Arcydzieło Roberta Silverberga, nominowane do nagród Hugo i Nebula. Jedna z tych rzadko spotykanych powieści, które są jednocześnie olśniewające i intymne.


David Selig od dzieciństwa ma zdolności telepatyczne. Bez trudu czyta w myślach innych ludzi i poznaje ich najgłębiej skrywane sekrety.

Z czasem jednak dochodzi do wniosku, że ten dar jest zarówno narzędziem władzy, jak i przekleństwem. Wkraczający w wiek średni, coraz bardziej wyalienowany Selig nie potrafi nawiązać normalnych związków z ludźmi.

Ledwo wiąże koniec z końcem, utrzymując się z pisania prac semestralnych dla studentów. Jest coraz bardziej zniesmaczony tym, co dzieje się w Ameryce.

Na domiar złego odkrywa, że jego cudowny dar zaczyna z niewiadomego powodu zanikać…

***

Jedna z tych rzadko spotykanych powieści, które są jednocześnie olśniewające i intymne.
Michael Chabon

Robert Silverberg (ur. 1935) – amerykański pisarz i redaktor, najbardziej znany z książek science fiction. Urodził się w Nowym Jorku, studiował literaturę angielską na Uniwersytecie Columbia. Rozpoczął karierę pisarską w wieku 20 lat i opublikował pod własnym nazwiskiem lub pseudonimami kilkaset książek, m.in. Człowieka w labiryncie, Wieżę światła, Czas przemian, Zamknięty świat i bestsellerowy cykl o Majipoorze. Zdobył cztery nagrody Hugo i pięć nagród Nebula. Został wybrany do Galerii Sławy Science Fiction, a w 2004 roku stowarzyszenie Science Fiction and Fantasy Writers of America przyznało mu nagrodę Wielkiego Mistrza za całokształt twórczości.

Robert Silverberg
Umierając, żyjemy
Przekład: Maria Korusiewicz
seria: Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 25 stycznia 2022
 
 


