Według kolegów i koleżanek po fachu nazywała się Iwanka i pochodziła z Białorusi, niestety nic więcej nie udało się ustalić, może prócz tego, że według patomorfologa przed śmiercią była torturowana i wielokrotnie gwałcona. Z początku sprawą zajął się kolega z wydziału, niejaki Artur Kłos. Facet służył w stopniu komisarza. Duży chłop o niewyjściowej mordzie, podobno skuteczny w terenie, choć według niektórych nadgorliwy i mający skłonność do agresji wobec podejrzanych, a nawet świadków. Wypłynął krótko po tym, jak ze służby odszedł niezastąpiony inspektor Romuald Czarnecki, który między innymi z powodu tych właśnie cech przez całą swoją karierę nie dopuszczał komisarza do swojego zespołu. Ona też go nie polubiła. Miał w sobie coś odpychającego i nawet nie chodziło o jego gburowatość, bo akurat do tego rodzaju partnerów była przyzwyczajona. On po prostu nie szanował ludzi.
Po trzech jałowych z punktu widzenia śledztwa miesiącach Kłos został skierowany do innej sprawy, a ona je po nim przejęła, bo nikt inny nie chciał. Nie miała większego wyboru, bo wciąż była w wydziale stosunkowo świeża i musiała jakoś wkraść się w łaski przełożonych. Miała też nadzieję, że dzięki rozwikłaniu śledztwa, które wyglądało wybitnie nierozwojowo, zdobędzie akceptację koleżanek i kolegów z komendy. W końcu z czystej nienawiści do przestępców parających się handlem ludźmi, w tym pedofilów, którzy często się do nich zaliczali, chciała za wszelką cenę dopaść gnoja, który zamordował tę młodą dziewczynę.
Druga ofiara pojawiła się po sześciu miesiącach i też była nią młoda kobieta. Brzmiało co najmniej obiecująco, jeśli w ogóle można uznać, że śmierć kogokolwiek może być czymś obiecującym. Seryjniak? Niewykluczone. W każdym razie ofiara znaleziona przez leśniczego z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła mieć coś wspólnego z prowadzonym przez nią śledztwem, wobec czego krótko po telefonie od dyżurnego chwyciła niedojedzoną kanapkę i ruszyła to sprawdzić.
Jechała powoli w akompaniamencie grzmiących we wnętrzu auta ostrych gitarowych dźwięków. Leśna droga była wyboista i dla normalnego samochodu praktycznie nieprzejezdna, nie zdziwiła się więc, gdy natknęła się na ugrzęzły w błocie radiowóz. Dwoje niższych stopniem policjantów siedziało w fotelach, paląc papierosy i gapiąc się w wyświetlacze telefonów. Gdy przejeżdżała po krzakach obok ich pojazdu, pozdrowili ją, ale nie próbowali jej zatrzymać, ona zaś nie kwapiła się, żeby im pomóc. Była pewna, że wcale tego nie oczekują i wolą jeszcze trochę się poobijać.
Sama nie miała wymówki. Wertepy, wypełnione błotem dziury, głębokie rowy nie były jej straszne. Jej nissan patrol dopiero w takich warunkach rozwijał skrzydła. Wbrew pozorom polubiła go bardzo szybko, bo choć bywał krnąbrny na ulicach miasta, na dziurawych jak ser szwajcarski podmiejskich drogach czuł się jak ryba w wodzie. Pokonawszy najbardziej nierówny fragment, nieco przyspieszyła, rozbryzgując zalegające na leśnej ścieżce kałuże. Zatrzymała się przy słupie oddziałowym. Odczytała numer osiemdziesiąt osiem. Według wskazówek musiała przejechać do kolejnego, a następnie odbić w lewo i jechać jeszcze jakieś dwa kilometry, aż zobaczy zaparkowanego jeepa wranglera. To tam, w pobliżu młodnika, miały znajdować się zwłoki.