1

Tak więc muszę znowu pojechać do miasta, na uniwersytet, i skombinować trochę forsy. Nie trzeba wiele gotówki, by utrzymać mnie przy życiu, w zupełności wystarczy około 200 dolarów miesięcznie, ale teraz jestem spłukany, a nie mam odwagi jeszcze raz pożyczać od mojej siostry. Niedługo studenci będą potrzebowali prac zaliczeniowych na zakończenie semestru – to jest zawsze pewny interes. Znużony, skorodowany umysł Davida Seliga jest znów do wynajęcia. Powinienem wyciągnąć co najmniej 75 dolarów za pracę w ten śliczny złoty październikowy ranek. Powietrze jest rześkie i czyste. Front wysokiego ciśnienia przemieszczający się nad Nowym Jorkiem przegania wilgoć i mgły. Przy takiej pogodzie moje gasnące moce rozkwitają na nowo. A więc chodźmy, ty i ja, kiedy poranek rozkwita aż po samo niebo. Do stacji metra Broadway-IRT. Proszę przygotować żetony.
Ty i ja. O kim mówię? Przecież zmierzam do centrum sam. Ty i ja.
Cóż, oczywiście mówię o sobie i o tym stworzeniu, które żyje we mnie, przyczajone w swym gąbczastym leżu, szpiegując nieświadomych niczego śmiertelników. Tajemne monstrum w moim wnętrzu, chory potwór, który umiera jeszcze szybciej niż ja. Yeats napisał kiedyś dialog jaźni i duszy, dlaczego więc Selig, podzielony wewnątrz siebie w sposób, którego biedny Yeats nigdy by nie zrozumiał, nie miałby mówić o swoim niezwykłym, ginącym talencie jak o intruzie uwięzionym w jego czaszce? Dlaczego nie? Więc idźmy, ty i ja. W dół korytarza. Naciśnijmy guzik. A teraz do windy. Wewnątrz pachnie czosnkiem. Ci wieśniacy, te roje Portorykańczyków, wszędzie zostawiają swoje wyraziste zapachy. Moi sąsiedzi. Kocham ich. W dół. W dół.
Jest godzina 10.43 wschodniego czasu letniego. Wskaźnik temperatury w Central Parku podaje 57°F. Wilgotność powietrza wynosi 28%, ciśnienie 30,30 cala słupa rtęci i spada, wiatr północno-wschodni o sile 11 mil na godzinę. Prognoza mówi, że dziś i jutro niebo będzie czyste, a pogoda słoneczna, z maksymalną najwyższą temperaturą 60–65°F. Możliwość opadów wynosi dzisiaj 0%, a jutro 10%. Jakość powietrza określono jako dobrą. David Selig ma 41 lat i wciąż mu ich przybywa. Wzrost trochę wyższy niż średni. Ma smukłą sylwetkę naukowca przywykłego do własnych chudych obiadków, a jego normalny wyraz twarzy to łagodne, zakłopotane zdziwienie. Dużo mruga. Na pierwszy rzut oka jego wyblakła niebieska kurtka dżinsowa, robocze buciory i pasiaste dzwony, rocznik 1969, nadają mu młodzieńczy wygląd, przynajmniej od szyi w dół, ale tak naprawdę wygląda jak jakiś uciekinier z nielegalnego laboratorium, gdzie łysiejące, pokryte meszkiem głowy mężczyzn w średnim wieku są przeszczepiane w oporne ciała dojrzewających chłopców. Kiedy to się stało? W którym momencie jego twarz i włosy zaczęły się starzeć? Rozkołysane kable windy witają go salwami śmiechu, gdy wychodzi ze swojej dwupokojowej nory na dwunastym piętrze. Zastanawia się, czy te zardzewiałe liny mogą być starsze niż on. Urodził się w 1935. Te budynki, jak podejrzewa, mogą pochodzić z 1933 lub 1934 roku. Szacowny Fiorello H. La Guardia, burmistrz. A może są młodsze – powiedzmy, ledwo przedwojenne. (Czy pamiętasz, Duvid, rok 1940? Właśnie wtedy zabraliśmy cię na Wystawę Światową. To jest trylon, a to perysfera). Tak czy owak budynki się starzeją. Jak wszystko.
Winda zatrzymuje się ze zgrzytem na siódmym piętrze. Jeszcze zanim otworzą się porysowane drzwi, rozpoznaję szybkie zmysłowe drgania żeńskiej hiszpańskiej witalności, tańczące wśród dźwigarów. Oczywiście istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że osobą zatrzymującą windę jest młoda portorykańska żona – dom jest ich pełen. O tej porze mężowie są w pracy. Jednak pewien jestem, że odczytuję jej psychiczne emanacje, a nie tylko bawię się w przewidywania. Całkiem pewien. Jest niska, krępa, około 23 lat i w zaawansowanej ciąży. Mogę rozróżnić podwójne impulsy: szybkie jak rtęć uderzenia jej płytkiej, zmysłowej psychiki i głuchawe drgania płodu, mniej więcej sześciomiesięcznego, zamkniętego w jej twardym, wzdętym ciele. Kobieta ma szerokie biodra i płaską twarz o małych błyszczących oczach i cienkich zaciśniętych wargach. Drugie dziecko, brudna dwuletnia dziewczynka, trzyma się kciuka matki. Spoglądając na mnie, chichocze, a kobieta obdarza mnie krótkim podejrzliwym uśmiechem, kiedy wchodzą do windy.
Stoją plecami do mnie. Napięta cisza. Buenos días, señora. Miły dzień, proszę pani. Co za śliczne dziecko. Ale pozostaję niemy. Nie znam jej. Wygląda tak jak wszyscy w tej dzielnicy i nawet jej procesy umysłowe to standardowy, odindywidualizowany zestaw: ogólnikowe myśli o jarzynach i ryżu, o wynikach loterii z tego tygodnia, o programach telewizyjnych na dzisiejszy wieczór. To głupia gęś, ale jest człowiekiem i kocham ją. Jak się nazywa? Może to pani Altagracia Morales, pani Amantina Figureoa, pani Filomena Mercado. Uwielbiam ich imiona i nazwiska. Czysta poezja. Dorastałem wśród takich pulchnych, ciężkich dziewuch jak Sondra Wiener, Beverly Schwartz, Sheila Weisbard. Przepraszam, czy pani Inocencia Fernandez? Pani Clodomira Espinosa? Pani Bonifacia Colon? Może pani Esperanza Dominguez. Esperanza. Nadzieja. Kocham cię, Nadziejo. Źródła nadziei wiecznie bijące w ludzkiej piersi. (Byłem tam w zeszłe święta na walkach byków. Esperanza Springs w Nowym Meksyku. Zatrzymałem się w Holiday Inn. Nie, żartuję). Parter. Zręcznie daję krok w przód, by przytrzymać drzwi. Urocza, obojętna, ciężarna chiquita nie uśmiecha się do mnie, gdy wychodzi.
Teraz do metra, jeden duży skok, o przecznicę dalej. Tak daleko od centrum szyny są jeszcze ponad ziemią. Wbiegam po trzeszczących, odrapanych schodach i przybywam na peron prawie niezdyszany. Wynik zdrowego życia, jak sądzę. Prosta dieta, żadnych papierosów, niewiele alkoholu, żadnego kwasu czy meskaliny, żadnych środków dopingujących. O tej godzinie stacja jest w zasadzie pusta. Ale już po chwili słyszę zawodzenie pędzących kół, zgrzyt metalu o metal, i równocześnie odbieram potężne uderzenie falangi umysłów, nadciągającej ku mnie z północy w pięciu czy sześciu wagonach zbliżającego się pociągu. Stłoczone dusze pasażerów tworzą jedną zbitą masę, naciskają na mnie natarczywie. Dygoczą jak galaretowate kawałki planktonu brutalnie ściśnięte w siatce jakiegoś oceanografa w jeden poskładany organizm, w którym gubią się poszczególne indywidualności. Kiedy pociąg wślizguje się na stację, mogę uchwycić poszczególne wybuchy odrębnych jaźni – dzikie ostrze pożądania, jęk nienawiści, przejmujący żal, nagłe i doniosłe wewnętrzne pomrukiwania – które wyrastają ponad chaotyczną całość, tak jak dziwne małe strzępki i zawirowania melodii wznoszą się z mrocznej orkiestralnej plamy w symfonii Mahlera. Moje moce są dzisiaj nad wyraz silne. Tak dobrze odbieram. Najlepiej od kilku tygodni. Z pewnością ważną rolę odgrywa ta niska wilgotność. Nie oszukuję się myślami o tym, że zanikanie moich zdolności zostało powstrzymane. Kiedy po raz pierwszy zacząłem łysieć, był taki szczęśliwy okres, kiedy proces erozji się zatrzymał, a nawet odwrócił, i na moim obnażonym czole pojawiły się nowe śliczne spłachetki ciemnego puszku. Lecz po początkowym przypływie nadziei doszedłem do bardziej realistycznych wniosków. Nie była to cudowna restauracja mojego owłosienia, lecz tylko drgnienie hormonów, krótka przerwa w starzeniu, na której nie wolno polegać. I za jakiś czas linia moich włosów znów zaczęła się cofać. To tyle na powyższy temat. Kiedy człowiek wie, że coś w nim obumiera, nie stara się ufać przypadkowym nawrotom witalności. Dzisiaj moc jest silna, ale jutro mogę nie odebrać niczego poza odległym niepewnym szumem.
Znajduję miejsce w rogu drugiego wagonu, otwieram książkę, by przeczekać podróż do centrum. Znowu czytam Becketta, Malone umiera; świetnie pasuje do mojego nastroju, który, jak już zauważyliście, zdominowało użalanie się nad samym sobą. „Spieszy mi się. To stąd któregoś dnia, kiedy wszystko będzie się uśmiechać i świecić, wyłoni się wielki tabun chmur czarnych i niskich, niezapomniany, zabierając błękit na zawsze. Moja sytuacja jest naprawdę delikatna. Iluż pięknych i ważnych rzeczy nie osiągnę przez obawę, że popadnę w stary błąd, że nie skończę na czas, że będę się cieszyć po raz ostatni, ostatnią falą smutku, bezsilności i nienawiści. Formy są różnorodne, tam gdzie niezmienne zadowala się bytem bez formy”*. O tak, stary, dobry Samuel, zawsze gotów rzucić parę słów posępnego pocieszenia.