Na miejsce dotarła po pięciu minutach. Zaparkowała za terenówką leśniczego i wyłączyła silnik. Slash zamilkł, zastąpiony przez dudnienie kropel o karoserię. Przez chwilę zastanawiała się, czy wyjść z samochodu, ale strażnik leśny uprzedził ją i kilkoma susami dopadł do patrola. Aby uniknąć głupich pytań, wyciągnęła na wierzch blachę. Chwilę później facet otworzył drzwi i ciężko dysząc, rozgościł się na miejscu pasażera.
– Pani z policji? – zapytał, a w jego tonie dało się wyczuć zdenerwowanie. Pomyślała, że jej plan jednak się nie powiódł.
– Komisarz Julia Zawadzka – odparła, wyciągając papierosa. – Pali pan, panie…
– Młodszy strażnik leśny Kacper Roszyk. Ja przepraszam, ale nie spodziewałem się…
– Kobiety? – Zawadzka sugestywnie wysunęła paczkę w stronę mężczyzny.
– Nie, dziękuję. Nie palę.
– Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli ja zapalę?
– Nie, nie…
Zawadzka przysunęła płomień zapalniczki do końcówki papierosa. Kątem oka obserwowała reakcję mężczyzny, którego wzrok bezwiednie wylądował na jej prawym policzku. Przyzwyczaiła się. Wszyscy nowi rozmówcy najpierw gapili się na jej bliznę.
Zaciągnęła się i wypuściła dym. Teraz to ona mu się przyjrzała. Mężczyzna miał nie więcej niż trzydzieści lat. Chudy jak szkapa, piegowaty, z garbatym nosem i dużymi brązowymi oczami przypominał jej postać z jakiegoś filmu o głupkowatych nastolatkach szukających skarbu. Jego wzrok błądził po wnętrzu samochodu, prawa noga tańczyła w sobie tylko znanym rytmie. Widać było, że ta sytuacja mocno go zestresowała, może nawet przerosła.
– Chce pan paluszka? – zapytała, sięgając do wciśniętej w otwarty schowek torebki. Sama wzięła kilka i dwa z nich włożyła do ust. – Proszę się nie krępować. Mamy sporo czasu, bo wątpię, żeby przy tej aurze prokurator i technicy dotarli tu szybciej niż za godzinę.
Chłopak spojrzał na nią niepewnie, a potem głośno przełknął ślinę. Nienaturalnie wystająca grdyka podskoczyła, po chwili wychylił się i zerknął na wiszącą jej na piersi odznakę. Do tego też się przyzwyczaiła. Od jakiegoś czasu jej aparycja nie kojarzyła się ludziom z kimś, kto na co dzień reprezentuje władzę.
– Proszę. W schowku mam jeszcze jedną paczkę – dodała, dostrzegając wyraźne zakłopotanie rozmówcy.
– Szczerze mówiąc, to nie jestem głodny – wydukał Roszyk. – Nie po tym, co tam zobaczyłem. To naprawdę okropny widok.
Zawadzka włożyła do ust kolejne dwa paluszki. Schrupała je w milczeniu, a następnie zaciągnęła się papierosem.
– Gdzie jest ciało? – zapytała, łapiąc spłoszone spojrzenie pasażera.
– Tam.
Mężczyzna wskazał palcem na zrytą przez dziki ziemię, jakieś dziesięć metrów od swojego samochodu. W tej chwili wszystko tonęło w błocie.
– Dotykał pan czegoś?
– Absolutnie.
– Absolutnie tak czy absolutnie nie?
– Nie…
– Jak znalazł pan ciało?
– Akurat byłem na rutynowym patrolu.
– Co pan robił na tym patrolu?
– No… – Roszyk znów głośno przełknął ślinę. – Wie pani… te ostatnie tygodnie były bardzo suche. Mieliśmy dwa pożary, ale ludzie w ogóle nie stosują się do zakazów wchodzenia do lasu. W sumie trzy, licząc ten sprzed trzech miesięcy, gdy po tamtym wypadku spłonęło prawie trzysta hektarów. Pamięta pani? Podczas tej anomalii pogodowej.
– Suchej burzy – przytaknęła. – Tak, pamiętam.
Jakżeby miała tego nie pamiętać? Pożar pożarem, ale to, co wydarzyło się chwilę wcześniej, nawet jej zmroziło krew w żyłach. Zupełnie przypadkiem została wysłana jako zastępstwo właśnie z Kłosem. Na miejsce wypadku przyjechali razem, ale szybko okazało się, że nie będą mieli zbyt wiele roboty, bo auto już płonęło, a pożar lasu gwałtownie się rozprzestrzeniał. Przyjechała straż pożarna, nakazała ewakuację. I ogólnie w całej tej sytuacji nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie jeden szczegół. Stara mazda szóstka owinęła się wokół drzewa jak harmonijka. Trup na miejscu. Patomorfolog stwierdził później, że kierowca zginął, zanim samochód doszczętnie spłonął. Haczyk tkwił gdzie indziej. Dopiero gdy ujrzała pakowaną do karetki pasażerkę, omal nie zwymiotowała. Sprawa błyskawicznie została utajniona i wszyscy świadkowie musieli podpisać papier obligujący ich do milczenia. Od przypadkowego kierowcy, który zadzwonił pod numer alarmowy, przez ratowników, strażaków, na lekarzach kończąc, każdy, kogo wzrok spoczął na ciężko rannej pasażerce mazdy. Na razie wyglądało na to, że sprawa nie wypłynęła i jakimś cudem wszyscy trzymali język za zębami. Wyparcie? Nie zdziwiłaby się. Strach? Jak najbardziej. Ostatnio jednak doszły ją słuchy, że po mieście od jakiegoś czasu krążą dziwne plotki, a dziennikarze węszą sensację. Do tej pory na samą myśl o tym wypadku przeszywały ją dreszcze.
Teraz też się wzdrygnęła. Nagle zdała sobie sprawę, że strażnik wciąż do niej mówi.
– Chwila, panie… – zawahała się.
– Roszyk. Nazywam się Kacper Roszyk.
– Wróćmy do momentu, gdy pan tędy przejeżdżał. Jak pan dostrzegł zwłoki?
– No, normalnie. Jechałem i zobaczyłem lisa, który skubał coś wystającego z rozrytej ziemi. Jeszcze nie padało, więc zatrzymałem samochód i wysiadłem. Lis uciekł i wtedy… – Mężczyzna przetarł chusteczką czoło.
– I co wtedy?
– No zobaczyłem to, to znaczy…
– Miał pan jakieś podejrzenia, co to może być?
– No od razu było widać. Bałem się jak cholera, ale podszedłem bliżej i… – Skrzywił się, jakby właśnie połknął coś obrzydliwego. – No… Chryste… – Ukrył twarz w dłoniach.
– Zobaczył pan ciało kobiety, tak?
Strażnik leśny pokiwał głową, a po chwili wyciągnął kolejną chusteczkę i wysmarkał nos. Drżącą dłonią schował ją z powrotem do kieszeni munduru.
– To naprawdę makabryczny widok, proszę pani.
Zawadzka już nic więcej nie powiedziała. Zjadła ostatniego paluszka i zerknęła przez przednią szybę na niebo, które powoli zaczynało się przejaśniać. Chmury przesuwały się na wschód, a na horyzoncie widać było niemrawe przebłyski promieni słonecznych. Odczekała jeszcze chwilę i gdy ulewa zelżała, a na niebie pojawiła się zjawiskowa tęcza, otworzyła drzwi i wysiadła z auta.
Jej buty od razu zatopiły się w błocie prawie po kostki. Nie przejęła się tym zbytnio. Wyciągnęła z kieszeni mentosa, włożyła go do ust i ruszyła w stronę miejsca, które kilka minut temu wskazał leśnik. Niespecjalnie zmartwiła się faktem, że może zadeptać ślady, bo jeśli jeszcze pół godziny temu takowe tu były, to ten ulewny deszcz z pewnością dokładnie je zmył. Ostatnie metry pokonywała, brodząc w rozmiękczonej ziemi i złorzecząc na buszujące tu wcześniej dziki. Przestało padać akurat w momencie, gdy przystanęła nad wypełnioną brudną wodą dziurą. W nozdrza uderzył ją wyjątkowo paskudny odór, coś jak mieszanina gnijącego mięsa i odchodów. Nie spodziewała się, że woń może być tak intensywna. Żołądek zbuntował się i targnęły nią torsje. Odwróciła się i zwymiotowała, bo choć do tej pory widziała już wiele trupów w najróżniejszym stanie rozkładu, ten smród przebijał absolutnie wszystko, czego do tej pory doświadczyła na służbie.