Gdzieś koło 180 Ulicy podnoszę głowę i dostrzegam dziewczynę siedzącą naprzeciwko, która najwyraźniej mnie obserwuje. Może mieć dwadzieścia parę lat, jest atrakcyjna – zgrabna sylwetka o długich nogach, przyzwoity biust, korona kasztanowatych włosów. Ona też ma książkę, kieszonkowe wydanie Ulissesa, rozpoznaję okładkę. Lecz powieść leży zapomniana na jej kolanach. Czyżby była zainteresowana mną? Nie czytam jej myśli. Kiedy wchodziłem do pociągu, automatycznie wyciszyłem moje receptory do minimum, sztuczka, której nauczyłem się w dzieciństwie. Jeśli nie zabezpieczam się przed rozproszonym hałasem w pociągach lub innych zamkniętych miejscach publicznych, nie mogę się w ogóle skupić. Nie próbuję śledzić jej sygnałów i tylko zgaduję, co też ona może o mnie myśleć. To gra, w którą często się bawię. „Jak inteligentnie wygląda… Musiał wiele cierpieć, jego twarz jest dużo starsza niż ciało… łagodność w jego oczach… patrzy tak smutno… poeta, naukowiec… Założę się, że jest bardzo uczuciowy… wkłada całą swoją wzbierającą miłość w fizyczny akt, w pieprzenie… Co czyta? Becketta? Tak, to musi być poeta albo powieściopisarz… może ktoś sławny. Nie powinnam być zbyt agresywna. Natarczywość go urazi. Nieśmiały uśmiech, to go weźmie… I tak punkt po punkcie… Zaproszę go na lunch…” Potem nastrajam się na odbiór jej myśli, żeby sprawdzić dokładność moich intuicyjnych spostrzeżeń. W pierwszej chwili brak sygnału. Moje przeklęte, zanikające moce znowu mnie zawodzą! Ale potem nadchodzi, na początku jednostajny – kiedy łapię nisko brzmiące, tępe przeżuwania otaczających mnie ludzi – i wreszcie wychwytuję czysty, słodki dźwięk jej duszy. Myśli o zajęciach karate, na które jedzie dzisiejszego ranka na 96 Ulicę. Kocha się w instruktorze, krzepkim dziobatym Japończyku. Spotka się z nim wieczorem. Przez jej mózg przepływa niejasne wspomnienie smaku sake i obraz jego mocnego nagiego ciała wznoszącego się nad nią. Na mój temat w jej myślach nie ma nic. Jestem po prostu częścią otoczenia, tak jak plan metra na ścianie nad moją głową. Selig, twój egocentryzm zabija cię za każdym razem. Dostrzegam, że ona naprawdę nieśmiało się uśmiecha, ale nie do mnie. Kiedy napotyka moje spojrzenie, jej uśmiech natychmiast gaśnie. Wracam do książki.
Pociąg serwuje mi długi, ociekający potem, nieplanowany postój w tunelu pomiędzy stacjami na północ od 137 Ulicy. Wreszcie rusza i zostawia mnie przy 116 Ulicy, koło Uniwersytetu Columbia. Wspinam się ku słońcu. Pierwszy raz wchodziłem po tych schodach całe ćwierć wieku temu, w październiku 1951 roku. Przerażony maturzysta z trądzikiem, obcięty na jeża, który przyjechał z Brooklynu na rozmowę kwalifikacyjną. Oślepiające światło auli uniwersyteckiej. Egzaminator, taki rozluźniony, dojrzały – cóż, musiał mieć 24, 25 lat. W każdym razie zostałem przyjęty. A potem była to moja stacja, każdego dnia od września 1952 roku aż do momentu, gdy opuściłem dom i przeprowadziłem się do miasteczka uniwersyteckiego. Na środku ulicy stał wtedy żelazny kiosk oznaczający zejście w głębiny metra. Był umieszczony pomiędzy dwoma pasami ruchu, studenci, o głowach nabitych Kierkegaardem, Sofoklesem i Fitzgeraldem, bez końca wbiegali między samochody i ginęli. Teraz kiosk usunięto, a wejścia do metra umieszczono bardziej rozsądnie, na chodnikach.