– To dziki, proszę pani. – Usłyszała za plecami głos leśniczego. – Ich odchody mają bardzo intensywną woń.
Woń, kurwa, pomyślała i raz jeszcze opróżniła żołądek z resztek śniadania. Wyciągnęła z kieszeni nasączoną lawendą chusteczkę i przytknęła do nosa, po czym z powrotem skupiła wzrok na zanurzonych w mętnej wodzie zwłokach. Przez chwilę przyglądała się wystającemu ponad taflę fragmentowi kolana i przedramieniu, a w zasadzie temu, co z niego zostało, bo nie trzeba było być specjalistą, aby ocenić, że spora jego część została pożarta. Dłoni brakowało dwóch palców, resztki tkanki były poszarpane, jakby ktoś włożył ofierze rękę do maszynki do mięsa.
Zawadzka sięgnęła do kieszeni po parę jednorazowych rękawiczek i walcząc z odruchem wymiotnym, przykucnęła przy zwłokach. Złapała za jeden z obgryzionych palców i uniosła przedramię, wzruszając taflę mętnej wody. Na ułamek sekundy pojawiła się twarz ofiary, żeby zaraz zniknąć pod brudną powierzchnią wody. Komisarz delikatnie opuściła dłoń i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby rozgarnąć taflę wody. Wychyliła się i sięgnęła po kawałek gałęzi, którym zamieszała w kałuży. Widok poszarpanych zwłok sprawił, że znów targnęły nią torsje. Tym razem się opanowała, jedynie kilka razy odchrząknęła. W końcu wycofała się na ścieżkę i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym. Przez chwilę stała, bezmyślnie wpatrując się w gęsty młodnik.
– Dobrze się pani czuje? – zagadnął strażnik leśny, który wciąż trzymał się kilka metrów dalej.
– Tak – odparła, odwracając się w jego stronę. Mężczyzna stał obok swojej terenówki, na jego twarzy malowała się szczera troska. Pomyślała, że biorąc pod uwagę okoliczności, młody trzyma się naprawdę nieźle. Wolno ruszyła w jego stronę.
– Pani zdaniem to morderstwo? – zapytał, gdy przed nim stanęła.
– Na to wygląda – mruknęła, ale nic więcej nie dodała, tylko sięgnęła po wibrujący w kieszeni smartfon. Dzwoniła stara znajoma, szefowa zespołu techników kryminalistycznych Anna Borucka. Zawadzka odebrała.
– Cześć, Julka. Jesteś już na miejscu?
– Cześć. Tak, jestem. Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Macie jak dojechać?
– No właśnie toniemy w błocie. – W tle dało się słyszeć odgłos zarzynanego silnika. – Furgonetka ze sprzętem nie przejedzie, ale już nadciągają dwie terenówki. Przełożymy, co się da, i powinniśmy się zjawić w ciągu pół godziny.
– To pamiętaj, żeby wziąć pompę. Zwłoki leżą w płytkim dole, ale trzeba go będzie osuszyć.
– Tak myślałam. Jak to wygląda?
– Nie pytaj.
– Aż tak źle?
– Przygotuj się na najgorsze. Bez klamerki nie podchodź.
– Jezuuu… – Borucka westchnęła. – Ile jeszcze?
– Do emerytury, moja droga.
– Dzięki, Julka. Ty zawsze potrafisz poprawić mi humor.
– Nie ma za co.
– Dobra, muszę kończyć, bo chyba jadą. Narka.
Borucka się rozłączyła. Zawadzka oparła się o nadkole patrola i wyciągnęła kolejnego mentosa. Wsadziła go do ust i zaczęła rozgryzać. Pomyślała, że musi poinformować swojego faceta, aby dziś na nią nie liczył.