Spaceruję wzdłuż 116 Ulicy. Po prawej szeroka zieleń South Field, po lewej płytkie stopnie wiodące do biblioteki. Pamiętam South Field z czasów, gdy były to tereny sportowe w środku kampusu; brązowy pył na ścieżce do bazy, płotek. Na pierwszym roku grałem tutaj w softball. Szliśmy przebrać się do szatni w hali sportowej, a potem w trampkach, koszulkach, w brudnych szarych spodenkach – czuliśmy się niemal nadzy pomiędzy studentami ubranymi w garnitury lub mundury Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy – przybiegaliśmy tutaj, by przez godzinę trenować. Byłem dobry w softballu. Niezbyt okazałe mięśnie, ale świetny refleks i dobre oko, no i miałem tę przewagę, że znałem myśli przeciwnika. Stoi tam, myśląc: „Ten facet jest zbyt chudy, by mocno walnąć, dam mu wysoką szybką piłkę”. A ja jestem już na to przygotowany, przerzucam piłkę na lewe pole i obiegam bazy, zanim ktokolwiek orientuje się, co się stało. Albo druga strona próbuje jakiejś niezdarnej strategii w rodzaju „uderzaj i pędź”, a ja bez wysiłku chwytam piłkę z ziemi i autuję dwóch zawodników. Rzecz jasna, to był tylko softball, a moi koledzy z roku, w większości ciepłe kluchy, nie umieli prawie biegać, a co dopiero czytać myśli. Mimo to napawałem się tym niezwykłym wrażeniem, że jestem wyjątkowym sportowcem, i pławiłem się w marzeniach, że gram jako łącznik u Dodgersów. Pamiętacie drużynę Brooklyn Dodgers? Gdy byłem na drugim roku, z okazji dwustulecia uniwersytetu South Field przekopano i zamieniono na trawiasty teren, przecięty asfaltową promenadą, przeznaczony na pokazy i występy. To był rok 1954. Chryste, jak dawno temu. Starzeję się… starzeję… Powinienem zwinąć nogawki. Syreny śpiewają, lecz tylko dla siebie nawzajem. Nie sądzę, żeby zaśpiewały dla mnie.
Wchodzę po stopniach i siadam w odległości piętnastu stóp od brązowego pomnika Alma Mater. To moje biuro, i w słońce, i w deszcz. Studenci wiedzą, gdzie mnie szukać, i kiedy tu jestem, wiadomość rozchodzi się lotem błyskawicy. Jest jeszcze pięć czy sześć osób, które świadczą te same usługi co ja – głównie absolwenci nieśmierdzący groszem, pechowcy – ale ja jestem najszybszy, najbardziej rzetelny, mam entuzjastycznych zwolenników. Jednakże dzisiaj interes rozkręca się powoli. Siedzę tu już od dwudziestu minut, zaniepokojony, zaglądając do Becketta, gapiąc się na Alma Mater. Parę lat temu jakiś radykał podłożył bombę, która wyrwała dziurę w boku posągu, ale teraz nie ma już śladu po uszkodzeniu. Pamiętam, jak mnie zaszokowała ta wiadomość, a potem sam fakt, że byłem zaszokowany. W końcu dlaczego miałbym się przejmować głupkowatym symbolem głupkowatej szkoły? To było chyba w 1969 roku. W neolicie.
– Pan Selig?
Zamajaczył nade mną duży, krzepki byczek. Kolosalne ramiona, pucołowata, niewinna twarz. Jest bardzo zakłopotany. Chodzi na komparatystykę literacką, kurs numer 18, i potrzebuje jak najszybciej tekstu o powieściach Kafki, których nie czytał. (Jest sezon futbolowy, a on jako początkujący biegacz jest bardzo, bardzo zajęty). Podaję mu warunki, a on godzi się skwapliwie. Kiedy tak stoi, przeglądam jego mózg, oceniając inteligencję, słownictwo, styl. Jest bystrzejszy, niż na to wygląda. Jak większość z nich. Mogliby swobodnie sami pisać swoje prace, gdyby tylko mieli czas. Robię notatki, szybkie impresje na jego temat, a on odchodzi zadowolony. Potem handel nabiera tempa. Mój byczek przysyła kolegę ze swej korporacji, tamten swojego kumpla, ten z kolei przyjaciół z własnego stowarzyszenia, aż łańcuszek wydłuża się tak, że wczesnym popołudniem mam już tyle pracy, ile trzeba. Znam swoje możliwości. Zatem wszystko w porządku. Będę jadał regularnie przez dwa lub trzy tygodnie, nie próbując nadużywać niechętnej szczodrobliwości mojej siostry. Judith będzie szczęśliwa bez moich telefonów. A teraz do domu, pisać za nich wypracowania. Jestem dobry, gładki, uczciwy, górnolotny w przekonujący sposób studenta drugiego roku i potrafię zmieniać styl. Znam się na literaturze, psychologii, antropologii, filozofii, wszystkich humanistycznych przedmiotach. Dzięki Bogu zachowałem swoje eseje. Nawet po dwudziestu latach z okładem można w nich coś znaleźć. Biorę 3 dolary i 50 centów za stronę maszynopisu, czasem więcej, jeśli podczas przeglądu odkryję, że klient ma pieniądze. Murowana co najmniej ocena dobra z plusem albo zwracam wynagrodzenie. Lecz jeszcze nigdy nie musiałem tego robić.

* Samuel Beckett, Malone umiera, przeł. J. Gąsiorowski, „Literatura na Świecie”, nr 5, 1975 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 
Wesprzyj nas